Estonia część III – Pärnu, Saaremaa i ciekawostki przyrodnicze

6 sierpnia 2013, wtorek

Chłodna noc i poranek, ale potem szybko się ociepla i jest znowu piękny dzień, do 27 st. C

Pärnu – letnia stolica Estonii

Wykorzystując przepiękną pogodę, wybieramy się do głównego estońskiego kurortu nadmorskiego. Zaczynamy od spaceru po Starym Mieście, które jednak trochę nas rozczarowuje. Znaczna część budynków jest jeszcze nieodnowiona, zabudowa nie tworzy też spójnej całości, jak na przykład w Tartu, ale to już „zasługa” historii… ale po kolei.

Parkujemy koło dworca autobusowego (co okazuje się dobrym wyborem, bo w tej części miasta parking kosztuje 1 Euro za godzinę lub 3,20 za cały dzień, a bliżej plaży 3,20 za godzinę…) i ruszamy ulicą Rüütli. Wokół tego deptaka skupia się życie tej części Pärnu, widać sporo ładnych, często drewnianych domów z XVII i XVIII w. Najbardziej podoba nam się barokowa cerkiew św. Katarzyny z XVIII w. i Brama Tallińska – pozostałość średniowiecznych murów obronnych. Oglądamy też nieco nietypowy ratusz z końca XVIII w. (początkowo była to rezydencja bogatego kupca), a R., wracając po samochód, robi też zdjęcia barokowego kościoła św. Elżbiety z XVIII w. oraz ostatniej zachowanej, XV-wiecznej baszty – Czerwonej Wieży (czerwonej tylko z nazwy, bo naprawdę jest … biała). Obie te budowle są mocno zaniedbane, a basztę dodatkowo trudno znaleźć w zagubionym zaułku…

Deptak w Pärnu.

Deptak w Pärnu.

Hotel Bristol (1900).

Hotel Bristol (1900).

Spojrzenie na ratusz.

Spojrzenie na ratusz.

To chyba dom hanzeatycki.

To chyba dom hanzeatycki.

Ratusz w Pärnu (kon. XVIII).

Ratusz w Pärnu (kon. XVIII).

Brama Tallińska.

Brama Tallińska.

Impresje z Bramy Tallińskiej.

Impresje z Bramy Tallińskiej.

Kościół św. Elżbiety, XVIII w.

Kościół św. Elżbiety, XVIII w.

Czerwona Wieża, XV w.

Czerwona Wieża, XV w.

Kolejna część naszego spaceru, jak łatwo się domyślić, prowadzi na plażę. Po drodze przechodzimy przez bardziej „willową” część miasta, oglądając m.in. willę Ammende, przykład stylu art nouveau. Decydujemy się też na obiad w Kuursaalu. Ten drewniany budynek nie robi najlepszego wrażenia, gdy patrzy się na niego od strony plaży, ale od drugiej strony jest ładnie zaaranżowany taras, a w środku piękny drewniany wystrój ze sceną i dużym barem.

Ulicą Mere w stronę plaży.

Ulicą Mere w stronę plaży.

Villa Ammende.

Villa Ammende.

Kuursaal.

Kuursaal.

Kuursaal - wnętrze.

Kuursaal – wnętrze.

Potem nasze kroki prowadzą już prosto na plażę. Jak dotąd jest to nasze najlepsze miejsce kąpieli – woda jest bardzo ciepła, a płycizna ciągnie się chyba ponad sto metrów – po prostu raj dla dzieci! Sama plaża też jest całkiem szeroka i piaszczysta (choć piasek nie taki drobniutki jak u nas), jest sporo przebieralni, place zabaw itp. Uderza nas brak parawanów, ale tu po prostu nie ma aż takiego tłumu jak na naszych plażach (nawet tutaj, w samym centrum największego kurortu!). Sebuś, wracając z plaży, podśpiewywał sobie „Miłość, miłość”, więc zapytaliśmy go, co to jest miłość. Powiedział: „To takie przyjemne coś, do rodziny”… miłe!

A teraz na plażę!.

A teraz na plażę!.

Na plaży w Pärnu - nasza warownia.

Na plaży w Pärnu – nasza warownia.

Na plaży w Pärnu.

Na plaży w Pärnu.

Po powrocie obaj chłopcy jeszcze długo dosypiają, Sebuś w łóżku, a Tymo po prostu w samochodzie. My delektujemy się kawką i przyniesionymi przez gospodynię świeżymi jabłkami z ogrodu, a na deser mamy przysmak z Rodos – sezam z miodem – pycha! Potem M. prasuje, a R zapisuje trasę.

Wieczorem ruszamy na spacer do lasu, z zamiarem nazbierania leśnych owoców na kolację. Idziemy trasą naszego poprzedniego spaceru, gdzie już mamy upatrzone odpowiednie miejsca. Plany udaje nam się zrealizować świetnie, przynosimy trzy kubki przepysznych jagód, okraszonych kilkoma malinkami i poziomkami. Szczególne pochwały należą się chłopcom. Tymuś sam nazbierał cały kubeczek jagód i malinek, a Sebuś przeszedł cały spacer na własnych nóżkach i bardzo pilnie zbierał malinki i jagódki! Dzień kończymy arcysmaczną kolacją – kluchami z kiełbasą, a na deser nasze leśne owoce!

A wieczorem idziemy na jagody...

A wieczorem idziemy na jagody…

Na razie mam malinki i poziomki.

Na razie mam malinki i poziomki.

Nareszcie są jagody!.

Nareszcie są jagody!.

Nasze zbiory - mniam!.

Nasze zbiory – mniam!.

7 sierpnia 2013, środa

Ładny, ciepły dzień, chociaż słoneczko za mgiełką, do 27 st. C

Wyprawa na estońskie wyspy

Będąc w Estonii, nie sposób nie odwiedzić tutejszych wysp. Naszym głównym celem jest Saaremaa, ale aby tam dotrzeć, musimy przejechać też przez mniejszą wysepkę, Muhu.

Wstajemy dzisiaj wcześniej i już o 7:30 ruszamy. Po niecałych dwóch godzinach meldujemy się w kolejce do promu w Virtsu. Czekamy niedługo, właściwie kilkanaście minut, to dobry czas na rozprostowanie kości. Potem już obserwujemy przybijający do brzegu prom, otwierającą się „paszczę” i wyjeżdżające „z brzucha” statku samochody i tiry. Chłopcy są zachwyceni całą przeprawą. Są ciekawi wszystkiego, dwadzieścia kilka minut i nieco ponad sześć kilometrów podróży mija nam bardzo szybko, czas spędzamy głównie na pokładzie. Obserwujemy zamykającą się „paszczę” i oddalający się brzeg, a potem przenosimy się na dziób, oglądając brzegi wyspy Muhu i mijający nas bliźniaczy prom. Chłopcy zapytani o to, co najbardziej podobało im się na promie, odpowiadają, że toaleta, a dokładnie ręczniki papierowe wysuwane na ruch ręki i specyficzne promowe spuszczanie wody w sedesie… Jak widać dla każdego coś miłego!

Czekamy na przeprawę promową na Wyspę Muhu.

Czekamy na przeprawę promową na Wyspę Muhu.

Rzut oka na Bałtyk w Virtsu.

Rzut oka na Bałtyk w Virtsu.

Ooo, płynie nasz prom!.

Ooo, płynie nasz prom!.

Prom otwiera paszczę i wypluwa samochody - ale czad!.

Prom otwiera paszczę i wypluwa samochody – ale czad!.

Ten wiatr na twarzy...

Ten wiatr na twarzy…

Zaglądamy na górny pokład.

Zaglądamy na górny pokład.

Nasz cel - Saaremaa.

Nasz cel – Saaremaa.

W siną dal, w siną dal...

W siną dal, w siną dal…

Staramy się dość szybko dotrzeć na Saaremę, więc na Muhu zatrzymujemy się tylko po to, żeby zrobić kilka zdjęć XIV-wiecznego romańsko-gotyckiego kościoła św. Katarzyny z Muhu, pięknej pamiątki po czasach, kiedy na wyspie panowali Krzyżacy. Dalej kierujemy się ku największej osobliwości dzisiejszej wyprawy, krateru po upadku meteorytu w Kaali. Na miejscu jest spory bezpłatny parking, restauracja, sklep z pamiątkami i małe muzeum. My jednak idziemy prosto do krateru, który jest naprawdę spektakularny. Ma ponad 100 m średnicy i około 20 m głębokości, a dodatkowo jego wnętrze wypełniają pięknie zielone wody jeziorka o wdzięcznej nazwie „grób słońca”. Jeziorko jest o tej porze roku dość płytkie, ale i tak wrażenia są niezapomniane. W okolicy jest jeszcze kilka mniejszych kraterów, ale dyscyplinowani marszrutą na dzisiaj, jedziemy dalej.

Kosciół Św. Katarzyny z Muhu (XIV), Liiva. Nie ma dzwonnicy.

Kosciół Św. Katarzyny z Muhu (XIV), Liiva. Nie ma dzwonnicy.

Grobla łącząca wyspy Muhu i Saaremę.

Grobla łącząca wyspy Muhu i Saaremę.

Kaali - zbliżamy się do krateru po upadku meteorytu.

Kaali – zbliżamy się do krateru po upadku meteorytu.

Krater po upadku meteorytu w Kaali.

Krater po upadku meteorytu w Kaali.

Niedługo po 12:00 docieramy do głównego miasta SaaremyKuressaare. Naszym głównym celem jest najlepiej zachowana w Estonii średniowieczna budowla: XIV-wieczny zamek biskupi. Mieszczące się w nim Muzeum Regionalne Saaremaa jest dla nas ciekawe głównie ze względu na to, że pokazuje autentyczne, świetnie zachowane wnętrza zamkowe. Można pomyszkować po schodach, korytarzach i innych zakamarkach. Po drodze spotykamy fajną, nieco straszną niespodziankę: okazuje się, że schody na „Watchtower” kończą się w ciemności, a z położonego obok ślepego korytarza nagle rozlega się ryk głodnego lwa, czekającego w lochu na kolejnego skazańca. Zaciekawia nas też ekspozycja z czasów komunistycznych, umieszczona w innej wieży. Nie dajemy już rady zwiedzić, podobno interesującej, wystawy przyrodniczej, ale zaglądamy jeszcze do piwnicy, by zobaczyć tajemniczy szkielet zamurowanego w zamku kilka wieków wcześniej hiszpańskiego inkwizytora, który zakochał się w tutejszej piękności… Jest więc i prawdziwa tajemnicza historia…

Zamek biskupi (XIV) w Kuressaare.

Zamek biskupi (XIV) w Kuressaare.

Najlepiej zachowana średniowieczna warownia w Estonii.

Najlepiej zachowana średniowieczna warownia w Estonii.

Krata broniąca wejścia do zamku robi wrażenie.

Krata broniąca wejścia do zamku robi wrażenie.

Na zamkowym dziedzińcu.

Na zamkowym dziedzińcu.

Białogłowa uwodzi inkwizytora.

Białogłowa uwodzi inkwizytora.

Gotyk w pełnej krasie.

Gotyk w pełnej krasie.

Średniowieczne wnętrza zamku w Kuressaare.

Średniowieczne wnętrza zamku w Kuressaare.

Średniowieczne wnętrza zamku w Kuressaare.

Średniowieczne wnętrza zamku w Kuressaare.

Czasami jest naprawdę stromo.

Czasami jest naprawdę stromo.

Oglądamy wystawę prezentującą historię Saaremy.

Oglądamy wystawę prezentującą historię Saaremy.

To to musiało fajnie pływać.

To to musiało fajnie pływać.

A to ta nowsza historia.

A to ta nowsza historia.

Teraz już można się śmiać.

Teraz już można się śmiać.

Wchodzimy na galeryjkę obronną.

Wchodzimy na galeryjkę obronną.

Pikk Hermann.

Pikk Hermann.

Rekonstrukcja szkieletu zakochanego inkwizytora.

Rekonstrukcja szkieletu zakochanego inkwizytora.

Po tych wszystkich przygodach podjeżdżamy do centrum miasta i wyszukujemy niezłą pizzerię (dzieciaki ciągle dopraszają się o pizzę). Chłopcy są już bardzo zmęczeni – rano zbudziliśmy ich znacznie wcześniej niż zwykle, więc dziś już odpuszczamy sobie kąpiel (oficjalnie za karę za faktycznie nie najlepsze zachowanie w pizzerii, a tak naprawdę z rozsądku…). W czasie oczekiwania na obiad M. fotografuje okolicę, m.in. dawny ratusz i dom w stylu hanzeatyckim (oba z 2. połowy XVII w.) oraz ładne budynki przy ul. Lossi (przy której też znajduje się nasza pizzeria). Na koniec podjeżdżamy w okolice portu w Kuressaare, by utrwalić pomnik wyspiarskiego bohatera – olbrzyma Suur Tõlla i jego żony Piret.

Rynek w Kuresssaare, barokowy (XVII) ratusz w tle.

Rynek w Kuresssaare, barokowy (XVII) ratusz w tle.

Dom z czasów Hanzy - dawna waga.

Dom z czasów Hanzy – dawna waga.

Saremski Suur Töll i jego żona Piret.

Saremski Suur Töll i jego żona Piret.

Chłopcy zasypiają błyskawicznie po wejściu do samochodu, a my wtedy spokojnie objeżdżamy pozostałe atrakcje. Podjeżdżamy do miejscowości Angla, gdzie zachowało się ostatnie na wyspie duże skupisko wiatraków. Na tym niewielkim wzgórzu stoi ich aż pięć (i nie jest to skansen, tylko ich naturalne położenie!) Warto dodać, że na Saaremie było kiedyś podobno aż 800 wiatraków! Nie na darmo wiatrak jest nadal często używanym symbolem tej wyspy. Na koniec, już na wyspie Muhu, jedziemy jeszcze do miejscowości Koguva. To prawdziwy żywy skansen z kamiennymi domkami pokrytymi strzechą, otoczonymi płotami z kamieni porośniętych mchem, na których leżą łodzie rybackie, jakby właśnie suszyły się po ostatnim połowie… Cudo!

Słynne wiatraki z Saaremy (miejscowość Angla).

Słynne wiatraki z Saaremy (miejscowość Angla).

Słynne wiatraki z Saaremy (miejscowość Angla).

Słynne wiatraki z Saaremy (miejscowość Angla).

Koguva - stara wioska rybacka - tu czas się zatrzymał.

Koguva – stara wioska rybacka – tu czas się zatrzymał.

Koguva - stara wioska rybacka - tu czas się zatrzymał.

Koguva – stara wioska rybacka – tu czas się zatrzymał.

Koguva - stara wioska rybacka - tu czas się zatrzymał.

Koguva – stara wioska rybacka – tu czas się zatrzymał.

Koguva

Koguva

Koguva

Koguva

Dalej już ponowna przeprawa promem. Tym razem spędzamy ją na krytym pokładzie, a główną atrakcją dla chłopców jest kącik zabaw z klockami i jeździkiem – zygzakiem McQuinnem… My w tym czasie krzepimy się kawą, a potem ruszamy dalej. Ok. 18:40 jesteśmy już na miejscu, „w naszej Aasie”.

Wracamy promem do Virtsu.

Wracamy promem do Virtsu.

Mamo, zrobiłem flagę Litwy!.

Mamo, zrobiłem flagę Litwy!.

Jak na dzień, podczas którego spędziliśmy w samochodzie ponad 6 godzin, i tak udało nam się wszystko naprawdę sprawnie. Nie udało nam się zaliczyć jeszcze kilku ciekawych miejsc (np. dwóch latarni położonych na krańcach Saaremy), ale nie można mieć wszystkiego. Polecamy wyprawę na wyspy w zwykły dzień, gdyż znając zacięcie Estończyków do weekendowych wyjazdów poza miasto, można się spodziewać kolejek do promów:)

Wieczór przemiły i ciepły, chłopcy biegają przed domkiem (i zajmują się m.in. wystrzeliwaniem jarzębinek z naszej zepsutej pompki), R. jak co dzień dzielnie rozpala nam ogień w palenisku grzejącym saunę i ciepłą wodę.

 

8 sierpnia 2013, czwartek

Upał i centralna lampa, 30 stopni

Przepiękna pogoda i znużenie po wczorajszej wyprawie skłaniają nad do zaplanowania lżejszego dnia, którego centralnym punktem byłoby plażowanie. Wybieramy się na plaże na południe od Pärnu.

W drodze udaje się nam jeszcze zaliczyć jedną super atrakcję – ścieżkę turystyczną po najwyższych, osiągających nawet 35 metrów wysokości, wydmach w krajach Bałtyckich. Parkujemy na leśnym parkingu niedaleko miejscowości Rannametsa. Urządzono tu bardzo ciekawą ścieżkę przyrodniczą, obfitującą we wspaniałe widoki na morze, nadmorskie wydmy i sąsiadujący z nimi zabagniony teren. Najpierw wspinamy się na jedną z zalesionych wydm. Ścieżka zaskakuje profesjonalnym przygotowaniem – wejście na wydmy umożliwiają porządne drewniano-metalowe schodki, urządzono też fantastyczne miejsce odpoczynku z przygotowanym paleniskiem, narąbanym drzewem (była nawet siekiera) i toaletą w estetycznym drewnianym domku. Nic nie zostało zniszczone, połamane, zaśmiecone, aż miło popatrzeć. Po wspięciu się na wydmę przechodzimy na drugą stronę Vii Baltiki i spacerujemy po drugiej, znacznie dłuższej części ścieżki. Niestety, nie mamy czasu, by przejść się częścią „bagienną”, wiodącą drewnianymi kładkami do malowniczych jeziorek, ale udaje nam się dojść do fantastycznej wieży widokowej. Wysoka na niemal 20 m konstrukcja (punkt widokowy znajdujący się 50 m n.p.m.) umożliwia podziwianie rozległej panoramy – z jednej strony Bałtyk schowany za pasem wydm, z drugiej strony bagna. Chłopakom też się podoba (choć Sebuś marudzi trochę na upale) – zawsze chętnie wchodzili na wieże, a tym razem wzięli ze sobą maskotkę – Pupila, któremu ciągle przydarzały się jakieś straszne przygody (w końcu spadł z wieży i okropnie się połamał).

Wydmy w okolicy Rannametsa.

Wydmy w okolicy Rannametsa.

To miejsce odpoczynku dostępne dla wszystkich!.

To miejsce odpoczynku dostępne dla wszystkich!.

Ścieżka przyrodnicza po wydmach.

Ścieżka przyrodnicza po wydmach.

Wieża widokowa w okolicy Rannametsa.

Wieża widokowa w okolicy Rannametsa.

Weszliśmy na szczyt.

Weszliśmy na szczyt.

Widok na bagna i kładki ścieżki przyrodniczej.

Widok na bagna i kładki ścieżki przyrodniczej.

Po miłym leśnym spacerze kierujemy się już prosto nad morze. Wybieramy plażę w miejscowości Kabli. To wieś rozmiarem przypominająca nasze Gąski, choć – podobnie jak całe tutejsze wybrzeże – dużo mniej zaludniona przez turystów i zachowująca autentyczność – wygląd nadmorskiej wsi bez hoteli, straganów z pamiątkami i całego tego kolorowego i hałasującego szaleństwa. Mimo to na swój sposób czuć nowoczesność. Podobnie jak w innych estońskich miejscowościach, jest tu np. miejsce publicznego, otwartego dla wszystkich za darmo dostępu do Internetu. Sama plaża tez jest bardzo przyjemna, a na nasze potrzeby – znakomita. Jest urokliwa wieża ratowników, przebieralnia, drewniana łódź ukryta w trzcinach, falochron z głazów narzutowych. Chłopcy cieszą się długą płycizną i niewiarygodnie ciepłą wodą. Naprawdę nie spodziewaliśmy się, że morze w Estonii może być aż tak ciepłe! Nawet M. wchodzi do wody bez żadnych barier, zupełnie jak byśmy byli nad Morzem Śródziemnym. Nie możemy tylko spokojnie popływać, bo pod wodą czają się ogromne głazy, których w ogóle nie widać. Całe popołudnie pławimy się wesoło, a chłopcy mają raj.

Wieża ratowników w Kabli.

Wieża ratowników w Kabli.

Plaża w Kabli.

Plaża w Kabli.

Kabli - jest bosko.

Kabli – jest bosko.

Kabli - jest bosko.

Kabli – jest bosko.

Głazy w funkcji falochronu.

Głazy w funkcji falochronu.

Plaża w Kabli.

Plaża w Kabli.

Wracając, robimy ostatnie już małe zakupy spożywcze w miejscowości Kilingi-Nõmme. Dziś nie udało nam się zjeść na wycieczce, więc po powrocie do domku szybko pichcimy proste danie z kluchami, kiełbachą i żółtym serem. Po całym aktywnym dniu smakuje doskonale.

Tak chłopcy rozpoczynali dzień.

Tak chłopcy rozpoczynali dzień.

A tak skończyli.

A tak skończyli.

Wieczorny spacer - gospodarstwo naszych gospodarzy.

Wieczorny spacer – gospodarstwo naszych gospodarzy.

9 sierpnia 2013, piątek

Trochę chłodniej, ale nadal miła pogoda, do 27 st. C

Wyprawa do piaskowych jaskiń i na Suur Munamägi

Dzisiaj odwiedzamy południowo-wschodni kraniec Estonii. Według planu naszym pierwszym celem miał być najwyższy szczyt Estonii, ale nasza nawigacja wyprowadziła nas w pole i w końcu zmieniliśmy kolejność atrakcji.

Po pokonaniu blisko … 200 km docieramy do miejscowości Piusa, gdzie znajdują się jaskinie piaskowe – prawdziwy ewenement. Wbrew nazwie sugerującej naturalne pochodzenie, są one wytworem człowieka i to stosunkowo „młodym”. Są to wyrobiska po kopalni… piasku! Na początku XX wieku biały piasek, niezbędny do produkcji szkła, był na tutejszych ziemiach rarytasem, sprowadzanym aż z Niemiec! W związku z tym w okresie od 1922 do 1966 r. wydobywano tutejszy piasek, który właśnie w znacznej części posiadał tę najcenniejszą barwę. Stopniowo powstały całe labirynty i systemy jaskiń. Po zaprzestaniu wydobycia jaskinie stały się wspaniałym siedliskiem dla nietoperzy, obecne zimuje tu ich nawet ponad 5 tysięcy.

Do niedawna podobno zwiedzanie odbywało się za darmo, bez przewodnika. Obecnie powstało tu całe nowe centrum turystyczne z fajnym placem zabaw na zewnątrz i miejscem z piaskiem do zabawy wewnątrz, salą kinową i kawiarnią. Niestety, wszystkie dodatkowe punkty programu trochę wydłużają nam zwiedzanie; musimy też czekać 20 minut na projekcję filmu o nietoperzach i innych przyrodniczych osobliwościach okolicy (na szczęście w wersji anglojęzycznej, a nie estońskiej:)). Potem jeszcze chwilę czekamy na wyjście poprzedniej grupy z jaskiń, żeby dziewczyna obsługująca kasę mogła nam i jeszcze dwojgu innych turystów opowiedzieć o jaskini po angielsku (musiała zostać zmieniona przez drugą przewodniczkę). Było jednak warto, bo wrażenia są jak z prawdziwej jaskini – temperatura zaledwie 9 stopni. Do tego widoki (i zdjęcia) piękne, a i opowieść o kopalni ciekawa. Chłopcy mogli grzebać się w piasku, który leżał pod nogami, więc jakoś znieśli to tureckie kazanie (bo oczywiście nie rozumieją nic po angielsku). Bardzo też podobało im się na dawnym wyrobisku po wydobyciu piasku, gdzie podeszliśmy na koniec. Wygląda ono jak kawałek pustyni, z miejscami wystającymi fragmentami zbitej „skały” piaskowej, dodatkowo w różnych kolorach. Tym kolorowym piaskiem można było dzięki zawartym w nim minerałom świetnie „wymalować” sobie ręce na czerwono. Musiało się podobać!

Piusa, jaskinie piaskowe - budynek główny.

Piusa, jaskinie piaskowe – budynek główny.

Wahadełko rysujące po piasku to świetna zabawka.

Wahadełko rysujące po piasku to świetna zabawka.

Czekamy na projekcję filmu o jaskiniach piaskowych.

Czekamy na projekcję filmu o jaskiniach piaskowych.

Oglądając film, testujemy krzesła wykonane z różnego drewna.

Oglądając film, testujemy krzesła wykonane z różnego drewna.

Podchodzimy pod wejście do jaskiń.

Podchodzimy pod wejście do jaskiń.

Wejście do jaskiń piaskowych w Piusie.

Wejście do jaskiń piaskowych w Piusie.

Piusa, jaskinie piaskowe.

Piusa, jaskinie piaskowe.

Piusa, jaskinie piaskowe.

Piusa, jaskinie piaskowe.

Piusa, jaskinie piaskowe.

Piusa, jaskinie piaskowe.

Chłopaki mają tu wielka piaskownicę.

Chłopaki mają tu wielka piaskownicę.

Idziemy wzdłuż częściowo zawalonych wyrobisk.

Idziemy wzdłuż częściowo zawalonych wyrobisk.

Dochodzimy do prawdziwej Sahary.

Dochodzimy do prawdziwej Sahary.

Piasek może mieć wiele kolorów.

Piasek może mieć wiele kolorów.

Piusa - można się poczuć jak ptak.

Piusa – można się poczuć jak ptak.

Piasek ma wiele kolorów - sprawdziliśmy na własnej skórze.

Piasek ma wiele kolorów – sprawdziliśmy na własnej skórze.

Oto prawdziwie naturalny plac zabaw.

Oto prawdziwie naturalny plac zabaw.

Ruszamy dalej, prowadzeni przez nawigację przez znaczną część trasy lokalnymi szutrówkami, po których dzisiaj co chwilę śmigają wielkie TIR-y, pędzące po ok. 90 km/h i wznoszące gigantyczne chmury pyłu (chwilami dosłownie nic nie było widać). Estońscy kierowcy w ogóle jeżdżą po tych szutrówkach dość śmiało, właściwie tak samo szybko jak po asfaltowych drogach, ale dzisiaj te TIR-y pobiły chyba wszelkie rekordy…!

Mocno zgłodniali, dojeżdżamy do miejscowości Haanja, na parking pod Suur Munamägi, najwyższe (318 m n.p.m.) wzniesienie Estonii (a jednocześnie wszystkich krajów bałtyckich). Zaczynamy od wizyty w tutejszym kohviku, czyli kawiarni, która w Estonii zwykle oferuje też możliwość zjedzenia jakiegoś dania obiadowego. Dużego wyboru nie ma, na dodatek nie ma też toalety, co powoduje pewne komplikacje ze sprawami toaletowymi chłopców… Zamawiamy to, co jest, czyli zupę warzywną (z ziemniakami i szynką) i wieprzowinę z pieczonymi ziemniaczkami. Głodni nie marudzimy, tylko zjadamy i pokrzepieni ruszamy na szczyt. „Wspinaczka” po betonowych schodkach trwa najwyżej 10 minut. Na szczycie obowiązkowe zdjęcia jako dokumentacja do Korony Europy, a potem oczywiście dalsza wspinaczka na dawną wieżę ciśnień, przerobioną na wieżę widokową. Można nawet wjechać windą, ale my ze względów honorowych (przy okazji nieco obniżając cenę biletów…) wchodzimy na górę po schodach. Widok jest wart wysiłku – dookoła prawdziwe morze drzew – piękne ogromne pofałdowane tereny Parku Narodowego Haanja porośnięte lasami, z prześwitującymi spomiędzy wzgórz jeziorami – bardzo przyjemne dla oka!

Wchodzimy na Suur Munamägi - najwyższy szczyt Estonii.

Wchodzimy na Suur Munamägi – najwyższy szczyt Estonii.

'Wspinaczka' zajmuje całe 5 minut.

'Wspinaczka’ zajmuje całe 5 minut.

Ale stokrota!.

Ale stokrota!.

W Haanji nie można się nudzić.

W Haanji nie można się nudzić.

Suur Munamägi (318 m n.p.m.) - najwyższy szczyt Estonii.

Suur Munamägi (318 m n.p.m.) – najwyższy szczyt Estonii.

Wspinamy się na dawna wieżę ciśnień.

Wspinamy się na dawną wieżę ciśnień.

Wspinamy się na dawna wieżę ciśnień.

Wspinamy się na dawną wieżę ciśnień.

Punkt widokowy na Suur Munamägi.

Punkt widokowy na Suur Munamägi.

Wokół wielka zieleń - widok z wieży na Suur Munamägi.

Wokół wielka zieleń – widok z wieży na Suur Munamägi.

Na dachu Estonii.

Na dachu Estonii.

Na dachu Estonii.

Na dachu Estonii.

Po tych wszystkich atrakcjach robi się już na tyle późno (16:40), że rezygnujemy z zaplanowanej kąpieli na miejskiej plaży w Võru, stolicy regionu, i ruszamy prosto do domu. Chłopcy zresztą praktycznie od razu zasypiają w samochodzie, więc i tak z kąpieli byłyby nici… Nasz dzisiejszy czas to 9 godzin (od 10:00 do 19:00), w tym ponad 5 godzin i prawie 400 km przejazdów.

Południowy-wschód Estonii to bardzo ciekawy rejon, można by spędzić tutaj ze trzy dni, niestety dystans dzielący nas od tego miejsca spowodował, że wybraliśmy tylko najbardziej spektakularne atrakcje. Również dla Estończyków to ważne miejsca, bo w Võru mieszkał i tworzył Kreutzwald, autor Kalevipoeg – estońskiej epopei i symbolu tożsamości narodowej. Okolica obfituje w piękne jeziora, wzgórza i bagna, jest wiele ścieżek turystycznych, szlaków rowerowych i narciarskich. W Vana Vastselina są ruiny krzyżackiej twierdzy, a wschodnie krańce regionu zamieszkuje oryginalna grupa etniczna – Setowie, ze swoją zupełnie odmienną kulturą i tradycją… Dla każdego coś miłego!

10 sierpnia 2013, sobota

Pochmurno i małe przelotne deszcze, 21 stopni

Na dzień pożegnalny wybieramy bardzo spokojną i odprężającą wycieczkę – kierujemy się do położonego niedaleko nas Parku Narodowego Soomaa. Park powstał w latach 90. w celu ochrony unikatowych podmokłych ekosystemów (największy obszar bagienny w Estonii). Regularnie powtarzające się tu powodzie (nazywane tu nawet „piątą porą roku”) wpłynęły na rozpowszechnienie bagien, mokrych łąk i umożliwiły rozkwit roślinności bagiennej.

Od skrętu w Kopu stan dróg gwałtownie się zmienia – znika asfalt, a pojawiają się szutrówki. Po chwili nasz samochód wygląda jak po świeżych opadach śniegu. Pierwszy raz zatrzymujemy się przy „łacińskiej” (Läti) wieży widokowej. Niestety, wieża jest aktualnie w trakcie remontu i nie możemy wejść na górę, by obejrzeć bardziej rozległą panoramę. W związku z tym wsiadamy do samochodu i podjeżdżamy pod centrum informacyjne parku narodowego w Kõrtsi-Tőramaa. Położona w pobliżu ścieżka edukacyjna „Śladami bobra” jest zamknięta (remont), ale miła pani proponuje nam inną, znajdującą się niedaleko ścieżkę. W centrum informacji jest zresztą mnóstwo mapek i broszurek, więc na pewno każdy znajdzie tu coś dla siebie. Oglądamy z chłopcami niewielką wystawę przyrodniczą (której najciekawszym eksponatem jest autentyczna haabja – łódź wydrążona z pnia topoli, tradycyjnie używana tu w czasie powodzi). Ukoronowaniem naszej wycieczki do PN Soomaa jest spacer po prowadzącej przez bagienny obszar ścieżce przyrodniczej (opatrzonej numerem 1 i zaczynającej się za Riisą). Pokonanie podmokłych terenów umożliwiają drewniane kładki ułożone wzdłuż całej trasy (nasza część była nawet przystosowana dla niepełnosprawnych). Te właśnie kładki są największą atrakcją dla chłopaków – odgrywają rolę „torów” i sprawiają, że ciuchcia Tymuś i ciuchcia Sebuś chętnie i szybko suną przodem. Cały spacer zajmuje nam około godziny. Obejście całej trasy wymagałoby przejścia dystansu ok. trzykrotnie dłuższego, ale ze względu na niepewną pogodę i ograniczone możliwości Sebusia zdecydowaliśmy się dojść tylko do niewielkiego jeziorka i wrócić wzdłuż rzeki Navesti z powrotem.

Dzisiejsza wycieczka była nadzwyczaj miła i odprężająca – idealna przed jutrzejszą dłuuugą podróżą. Chętnie patrzyliśmy na roślinność bagienną (interesującą też dla Tymusia, który zresztą spontanicznie powiedział na początku trasy: „Jak ja lubię tak być gdzieś w naturze”), udawaliśmy z chłopcami, że jesteśmy olbrzymami – karłowate drzewa iglaste stanowiły idealną scenerię dla takich zabaw. Szkoda, że nie udało nam się wybrać na dłuższą wycieczkę na bagno Kuresoo – ale może to i dobrze opuszczać jakieś miejsce z lekkim poczuciem niedosytu.

Park Narodowy Soomaa.

Park Narodowy Soomaa.

Wieża obserwacyjna.

Wieża obserwacyjna.

Punkt informacyjny PN Soomaa.

Punkt informacyjny PN Soomaa.

Oglądamy ekspozycję przyrodniczą.

Oglądamy ekspozycję przyrodniczą.

Haabja i żuraw.

Haabja i żuraw.

Można też się pobawić.

Można też się pobawić.

Zasięgi ,,piątej pory roku''...

Zasięgi ,,piątej pory roku”…

W Parku Narodowym Soomaa.

W Parku Narodowym Soomaa.

Wejście na ścieżkę przyrodniczą.

Wejście na ścieżkę przyrodniczą.

Po kładkach przez obrzeża bagna Kuresoo.

Po kładkach przez obrzeża bagna Kuresoo.

Po kładkach przez obrzeża bagna Kuresoo.

Po kładkach przez obrzeża bagna Kuresoo.

Po kładkach przez obrzeża bagna Kuresoo.

Po kładkach przez obrzeża bagna Kuresoo.

Po kładkach przez obrzeża bagna Kuresoo.

Po kładkach przez obrzeża bagna Kuresoo.

Małe co nieco na bagnach.

Małe co nieco na bagnach.

Karłowate drzewa na bagnach.

Karłowate drzewa na bagnach.

Czy to kamień, czy roślina.

Czy to kamień, czy roślina.

Jeziorko na bagnach.

Jeziorko na bagnach.

A teraz do lasu.

A teraz do lasu.

W Parku Narodowym Soomaa.

W Parku Narodowym Soomaa.

Na obiad podjeżdżamy do miejscowości Jõesuu. W Internecie wyczytaliśmy, że jest tam karczma, w której można zjeść ciepły posiłek. Karczma rzeczywiście jest, i to jaka fajna! Taka autentyczna, nieplastikowa, cudownie prowincjonalna. Najadamy się we czworo jak bąki i płacimy niecałe 15 Euro. Po obiedzie idziemy zobaczyć most wiszący w Jõesuu – najdłuższy w całej Estonii. Widok mostu przerasta nasze oczekiwania. Most rzeczywiście wisi – drewniana, ponad 60-metrowa konstrukcja jest podtrzymywana przez grube stalowe liny i dynda w powietrzu. Po wejściu na most rusza się on na wszystkie strony – przechodzi się na drugą stronę z duszą na ramieniu. Wrażenia niezapomniane; nie musimy też pisać, jak bardzo ta atrakcja podobała się chłopcom.

Pub - Karczma w Joesuu.

Pub – Karczma w Joesuu.

Pub - Karczma w Joesuu.

Pub – Karczma w Joesuu.

Najdłuższy wiszący most w Estonii - Joesuu.

Najdłuższy wiszący most w Estonii – Joesuu.

Najdłuższy wiszący most w Estonii - Joesuu.

Najdłuższy wiszący most w Estonii – Joesuu.

Najdłuższy wiszący most w Estonii - Joesuu.

Najdłuższy wiszący most w Estonii – Joesuu.

Widok z mostu.

Widok z mostu.

W drodze powrotnej mamy niezłego stresa z powodu pustego baku. Już od początku dnia jechaliśmy na rezerwie, stacji w Jõesuu nie było (a liczyliśmy na nią), więc jechaliśmy do Pärnu, czekając tylko tej pięknej chwili, kiedy samochód rozkraczy się nam na środku drogi. Na szczęście do tego nie doszło, choć po dojechaniu na stację okazało się, że zostało nam tylko 1,5 l paliwa w baku.

Po południu, chcąc nie chcąc, zabieramy się za pakowanie. Chłopaki jeszcze myją naszą brykę (która po naszych ostatnich dwóch wycieczkach jest tak brudna, jak chyba nigdy wcześniej w całej swojej historii), a na koniec idziemy jeszcze podziękować naszej pani gospodyni za przemiły tydzień.

11 sierpnia 2013, niedziela

Poranek chłodny i deszczowy, potem słońce i do 24 stopni

Powrót do domu

Długi dystans do pokonania (prawie 900 km) składnia nas do wyjechania o 5:00. Wstawanie jest koszmarne, ale potem nie żałujemy wczesnej pobudki. Pierwszy odcinek Via Balticą, do Rygi, jedzie się bardzo dobrze – jest pusto, tylko od czasu do czasu spotykamy na drodze zwierzęta – bociany, sarny i liska. Za Rygą droga staje się dużo bardziej ruchliwa, a jazda jest nużąca (prawie cały czas prosto) i nieco męcząca. W dodatku chłopcy są niewyspani i drażliwi. Żeby rozładować atmosferę, urządzamy sobie trzy krótkie postoje: pierwszy – na położonym nad samym morzem parkingu na Łotwie (morze ozdobione ciężkimi chmurami było niezwykle malownicze), drugi – 150 km dalej, przy polnej drodze (którą przechodzimy się na krótki spacer i przy okazji widzimy blisko nas dwa piękne żurawie) i trzeci – na leśnym parkingu na Litwie (niezachęcającym do dłuższego odpoczynku).

Wracamy do domu. Łotewska plaża nad ranem.

Wracamy do domu. Łotewska plaża nad ranem.

Poranek na Bałtyku, Łotwa.

Poranek na Bałtyku, Łotwa.

Nasz drugi postój (jeszcze na Łotwie).

Nasz drugi postój (jeszcze na Łotwie).

Żurawie wzbiły się do lotu tuż przed nami.

Żurawie wzbiły się do lotu tuż przed nami.

Potem chłopcy zasypiają, a nam udaje się przeciągnąć aż do Suwałk. Tu nie możemy oprzeć się pokusie zajrzenia do Wigierskiego Parku Narodowego, z którym wiążą nam się jak najlepsze wspomnienia. Podjeżdżamy do Starego Folwarku, gdzie stosunkowo niedawno urządzono Muzeum Wigier – sześć lat temu, gdy ostatnio tu byliśmy, tego obiektu jeszcze nie było, oglądaliśmy tylko ekspozycję przyrodniczą w siedzibie WPN w Krzywem. To miło patrzeć, jak takie piękne tereny unowocześniają się, zmieniają i uatrakcyjniają dla turystów nie tylko z Polski.

Nowe muzeum jest nowoczesne, interaktywne i ciekawe dla dużych i małych. Chłopcom bardzo podoba się pomysłowo zaaranżowany  batyskaf, gdzie po zajrzeniu w bulaje można obejrzeć ryby – mieszkańców wigierskich jezior – bądź na filmach, bądź żywe, pływające w akwarium. Ciekawi ich również oglądanie skamielin przez szkło powiększające, odnajdywanie ptaków przy pomocy zapalających się światełek-podpowiedzi, czy oglądanie różnych eksponatów pod mikroskopem. My też z chęcią oglądamy wystawę. Najbardziej podoba nam się autentyczna dłubanka sprzed ponad 600 lat, ale też ciekawy jest model jęzora lodowca czy interaktywne ekrany, pozwalające wzbogacić wiadomości nt. flory i fauny WPN.

Obiad, już w Polsce (Stary Folwark).

Obiad, już w Polsce (Stary Folwark).

Muzeum Wigier w Starym Folwarku.

Muzeum Wigier w Starym Folwarku.

Zaczynamy od obejrzenia mieszkańców Wigierskiego PN.

Zaczynamy od obejrzenia mieszkańców Wigierskiego PN.

Chłopcom najbardziej podobały się wigierskie rybki.

Chłopcom najbardziej podobały się wigierskie rybki.

Pod szkłem powiększającym można obejrzeć skamieniałości.

Pod szkłem powiększającym można obejrzeć skamieniałości.

Przenosimy się do epoki łowców reniferów.

Przenosimy się do epoki łowców reniferów.

Epoka lodowcowa 2013.

Epoka lodowcowa 2013.

Największą atrakcją był batyskaf.

Największą atrakcją był batyskaf.

Trudno było chłopców stąd wyciągnąć.

Trudno było chłopców stąd wyciągnąć.

Tymo bul bul.

Tymo bul bul.

Dłubanka sprzed ponad 600 lat.

Dłubanka sprzed ponad 600 lat.

Wkraczamy do krainy ryb.

Wkraczamy do krainy ryb.

Łamigłówki przyrodnicze nie zawsze są łatwe.

Łamigłówki przyrodnicze nie zawsze są łatwe.

Na koniec naszej wizyty w Starym Folwarku idziemy z chłopcami na brzeg jeziora i odświeżamy w naszej pamięci niezwykle malowniczy widok na wigierski klasztor kamedułów wyłaniający się zza jeziora Wigry. Do zdjęć chętnie pozuje nam łabędź – to dodatkowa atrakcja dla chłopców. Ech, chętnie wrócimy w te tereny raz jeszcze…

Nad Jeziorem Wigry, Stary Folwark, w tle klasztor kamedułów.

Nad Jeziorem Wigry, Stary Folwark, w tle klasztor kamedułów.

Przerwa wydłuża nam się do ponad dwóch godzin (13:30-15:30; przed wizytą w muzeum jeszcze idziemy na obiad w tutejszym barze, przy okazji czego M. kompletnie zalewa się kawą i potem musi w toalecie przebierać się w wylosowane z torby z brudnymi ciuchami rzeczy:)), więc nie pozwalamy sobie na kąpiel w jeziorze (choć kąpielisko bardzo do niej zachęca) i ruszamy w dalszą podróż, tym razem już prosto (z jedną krótką przerwą) na Osęczyznę. Zostawiamy tam chłopców na działce z Dziadkami na ciąg dalszy wakacji, a sami późnym wieczorem wracamy do Warszawy z Regatką.

Czeskie Karkonosze cz. III – korzystamy z pięknej zimy!

7 lutego 2013, czwartek

W nocy -10 stopni, w dzień piękne słońce i ok. -2 do 0 stopni

Wstajemy dość wcześnie i szykujemy się na rodzinną wycieczkę. Z Peca pod Snežkou ruszamy czerwonym szlakiem do schroniska (gospody) Jeleni Louky. Zaczyna się od małych kłopotów orientacyjnych, ale ostatecznie R. zostawia wycieczkę na szlaku (czerwonym) i odstawia samochód na parking w okolicy głównego skrzyżowania. Ruszamy najpierw drogą, a potem już bardzo przyjemną leśną dróżką o niewielkim nachyleniu przez Zelený Důl. Piękne słońce aż razi w oczy, sprawiając że każda drobina śniegu skrzy się srebrnym blaskiem… bajkowo! Sebuś znaczną część drogi pokonuje w sankach, a Tymuś „rozbija się” o śnieżne obrzeża drogi:)

Samo schronisko Jelenia Łąka to typowa tutejsza „bouda” (z prawie trzystuletnią tradycją), bardzo urocza i funkcjonalna. Jest gdzie zostawić sanki, narty, buty narciarskie itp., a w sali restauracyjnej jest duży kącik zabaw dla dzieci ze sporą drewnianą zjeżdżalnią, stoliczkiem do rysowania i dużym pudłem klocków. To zresztą nie pierwsze miejsce w Czechach, gdzie pamiętano o pociechach (szkoda, że u nas takie zwyczaje dopiero powoli się rozprzestrzeniają…). Pomimo wczesnej pory decydujemy się na obiad, jemy zupkę jarzynową i wyprażany ser z frytkami. Porcje są spore, a cena naprawdę niezła (500 CZK za trzy obiady z herbatą i napiwkiem).

Droga powrotna jak zwykle mija dość sprawnie, głównie za sprawą sanek. Przez pół drogi chłopcy jadą we dwóch, a potem Sebuś dalej je okupuje, a Tymuś doskonali swoje umiejętności w zjeżdżaniu na jabłuszku. Trzy kilometry mijają całkiem sprawnie. Cała wycieczka zajęła nam niespełna cztery godziny z dojazdem.

Z Peca pod Snežkou do Hostinca Jeleni Louky.

Z Peca pod Snežkou do Hostinca Jeleni Louky.

Kapliczka słupowa (XIX) z pątnikiem.

Kapliczka słupowa (XIX) z pątnikiem.

Z Peca pod Snežkou do Hostinca Jeleni Louky.

Z Peca pod Snežkou do Hostinca Jeleni Louky.

Z Peca pod Snežkou do Hostinca Jeleni Louky.

Z Peca pod Snežkou do Hostinca Jeleni Louky.

Gospoda Jelenie Łąki.

Gospoda Jelenie Łąki.

Znajdź Tyma.

Znajdź Tyma.

A chłopcy mają raj.

A chłopcy mają raj.

Powrót do Peca pod Snežkou - styl na śledzia.

Powrót do Peca pod Snežkou – styl na śledzia.

Powrót do Peca pod Snežkou.

Powrót do Peca pod Snežkou.

Powrót do Peca pod Snežkou.

Powrót do Peca pod Snežkou.

Tymo na ostatniej prostej.

Tymo na ostatniej prostej.

Nie ma chłopców...

Nie ma chłopców…

A kuku!.

A kuku!.

Po powrocie tradycyjnie szybko usypiamy Sebusia, pijemy kawkę i ruszamy z Tymusiem na podbój kolejnego ośrodka narciarskiego. Na narty w Černým Důle nie mamy co prawda zbyt wiele czasu, ale w dwie godziny udaje nam się cztery razy zjechać najdłuższą trasą. Tymuś świetnie sobie radzi – naprawdę już skręca równolegle! A do tego uczymy się dzisiaj przewracania i samodzielnego wstawania. Jesteśmy z niego strasznie dumni! A ośrodek jest bardzo dobrym miejscem na rodzinne szusowanie.

Narty w Černým Důle.

Narty w Černým Důle.

Narty w Černým Důle.

Narty w Černým Důle.

Tymo załapuje jazdę równoległą!.

Tymo załapuje jazdę równoległą!.

Tymo- padek.

Tymo- padek.

Nowy styl jazdy na nartach.

Nowy styl jazdy na nartach.

Coraz to nowe figury.

Coraz to nowe figury.

Wieczorem jedziemy jeszcze wyszaleć się na stoku Protež. Zaliczamy osiem zjazdów tą najdłuższą w Czechach oświetloną trasą z miłym przerywnikiem na gorącą czekoladę z bitą śmietaną. Warunki są świetne, praktycznie bez kolejki do wyciągu… malina! Tym razem bez problemu zjeżdżamy na główny parking prosto z trasy. Każdy z wyjazdów narciarskich zajął nam ok. 3 godziny z dojazdem. Wieczorem naprawdę zmęczeni szybko zapisujemy, robimy zdjęcia i kładziemy się, bo czekają nas kolejne dwa intensywne dni!

8 lutego 2013, piątek

Rano do -14 stopni, w dzień ok. -2, na Śnieżce -11; po słonecznym poranku potem pojawiają się chmury i przelotne opady śniegu

Planowaliśmy dzisiaj rano wypad na sanki do Szpindla, ale w nocy Tymuś odstawił histerię, że ucho go boli, więc zmieniliśmy plan na wycieczkę górską we dwoje. W końcu rano przyznał, że bolał go … kawałek małżowiny ucha, a nie ucho w środku, więc alarm został odwołany, ale było już za późno na zmianę planów i ruszyliśmy na wyprawę, a chłopcy w tym czasie eksplorowali z babcią pobliski zielony szlak (przy kościółku w Svobodzie nad Upou).

Kościół Św. Józefa (pocz. XX) w Svobodzie nad Upou.

Kościół Św. Józefa (pocz. XX) w Svobodzie nad Upou.

W tym samym czasie w Svobodzie nad Upou...

W tym samym czasie w Svobodzie nad Upou…

W tym samym czasie w Svobodzie nad Upou...

W tym samym czasie w Svobodzie nad Upou…

Wyprawa na Śnieżkę

Co prawda rok temu już zdobyliśmy zimą ten szczyt z Tymusiem, jednak zrobiliśmy to z trochę mało „honorowo”, bo podjechaliśmy wyciągiem Zbyszek na Kopę. Wobec tego w ramach zdobywania korony Europy postanowiliśmy wejść na najwyższy szczyt Czech bez korzystania z wyciągów czy kolejek. W tym roku zresztą i tak kolejka z czeskiej strony jest w rekonstrukcji i nie działa.

Tym razem planujemy wejście od wschodu, po głównej grani Karkonoszy. Ruszamy z Malej Upy zaraz za Przełęczą Okraj i szybko znajdujemy wyjście naszego żółtego szlaku przy drogowskazie z napisem „Sněžka” (pierwotnie planowaliśmy wyruszyć nieco krótszym, zielonym szlakiem, wyruszającym jeszcze nieco niżej z drogi na Okraj, ale nie wypatrzyliśmy z samochodu wyjścia szlaku i odpowiedniego parkingu).

Odcinek z Malej Upy do schroniska Jelenka początkowo prowadzi ścieżką między domami, a potem szeroką, wyratrakowaną rano drogą przez las. Idzie się dobrze, ale umiarkowanym tempem – jednak przewyższenie robi swoje (ok. 300 m). Do Jelenki idziemy około godziny. Tym razem oglądamy ją tylko z zewnątrz i ruszamy dalej, planując tu obiad w drodze powrotnej. Od tej pory wędrujemy głównym grzbietem Karkonoszy.

Z Górnej Małej Upy na Śnieżkę.

Z Górnej Małej Upy na Śnieżkę.

Nasz cel.

Nasz cel.

Wypatrujemy Czarną Górę w oddali.

Wypatrujemy Czarną Górę w oddali.

Góra Mała Upa - Jelenka.

Góra Mała Upa – Jelenka.

Schronisko Jelenka.

Schronisko Jelenka.

Zatrzymujemy się na postój dopiero po pokonaniu kolejnych 150 m przewyższenia, po dotarciu na szczyt Czarnej Kopy (1407 m n.p.m.). Miło posiedzieć na śniegu, popijając gorącą herbatkę z termosu, ale kilkunastostopniowy mróz skłania nas do skrócania postoju do minimum.

Jelenka-Czarna Kopa.

Jelenka-Czarna Kopa.

Śnieżka coraz bliżej.

Śnieżka coraz bliżej.

Odpoczynek na Czarnej Kopie.

Odpoczynek na Czarnej Kopie.

Odcinek Czarna Kopa-Śnieżka pokonujemy w ok. 70 min. Podejście jest nieco nużące – miejscami zawiany szlak i przepadający śnieg plus różnica wysokości robią swoje, ale na szczycie – jak to w górach – szybko zapominamy o zmęczeniu. Oglądamy oszadzioną kaplicę Św. Wawrzyńca, zaglądamy do czeskiego bufetu (pełnego turystów) i kierujemy się na coś ciepłego do restauracji w budynku obserwatorium astronomicznego. Zjadamy gorącą kwaśnicę, popijamy herbatą i – nie przedłużając – zarządzamy odwrót.

Schodzimy tą samą drogą. Warunki pogodowe zmieniły się diametralnie – błękitne niebo jest tylko wspomnieniem, za to co chwilę zachodzą chmury i prószy śnieg. Mimo warunków zupełnie zimowych szybko tracimy wysokość i po niecałej godzinie wchodzimy na obiad (naprawdę smaczny!) do przytulnego schroniska Jelenka.

Schodząc z Jelenki do Upy, co chwilę mijamy zjeżdżające dzieciaki na sankach – nachylenie drogi w drodze powrotnej jest teraz zdecydowanym sprzymierzeńcem.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Rzut oka ze Śnieżki na zachód.

Rzut oka ze Śnieżki na zachód.

Rzut oka ze Śnieżki na zachód.

Rzut oka ze Śnieżki na zachód.

Zejście ze Śnieżki w kierunku wschodnim.

Zejście ze Śnieżki w kierunku wschodnim.

Docieramy do samochodu zmęczeni – jak to po zimowej turze – ale zadowoleni, że honorowo zdobyliśmy kolejny szczyt do Korony Europy. Wycieczkę kończymy przymusowym zwiedzaniem centrum Małej Upy – okazuje się, że opłaty za parking P3 można wnieść … w kasie przy wyciągu. Gdyby nas tylko tak nogi nie bolały, spacerek byłby samą przyjemnością.

Cała wycieczka zajęła nam ok. 6,5 godziny i wymagała pokonania łącznie ok. 800 m różnicy wzniesień.

Wieczorna wycieczka na stok

Wieczorem wybieramy się wszyscy do najbliższego nam ośrodka narciarskiego w Svobodzie nad Upou. M. jeździ z Tymusiem, a R. i U. spacerują z Sebusiem, podziwiając coraz lepszą jazdę Tyma. Sebuś też jest bardzo zadowolony – bawi się w śniegu (m.in. przygotowuje tort dla Olka) i – uwaga uwaga! – uczy się sam zjeżdżać na jabłuszku.

Umiem zjeżdżać na jabłuszku!.

Umiem zjeżdżać na jabłuszku!.

9 lutego 2013, sobota – dzień pożegnalny

Piękna słoneczna pogoda z niewielkim mrozem

Poranne sanki na Czarnej Górze

Według pierwotnych planów mieliśmy jechać na 4-kilometrową sankostradę do Szpindlerowego Młyna, ale baliśmy się, że długi dojazd niebezpiecznie skróci nam czas na narty na Czarnej Górze. Chłopcy są jednak strasznie nakręceni na sanki, więc nie chcąc zabierać im tej przyjemności, decydujemy się zjechać raz jeszcze z Czarnej Góry.

Na górę wjeżdżamy gondolkami wszyscy pięcioro. Szadź na świerkach, błękitne niebo i świeżo wyratrakowane trasy – po prostu bajka. Podchodzimy pod wieżę widokową, ale – niestety – okazuje się, że wejścia są możliwe tylko między 12.00 i 15.00, więc możemy tylko wyobrażać sobie, jak pięknie prezentuje się zimowa panorama z Czarnej Góry.

Na początku trasy dla saneczkarzy rozdzielamy się – U. uznaje, że jednorazowe doświadczenie emocji związanych ze zjazdem na sankach już jej wystarczy i zjeżdża na dół kolejką, a nasza czwórka ustawia się w blokach startowych i ziuuuu! na dół. Jedzie się świetnie – dziś udaje nam się wyjechać na górę dość wcześnie (o 9:00 stawiamy się na parkingu), więc trasa jest świeżo wyratrakowana, a innych saneczkarzy spotykamy tylko sporadycznie. Szkoda, że sankostrada kilka razy przecina trasy narciarskie – to właściwie jedyny zarzut (poza ceną:)), który można postawić tej atrakcji. Na dole chłopcy wołają, że chcą jeszcze raz, ale chcemy jeszcze sami wyskoczyć na narty, więc wracamy do domu.

Na Czarna Górę!.

Na Czarna Górę!.

Wieża widokowa na szczycie Czarnej Góry.

Wieża widokowa na szczycie Czarnej Góry.

Idziemy do początku trasy saneczkarskiej.

Idziemy do początku trasy saneczkarskiej.

Idziemy do początku trasy saneczkarskiej.

Idziemy do początku trasy saneczkarskiej.

Saneczkarze na start!.

Saneczkarze na start!.

Sankostrada z Czarnej Góry.

Sankostrada z Czarnej Góry.

Przejazd pod mostem to jest coś!.

Przejazd pod mostem to jest coś!.

A teraz przejazd pod ulicą - wow!.

A teraz przejazd pod ulicą – wow!.

Narty na Czarnej Górze (M. + R.)

Od 12:00 do 15:30 objeżdżamy sobie wszystkie trasy ośrodka. Ich ilość może nie przyprawia o zawrót głowy, ale są przyzwoitej długości i o przyjemnym nachyleniu (przeważają trasy czerwone). To dobry ośrodek na półdniowy wypad. Nam najmilej jeździło się na sztandarowej, niemal trzykilometrowej trasie ośrodka – wzdłuż kolejki gondolowej, ale odstraszała trochę kolejka na dole, więc jeździliśmy głownie na dwuosobowych orczykach Andeš.

Nie obyło się bez emocji. Najpierw okazało się, że główny parking w Janskich Lazniach jest zapełniony i pokierowano nas na parking pół kilometra niżej. Potem, na koniec, przeżyliśmy mały horror z wyjazdem z parkingu. Zgubiliśmy bilet parkingowy i musieliśmy kupować „karny” bilet za … 500 CZK. Nie wspomnę, jak to popsuło nam nastroje, tym bardziej, że w końcu zguba się znalazła – na tylnym siedzeniu samochodu. Tylko że poniewczasie… Cóż, skibusy górą.

Po południu idziemy wszyscy na pożegnalny obiad do restauracji Měštanský Dům w centrum Svobody nad Upou. Najadamy się do syta smacznym jedzeniem (Tymo zasmakował na dobre w wyprażanym serze, M. dogadza sobie wołowiną w słodkim sosie śmietanowym z knedlikami, R. i U. zajadają kurczaka zapiekanego z serem i brokułami, a Sebuś wsuwa fryty z kawałkami mięsa).

Centrum Svobody nad Upou.

Centrum Svobody nad Upou.

Pożegnalny obiad w Svobodzie nad Upou.

Pożegnalny obiad w Svobodzie nad Upou.

Wieczorem wszyscy (poza M., skazaną na pakowanie) idą pod orczyki w Svobodzie nad Upou, gdzie T. z R. zaliczają pożegnalne zjazdy, a S. doskonali swoje umiejętności jazdy na jabłuszku. Potem już czeka nas tylko niewdzięczne pakowanie.

Pożegnalne narty.

Pożegnalne narty.

Zgodnie przyznajemy, że pobyt był zdecydowanie za krótki – tyle jeszcze chciałoby się zrobić: narty i sanki w Szpindlerowym, jeszcze jedną wspólną górską wycieczkę, spacer zielonym szlakiem zaczynającym się przy naszym domu, schroniska w Górach Izerskich (M. + R.), Kutną Horę na dzień wycieczkowy… Cóż, pogoda  i – przede wszystkim – choroby dość mocno na początku pokrzyżowały nam plany. Mamy po co wracać. Na pewno rejon czeskich Karkonoszy jest bardzo ciekawy turystycznie i każdy znajdzie tu mnóstwo atrakcji dla siebie.

10 lutego 2013, niedziela

Rano ok. -10 stopni, w dzień w Polsce -1 do -3 stopni, bez opadów

W powrotną drogę wyruszamy nie bez przygód. Wyszykowaliśmy się właściwie na 6:30, ale pani gospodyni nie odebrała naszego SMS-a, bo zabalowała i zaspała… dopiero po naszym telefonie przysłała „pritela”, żeby odebrał od nas klucze… W końcu jednak ruszamy (ok. 7:05), bogatsi o historię o Titanicu z czeskiego National Geographic, która bardzo zaintrygowała chłopców!

Droga zleciała nam dość sprawnie (9 godz. i 20 min, 540 km), pomimo kilku postojów. Zatrzymywaliśmy się parę razy, bo jakoś nie mogliśmy się zgrać w potrzebach postojowych. Mimo to udało nam się zaliczyć dwie bardzo ciekawe atrakcje:

Jawor

Oglądamy tutaj XVII-wieczny Kościół Pokoju (wpisany na listę dziedzictwa UNESCO!), chyba bardziej okazały niż ten ze Świdnicy, dodatkowo ładnie położony w Parku Pokoju. Niestety o wczesnej porze nie możemy zajrzeć do środka.

Kościół Pokoju (XVII) w Jaworze, wczenobarokowy.

Kościół Pokoju (XVII) w Jaworze, wczenobarokowy.

Ewangelicki Kościół Pokoju w Jaworze, konstrukcja szkieletowa.

Ewangelicki Kościół Pokoju w Jaworze, konstrukcja szkieletowa.

Kościół Pokoju w Jaworze.

Kościół Pokoju w Jaworze.

Kościół Pokoju w Jaworze.

Kościół Pokoju w Jaworze.

Kościół Pokoju w Jaworze.

Kościół Pokoju w Jaworze.

Kalisz

To miasto często pomijane w przewodnikach, a jednak ciekawe (niektórzy twierdzą, że jest to najwcześniej wymieniane w źródłach pisanych miasto w Polsce – Calisia u Ptolemeusza w II w.).

Co prawda zabudowa rynku pochodzi z XX w., ale jest całkiem ładna, podziwiamy zwłaszcza okazały ratusz i dość spójne w stylu kamieniczki otaczające sam Główny Rynek, jak i przyległe uliczki. Załapujemy się na hejnał z wieży ratusza, a potem lecimy na szybki obchód pozostałych atrakcji.

Oglądamy Bazylikę Sanktuarium Wniebowzięcia NMP, potocznie zwaną Kościołem pw. Św. Józefa (gotycko-barokową), Basztę Dorotkę i fragment XIV-wiecznych murów miejskich, Katedrę Św. Mikołaja (XIII w., przeb.), pojezuicki kościół garnizonowy (XVI w.) oraz zespół klasztorny Franciszkanów (XIII w., przeb.).

Zwieńczeniem wizyty w Kaliszu jest przepyszny obiad w stylowej westernowej restauracji przy rynku.

Chłopcy są znakomitymi turystami, dzielnie towarzyszą nam w zwiedzaniu, a dodatkowe „kilometry” robią, obiegając klomby i płosząc gołębie na rynku. Po spacerze dopisują im apetyty, a potem świetnie im się śpi podczas ostatniego odcinka podróży, już prosto do domu.

Ratusz (XX) w Kaliszu.

Ratusz (XX) w Kaliszu.

Arkady kaliskiego ratusza.

Arkady kaliskiego ratusza.

Urokliwa zabudowa kaliskiego rynku.

Urokliwa zabudowa kaliskiego rynku.

Wczesnobarokowy (XVI) kosciół garnizonowy.

Wczesnobarokowy (XVI) kosciół garnizonowy.

Plac Św. Józefa z Bazyliką Sanktuarium Wniebowzięcia NMP.

Plac Św. Józefa z Bazyliką Sanktuarium Wniebowzięcia NMP.

Okolice Placu Św. Józefa w Kaliszu.

Okolice Placu Św. Józefa w Kaliszu.

Baszta Dorotka. Bazylika Wniebowzięcia NMP w tle.

Baszta Dorotka. Bazylika Wniebowzięcia NMP w tle.

Katedra Św. Mikołaja.

Katedra Św. Mikołaja.

Pożegnalny obiad w Kaliszu.

Pożegnalny obiad w Kaliszu.

Czeskie Karkonosze, 2013.02

Czeskie Karkonosze to piękna przyroda, doskonale utrzymane trasy narciarskie, fantastyczna sankostrada z Czarnej Góry i sympatyczne miejscowości z cennymi zabytkami. Czego chcieć więcej? A do tego blisko, swojsko i po sąsiedzku. Dwutygodniowy pobyt nie dłużył nam się ani przez chwilę!

 

Ostatnie spojrzenie na Kuks...

Część I – dojazd i zwiedzanie okolicy

Opatówek, Antonin, Hradec Kralove, Kuks, Liberec, Janské Lázné i Trutnov

 

Z powrotem do Pecu pod Snezkou.

Część II – zima w pełni

Sanki, narty, spacery i… Czeski Raj

 

Rzut oka ze Śnieżki na zachód.

Część III – korzystamy z pięknej zimy

Spacery, narty, sanki i… Śnieżka

Alpy Bawarskie część II – Zugspitze, ferrata Hindelanger, Bawarskie zamki i kościoły

14 sierpnia 2012, wtorek

Ładnie, tylko w okolicy szczytu trochę chmur, na dole 25oC, na szczycie 7oC

Wyprawa na Zugspitze! (2962 m n.p.m.)

To kolejny szczyt Korony Europy i główny cel naszej wyprawy w Alpy Bawarskie.

Wstajemy o 5:25, szybko jemy śniadanie i tuż przed 7:00 ruszamy już z parkingu w Hammersbach (k. GaPa) w stronę doliny Höllental.

Trasa po niespełna godzinie podejścia drogą gruntową doprowadza nas do zadziwiającego wąwózu Höllentalklamm. Wąwóz to przełom potoku przez najniższy próg doliny; jego ściany miejscami osiągają nawet ok. 100 m wysokości. Ścieżkę poprowadzono po specjalnych półkach, mostkach podwieszonych nad rwącym nurtem potoku oraz w oświetlonych tunelach wydrążonych w skałach (w wielu miejscach kapie lub leje się z góry woda, dlatego niezbędna jest kurtka przeciwdeszczowa). Jest pięknie – miejsce to warte jest odwiedzenia nie tylko przy okazji wejścia na Zugspitze (choć opłata za wejście wynosi 4 €). Przy okazji „bez bólu”, bo zajęci oglądaniem kaskad potoku, pokonujemy pierwszy próg doliny

Widok na ALpy z przysiółka Hammersbach - ruszamy.

Widok na ALpy z przysiółka Hammersbach – ruszamy.

Wejście do wąwozu Höllentalklamm.

Wejście do wąwozu Höllentalklamm.

Wąwóz Höllentalklamm.

Wąwóz Höllentalklamm.

Wąwóz Höllentalklamm.

Wąwóz Höllentalklamm.

Wąwóz Höllentalklamm.

Wąwóz Höllentalklamm.

Po 2 godzinach od startu (pół godziny za wąwozem) docieramy do jedynego na dzisiejszej trasie schroniska – schroniska Höllentalangerhütte. Wypijamy litrowego Radlera (to był dopiero kufel!), wcinamy drugie śniadanie i w szampańskich humorach ruszamy w dalszą drogę.

Dolne piętro Doliny Höllental.

Dolne piętro Doliny Höllental.

Schronisko Höllentalangerhütte.

Schronisko Höllentalangerhütte.

Dzisiejsza trasa oferuje nam cały czas bardzo ładne widoki na otaczające szczyty, zwłaszcza masyw Waxenstein, Alpspitze i samo Zugspitze. Za schroniskiem wchodzimy na drugi próg doliny, podczas którego pokonujemy pierwsze ubezpieczone odcinki. Słynna Brett, czyli deska, to faktycznie eksponowane miejsce, ale obiektywnie przy asekuracji nie stanowi wyraźnej trudności (chociaż jeżeli ktoś raz się przestraszy, to potem trudno opanować drżenie nóg i może to być koniec wyprawy, widzimy dzisiaj taką scenkę w tym miejscu).

Dolina Höllental.

Dolina Höllental.

Dolina Höllental.

Dolina Höllental.

Forsujemy wyższy próg Doliny Höllental.

Forsujemy wyższy próg Doliny Höllental.

Słynna 'deska'.

Słynna 'deska’.

W środkowym odcinku trasy najbardziej daje się nam we znaki mozolne zdobywanie wysokości zakosami po niezbyt wygodnych, usuwających się spod nóg piargach.

Górne piętro Doliny Höllental.

Górne piętro Doliny Höllental.

Mozolnie, po około 4,5 godziny od wyjścia, docieramy do kolejnej atrakcji dzisiejszej trasy – lodowczyka Höllentalfermer. Nie jest on duży, jak na pierwszy raz w sam raz (można sobie wyobrazić jak wyglądają większe lodowce). Pokonujemy go w rakach, które wyraźnie ułatwiają drogę, ale wiele osób posiłkuje się tylko kijkami lub ewentualnie plastikowymi nakładkami na buty. Większe szczeliny można łatwo ominąć, a te, przez które się przechodzi, dostarczają przyjemnej adrenalinki – słyszymy przez nie głośny szum wody przepływającej pod lodowcem.

Zbliżamy się do lodowczyka Höllentalfermer.

Zbliżamy się do lodowczyka Höllentalfermer.

Pożegnanie lodowca Höllentalfermer.

Pożegnanie lodowca Höllentalfermer.

Największym technicznym problemem na dzisiejszej trasie jest przeskoczenie (dosłownie) szerokiej na niespełna metr, ale głębokiej miejscami na ok. 10 metrów szczeliny brzeżnej lodowca, zwłaszcza, że trzeba ten manewr skoordynować ze złapaniem liny, a podłoże do skoku stanowi lodoszreń. Trzy, cztery, hop! – udało się!

Pożegnanie lodowca Höllentalfermer.

Pożegnanie lodowca Höllentalfermer.

Po pokonaniu tej przeszkody ruszamy już właściwą ferratą wyprowadzającą na szczyt, nie napotykając większych trudności technicznych, chociaż w niektórych miejscach konieczna jest wzmożona uwaga i nieco większy wysiłek.

Ten końcowy odcinek zdecydowanie najbardziej daje nam w kość, bo na mapie wydaje się bardzo krótki, a w rzeczywistości to jeszcze ok. 400-500 m wysokości do pokonania. Łącznie tego dnia wchodzimy ok. 2200 m pod górę. Mamy prawo być zmęczeni…

Via ferrata na Zugspitze.

Via ferrata na Zugspitze.

Via ferrata na Zugspitze.

Via ferrata na Zugspitze.

Eibsee z góry.

Eibsee z góry.

Ostatecznie, wykończeni, ale szczęśliwi z realizacji planu, docieramy pod krzyż na szczycie Zugspitze ok. 15:20. Z radością widzimy spotkanego wcześniej sympatycznego Polaka, od lat mieszkającego w Berlinie, który jest autorem naszego wspólnego zdjęcia na szczycie (dzięki!).

Zugspitze - dach Niemiec - 2962 m n.p.m.

Zugspitze – dach Niemiec – 2962 m n.p.m.

Widoki są piękne, ale sam szczyt to rozpaczliwy obraz – ogromne wielopiętrowe budynki, połączone promenadami i tarasami, zatłoczone setkami, jeśli nie tysiącami turystów, a w tle zindustrializowany, głównie przez infrastrukturę narciarską, płaskowyż położony na południe od szczytu… KOSZMAR!

Zindustrializowany szczyt Zugspitze.

Zindustrializowany szczyt Zugspitze.

Właściwy wierzchołek pozostaje nieco z boku.

Właściwy wierzchołek pozostaje nieco z boku.

To nie miasto. To szczyt Zugspitze.

To nie miasto. To szczyt Zugspitze.

Jak najszybciej kupujemy bilety na zjazd kolejką (industrializacja industrializacją, ale kusi nas możliwość zjazdu kolejką zębatą 4,5 kilometrowym tunelem „w brzuchu” Zugspitze – to w końcu „pociągowy szczyt”). Po zdjęciu ferratowego ekwipunku ruszamy w dół.

Górny peron kolejki zębatej na Zugspitze.

Górny peron kolejki zębatej na Zugspitze.

Kolejka jedzie dość długo (prawie półtorej godziny do „naszego” Hammersbach, gdzie zostawiliśmy samochód), jest zatłoczona i w sumie to średnia przyjemność – gdybyśmy dotarli tu wcześniej i miałby kto po nas podjechać do Eibsee, to zeszlibyśmy w tamtym kierunku pieszo.

Ogólnie trasę oceniamy bardzo pozytywnie, jest wyjątkowo różnorodna (wąwóz, ciekawe odcinki z ubezpieczeniami, pierwszy na naszych wyprawach lodowiec) i długo zostanie w naszych wspomnieniach. W dodatku Zugspitze to nasz nowy rekord wysokości – 2962 m!

15 sierpnia 2012, środa

Przepiękny dzień, na dole upał do 30 stopni

W związku z planowanym na jutro załamaniem pogody zagłuszamy pragnienie odespania się po Zugspitze, znów wstajemy rano i szykujemy się w góry – szkoda by było zmarnować taki piękny dzień! Dziś nasz wybór pada na…

Hindelanger Klettersteig

Niestety, czeka nas dość długi dojazd – punkt wyjścia jest aż w Obersdorfie, więc mimo że siedzimy w samochodzie już o 7:00 rano, do Obersdorfu docieramy grubo po 9:00 (po drodze dwa krótkie zatrzymania – jedno na zdjęcie urokliwego austriackiego jeziorka Plansee i drugie na mniej bijące po kieszeniach tankowanie w Austrii).

Austriackie Jezioro Plansee.

Austriackie Jezioro Plansee.

Odstajemy swoje w kolejce do wagonika i już po chwili kolejka wwozi nas trzema etapami na szczyt Nebelhornu. Po drodze oglądamy mile kojarzące się z Małyszem skocznie w Obersdorfie i patrzymy na łagodną, równiutką drogę wejściową na szczyt – pewnie spokojnie można by tu wjechać z maluszkiem w wózku.

Kolejka z Oberstdorfu na Nebelhorn.

Kolejka z Oberstdorfu na Nebelhorn.

Na szczycie Nebelhornu (2224 m n.p.m.) zabawiamy krótko – mała przerwa na panoramkę i podziwianie latających tu wszędzie paralotniarzy, szybkie założenie ferratowego ekwipunku i w drogę (mimo całego naszego pośpiechu przez ten długi dojazd udaje nam się wyruszyć dopiero o 10:20).

Szczyt Nebelhornu (2221 m n.p.m.) z gigantyczną muchą.

Szczyt Nebelhornu (2221 m n.p.m.) z gigantyczną muchą.

Rejon Nebelhornu to mekka paralotniarzy.

Rejon Nebelhornu to mekka paralotniarzy.

Południowo-wschodnie otoczenie Nebelhornu.

Południowo-wschodnie otoczenie Nebelhornu.

Południowo-wschodnie otoczenie Nebelhornu.

Południowo-wschodnie otoczenie Nebelhornu.

Ferrata Hindelanger okazuje się bardzo interesująca. Po pierwsze: na całej długości poprowadzona jest grzbietem, co nadaje jej widokowego charakteru, i po drugie: w porównaniu z trasami z ubiegłych dni, ścieżka ma stosunkowo naturalny charakter. Nie ma tu nadmiaru zabezpieczeń (przychodzą nam na myśl tatrzańskie Rohacze i Otargańce), często trzeba się przytrzymać skały, teren jest naturalnie urozmaicony, z kilkoma elementami naturalnej wspinaczki. Nie ma tu może wielkich trudności technicznych, ale trasa ta z racji ekspozycji na pewno wymaga uwagi. Rozmawiamy o tym, że Tymka możemy za kilka lat wziąć na ferratkę na Alpspitze – to bardzo dobra propozycja na początek przygody z via ferratami – ale ferrata Hindelanger będzie musiała na niego dłużej poczekać.

Idziemy sobie spokojnie, nie spiesząc się, cały czas za tymi samymi dwoma turystami. Plany wejścia na Großer Daumen nieubłaganie krzyżuje czas. Mamy już wykupiony bilet powrotny na kolejkę i, wziąwszy pod uwagę ponad dwugodzinną drogę powrotną samochodem, nie bardzo chcemy go zmarnować. Z małej przełączki schodzimy więc z grani i w ok. godzinę dochodzimy płaskowyżem Koblat do środkowej stacji kolejki. Po drodze nie możemy oderwać wzroku od spektaklu odgrywanego przez kozice na płacie śniegu na stokach Westlicher Wengenkopf. Kozicom chyba też było dziś gorąco… Kilkanaście minut czekania na swoją kolej wejścia do wagonika (pod stacją kolejki byliśmy nieco przed 16:00) i już witamy nasz samochód, zaparkowany na kolejkowym parkingu.

Widok na ferratę Hindelanger.

Widok na ferratę Hindelanger.

Ferratą Hindelanger.

Ferratą Hindelanger.

Westlicher Wengenkopf.

Westlicher Wengenkopf.

Ferratą Hindelanger.

Ferratą Hindelanger.

Westlicher Wengenkopf już za nami.

Westlicher Wengenkopf już za nami.

Großer Daumen ciągle przed nami.

Großer Daumen ciągle przed nami.

Zejście na Płaskowyż Koblat.

Zejście na Płaskowyż Koblat.

Kozice chłodzą się w śniegu.

Kozice chłodzą się w śniegu.

Dochodzimy do pośredniej stacji kolejki na Nebelhorn.

Dochodzimy do pośredniej stacji kolejki na Nebelhorn.

Droga z Oberstdorfu do Oberau mija nieco sprawniej niż rano, pewnie dlatego, że tym razem wybieramy trasę wiodącą w większym stopniu przez Niemcy i prowadzącą spory odcinek autostradą. Jeszcze tylko w Austrii zatrzymujemy się na dotankowanie do pełna i już prosto na miejsce.

Wieczorem cieszymy się, że pogoda i kondycja pozwoliły nam na zrobienie aż czterech dużych wycieczek górskich. Szkoda, że jutro ten deszcz… Ale z drugiej strony musimy też pocieszyć się zabytkami Bawarii! Może więc niech pada.

16 sierpnia 2012, czwartek

Do południa leje deszcz, a od południa całkiem ładnie, choć chłodno, ok. 19oC

Do południa pada, więc czytamy kawał „Gry anioła” i na wyprawę ruszamy dopiero po wczesnym obiedzie.

Bawarskie zamki i kościoły

Dzisiaj postanawiamy przejechać chyba najciekawszy fragment Niemieckiego Szlaku Alpejskiego (Deutsche Alpenstraße), odwiedzając kolejno:

  • Wies z rokokowym kościołem z XVIII w., wpisanym na listę UNESCO. Na szczególną uwagę zasługuje wnętrze z przebogatymi freskami (dość powiedzieć, że kościół został tak zaprojektowany, żeby stworzyć miejsce na ogromny owalny fresk na środku sufitu).
Barokowy kościół w Wies (UNESCO).

Barokowy kościół w Wies (UNESCO).

Barokowy kościół w Wies (UNESCO).

Barokowy kościół w Wies (UNESCO).

  • Füssen, gdzie oglądamy budynki dawnego opactwa (barokowe, obecnie kościół parafialny i muzeum) oraz zamek Hohes Schloss, którego dziedziniec i wieża pokryte są pięknymi malowidłami iluzjonistycznymi sprzed pięciuset lat! Dodatkowo fundujemy sobie ok. półgodzinny spacer do wodospadu rzeki Lech.
Füssen - kościół parafialny (przeb. pocz. XVIII) w opactwie św. Magnusa.

Füssen – kościół parafialny (przeb. pocz. XVIII) w opactwie św. Magnusa.

Zamek w Füssen z malowidłami iluzjonistyczymi (pocz. XVI).

Zamek w Füssen z malowidłami iluzjonistyczymi (pocz. XVI).

Wodospad na rzece Lech, Füssen.

Wodospad na rzece Lech, Füssen.

  • Hohenschwangau – zabawiamy tu dłużej, bo do obejrzenia mamy aż dwa zamki. Pierwszy to Hohenschwangau – neogotycki zamek z pierwszej połowy XIX w., gdzie wychował się Ludwik II Bawarski. Drugi – Neuschwanstein – to wizytówka Bawarii, a nawet całych Niemiec, wzór dla Disneyowskich zamków, zbudowany jako realizacja romantycznej wizji Ludwika II Bawarskiego w drugiej połowie XIX w. Będąc tutaj, koniecznie trzeba jeszcze podejść na most Marii (Marienbrücke), z którego roztacza się najlepszy widok na zamek Neuschwanstein (a po drodze także na Hohenschwangau w otoczeniu gór i jezior).
Hohenschwangau.

Hohenschwangau.

Zamek Hohenschwangau, neogotycki (XIX, Ludwik II Bawarski).

Zamek Hohenschwangau, neogotycki (XIX, Ludwik II Bawarski).

Zamek Hohenschwangau, neogotycki (XIX, Ludwik II Bawarski).

Zamek Hohenschwangau, neogotycki (XIX, Ludwik II Bawarski).

Zamek Hohenschwangau z drogi do Neuschwanstein.

Zamek Hohenschwangau z drogi do Neuschwanstein.

Alpsee.

Alpsee.

Zamek Neuschwanstein z Mostu Marii (XIX, Ludwik II Bawarski).

Zamek Neuschwanstein z Mostu Marii (XIX, Ludwik II Bawarski).

W drodze powrotnej skusiliśmy się na bawarskie precle.

W drodze powrotnej skusiliśmy się na bawarskie precle.

  • Linderhof z przepięknym parkiem i zamkiem, również wzniesionym przez Ludwika II Bawarskiego w stylu włoskiego renesansu i baroku w drugiej połowie XIX w. To wyjątkowo wysmakowana i elegancka królewska rezydencja. Pałac i przecudne otoczenie z fontannami, rzeźbami, ogrodami są niezwykle oryginalnie wkomponowane w otoczenie alpejskiej doliny.
Zamek Linderhof (włoski renesans plus barok, XIX, Ludwik Bawarski).

Zamek Linderhof (włoski renesans plus barok, XIX, Ludwik Bawarski).

Zamek Linderhof (70. XIX).

Zamek Linderhof (70. XIX).

Zamek Linderhof  - widok na Świątynię Wenus.

Zamek Linderhof – widok na Świątynię Wenus.

Zamek Linderhof  - widok na Świątynię Wenus.

Zamek Linderhof – widok na Świątynię Wenus.

Pawilon mauretański Ludwika II, Zamek Linderhof.

Pawilon mauretański Ludwika II, Zamek Linderhof.

Pawilon mauretański Ludwika II, Zamek Linderhof.

Pawilon mauretański Ludwika II, Zamek Linderhof.

  • Ettal z barokowym kościołem i opactwem benedyktynów z pierwszej połowy XVIII w. to ostatni punkt programu.
Barokowe opactwo benedyktynów w Ettal.

Barokowe opactwo benedyktynów w Ettal.

Wracamy dzisiaj wręcz oszołomieni ilością (i jakością…) oglądanych zabytków, z których każdy z osobna zasługuje na dłuższą wizytę. My z racji konieczności pogodzenia w krótkim czasie naszych pasji górskich i turystycznych musieliśmy „wyrobić się” w ciągu jednego popołudnia i wieczoru (wróciliśmy po ok. 8 godzinach od wyjazdu). Pełna głowa wrażeń.

17 sierpnia 2012, piątek

Przepiękna pogoda: słonecznie, 27 stopni

Z uwagi na czekającą nas jutro dłuuugą drogę powrotną, wypieramy chęć pójścia na kolejną wysokogórską wyprawę i planujemy sobie lżejszą wycieczkę. Rano wysypiamy się i nie spiesząc się (czytamy kilka rozdziałów książki) zbieramy do wyjścia. Dopiero ok. 11:00 zjawiamy się u wylotu wąwozu Partnach (po dłuższym poszukiwaniu miejsca na zaparkowanie samochodu  – wszystkie oficjalne parkingi zajęte).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm)

Gdyby pominąć tłumy turystów odwiedzających wąwóz, wycieczka dostarczyłaby nam samych absolutnie pozytywnych wrażeń. Wykuta w skale ścieżka umożliwia podziwianie głębokiego wąwozu potoku Partnach, wcinającego się głęboko między ściany skalne. Ze ścian wąwozu kapie woda, nad potokiem unosi się mgiełka, światło słoneczne w kilku miejscach tworzy malownicze tęcze. Pięknie. Nie możemy się zdecydować, który wąwóz nam się podoba bardziej: Partnach, czy (pamiętany z drogi na Zugspitze, nieco bardziej dziki) Hollental. Cóż, po prostu trzeba zobaczyć oba. Planujemy wrócić tu w zimie z dzieciakami – ścieżka przez wąwóz jest czynna przez cały rok (wąwóz Hollental jest czynny tylko do końca października), a zdjęcia wąwozu z soplami lodu wyglądają przepięknie.

Wejście do wąwozu Partnach, Garmisch-Partenkirchen.

Wejście do wąwozu Partnach, Garmisch-Partenkirchen.

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Potok Partnach.

Potok Partnach.

Po wyjściu z wąwozu siadamy na chwilę na pniu przy potoku i sprawdzamy dalszą marszrutę. Mamy ochotę na rozstanie się z tłumem turystów, więc wybieramy mniej popularną drogę – pod górę, kierunek Eckbauer. Ścieżka wznosi się najpierw łagodnie, trawersem, a następnie śmielej, wygodnie wyznaczonymi zakosami. Tygodniowa zaprawa górska robi swoje, niewiele ponad godzinę wędrówki i już siedzimy wygodnie na tarasie górskiego gościńca (berggasthof) Eckbauer. Chłodny Radlerek, apflelstrudel i zachwycające widoki na całe pasmo Wetterstein ze znanymi już nam Alpspitze i Zugspitze wystarczają nam do pełni szczęścia…

Z Doliny Partnach na Eckbauer.

Z Doliny Partnach na Eckbauer.

Schronisko Eckbauer.

Schronisko Eckbauer.

Po krótkim odpoczynku ruszamy już w dół. Szeroka, wygodna ścieżka wiedzie wśród soczystych zielonych łąk do przysiółka Wamberg, tam skręcamy w lewo i już prosto pod skocznie w Ga-Pa. Cała pętelka z odpoczynkami zajęła nam niecałe 4 godziny. Na całej trasie wprost bajkowe widoki na Alpy. Piękny spacer godny polecenia dla każdego.

Z Eckbauer do przysiółka Wamberg.

Z Eckbauer do przysiółka Wamberg.

Garmisch-Partenkirchen z góry.

Garmisch-Partenkirchen z góry.

Z Eckbauer do przysiółka Wamberg.

Z Eckbauer do przysiółka Wamberg.

Z przysiółka Wamberg do Ga-Pa.

Z przysiółka Wamberg do Ga-Pa.

Po powrocie na parking wsiadamy do samochodu i podjeżdżamy do centrum Garmisch-Partenkirchen. O tej porze (15:00) jest tu jeszcze przyjemnie spokojnie. Ga-Pa nie ma może uroku naszego Zakopanego, ale przyznajemy, że malowane domy tonące w kwiatach są niezwykle malownicze. Podchodzimy jeszcze do starego kościoła Św. Marcina z odkrytymi niedawno XIV-XVI- wiecznymi malowidłami (niestety, świątynia okazuje się zamknięta) i wracamy do domu.

Stary kościół Sw. Marcina w Garmisch-Partenkirchen (XIV).

Stary kościół Sw. Marcina w Garmisch-Partenkirchen (XIV).

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

W domu szybki obiad (wersja ekonomiczna cd.), selekcja zdjęć i opisanie trasy.

Wieczorem wybieramy się na pożegnalny spacer nad brzegiem jeziorka Eibsee i staramy się zapamiętać na jak najdłużej idylliczne alpejskie widoki.

Masyw Zugspitze znad Eibsee.

Masyw Zugspitze znad Eibsee.

Pożegnanie z Garmisch-Partenkirchen.

Pożegnanie z Garmisch-Partenkirchen.

Potem już tylko pakowanie i spać – jutro nas czeka długa droga do naszych ukochanych chłopaków!

18 sierpnia 2012, sobota

Ciepło i słonecznie przez całą drogę, do 27oC

Droga powrotna: Oberau – Rzeszów; ok. 1270 km, 12,5 godziny jazdy plus postoje

Dzięki autostradom aż za Kraków jedzie się świetnie, potem trochę gorzej, ale też sprawnie.

Wyjazd o 4:50, docieramy na miejsce o 20:10.

Główny postój:

Ratyzbona

Przyjeżdżamy tutaj o 7:00 co, paradoksalnie, okazuje się świetną porą na zwiedzanie: jesteśmy właściwie jedynymi turystami, a do tego poranne słońce pięknie oświetla to średniowieczne miasto, tworząc niepowtarzalny klimat.

W Ratyzbonie szczególnie zachwyca nas niesamowity romański portal „kościoła Szkotów” z XII w., gotycka katedra św. Piotra, budowana przez trzy wieki (XIII-XVI), a dokończona (iglice wież) dopiero w XIX w. (ciemne, majestatyczne wnętrze oświetlone pomarańczowymi promieniami rannego słońca przyprawia nas o gęsią skórkę), kamienny most (XIII w.) na Dunaju i piękny widok z niego na miasto oraz wiele patrycjuszowskich kamieniczek, część z niesamowitymi wieżami, pamiętających nawet XIII w.

Poza tym oglądamy kilka innych kościołów, oryginalnie w większości romańskich (później przebudowywanych), pozostałości bramy obozu rzymskiego z II w. n.e. (Porta Praetoria), Stary Ratusz (XIII-XIV w.), a także ulicę Hinter de Grieb, ul. Goliata i wiele innych zaułków z przepiękną średniowieczną zabudową.

Po tym mieście można dłuuugo spacerować i zachwycać się atmosferą wziętą wprost ze średniowiecza,  my jednak mamy na to jedynie nieco ponad godzinę… Ten krótki czas pozwala nam jedynie zasmakować średniowiecznego klimatu Ratyzbony.

Średniowieczna Ratyzbona o poranku.

Średniowieczna Ratyzbona o poranku.

Średniowieczna Ratyzbona o poranku.

Średniowieczna Ratyzbona o poranku.

Gotycka katedra Św. Piotra (XIII-XVI).

Gotycka katedra Św. Piotra (XIII-XVI).

Gotycka katedra Św. Piotra (XIII-XVI).

Gotycka katedra Św. Piotra (XIII-XVI).

Gotycka katedra Św. Piotra (XIII-XVI).

Gotycka katedra Św. Piotra (XIII-XVI).

Do ratyzbońskiej katedry wpada światło poranka.

Do ratyzbońskiej katedry wpada światło poranka.

XIV-wieczne witraże w katedrze w Ratyzbonie.

XIV-wieczne witraże w katedrze w Ratyzbonie.

Porta praetoria - pozostałości rzymskiego obozu z II w.

Porta praetoria – pozostałości rzymskiego obozu z II w.

Porta praetoria - pozostałości rzymskiego obozu z II w.

Porta praetoria – pozostałości rzymskiego obozu z II w.

Kamienny most (XII w) w Ratyzbonie.

Kamienny most (XII w) w Ratyzbonie.

Wieża mostowa (XIV).

Wieża mostowa (XIV).

Kamienny most (XII w!) w Ratyzbonie.

Kamienny most (XII w!) w Ratyzbonie.

Ratyzbońska starówka odbija się w Dunaju.

Ratyzbońska starówka odbija się w Dunaju.

Dom Goliata pokryty XVI-wiecznymi freskami.

Dom Goliata pokryty XVI-wiecznymi freskami.

Dom partycjuszy z gotycką wieżą (XIII).

Dom partycjuszy z gotycką wieżą (XIII).

Stary ratusz (poł. XIII) w Ratyzbonie.

Stary ratusz (poł. XIII) w Ratyzbonie.

Stary ratusz (poł. XIII) w Ratyzbonie.

Stary ratusz (poł. XIII) w Ratyzbonie.

Fontanna sprawiedliwości (XVII).

Fontanna sprawiedliwości (XVII).

Romański (XII) portal 'kościoła Szkotów'.

Romański (XII) portal 'kościoła Szkotów’.

Po postoju w Ratyzbonie staramy się głównie jechać i zatrzymywać się jedynie na króciutkie przerwy. Stajemy na obiad w absolutnie godnej polecenia restauracji przy stacji tuż za granicą w Zgorzelcu. Drogę umila nam książka, którą czytamy sobie na głos aż za Kraków.

Rozmawiamy o Niemczech, wspominając nasz pobyt właściwie w samych superlatywach.

Niemcy, Alpy Bawarskie, 2012.08

Wyjazd w Alpy Bawarskie wspominamy właściwie w samych superlatywach. Niemcy to czysty kraj z uprzejmymi ludźmi, bogaty w arcyciekawe zabytki i oferujący turystom spotkania z piękną przyrodą. Drogi są bajkowe: przez cały tydzień poruszaliśmy się głównie po autostradach (paradoksalnie, zaczęło nam nawet brakować klimatu bocznych dróg i zapomnianych miejscowości). Powinniśmy częściej jeździć do naszych zachodnich sąsiadów i serdecznie zapraszać ich do nas! Zatrzymując się nie w hotelach i większych pensjonatach, można mieć problem z porozumieniem się po angielsku – „szkolna” znajomość niemieckiego R. niewątpliwie bardzo nam pomagała. A Alpy Bawarskie – po prostu piękne! Zapraszamy do obejrzenia zdjęć!

 

Poczdam i Norymberga, czyli co zobaczyliśmy po drodze

 

Pierwsza ferrata – Alpspitze

 

Ostatnie spojrzenie na Karwendele i Mittenwalder Hohenweg.

Ferrata Mittenwalder Hohenweg, Monachium

 

Pożegnanie lodowca Höllentalfermer.

Część II – Zugspitze, ferrata Hindelanger, Bawarskie zamki i kościoły

Węgry część I – Eger, Góry Mátra, Miszkolc

14 lipca 2012, sobota 

22oC, pochmurno, przelotnie kropi

Przejazd do Rzeszowa

Jak to zwykle u nas przed udanym wyjazdem nazbierało się kilka kłopotów: już tydzień temu rozchorował się Sebuś, a potem Tymuś i M.… W końcu M. wyjechała chora, a chłopcy (zwłaszcza Sebuś) w trakcie doleczania. Jak by tego było mało, jeszcze R. przez dwa dni i trzy noce przed wyjazdem uzupełniał dokumentację z pracy, przez co wyjazd opóźnił się o jeden dzień i nie mogliśmy już odwiedzić jaskini w Aggtelek.

Wyjeżdżamy więc dopiero w sobotę ok. 14:30 i utykamy w korku na Krakowskiej (zwężenie…), na szczęście dalej już jedzie się świetnie (zakaz jazdy TIRów). Docieramy do pośredniej mety u Dziadków ok. 20:30 po obowiązkowym postoju w McD w Ostrowcu i dwóch przymusowych „siusiu” (Sebuś już nie plami się sikaniem w pieluchę!)

15 lipca 2012, niedziela

20-26oC, trochę słońca, trochę chmur, a na powitanie kempingu… ulewa!

Podróż: Rzeszów – Tiszafűred

Jedziemy ok. 6 godzin (+postoje) w czasie 9:30–18:00 (ok. 380 km). Postoje:

Skansen w Svidniku na Słowacji

Ta pierwsza większa miejscowość za granicą polsko-słowacką wita nas niezbyt zachęcającym blokowiskiem, za którym kryje się jednak prawdziwa nieodkryta perełka: Muzeum Kultury Materialnej i Duchowej Ukraińców i Rusinów (oddział słowackiego Muzeum Narodowego).

Nie wiedzieć dlaczego, skansen nigdzie się nie reklamuje, praktycznie nie ma drogowskazów, my sami odnajdujemy go dopiero po długich poszukiwaniach na miejskiej mapce. Gdybyśmy nie zaplanowali wcześniej tej wizyty na podstawie przewodnika, nie wiedzielibyśmy nawet o jego istnieniu.

Muzeum jest uroczo położone na stoku wzgórza nad miastem i choć nie jest zbyt rozległe, to tworzy ciekawą, spójną całość. Dzisiaj dodatkowym atutem jest piękne słońce i praktycznie brak innych turystów (przez ponad godzinę przewija się poza nami ok. 10 turystów z łącznie trzech samochodów). Rewelacyjne, odprężające miejsce na postój z dziećmi!

Wszędzie można zajrzeć, z bliska obejrzeć m.in. cerkiew, młyn, piłę wodną (tartak napędzany wodą), kuźnię i wiele zagród (w jednej z nich sami nabieramy żurawiem wody ze studni!).

Do pełni szczęścia brakuje karczmy (ta skansenowa jest akurat nieczynna), ale i tak wywozimy stąd bardzo miłe wspomnienia. To wręcz wymarzone miejsce na postój w drodze na południe od Polski przez Barwinek!

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku na Słowacji.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku na Słowacji.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku.

Cerkiew z Nowej Polanki, XVIII w.

Cerkiew z Nowej Polanki, XVIII w.

Wnętrze cerkwi.

Wnętrze cerkwi.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku.

Chłopcy zaglądają do remizy.

Chłopcy zaglądają do remizy.

Kto pamięta jeszcze takie ławki...

Kto pamięta jeszcze takie ławki…

Badamy anatomię dawnego tartaku rzecznego.

Badamy anatomię dawnego tartaku rzecznego.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku.

Żuraw działa! R. sprawdzał.

Żuraw działa! R. sprawdzał.

Sebusia jakoś odciągamy od krowy.

Sebusia jakoś odciągamy od krowy.

Drugi postój urządzamy w Restauracji Turul (kilkanaście km przed Miszkolcem). Jemy pyszną zupę – coś podobnego do rosołu, z mięsem i kluseczkami, oraz dobre (i duże) pizze. Uff, udało się nam coś zamówić w węgierskiej restauracji – może potem też nie będzie tak źle:)

Ogólnie jedzie się nienajgorzej. W Polsce jak to w Polsce: podróż uprzykrzają remonty z kilkoma odcinkami ruchu wahadłowego. Na Słowacji unikamy opłat za autostradę, omijając krótki odcinek między Preszowem a Koszycami (nie warto wydawać 10 Euro na winietę).Na szczęście im dalej, tym ruch mniejszy i ogólnie podróż mija dość sprawnie.

Nasza meta to Thermal Kemping Tiszafűred. Jego wielki atut to możliwość korzystania na miejscu z basenów termalnych. Kemping ma przyjemny zadrzewiony teren z parcelami pooddzielanymi żywopłotami i przyzwoite zaplecze sanitarne. Wszystko jednak wymaga remontu, bo czasy świetności tego miejsca minęły ok. 30 lat temu… (my zajmujemy jeden z bungalowów, które właściwie należałoby zburzyć i zbudować od nowa…). Na szczęście w środku jest bardzo przestronnie, co dla nas zawsze stanowi atut.

16 lipca 2012, poniedziałek 

24oC, całkiem ładnie, po 16:00 wyraźnie chłodniej, na szczęście nie pada

Wycieczka do Egeru

Jedyne znane nam skojarzenie z tym miastem to Egri Bikaver: „bycza krew” – tutejsze wino, którym według legendy miejscowy bohater, Istvan Dobo, poił skromną drużynę broniącą miasta przed 80-tysięczną armią turecką w 1552 r.

Egerska starówka to naprawdę urocze miejsce, w którym na niewielkim obszarze oglądamy kilka naprawdę atrakcyjnych (także dla dzieci!) zabytków. Odnajdujemy m.in.: archikatedrę (klasycystyczną, trzecią co do wielkości na Węgrzech), minaret (pozostałość po okresie panowania tureckiego), zamek oraz przeuroczy Plac Istvana Dobo z pomnikiem Dobo, barokowym kościołem Minorytów i eklektycznym ratuszem. Spacer kończymy pysznym obiadem w restauracji przy Placu Dobo, dzięki czemu dłużej możemy delektować się uroczymi widokami.

Chłopcom bardzo podoba się (a nam wyraźnie skraca przejście) oglądanie miasta z poziomu siodełka roweru/tuptupa; szczególnie fajnie jeździ się im po Placu Istvana Dobo. Zabieranie jednośladów na zwiedzanie miast z dziećmi to naprawdę super patent!

Bardzo atrakcyjny okazuje się też spacer po zamku z placem zabaw na fortyfikacjach, a już największy hit to wejście na wieżycę minaretu, według Tyma wąską jak „parówa” (schodki naprawdę strome i wąskie, bo budowla ma niewiele ponad metr szerokości!!!)

Podobno bardzo interesująca jest też wizyta w zamkowych kazamatach oraz zwiedzanie Bibiloteki Archidiecezjalnej i obserwatorium astronomicznego z oryginalną camera obscura, mieszczących się w pięknym barokowym gmachu Liceum; nam jednak brakuje już na to wszystko czasu.

Plac Istvana Dobo, Eger.

Plac Istvana Dobo, Eger.

Egerski ratusz (XIX-XX).

Egerski ratusz (XIX-XX).

Barokowy kościół Minorytów, Eger.

Barokowy kościół Minorytów, Eger.

Monumentalna klasycystyczna archikatedra (1. poł. XIX).

Monumentalna klasycystyczna archikatedra (1. poł. XIX).

Monumentalna klasycystyczna archikatedra.

Monumentalna klasycystyczna archikatedra.

Monumentalna klasycystyczna archikatedra en face.

Monumentalna klasycystyczna archikatedra en face.

Barokowy budynek egerskiego Liceum.

Barokowy budynek egerskiego Liceum.

Minaret - egzotyczy detal egerskiej starówki.

Minaret – egzotyczy detal egerskiej starówki.

Tymo się odważył wejść na górę!.

Tymo się odważył wejść na górę!.

Widoki z wieżycy minaretu.

Widoki z wieżycy minaretu.

Lizakowa ławka.

Lizakowa ławka.

Podążamy na egerski zamek (XIII).

Podążamy na egerski zamek (XIII).

Widokowy spacer po ruinach egerskiego zamku.

Widokowy spacer po ruinach egerskiego zamku.

Widokowy spacer po ruinach egerskiego zamku.

Widokowy spacer po ruinach egerskiego zamku.

Rzut oka na serce Egeru.

Rzut oka na serce Egeru.

Jest i coś dla chłopców.

Jest i coś dla chłopców.

Wracamy wzdłuż murów.

Wracamy wzdłuż murów.

Żegnamy Eger tzw. obiadem z widokiem.

Żegnamy Eger tzw. obiadem z widokiem.

Popołudniowy spacer po Tiszafured

W planie mieliśmy nawet pierwszą kąpiel w naszych basenach, ale zanim Sebuś wstał po drzemce, zaczęło strasznie wiać i zrobiło się zbyt zimno dla naszej rodzinki rekonwalescentów, więc wybraliśmy spacer w kierunku brzegu Jeziora Cisa (Tisza).

Chłopcy znowu wyżyli się na swoich jednośladach i chociaż nie znaleźliśmy poszukiwanej plaży tylko przystań łódek dla wędkarzy, spacer i tak należy zaliczyć do udanych.

Chłopcy (poza tym, że strasznie rozrabiają) są naprawdę świetnymi kompanami; obaj robią po kilka kilometrów, dopisują im humory i kipią energią. W drodze powrotnej z Egeru obaj zasypiają, a Sebek kontynuuje drzemkę jeszcze przez prawie dwie godziny w domu po powrocie (R. w tym czasie załatwia potrzebne zakupy w jednym z kilku tutejszych supermarketów).

 

17 lipca 2012, wtorek

23oC i małe zachmurzenie u nas; w górach odczucie chłodu, 17oC

Wycieczka w Góry Mátra

Wczoraj było zwiedzanie miasta, więc dziś dla odmiany przyjmujemy kierunek góry. Dzisiejsza wycieczka po raz kolejny modyfikuje nasze „tranzytowe” wyobrażenie o Węgrzech jako o równinnym kraju porośniętym słonecznikami na zmianę z kukurydzą. Górom Mátra co prawda daleko do wyniosłości naszych Karpat (inne jest też ich pochodzenie, bliższe raczej naszym Sudetom), ale ich pofalowane stoki i podnóża porośnięte winoroślą tworzą miły obrazek dla oka.

Jadąc autostradą, sprawnie pokonujemy odcinek z Tiszafűred do Gyöngyös – „bramy” Gór Mátra. Sprawnie przejeżdżamy przez miasto, zatrzymując wzrok na dłużej jedynie na gotycko-barokowym kościele św. Bartłomieja (…przed którym czekamy na czerwonym świetle:), i bez większych przeszkód docieramy do naszego dzisiejszego pierwszego celu: XIX-wiecznej malowniczej baszty w Matrafűred. Jej egzotyczna sylwetka jest niezwykle malownicza; aż szkoda że nie prowadzi do niej żaden drogowskaz; my, by ją znaleźć, musieliśmy sporo postudiować mapę (brawo dla niezastąpionego R. po raz pierwszy!).

Przed nami Góry Matra.

Przed nami Góry Matra.

XIX-wieczna baszta w Matrafured.

XIX-wieczna baszta w Matrafured.

XIX-wieczna baszta w Matrafured.

XIX-wieczna baszta w Matrafured.

R.T i S.podziwiają Góry Matra.

R.T i S.podziwiają Góry Matra.

Kolejny postój to niewielkie jeziorko Sás-tó pod Matafűred. To najwyżej położone na Węgrzech jeziorko (520 m n.p.m.) jest niewielkie i zupełnie niewyględne, ale warte odwiedzenia ze względu na imponującą 50-metrową wieżę widokową wzniesioną w jego okolicy. Ze szczytu wieży można podziwiać zieloną, pofałdowaną panoramę Matry. Jednak dla nas, a mówiąc ściślej – dla chłopców, największą atrakcją jest samo wejście po licznych (ponad 200!) krętych żółtych schodkach na sam szczyt wieży. Tymek z wypiekami na twarzy wchodzi do samego końca, Sebuś dociera do pierwszej kondygnacji.

Wieża widokowa (50 m) nad Sas-to.

Wieża widokowa (50 m) nad Sas-to.

Tylko odważni mogą wejść na górę.

Tylko odważni mogą wejść na górę.

W głowie się kręci, jak się spojrzy w górę.

W głowie się kręci, jak się spojrzy w górę.

Widok na Sas-to.

Widok na Sas-to.

Widok na Góry Matra.

Widok na Góry Matra.

Silny wiatr zniechęca nas do dłuższego postoju nad Sás-tó, więc wracamy do samochodu i jedziemy do Mátraházy, skąd odbijamy na boczną krętą drogę, wiodącą prosto na … najwyższy szczyt Węgier – Kékestetö (1014 m n.p.m.).
W ten oto prosty i wygodny, choć może nieco mało „honorowy” sposób, całą czwórką zdobywamy kolejny szczyt korony Europy!

Rozległy i spłaszczony wierzchołek, „ozdobiony” wielką wieżą telewizyjną, nie ma, mówiąc szczerze, górskiej atmosfery. Szybko robimy zdjęcia pod pomalowanym w węgierskie barwy kamieniem znaczącym wierzchołek i przenosimy się na sympatyczny drewniany plac zabaw, zaskakująco szybko zlokalizowany przez chłopców. Pobyt na Kékestetö kończymy smacznym obiadem w sympatycznej „schroniskowej” knajpce na szczycie (brawo po raz drugi dla R., który – o dziwo skutecznie – dogadał się z panem mówiącym tylko po węgiersku).

Ozdoba Kekesteto - wieża telewizyjna.

Ozdoba Kekesteto – wieża telewizyjna.

Kekesteto (1014 m) - najwyższy szczyt Węgier.

Kekesteto (1014 m) – najwyższy szczyt Węgier.

Kekesteto (1014 m) - najwyższy szczyt Węgier.

Kekesteto (1014 m) – najwyższy szczyt Węgier.

Chłopcy nie przepuszczą placu zabaw.

Chłopcy nie przepuszczą placu zabaw.

Po południu nareszcie inaugurujemy część termalną naszego kempingu, (niestety tylko kryty basen, bo wieje dość silny wiatr). Razem z chłopcami wygrzewamy się pół godziny w gorącej wodzie. Tymo coraz sprawniej próbuje sam pływać, a Sebuś też coraz chętniej oswaja się z wodą! Chłopcy nawet po kąpieli nie dają się szybko zagonić do domku; resztę popołudnia spędzamy na placach zabaw, szukając „bardzo ciekawych” kamieni oraz grając w piłkę.

18 lipca 2012, środa

Do 30oC, nareszcie prawdziwie wakacyjna pogoda!

Wypad w okolice Miszkolca

Zaczynamy od zwiedzenia zamku w dzielnicy Diósgyör. To imponująca XIII-wieczna budowla, o bardzo „zamkowym” wyglądzie (za sprawą masywnych czworokątnych wież). Dla nas zamek to tylko prolog wycieczki, dlatego nie poświęcamy mu dużo uwagi, tylko spoglądamy na niego z kilku stron, robimy obowiązkowe fotki i ruszamy dalej.

Ruiny średniowiecznego (XIII) zamku w Miszkolcu.

Ruiny średniowiecznego (XIII) zamku w Miszkolcu.

Prawdziwy gwóźdź programu to kąpielisko jaskiniowe (Barlangfürdő) położone w parku w miejscowości uzdrowiskowej Miskolc-Tapolca. Swoją wyjątkowość kąpielisko zawdzięcza wodom termalnym wypływającym bezpośrednio ze skał w naturalnej jaskini krasowej. Kąpiel w jaskiniach sprawia rzeczywiście duże wrażenie, szczególnie ciekawa jest sala z echem oraz sztuczna rzeka, no i oczywiście bicze wodne wypływające bezpośrednio ze skał.

Chłopcy z przyjemnością pławią się w wodzie przez ok. półtorej godziny; szczególne wrażenie kąpielisko w jaskini robi na Tymusiu (dla Sebusia na razie liczy się po prostu dobra zabawa).

Na koniec korzystamy z miejscowego snack-baru. Nie polecamy jednak tego miejsca na rodzinny obiad, bo jedzenie zimne, a kolejka długa… chyba warto zjeść poza kąpieliskiem. Mimo to ogólne wrażenie z wycieczki jest absolutnie pozytywne – to kolejna atrakcja, której nie można zobaczyć nigdzie indziej!

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Wchodzimy do środka.

Wchodzimy do środka.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Dziś na deser mamy starówkę w Miszkolcu. Sebuś „nie doczekał” i… zasnął, więc M. solo ogląda i fotografuje najpiękniejszy Plac Elżbiety z pomnikiem Kossutha i budynkiem kąpieliska Elżbiety oraz główną promenadę – ulicę Isvana Széchenyi.

Plac Elżbiety z pomnikiem Kossutha, Miszkolc.

Plac Elżbiety z pomnikiem Kossutha, Miszkolc.

Budynek kąpieliska Elżbiety, Miszkolc.

Budynek kąpieliska Elżbiety, Miszkolc.

Reprezentacyjna Szechenyi Istwan ut.

Reprezentacyjna Szechenyi Istwan ut.

Popołudniowy spacer nad „naszym” jeziorem Tisza

Dzisiaj nareszcie trafiamy na właściwą plażę i kąpielisko nad jeziorem. Lepiej późno niż wcale! Dodatkowo znajdujemy ślicznie przygotowany teren spacerowy na uroczym półwyspie ze ścieżką spacerowo-dydaktyczną, wieżą widokową i placem zabaw!

Chłopcy szaleją na rowerze i tup-tupie i na placyku, a my delektujemy się przyjemnymi wakacyjnymi chwilami. Doceniamy wyjątkowo funkcjonalnie urządzony teren nad jeziorem, można tu przyjemnie spędzić czas zarówno na kąpielach, jak i korzystając z wypożyczalni sprzętu wodnego albo jeżdżąc na rowerze; dodatkowym atutem jest umiarkowana ilość ludzi pomimo szczytu sezonu.

Malownicze Jezioro Cisa.

Malownicze Jezioro Cisa.

Schodzimy z wieży widokowej.

Schodzimy z wieży widokowej.

Spacer nad Jeziorem Cisa.

Spacer nad Jeziorem Cisa.

Słowenia – ferraty i magia

17 sierpnia 2011, środa

Nadal pięknie, 30 stopni, w górach ok. 20

Wejście na Prisojnik z przełęczy Vršč (obok Prednjego Okna), 10 km, ↕1100 m, 8 godz. całość

Na początku trochę błądziliśmy, bo okazało się, że opisana w przewodniku ścieżka jest zamknięta, a my nieświadomie poszliśmy w jakąś boczną odnogę, zarośniętą kosówką.

Idziemy przez Sovną Glavę i Gladki Rob, potem przyjemnym długim trawersem przez piarżysko. Na koniec uciążliwe podejście i trawers pod Prednje Okno – największe okno skalne w całych Alpach. Okno zaskakuje ogromem. Śwista przez nie zimny wiatr, więc zakładamy uprzęże i idziemy na odpoczynek nieco wyżej. Przez samo okno można przejść dość trudną via ferratą (spotkany przez nas Słoweniec, wyglądający na doświadczonego turystę, w rozmowie z nami stwierdził, że szedł tamtędy raz i nigdy więcej tego nie zrobi, bo mu życie miłe…)

Dalej efektowna ponadgodzinna wspinaczka, głównie wzdłuż grzbietu i grzbietem (najtrudniejsze, zwłaszcza psychicznie, były te nieubezpieczone partie) na szczyt Prisojnka (2547 m n.p.m.)

Po miłym popasie w zacisznym grajdołku ruszamy w dół. Trasa zejściowa (Slovenska pot) prowadzi po usypujących się piargach dość stromym żlebem. Szlak niewygodny, dłużący się i męczący, choć rzeczywiste trudności niewielkie.

Po wygodnym odpoczynku na trawie schodzimy już bez trudności trasą wejściową (od Gladkiego Robu). Końcowe podejście pod Sovnią Glavę zgodnie uznajemy za kopanie leżącego.

Wymęczeni docieramy do Ticarjev Domu, gdzie zjadamy znaną już na jotę (regionalną zupę przypominającą kapuśniak z kiełbasą i grochem).

Wracając, zatrzymujemy się przy punkcie widokowym na masyw Prisojnika, oglądamy okno i rośniemy w dumę, patrząc z tej perspektywy na nasze dzisiejsze dokonanie.

Z Przełęczy Vrsc na Prisojnik (Prisank).

Z Przełęczy Vrsc na Prisojnik (Prisank).

Na Prisojnik (Prisank) - widok na Mangart.

Na Prisojnik (Prisank) – widok na Mangart.

Największe okno skalne w Alpach.

Największe okno skalne w Alpach.

Na Prisojnik (Prisank).

Na Prisojnik (Prisank).

Na Prisojnik (Prisank).

Na Prisojnik (Prisank).

Widok na Przełęcz Vrsc.

Widok na Przełęcz Vrsc.

Prisojnik (Prisank).

Prisojnik (Prisank).

Prisojnik (Prisank).

Prisojnik (Prisank).

Prisojnik (Prisank).

Prisojnik (Prisank).

Nasi tu byli.

Nasi tu byli.

Zejście z Prisojnika na Przełęcz Vrsc.

Zejście z Prisojnika na Przełęcz Vrsc.

Masyw Prisojnika.

Masyw Prisojnika.

18 sierpnia 2011, czwartek

Słońce i 32 stopnie. Bez komentarza:)

Po wczorajszym zmęczeniu robimy sobie dzień odpoczynku od gór. No i mamy bajkowy dzień pełen wrażeń. Oglądamy po kolei:

Jaskinie Szkocjańskie

Zachwycają nas swoim ogromem i – co najciekawsze – rzeką Reką płynącą ich dnem (największy podziemny kanion w Europie). Przejście mostkiem, zawieszonym na wysokości prawie 50 m nad huczącą w dole rzeką, dostarcza niezapomnianych wrażeń. Tego nie da się dobrze pokazać na zdjęciach, więc nawet nie próbujemy… To po prostu trzeba zobaczyć!

Po wyjściu kupujemy upominki i wcinamy absolutnie przepyszny i niedrogi trzydaniowy obiad (promocyjne zestawy obiadowe w przyjaskiniowym kompleksie są absolutnie godne polecenia!)

Wejście do Jaskiń Szkocjańskich.

Wejście do Jaskiń Szkocjańskich.

Jaskinie Szkocjańskie.

Jaskinie Szkocjańskie.

Jaskinie Szkocjańskie jak na folderze.

Jaskinie Szkocjańskie jak na folderze.

Piran

Piran wita nas upałem i urzekającymi widokami na szmaragdowy Adriatyk. Szukając cienia (upał w mieście jednak daje się we znaki), oglądamy główny pirański Plac (dawny zasypany port) z pomnikiem włoskiego skrzypka Tartiniego i z klasycystycznym ratuszem, klasztor Franciszkanów (XIV-XVIII) z malowniczymi renesansowymi krużgankami, pięknie położony na wysokim klifie kościół Św. Jerzego (XVI), wenecką kampanilę – XV-wieczną dzwonnicę będącą znakiem rozpoznawczym miasta, stary rynek z XVIII-wieczną cysterną na wodę i pozostałości średniowiecznych umocnień, z których rozlega się przepiękny widok na zabudowania Piranu, wcinające się cyplem w błękitne morze. Miasto ma niepowtarzalny klimat, a wąskie uliczki starówki są wręcz stworzone do romantycznych spacerów. Warto było przejechać te kilometry.

Upał tak daje się we znaki, że nie możemy się oprzeć pokusie kąpieli w morzu – co uskuteczniamy mimo braku kompletnych strojów kąpielowych – ale od czego pomysłowość:)

Piran.

Piran.

Piran.

Piran.

Pomnik Tortiniego - wloskiego skrzypka, Piran.

Pomnik Tartiniego – wloskiego skrzypka, Piran.

Renesansowe krużganki w klasztorze Franciszkanów.

Renesansowe krużganki w klasztorze Franciszkanów.

Gdzieś w Piranie.

Gdzieś w Piranie.

Widok na dawne umocnienia, Piran.

Widok na dawne umocnienia, Piran.

Pozostałości średniowiecznych umocnień w Piranie.

Pozostałości średniowiecznych umocnień w Piranie.

Piran.

Piran.

Predjamski Grad

XVI-wieczny zamek wbudowany w skałę robi ogromne wrażenie.

Predjamski Grad (XVI).

Predjamski Grad (XVI).

W drodze powrotnej GPS robi nas w balona i zamiast prowadzić prosto do autostrady, wysyła nas leśnymi górskimi drogami. Hmm, skarbonka na przekleństwa na pewno by się dziś zapełniła.

Dzisiejszy dzień dostarczył nam absolutnie fantastycznych wrażeń. A może tylko nam się przyśnił?…

19 sierpnia 2011, piątek

Niewielkie chmurki, ale cieplutko

Dziś pora na wyprawę wyjazdu:

Wejście na Triglav (2864 m n.p.m.; 6:30-20:00, ↕1800 m i ok. 30 km dystansu)

Chyba wypatrujemy na mapie punkt wyjścia dla koneserów, nieco dalej na wprost od Rudno Polje – sami wyszukujemy prawdopodobnie najbardziej optymalną jednodniową trasę wejściową, nieopisaną w przewodnikach.

Najpierw idziemy przez przepiękną planinę z pasącymi się krowami, potem zakosami na przełęcz i wygodnym trawersem do Vodnikov Domu.

Kolejny odcinek wiedzie żmudnymi zakosami do Domu Planika.

No i ostatnia prosta: Dom Planika-Triglav: podchodzimy do grani skalnym terenem z ubezpieczeniami w trudniejszych miejscach.

Od Małego Triglava na Triglav: dół-góra wąską granią, duża ekspozycja i wyślizgane kamienie, ale dobre zabezpieczenia i w sumie bez większych trudności. Zaskakuje nas TŁUM turystów, głównie Słoweńców. Ciągle trzeba się z kimś mijać w eksponowanym terenie, a to uciążliwe.

Szczyt Triglava przypomina wielką majówkę. Rozsiadamy się jak wszyscy, podziwiając piękne widoki na Škrlaticę i „księżycowe” otoczenie Triglavskiego Domu na Kredaricy.

Wracamy bez większych problemów (może poza zmęczeniem) tą samą trasą. W Vodnikov Domu jemy podwójną jotę, popijając piwem i colą.

Wracamy wymęczeni (krzyczymy i skaczemy na radosny widok samochodu), ale przeszczęśliwi i ogromnie dumni z siebie, że udało nam się zrobić taką dużą trasę (choć wyprawa na rumuńskie Moldoveanu nadal chyba pozostaje naszym rekordem) i że zdobyliśmy kolejny szczyt do Korony Europy.

Planina Konjscica.

Planina Konjscica.

Vodnikov Dom - Dom Planika.

Vodnikov Dom – Dom Planika.

Vodnikov Dom - Dom Planika.

Vodnikov Dom – Dom Planika.

Dom Planika.

Dom Planika.

Widok na Kredaricę i otoczenie.

Widok na Kredaricę i otoczenie.

Triglav - 2864 m n.p.m.

Triglav – 2864 m n.p.m.

Widok z Triglava na Skrlaticę.

Widok z Triglava na Skrlaticę.

Triglav - 2864 m n.p.m.

Triglav – 2864 m n.p.m.

Wieszczki - julijskie żółtodzioby.

Wieszczki – julijskie żółtodzioby.

Widok z Triglava na otoczenie Kredaricy.

Widok z Triglava na otoczenie Kredaricy.

Zejście z Triglava na Mały Triglav.

Zejście z Triglava na Mały Triglav.

Triglav - Dom Planika.

Triglav – Dom Planika.

20 sierpnia 2011, sobota

30 stopni i pełne słońce:)

Należy nam się dzień odpoczynku po naszym wczorajszym dokonaniu. Śpimy do 8:00 i byczymy się do 10:00, a o 11:00 ruszamy.

Wycieczka do wąwozu Vintgar

Na początku zaskoczeni jesteśmy ilością ludzi w tym miejscu: pod Vintgar podjeżdżają autokary z turystami z całego świata (spotykamy nawet dwie wycieczki Japończyków). To i my idziemy. Czy było warto? Warto!

Wąwóz przepiękny, burzliwy nurt rzeki Radovna i piękne skalne otoczenie, unosząca się w powietrzu mgiełka i ten kolor wody! Jeszcze na dodatek miły chłód w upalne południe.

Trasa prowadzi wygodną ścieżką po biegnących wzdłuż ścian wąwozu drewnianych (miejscami skalnych) półkach, kilka razy przechodząc na drugą stronę rzeki. Na deser podchodzimy pod urokliwy wodospad Sum.

Wąwóz Vintgar.

Wąwóz Vintgar.

Wąwóz Vintgar.

Wąwóz Vintgar.

Wąwóz Vintgar.

Wąwóz Vintgar.

Wodospad na Radovnej.

Wodospad na Radovnej.

Wodospad na Radovnej.

Wodospad na Radovnej.

Spacer dookoła Jeziora Bled i wejście na Osojnicę

Pobyt w tej okolicy po prostu nie mógł zakończyć się bez zaliczenia tej atrakcji. Okolice jeziora są wyjątkowo malownicze. Okrążamy ścieżką całą taflę, nie mogąc sobie odmówić przyjemności wielokrotnego moczenia nóg. Odsłaniające się widoki po prostu zmuszają nas do robienia kolejnych zdjęć.

Kulminacją naszej dzisiejszej przyjemności jest półgodzinny odpoczynek na widokowej ławeczce pod szczytem Osojnicy. Nie ma tu tłumu turystów, pod sobą mamy urzekający widok na Jezioro Bled i okolice i czujemy się cudownie daleko od codziennego zgiełku i zabiegania. Warto żyć dla takich chwil! (… i wejść w upale 20-25 min w górę:-))

Wieczorem tradycyjnie pijemy słoweńskie piwo Radler, oglądamy zdjęcia i szykujemy się na jutrzejszą ponad tysiąckilometrową drogę do naszych chłopaków.

Bled - kościół (XII-XVII) i zamek (XI-XVIII).

Bled – kościół (XII-XVII) i zamek (XI-XVIII).

Bled.

Bled.

Bled.

Bled.

Widok na Bled z Osojnicy.

Widok na Bled z Osojnicy.

21 sierpnia 2011, niedziela

Do 30 stopni, słonecznie

Powrót do naszych chłopców: 4:45-19:45 (w tym 11,5 godz. czystej jazdy), 1 000 km

Ziewając, wyjeżdżamy jeszcze zupełnie w nocy, ale za to już o 7:30 żegnamy Słowenię (po zatankowaniu i porannej kawie).

Budapeszt – część II (spacer ok. 10:00-11:40)

Tydzień temu obiecaliśmy sobie, że wrócimy do Budapesztu w drodze powrotnej obejrzeć zabytki Budy. Nie mogliśmy tego nie zrobić!

W Budzie zaskakują nasz jeszcze większe tłumy turystów niż w Peszcie – dosłownie wycieczka za wycieczką, a wszędzie dziesiątki autokarów. Parkujemy z dala od tego zgiełku, przy ulicy Attila, i główne atrakcje oglądamy na piechotę. Choć zamek (odbudowany po II wojnie, wg nas trochę bez charakteru) nie bardzo nam się spodobał, to już Placem Trójcy Świętej z kolumną morową (XVIII), słynnym Kościołem Macieja (XIII-XIX) i Basztą Rybacką (pocz. XX) się zachwycaliśmy. Żegnamy Budapeszt pięknymi widokami Mostu Łańcuchowego, Parlamentu i całego Pesztu.

Panorama Pesztu.

Panorama Pesztu.

Budapeszteński Parlament (kon. XIX).

Budapeszteński Parlament (kon. XIX).

Kościół Macieja (XIII) i pomnik Trójcy Świętej (XVIII w).

Kościół Macieja (XIII) i pomnik Trójcy Świętej (XVIII w).

Kościół Macieja (XIII).

Kościół Macieja (XIII).

Baszta rybacka, Budapeszt (pocz. XX).

Baszta rybacka, Budapeszt (pocz. XX).

Koszyce (15:00-16:30)

Miasto mogące się pochwalić największą starówką na Słowacji jest celem naszego kolejnego postoju. Na Słowacji zawsze jest nam miło, a zabytkowa część Koszyc jest naprawdę piękna, więc postój jest bardzo udany.

Zwiedzanie zaczynamy – zupełnie słusznie – od obiadu w Karczmie Młyn, gdzie z błogością konsumujemy zestaw regionalnych pierogów, haluski i wyprażany ser. Patrzymy, jak środkiem rynku ciekawie płynie rzeka. Najedzeni, urządzamy sobie krótki spacer, podziwiając Katedrę Św. Elżbiety z kaplicą Św. Michała (XIV), teatr im. Borodača, przykład historyzmu, i piękną tańczącą fontannę, urokliwe staromiejskie uliczki i pozostałości murów miejskich.

Koszyce - teatr (XIX) i kościół uniwersytecki (XVII).

Koszyce – teatr (XIX) i kościół uniwersytecki (XVII).

Koszycki teatr (XIX).

Koszycki teatr (XIX).

Dawny ratusz w Koszycach.

Dawny ratusz w Koszycach.

Gotycka katedra Św. Elżbiety (XIV), Koszyce.

Gotycka katedra Św. Elżbiety (XIV), Koszyce.

Dojeżdżamy do Dziadków (Kraczkowa k. Rzeszowa) przed 20:00 i cieszymy się, że łapiemy Tymusia jeszcze przez zaśnięciem, możemy go wyściskać, wycałować i wygilgotać. Wrażenia z wyprawy były wspaniałe, ale teraz cudownie znów słyszeć jego szczebiot. A jutro Warszawa i czekający na nas Sebuś!

Słowenia, chociaż powoli staje się wspomnieniem, zostawiła w naszych sercach po prostu magiczne wrażenia i wspomnienia!

Słowenia – Alpy Julijskie, 2011.08

To było nieuniknione. Wieloletnia fascynacja Tatrami – najpierw polskimi, potem słowackimi. Uwielbienie dla gór i niezmierna radość z ich poznawania. Ogromna chęć do doświadczania ciągle czegoś nowego. Prędzej czy później i tak trafilibyśmy na opisy via ferrat i zdjęcia ze Słowenii. A jak trafiliśmy, to i przepadliśmy.

To po prostu musiało skończyć się na Alpach Julijskich. 

Pomimo wielu przeciwności losu, natłoku obowiązków, chorób (R. jedzie w trakcie leczenie zapalenia płuc), trudności organizacyjnych udaje nam się wyrwać do tego przecudnego zakątka Europy. Tutaj ludzie mają słowiańską duszę, chociaż wokoło panuje porządek jak w Austrii. A Julijki… No cóż – to po prostu trzeba zobaczyć – najlepiej na własne oczy!

 

Zejście włoskim szlakiem.

Część I – dojazd, aklimatyzacja i pierwsza ferrata

czyli m.in.: Bardiów, Budapeszt, Maribor, wodospady, jeziora, Radovljica, Ljubljana i Mangart

 

Triglav - 2864 m n.p.m.

Część II – ferraty, jaskinie, riviera i magia

czyli m.in.: Prisojnik, Triglav, Jaskinie Szkocjańskie, Piran, Predjamski Grad, Vintgar, Bled, Budapeszt i Koszyce

Litwa – Kowno, wzgórza, grodziska i kosmos!

 

 

8 lipca 2011, piątek

Nareszcie piękny, słoneczny dzień, 26 stopni

Wycieczka do Auksztockiego Parku Narodowego

Atrakcje przyrodnicze od zawsze interesowały nas co najmniej w równym (jeśli nie w większym) stopniu co architektoniczne. Będąc na Litwie, nie mogliśmy nie odwiedzić słynącego z pięknych krajobrazów Auksztockiego Parku Krajobrazowego.

Przejeżdżamy przez Łabonary z drewnianą zabudową, potem już tylko lasy, droga góra-dół, jeziora i rozrzucone zabudowania wiejskie. Bajka.

Same Auksztoty charakterem przypominają nam Suwalski Park Krajobrazowy, są tylko dużo bardziej odludne. Świetne miejsce na kajak i na rower. To raj dla turystów – aż dziwne, że jest ich tu tak niewielu – na Litwę nie dotarła jeszcze  chyba moda na masową turystykę – niewiele tu oznakowanych szlaków – doceniamy, jaką robotę zrobiło nasze PTTK.

Pierwszy postój urządzamy sobie w miejscowości Ginučiai. Jest tu fajny XIX-wieczny budynek młyna, obok można sią kąpać w darmowym jacuzzi. Chłopcom podoba się jednak najbardziej wrzucanie kamyczków do jeziora – to ostatnio pasja Sebcia.

Drugi postój robimy pod Górą Lodową (Ladakalnis), która jest miejscem dawnego kultu Łady. Warto wejść na to wzniesienie, wejście i okolice szczytu są świetnie zorganizowane pod turystów, dodatkowy atut to piękny widok na jeziora ze szczytu. Sebuś wchodzi i schodzi na własnych nogach! Coraz lepszy z niego kumpel!

Po raz trzeci i ostatni zatrzymujemy się pod pozostałościami grodziska (piliakalnis). Mają one postać trzech dość stromych pagórków, na które można wejść po drewnianych schodkach. Wchodzimy na najwyższy. Sebuś znów w większości sam na nóżkach. Ale się rozwinął w ciągu ostatniego pół roku! Tymo to turysta na 102. Ciekawy wszystkiego, kipi energią, nie marudzi. Na każdą wyprawę bierze ekwipunek – plecaczek ze swoimi „vipami” – zabawkami.

Po południu wreszcie robimy sobie prawdziwe powitanie z jeziorem – wszyscy czworo z wielką przyjemnością chodzimy po wodzie. Sebuś najpierw trochę się bał zimnej wody, ale już po chwili nie można go było z niej wyciągnąć.

Wieczorem jeszcze przeganiamy chłopaków na spacer. Wszystko jest miło aż do czasu aż obaj wchodzą w błotnistą kałużę, przemaczają buty, więc zaganiamy towarzystwo do domu.

Drewniane Łabonary.

Drewniane Łabonary.

Typowy element litewskiego pejzażu.

Typowy element litewskiego pejzażu.

Na Lodową Górę - Auksztocki Park Narodowy.

Na Lodową Górę – Auksztocki Park Narodowy.

Widoki z Lodowej Góry na Auksztocki Park Narodowy.

Widoki z Lodowej Góry na Auksztocki Park Narodowy.

Widoki z Lodowej Góry na Auksztocki Park Narodowy.

Widoki z Lodowej Góry na Auksztocki Park Narodowy.

Piliakalnis, Auksztocki Park Narodowy.

Piliakalnis, Auksztocki Park Narodowy.

Na Piliakalnis, Auksztocki Park Narodowy.

Na Piliakalnis, Auksztocki Park Narodowy.

Sebuś schodzi SAM.

Sebuś schodzi SAM.

Do 'naszych' bocianów.

Do 'naszych’ bocianów.

Do 'naszych' bocianów.

Do 'naszych’ bocianów.

9 lipca 2011, sobota

Dalej piękna pogoda, 28 stopni i słońce

Dzisiejszą wycieczką zaczynamy zdobywać Koronę Europy!

Wycieczka na Górę Józefową (292 m n.p.m.) i Górę Auksztocką (294 m n.p.m.) – najwyższe wzniesienia Litwy

Wysokości względne nie powalają, no i to od nas kawał drogi (prawie 100 km w jedną stronę), ale idea Korony Europy zwycięża! Dojazd kiepsko oznaczony, dojeżdżamy chyba tylko dzięki ściągniętej wcześniej mapie z Internetu.

Na obu „szczytach” ustawiono tablice informacyjne i kamienie; na Górze Józefowej jest też drewniany Mendog na słupie. Góra Auksztocka kilka lat temu okazała się wyższa od Józefowej, dlatego teraz w szczególny sposób oznaczone są oba wzniesienia. Spacer polnymi drogami między „górami” jest bardzo miły – spotykamy stado owiec, ale żadnych ludzi. Obaj chłopcy beczą po drodze jak dorodne baranki. Na „szczycie” Góry Auksztockiej urządzamy sobie bardzo miły popas – karmienie, przewijanie, oglądanie chmur i takie tam, a dookoła pola, lasy, owieczki i rozrzucone pojedyncze gospodarstwa.

Popołudnie nad Jeziorem Bebrusai

Dziś po raz pierwszy kąpiemy się w naszym jeziorze. Nam nawet udaje się przepłynąć na zmianę i zjechać z „saunowej” zjeżdżalni.

Wieczorem przeganiamy jeszcze towarzystwo na spacer.

Góra Józefowa - 293 m n.p.m.

Góra Józefowa – 293 m n.p.m.

Góra Józefowa.

Góra Józefowa.

Pomnik Mendoga na Górze Józefowej.

Pomnik Mendoga na Górze Józefowej.

Na Górę Auksztocką.

Na Górę Auksztocką.

Góra Auksztocka (294 m n.p.m.) - najwyższy punkt Litwy.

Góra Auksztocka (294 m n.p.m.) – najwyższy punkt Litwy.

Góra Auksztocka - najwyższy punkt Litwy.

Góra Auksztocka – najwyższy punkt Litwy.

Jezioro Bebrusai - Ilankos Sodyba.

Jezioro Bebrusai – Ilankos Sodyba.

Na Jeziorze Bebrusai.

Na Jeziorze Bebrusai.

Motylek.

Motylek.

10 lipca 2011, niedziela

Rano mgła, potem upał

Rano M. i R. rozkładają się na anginę. Ale jesteśmy udane egzemplarze… Na szczęście antybiotyki mamy przy sobie.

Wycieczka do Kowna (9:40-16:40)

Jesteśmy ciekawi tego drugiego pod względem liczby mieszkańców miasta na Litwie. Kowno bardzo nam się podoba, kto wie, czy z wycieczki nie przywozimy nawet bogatszych wrażeń niż z Wilna.

Parkujemy na Placu Ratuszowym i pierwsze kroki kierujemy do pozostałości kowieńskiego zamku (XIV w). Tymo z chęcią wchodzi na hurdycję. Seba gustuje we wrzucaniu kamyków do fosy. Z baszty wypatrujemy XV-wieczny kościół św. Jerzego (obecnie w ruinie). Po zwiedzeniu zamku zahaczamy też o XVII-wieczny kościół św. Trójcy, dawny klasztor bernardynek.

Trasa naszego dalszego spaceru wiedzie przez plac ratuszowy z pięknym ratuszem, zwanym „Białym Łabędziem” (XVI, przeb. XVIII w), kościołem jezuitów (XVII w) i pięknymi kamieniczkami (wiele gotyckich i renesansowych). Niedaleko ratusza znajduje się tzw. Dom Perkuna, zbudowany w stylu gotyku płomienistego.

Potem ruszamy Aleją Wolności – przyjemnym deptakiem – w kierunku kościoła św. Michała Archanioła (XIX w) o wyglądzie cerkwi. Chłopcom podoba się zwłaszcza fontanna, do której Sebuś namiętnie wrzuca zeschłe liście. Wypatrujemy znajdującą się tuż obok miłą własną knajpkę, do której wstępujemy na obiad. Tymo dosłownie pochłania spaghetti i sporą część lasange. Mówi, że jest „głodny jak trzy wilki”.

Po obiedzie wjeżdżamy kolejką linowo-terenową na Górę Zieloną. Pan w kasie mówi po polsku. Wierzchołek zaniedbany. Sebuś upodobał sobie ogromną kałużę, do której tak namiętnie wrzucał kamyczki, że aż w końcu cały się przemoczył. T. i R. wjeżdżają na wysoką wieżę ogromnego kościoła Zmartwychwstania (XX w) i oglądają Kowno i M. i S. z góry.

Wracamy m.in. staromiejską ul. Wileńską. Sebuś kilka razy zrzuca z głowy czapkę, po którą potem musimy się wracać. Mimo takich atrakcji próbujemy oglądać miasto – m.in. gotycką ogromną archikatedrę św. św. Piotra i Pawła i XVI-wieczne kamienice.

Tymo cały ogromny spacer (ponad 5 km po mieście) przeszedł na własnych nogach – jesteśmy z niego tacy dumni!

Po południu chłopcy zdążają się jeszcze wykąpać w jeziorze – obaj to uwielbiają. Na brzeg przypływa łabędź z młodymi.

Wieczorem czas na atrakcję dnia – urodziny Mikusia (maskotki). Przyrządzamy tort wg przepisu Tyma – bułka z nutellą i  kawałkami czekolady (piętrowa). Śpiewamy „Sto lat” i wręczamy Mikusiowi prezenty. Takie chwile wynagradzają nam całe zmęczenie. Potem Tymo mówi, że mama jest „najpiękniejsza, jak różyczka”…

Ratusz ,,Biały Łabędź'', XVI w.

Ratusz ,,Biały Łabędź”, XVI w.

Zamek Kowieński, XIV w.

Zamek Kowieński, XIV w.

A Sebuś swoje... kamyczki.

A Sebuś swoje… kamyczki.

Nasza restauracja na Al. Wolności.

Nasza restauracja na Al. Wolności.

Ul. Mickiewicza.

Ul. Mickiewicza.

Kolejką linowo-terenową na Zieloną Górę.

Kolejką linowo-terenową na Zieloną Górę.

Kościół Zmartwychwstania, XX w.

Kościół Zmartwychwstania, XX w.

Taras widokowy na dachu Kościoła Zmartwychwstania.

Taras widokowy na dachu Kościoła Zmartwychwstania.

Kowieńska Starówka z Zielonej Góry.

Kowieńska Starówka z Zielonej Góry.

Archikatedra Św. Piotra i Pawła, XV-XVII w.

Archikatedra Św. Piotra i Pawła, XV-XVII w.

Kamieniczki i Archikatedra z Placu Ratuszowego.

Kamieniczki i Archikatedra z Placu Ratuszowego.

Kąpiel w Jez. Bebrusai (2).

Kąpiel w Jez. Bebrusai (2).

 Jezioro Bebrusai

Jezioro Bebrusai

Piąte urodziny Mikusia...

Piąte urodziny Mikusia…

Chłopcy dokazują na tarasie, a tata pilnuje...

Chłopcy dokazują na tarasie, a tata pilnuje…

11 lipca 2011, poniedziałek

Słońce, 29 stopni

Na mapie naszych najbliższych okolic – Łabonarskiego Parku Regionalnego – wypatrujemy coś o frapującej nazwie „muzeum etnokosmologiczne”. Musimy sprawdzić, co się za tym kryje!

Muzeum Etnokosmologiczne w Łabonarskim Parku Regionalnym

Wycieczka okazuje się pierwszorzędna. Architektura muzeum przypomina połączenie statku kosmicznego z konstrukcjami z magnesowych klocków chłopców. „Etnokosmologia stanowi ogół związków wizualnych, emocjonalnych, etnicznych, duchowych, poznawczych, pragmatycznych,
prognostycznych i ontologicznych ze Światem Kosmicznym” – czytamy na stronie internetowej muzeum (http://www.etnokosmomuziejus.lt; jest wersja polska!). Te właśnie związki można badać na miejscu, w muzeum. Coś jest niejasne? Trzeba samemu przyjechać i zobaczyć na własne oczy!

Teren przyjemnie zorganizowany, z ciekawym ogrodem z tyłu. Wjeżdżamy na samą górę konstrukcji, skąd oglądamy przepiękną panoramę okolic Molet i Auksztotów (udaje nam się odnaleźć nawet Ladakalnis!). Miły przewodnik próbuje nam coś opowiadać po angielsku. Sebuś całe zwiedzanie przesypia w wózku.

Do muzeum można przyjechać na nocne zwiedzanie i pooglądać gwiazdy. Ktoś miał świetny pomysł!

Wycieczka na Kulionių piliakalnis

To drugi punkt programu. Miła ścieżka przez las i mostek nad jeziorem doprowadza nas na szczyt dawnego grodziska. Rozkładamy się na popas na kocyku. Obok ładna drewniana rzeźba kobiety z ptakiem. Sebuś rozkręca i wylewa na siebie cały płyn na komary… O rety…

Kąpiel w naszym jeziorze

Jeszcze przed południem chłopcy zdążają się pochlapać w wodzie.. Sebcik już sam wchodzi do wody i pluska się jak mała rybka, Tymo „pływa” w rękawkach – to już poważna sprawa. My nadzorujemy wszystko z brzegu.

Wieczorem tradycyjnie wybieramy się na spacer po naszej okolicy, wśród pól, łąk, pojedynczych domków. Widzimy bocianie gniazdo na … sośnie. Szaukszteliszki to naprawdę miłe, spokojne okolice. Chłopaki mają coraz więcej krzepy.

Muzeum Etnokosmologiczne k. Malatów.

Muzeum Etnokosmologiczne k. Malatów.

...Obcy nadchodzą!.

…Obcy nadchodzą!.

Muzeum Etnokosmologiczne.

Muzeum Etnokosmologiczne.

Muzeum Etnokosmologiczne - na wieży.

Muzeum Etnokosmologiczne – na wieży.

Muzeum Etnokosmologiczne - na wieży.

Muzeum Etnokosmologiczne – na wieży.

Muzeum Etnokosmologiczne - ogród.

Muzeum Etnokosmologiczne – ogród.

W drodze na Kalioniu Piliakalnis.

W drodze na Kalioniu Piliakalnis.

Popas na Kalioniu Piliakalnis.

Popas na Kalioniu Piliakalnis.

Kąpiel w Jeziorze Bebrusai (3).

Kąpiel w Jeziorze Bebrusai (3).

Przedwieczorny spacer w naszej okolicy.

Przedwieczorny spacer w naszej okolicy.

Góry Mátra i Kékestetö – najwyższy szczyt Węgier

Góry Matra nie są może zbyt wysokie, jednak ich zalesionym, pofałdowanym grzbietom nie można odmówić uroku. Oglądanie rozleglejszych widoków możliwe jest głównie z puntów widokowych. Odwiedzamy dwa takie miejsca i oczywiście docieramy na najwyższy szczyt Węgier – Kékestetö.

Wycieczka w Góry Mátra i na Kékestetö – najwyższy szczyt Węgier

17 lipca 2012, wtorek

23oC i małe zachmurzenie u nas; w górach odczucie chłodu, 17oC

Wczoraj było zwiedzanie miasta, więc dziś dla odmiany przyjmujemy kierunek góry. Dzisiejsza wycieczka po raz kolejny modyfikuje nasze „tranzytowe” wyobrażenie o Węgrzech jako o równinnym kraju porośniętym słonecznikami na zmianę z kukurydzą. Górom Mátra co prawda daleko do wyniosłości naszych Karpat (inne jest też ich pochodzenie, bliższe raczej naszym Sudetom), ale ich pofalowane stoki i podnóża porośnięte winoroślą tworzą miły obrazek dla oka.

Jadąc autostradą, sprawnie pokonujemy odcinek z Tiszafűred do Gyöngyös – „bramy” Gór Mátra. Sprawnie przejeżdżamy przez miasto, zatrzymując wzrok na dłużej jedynie na gotycko-barokowym kościele św. Bartłomieja (…przed którym czekamy na czerwonym świetle:), i bez większych przeszkód docieramy do naszego dzisiejszego pierwszego celu: XIX-wiecznej malowniczej baszty w Matrafűred. Jej egzotyczna sylwetka jest niezwykle malownicza; aż szkoda że nie prowadzi do niej żaden drogowskaz; my, by ją znaleźć, musieliśmy sporo postudiować mapę (brawo dla niezastąpionego R. po raz pierwszy!).

Przed nami Góry Matra.

XIX-wieczna baszta w Matrafured.

XIX-wieczna baszta w Matrafured.

R.T i S.podziwiają Góry Matra.

Jeziorko Sás-tó i wieża widokowa

Kolejny postój to niewielkie jeziorko Sás-tó pod Matafűred. To najwyżej położone na Węgrzech jeziorko (520 m n.p.m.) jest niewielkie i zupełnie niewyględne, ale warte odwiedzenia ze względu na imponującą 50-metrową wieżę widokową wzniesioną w jego okolicy. Ze szczytu wieży można podziwiać zieloną, pofałdowaną panoramę Matry. Jednak dla nas, a mówiąc ściślej – dla chłopców, największą atrakcją jest samo wejście po licznych (ponad 200!) krętych żółtych schodkach na sam szczyt wieży. Tymek z wypiekami na twarzy wchodzi do samego końca, Sebuś dociera do pierwszej kondygnacji.

Wieża widokowa (50 m) nad Sas-to.

Tylko odważni mogą wejść na górę.

W głowie się kręci, jak się spojrzy w górę.

Widok na Sas-to.

Widok na Góry Matra.

„Wejście” na Kékestetö – najwyższy szczyt Węgier

Silny wiatr zniechęca nas do dłuższego postoju nad Sás-tó, więc wracamy do samochodu i jedziemy do Mátraházy, skąd odbijamy na boczną krętą drogę, wiodącą prosto na … najwyższy szczyt Węgier – Kékestetö (1014 m n.p.m.).
W ten oto prosty i wygodny, choć może nieco mało „honorowy” sposób, całą czwórką zdobywamy kolejny szczyt korony Europy!

Rozległy i spłaszczony wierzchołek, „ozdobiony” wielką wieżą telewizyjną, nie ma, mówiąc szczerze, górskiej atmosfery. Szybko robimy zdjęcia pod pomalowanym w węgierskie barwy kamieniem znaczącym wierzchołek i przenosimy się na sympatyczny drewniany plac zabaw, zaskakująco szybko zlokalizowany przez chłopców. Pobyt na Kékestetö kończymy smacznym obiadem w sympatycznej „schroniskowej” knajpce na szczycie (brawo po raz drugi dla R., który – o dziwo skutecznie – dogadał się z panem mówiącym tylko po węgiersku).

Ozdoba Kekesteto – wieża telewizyjna.

Kekesteto (1014 m) – najwyższy szczyt Węgier.

Kekesteto (1014 m) – najwyższy szczyt Węgier.

Chłopcy nie przepuszczą placu zabaw.

Po południu nareszcie inaugurujemy część termalną naszego kempingu, (niestety tylko kryty basen, bo wieje dość silny wiatr). Razem z chłopcami wygrzewamy się pół godziny w gorącej wodzie. Tymo coraz sprawniej próbuje sam pływać, a Sebuś też coraz chętniej oswaja się z wodą! Chłopcy nawet po kąpieli nie dają się szybko zagonić do domku; resztę popołudnia spędzamy na placach zabaw, szukając „bardzo ciekawych” kamieni oraz grając w piłkę.