7 lutego 2013, czwartek
W nocy -10 stopni, w dzień piękne słońce i ok. -2 do 0 stopni
Wstajemy dość wcześnie i szykujemy się na rodzinną wycieczkę. Z Peca pod Snežkou ruszamy czerwonym szlakiem do schroniska (gospody) Jeleni Louky. Zaczyna się od małych kłopotów orientacyjnych, ale ostatecznie R. zostawia wycieczkę na szlaku (czerwonym) i odstawia samochód na parking w okolicy głównego skrzyżowania. Ruszamy najpierw drogą, a potem już bardzo przyjemną leśną dróżką o niewielkim nachyleniu przez Zelený Důl. Piękne słońce aż razi w oczy, sprawiając że każda drobina śniegu skrzy się srebrnym blaskiem… bajkowo! Sebuś znaczną część drogi pokonuje w sankach, a Tymuś „rozbija się” o śnieżne obrzeża drogi:)
Samo schronisko Jelenia Łąka to typowa tutejsza „bouda” (z prawie trzystuletnią tradycją), bardzo urocza i funkcjonalna. Jest gdzie zostawić sanki, narty, buty narciarskie itp., a w sali restauracyjnej jest duży kącik zabaw dla dzieci ze sporą drewnianą zjeżdżalnią, stoliczkiem do rysowania i dużym pudłem klocków. To zresztą nie pierwsze miejsce w Czechach, gdzie pamiętano o pociechach (szkoda, że u nas takie zwyczaje dopiero powoli się rozprzestrzeniają…). Pomimo wczesnej pory decydujemy się na obiad, jemy zupkę jarzynową i wyprażany ser z frytkami. Porcje są spore, a cena naprawdę niezła (500 CZK za trzy obiady z herbatą i napiwkiem).
Droga powrotna jak zwykle mija dość sprawnie, głównie za sprawą sanek. Przez pół drogi chłopcy jadą we dwóch, a potem Sebuś dalej je okupuje, a Tymuś doskonali swoje umiejętności w zjeżdżaniu na jabłuszku. Trzy kilometry mijają całkiem sprawnie. Cała wycieczka zajęła nam niespełna cztery godziny z dojazdem.
Po powrocie tradycyjnie szybko usypiamy Sebusia, pijemy kawkę i ruszamy z Tymusiem na podbój kolejnego ośrodka narciarskiego. Na narty w Černým Důle nie mamy co prawda zbyt wiele czasu, ale w dwie godziny udaje nam się cztery razy zjechać najdłuższą trasą. Tymuś świetnie sobie radzi – naprawdę już skręca równolegle! A do tego uczymy się dzisiaj przewracania i samodzielnego wstawania. Jesteśmy z niego strasznie dumni! A ośrodek jest bardzo dobrym miejscem na rodzinne szusowanie.
Wieczorem jedziemy jeszcze wyszaleć się na stoku Protež. Zaliczamy osiem zjazdów tą najdłuższą w Czechach oświetloną trasą z miłym przerywnikiem na gorącą czekoladę z bitą śmietaną. Warunki są świetne, praktycznie bez kolejki do wyciągu… malina! Tym razem bez problemu zjeżdżamy na główny parking prosto z trasy. Każdy z wyjazdów narciarskich zajął nam ok. 3 godziny z dojazdem. Wieczorem naprawdę zmęczeni szybko zapisujemy, robimy zdjęcia i kładziemy się, bo czekają nas kolejne dwa intensywne dni!
8 lutego 2013, piątek
Rano do -14 stopni, w dzień ok. -2, na Śnieżce -11; po słonecznym poranku potem pojawiają się chmury i przelotne opady śniegu
Planowaliśmy dzisiaj rano wypad na sanki do Szpindla, ale w nocy Tymuś odstawił histerię, że ucho go boli, więc zmieniliśmy plan na wycieczkę górską we dwoje. W końcu rano przyznał, że bolał go … kawałek małżowiny ucha, a nie ucho w środku, więc alarm został odwołany, ale było już za późno na zmianę planów i ruszyliśmy na wyprawę, a chłopcy w tym czasie eksplorowali z babcią pobliski zielony szlak (przy kościółku w Svobodzie nad Upou).
Wyprawa na Śnieżkę
Co prawda rok temu już zdobyliśmy zimą ten szczyt z Tymusiem, jednak zrobiliśmy to z trochę mało „honorowo”, bo podjechaliśmy wyciągiem Zbyszek na Kopę. Wobec tego w ramach zdobywania korony Europy postanowiliśmy wejść na najwyższy szczyt Czech bez korzystania z wyciągów czy kolejek. W tym roku zresztą i tak kolejka z czeskiej strony jest w rekonstrukcji i nie działa.
Tym razem planujemy wejście od wschodu, po głównej grani Karkonoszy. Ruszamy z Malej Upy zaraz za Przełęczą Okraj i szybko znajdujemy wyjście naszego żółtego szlaku przy drogowskazie z napisem „Sněžka” (pierwotnie planowaliśmy wyruszyć nieco krótszym, zielonym szlakiem, wyruszającym jeszcze nieco niżej z drogi na Okraj, ale nie wypatrzyliśmy z samochodu wyjścia szlaku i odpowiedniego parkingu).
Odcinek z Malej Upy do schroniska Jelenka początkowo prowadzi ścieżką między domami, a potem szeroką, wyratrakowaną rano drogą przez las. Idzie się dobrze, ale umiarkowanym tempem – jednak przewyższenie robi swoje (ok. 300 m). Do Jelenki idziemy około godziny. Tym razem oglądamy ją tylko z zewnątrz i ruszamy dalej, planując tu obiad w drodze powrotnej. Od tej pory wędrujemy głównym grzbietem Karkonoszy.
Zatrzymujemy się na postój dopiero po pokonaniu kolejnych 150 m przewyższenia, po dotarciu na szczyt Czarnej Kopy (1407 m n.p.m.). Miło posiedzieć na śniegu, popijając gorącą herbatkę z termosu, ale kilkunastostopniowy mróz skłania nas do skrócania postoju do minimum.
Odcinek Czarna Kopa-Śnieżka pokonujemy w ok. 70 min. Podejście jest nieco nużące – miejscami zawiany szlak i przepadający śnieg plus różnica wysokości robią swoje, ale na szczycie – jak to w górach – szybko zapominamy o zmęczeniu. Oglądamy oszadzioną kaplicę Św. Wawrzyńca, zaglądamy do czeskiego bufetu (pełnego turystów) i kierujemy się na coś ciepłego do restauracji w budynku obserwatorium astronomicznego. Zjadamy gorącą kwaśnicę, popijamy herbatą i – nie przedłużając – zarządzamy odwrót.
Schodzimy tą samą drogą. Warunki pogodowe zmieniły się diametralnie – błękitne niebo jest tylko wspomnieniem, za to co chwilę zachodzą chmury i prószy śnieg. Mimo warunków zupełnie zimowych szybko tracimy wysokość i po niecałej godzinie wchodzimy na obiad (naprawdę smaczny!) do przytulnego schroniska Jelenka.
Schodząc z Jelenki do Upy, co chwilę mijamy zjeżdżające dzieciaki na sankach – nachylenie drogi w drodze powrotnej jest teraz zdecydowanym sprzymierzeńcem.
Docieramy do samochodu zmęczeni – jak to po zimowej turze – ale zadowoleni, że honorowo zdobyliśmy kolejny szczyt do Korony Europy. Wycieczkę kończymy przymusowym zwiedzaniem centrum Małej Upy – okazuje się, że opłaty za parking P3 można wnieść … w kasie przy wyciągu. Gdyby nas tylko tak nogi nie bolały, spacerek byłby samą przyjemnością.
Cała wycieczka zajęła nam ok. 6,5 godziny i wymagała pokonania łącznie ok. 800 m różnicy wzniesień.
Wieczorna wycieczka na stok
Wieczorem wybieramy się wszyscy do najbliższego nam ośrodka narciarskiego w Svobodzie nad Upou. M. jeździ z Tymusiem, a R. i U. spacerują z Sebusiem, podziwiając coraz lepszą jazdę Tyma. Sebuś też jest bardzo zadowolony – bawi się w śniegu (m.in. przygotowuje tort dla Olka) i – uwaga uwaga! – uczy się sam zjeżdżać na jabłuszku.
9 lutego 2013, sobota – dzień pożegnalny
Piękna słoneczna pogoda z niewielkim mrozem
Poranne sanki na Czarnej Górze
Według pierwotnych planów mieliśmy jechać na 4-kilometrową sankostradę do Szpindlerowego Młyna, ale baliśmy się, że długi dojazd niebezpiecznie skróci nam czas na narty na Czarnej Górze. Chłopcy są jednak strasznie nakręceni na sanki, więc nie chcąc zabierać im tej przyjemności, decydujemy się zjechać raz jeszcze z Czarnej Góry.
Na górę wjeżdżamy gondolkami wszyscy pięcioro. Szadź na świerkach, błękitne niebo i świeżo wyratrakowane trasy – po prostu bajka. Podchodzimy pod wieżę widokową, ale – niestety – okazuje się, że wejścia są możliwe tylko między 12.00 i 15.00, więc możemy tylko wyobrażać sobie, jak pięknie prezentuje się zimowa panorama z Czarnej Góry.
Na początku trasy dla saneczkarzy rozdzielamy się – U. uznaje, że jednorazowe doświadczenie emocji związanych ze zjazdem na sankach już jej wystarczy i zjeżdża na dół kolejką, a nasza czwórka ustawia się w blokach startowych i ziuuuu! na dół. Jedzie się świetnie – dziś udaje nam się wyjechać na górę dość wcześnie (o 9:00 stawiamy się na parkingu), więc trasa jest świeżo wyratrakowana, a innych saneczkarzy spotykamy tylko sporadycznie. Szkoda, że sankostrada kilka razy przecina trasy narciarskie – to właściwie jedyny zarzut (poza ceną:)), który można postawić tej atrakcji. Na dole chłopcy wołają, że chcą jeszcze raz, ale chcemy jeszcze sami wyskoczyć na narty, więc wracamy do domu.
Narty na Czarnej Górze (M. + R.)
Od 12:00 do 15:30 objeżdżamy sobie wszystkie trasy ośrodka. Ich ilość może nie przyprawia o zawrót głowy, ale są przyzwoitej długości i o przyjemnym nachyleniu (przeważają trasy czerwone). To dobry ośrodek na półdniowy wypad. Nam najmilej jeździło się na sztandarowej, niemal trzykilometrowej trasie ośrodka – wzdłuż kolejki gondolowej, ale odstraszała trochę kolejka na dole, więc jeździliśmy głownie na dwuosobowych orczykach Andeš.
Nie obyło się bez emocji. Najpierw okazało się, że główny parking w Janskich Lazniach jest zapełniony i pokierowano nas na parking pół kilometra niżej. Potem, na koniec, przeżyliśmy mały horror z wyjazdem z parkingu. Zgubiliśmy bilet parkingowy i musieliśmy kupować „karny” bilet za … 500 CZK. Nie wspomnę, jak to popsuło nam nastroje, tym bardziej, że w końcu zguba się znalazła – na tylnym siedzeniu samochodu. Tylko że poniewczasie… Cóż, skibusy górą.
Po południu idziemy wszyscy na pożegnalny obiad do restauracji Měštanský Dům w centrum Svobody nad Upou. Najadamy się do syta smacznym jedzeniem (Tymo zasmakował na dobre w wyprażanym serze, M. dogadza sobie wołowiną w słodkim sosie śmietanowym z knedlikami, R. i U. zajadają kurczaka zapiekanego z serem i brokułami, a Sebuś wsuwa fryty z kawałkami mięsa).
Wieczorem wszyscy (poza M., skazaną na pakowanie) idą pod orczyki w Svobodzie nad Upou, gdzie T. z R. zaliczają pożegnalne zjazdy, a S. doskonali swoje umiejętności jazdy na jabłuszku. Potem już czeka nas tylko niewdzięczne pakowanie.
Zgodnie przyznajemy, że pobyt był zdecydowanie za krótki – tyle jeszcze chciałoby się zrobić: narty i sanki w Szpindlerowym, jeszcze jedną wspólną górską wycieczkę, spacer zielonym szlakiem zaczynającym się przy naszym domu, schroniska w Górach Izerskich (M. + R.), Kutną Horę na dzień wycieczkowy… Cóż, pogoda i – przede wszystkim – choroby dość mocno na początku pokrzyżowały nam plany. Mamy po co wracać. Na pewno rejon czeskich Karkonoszy jest bardzo ciekawy turystycznie i każdy znajdzie tu mnóstwo atrakcji dla siebie.
10 lutego 2013, niedziela
Rano ok. -10 stopni, w dzień w Polsce -1 do -3 stopni, bez opadów
W powrotną drogę wyruszamy nie bez przygód. Wyszykowaliśmy się właściwie na 6:30, ale pani gospodyni nie odebrała naszego SMS-a, bo zabalowała i zaspała… dopiero po naszym telefonie przysłała „pritela”, żeby odebrał od nas klucze… W końcu jednak ruszamy (ok. 7:05), bogatsi o historię o Titanicu z czeskiego National Geographic, która bardzo zaintrygowała chłopców!
Droga zleciała nam dość sprawnie (9 godz. i 20 min, 540 km), pomimo kilku postojów. Zatrzymywaliśmy się parę razy, bo jakoś nie mogliśmy się zgrać w potrzebach postojowych. Mimo to udało nam się zaliczyć dwie bardzo ciekawe atrakcje:
Jawor
Oglądamy tutaj XVII-wieczny Kościół Pokoju (wpisany na listę dziedzictwa UNESCO!), chyba bardziej okazały niż ten ze Świdnicy, dodatkowo ładnie położony w Parku Pokoju. Niestety o wczesnej porze nie możemy zajrzeć do środka.
Kalisz
To miasto często pomijane w przewodnikach, a jednak ciekawe (niektórzy twierdzą, że jest to najwcześniej wymieniane w źródłach pisanych miasto w Polsce – Calisia u Ptolemeusza w II w.).
Co prawda zabudowa rynku pochodzi z XX w., ale jest całkiem ładna, podziwiamy zwłaszcza okazały ratusz i dość spójne w stylu kamieniczki otaczające sam Główny Rynek, jak i przyległe uliczki. Załapujemy się na hejnał z wieży ratusza, a potem lecimy na szybki obchód pozostałych atrakcji.
Oglądamy Bazylikę Sanktuarium Wniebowzięcia NMP, potocznie zwaną Kościołem pw. Św. Józefa (gotycko-barokową), Basztę Dorotkę i fragment XIV-wiecznych murów miejskich, Katedrę Św. Mikołaja (XIII w., przeb.), pojezuicki kościół garnizonowy (XVI w.) oraz zespół klasztorny Franciszkanów (XIII w., przeb.).
Zwieńczeniem wizyty w Kaliszu jest przepyszny obiad w stylowej westernowej restauracji przy rynku.
Chłopcy są znakomitymi turystami, dzielnie towarzyszą nam w zwiedzaniu, a dodatkowe „kilometry” robią, obiegając klomby i płosząc gołębie na rynku. Po spacerze dopisują im apetyty, a potem świetnie im się śpi podczas ostatniego odcinka podróży, już prosto do domu.