4 lutego 2012, sobota
-12oC na dole, na Śnieżce -20oC, rano prószy śnieżek,
potem słoneczko i chmury nad szczytami
Wyprawa z Tymusiem na Śnieżkę
Dziś mamy wyjątkowy dzień. To nasza najpoważniejsza wyprawa górska z Tymusiem, jaką kiedykolwiek odbyliśmy! Dla nas z kolei to wyprawa przy najniższej jak dotąd temperaturze (na szczycie przez cały dzień było -20
do -22oC, z porywami wiatru dawało to odczucie do ok. 30 stopni mrozu…! Hmmm, mimo to był to jeden z cieplejszych i najmniej wietrznych dni na Śnieżce w ostatnim czasie…)
Wjazd wyciągiem Zbyszek pod szczyt Kopy (podróż nasuwa na myśl pomysł stworzenia żywego muzeum wyciągów krzesełkowych… ale Tymusiowi bardzo się podoba – na kolanach mamy liczy słupy wyciągu i zapamiętuje szczegóły budowy tego i innych wyciągów, aby w domu z zapałem wszystko narysować).
Podejście początkowo łagodne, we mgle i chmurach, do schroniska Śląski Dom (1400 m n.p.m.), tam pijemy herbatę i jemy małe słodkie co nieco.
Właściwe podejście to już zakosy o sporym nachyleniu, które Tymuś pokonuje nadzwyczaj dzielnie. Ostatni odcinek trasy idziemy już w słońcu, podziwiając widmo Brockenu (które dziś jest wyjątkowo kapryśne i nieuchwytne, ilekroć próbujemy je sfotografować, znika) i przecudne widoki na otoczenie Śnieżki.
Na szczycie obowiązkowa sesja foto na potrzeby KGP i szybko do restauracji, gdzie pożywiamy się zupą i kupujemy dla naszego dzielnego turysty Certyfikat Zdobywcy Śnieżki.
Podczas zejścia pogoda jest już łaskawsza, chociaż temperatura daje się we znaki przez podmuchy wiatru. Główny problem stanowi wyślizgany szlak. Jeszcze na krótko przystajemy w Śląskim Domu na łyk herbaty z termosu i idziemy już prosto do wyciągu, zatrzymując się jedynie na kolejne piękne zdjęcia i ostatnie spojrzenia na piękną Królową Karkonoszy.
Zjazd wyciągiem okropnie się dłuży, ale w nagrodę na dole czeka na nas zdjęcie M. i Tymusia na krzesełku (dobry sposób na dodatkowy dochód z wyciągu…)
Tymuś dzisiaj nas absolutnie zadziwia swoją „gotowością turystyczną” – dzielnie znosi trudy wyprawy, a jego radość i duma się nam udzielają… Ale mamy świetnego kompana! – a przecież nie ma jeszcze nawet 6 lat!
Podsumowując: suma podejść ok. 350 m, długość trasy ok. 5 km, czas przejścia pieszego ok. 2,5 godziny, nie licząc postojów w schroniskach.
Wieczorem jeszcze R. wychodzi z chłopcami na krótki spacer na nasz teren
i sąsiedni skwerek; zjeżdżamy na jabłuszku i sankach, biegamy po alejkach. Chorobowych atrakcji ciąg dalszy. Babcia niestety też się rozchorowała na anginę i już jest na antybiotyku…
5 lutego 2012, niedziela
Rano -12oC i sypie śnieg, potem ładniej, -9oC,
Wyprawa z chłopcami do Siedlęcina i Pilchowic
To dwa bardzo wyjątkowe miejsca, o których mało kto wie. Sebuś trochę się nie poznał i po drodze zasnął, dlatego zwiedzanie w Siedlęcinie musimy robić w podgrupach: zaczyna R. z Tymusiem.
Wieża rycerska/książęca (różnie różni piszą…) pochodzi z czasów Łokietka (1313-1314)! To działa na wyobraźnię. Jej zwiedzanie jest jak zajrzenie w dawne czasy, daje możliwość wyobrażenia sobie, jak mogło wówczas wyglądać życie. Oglądamy m.in. łaźnię, ślady po wykuszach pełniących funkcję latryn, można się pozastanawiać, jakie funkcje pełniły poszczególne pomieszczenia na różnych kondygnacjach. Tymusiowi bardzo podoba się zabawa w zgadywanie przeznaczenia poszczególnych „pokoi” – wymyśla np. „pokój, gdzie przebierała się księżniczka”…
Oczywiście największe wrażenie robią oryginalne freski z połowy XIV w., na dodatek – co niezwykłe – przedstawiające świeckie treści: sceny z opowieści o Lancelocie, rycerzu okrągłego stołu. To zabytek na skalę co najmniej krajową,
a jest zupełnie nie rozreklamowany!
Do zapory w Pilchowicach dojeżdżamy wąziutką i śliską drogą (w ogóle dzisiaj rano jeździło się średnio, bo po nocnych opadach śniegu nie posypali dróg i zrobił się nieprzyjemny lodzik).
Zapora to prawdziwe arcydzieło sztuki inżynierskiej sprzed ponad stu lat i jeden z pierwszych tego typu obiektów w Polsce! Jej rozmiary budzą respekt (zdjęcia tego nie oddają – to druga co do wielkości zapora w Polsce) A przy tym … jest po prostu bardzo ładna (neogotycka, z kamieni łączonych betonem).
Żeby zobaczyć ją w pełnej krasie, musieliśmy zejść zielonym szlakiem miłymi zakosami przez las (po drodze Tymusia zachwycił piękny słup energetyczny:). Szczególnego uroku dodaje konstrukcji mały budynek u stóp zapory, mieszczący urządzenia elektrowni wodnej
Druga lekcja Tymusia na nartach
Tym razem T. już zjeżdża aż pięć razy! Coraz lepiej sobie radzi, powoli zaczyna się uczyć odciążania i dociążania nóg, zbliża się do jeżdżenia równoległego.
W czasie lekcji Tyma R. z Sebusiem stawiają pierwsze kroki na nartach – Sebuś najpierw długo chodzi z kijkami, a potem na kilka minut zakłada swoje odziedziczone po Tymusiu plastikowe nartki i nawet nieźle mu idzie chodzenie na nich! Potem R. i Sebuś chowają się na chwilę przed mrozem w „grzybku” obok szkółki (-15oC…).
Późnym popołudniem M. z babcią jadą do Jeleniej Góry odwiedzić na cmentarzu babcię Marylkę. A wieczorem M. i R. pomimo 20-stopniowego mrozu zaliczają spacer do Kościółka Wang (a co tam, my się zimy nie boimy!).
6 lutego 2012, poniedziałek
W nocy rekord zimna: -21,5oC, a w dzień słoneczko i ok. -12oC,
wieczorem na stoku -18oC
Wyprawa z Tymusiem na Chojnik
Chcieliśmy tam pójść całą rodziną, ale jednak mróz jest trochę za duży, żeby Sebuś wytrzymał godzinę w nosidle.
Rozpoczynamy nie bez przygód, bo od razu idziemy w złym kierunku (bardzo złe oznaczenie wyjścia z Sobieszowa, a właściwie jego brak…) i musimy się cofać jakieś pół kilometra. Potem kupujemy bilety (5 zł os. dorosła, Tymuś bezpłatnie) i już bez problemów orientacyjnych ruszamy szlakiem (chwilę wahamy się, czy damy radę czarnym, ale ciekawość zwycięża… – i słusznie!).
Czarny szlak, przez Zbójeckie Skały, okazuje się bardzo atrakcyjny, a wcale nie taki trudny, bo śniegu niewiele i nie jest ślisko. Szczególnie podoba się nam samo przejście przez Zbójeckie Skały z jaskinią szczelinową (granitowe ostańce na stoku Chojnika) – Tymo wybiera co trudniejsze przejścia i jest bardzo z siebie dumny, że tak dobrze mu wychodzi wspinaczka! W ogóle podejście przyjemne, w słoneczku, jakoś nie czuć tego kilkunastostopniowego mrozu.
Na szczycie zachwyca nas zamek (XIV w., przeb. XVI) i schronisko w niecodziennej formie (w bastei zamku!). Zaczynamy od konsumpcji pysznego żurku w sali „rycerskiej” (ze zbroją rycerską z XV w., jak na zamkowe schronisko przystało), a potem oglądamy zamek.
Zwiedzanie jest „samoobsługowe”, co bardzo lubimy; można poczytać, jaką funkcję pełniła kiedyś każda część zamku. Zwracamy uwagę na różne detale, świadczące o minionej świetności tego miejsca. Najbardziej podoba nam się chyba widok z wieży (stołpu) zamku.
Na dół właściwie zbiegamy, wspominając jakie kto pamięta wyprawy z tego i innych wyjazdów. Tymuś zadziwia nas tym, jak wiele pamięta. I co pamięta. Na przykład z wyjazdu na Litwę najbardziej utkwiła mu w pamięci wyprawa… do sklepu:)
Trzecia lekcja Tymusia na nartach
Tym razem jedziemy z Tymusiem oboje i w czasie jego lekcji sami jeździmy sobie na nartach; widzimy przy okazji, że od zeszłego roku zrobił ogromne postępy. Właściwie już naprawdę zaczyna jeździć równolegle i świetnie panuje nad nartami, zachowując bardzo dobrą pozycję.
Trasy w kompleksie Biały Jar są może trochę mało ambitne, ale do nauki wymarzone, a infrastruktura robi dobre wrażenie (6-os. kanapy z osłonami, jakoby podgrzewane).
Zjeżdżamy kilka razy sami, a po lekcji wszyscy idziemy na gorącą czekoladę i zjeżdżamy jeszcze kilka razy razem – to naprawdę duża frajda tak pojeździć z synem!
7 lutego 2012, wtorek
-15oC w nocy, a w dzień -12oC (w okolicy Jakuszyc ok. -18oC),
cały dzień prószy śnieg
Wyprawa na Wysoką Kopę
Czas: ok. 8:30–13:00; dystans: ok. 12 km; przewyższenie: ok. 300 m
W planach była wyprawa do schronisk w Górach Izerskich. Gdy dojeżdżamy na Polanę Jakuszycką, okazuje się jednak, że to jeden wielki plac budowy przed mającymi się tu odbyć za 10 dni zawodami Pucharu Świata w biegach narciarskich z Justyną Kowalczyk. Przez to nasz szlak jest prawdopodobnie zamknięty (w każdym razie nie znajdujemy go). Co robić,ruszamy jedynym dostępnym przejściem oznaczonym jako „Trasy turystyczne” (gdy wracamy, już i to przejście jest zamknięte).
Idzie nam się świetnie po dobrze przygotowanych trasach narciarstwa biegowego. Wkrótce orientujemy się, że do schronisk to dzisiaj nie dojdziemy, ale za to zbliżamy się do innego celu, którego nie udało nam się osiągnąć w pierwszym podejściu – Wysokiej Kopy, najwyższego szczytu Gór Izerskich (oczywiście ważnego dla naszej KGP). Jak dla nas bomba!
Po kilku kilometrach na rozstaju szlaków znajdujemy wiatę, w której spokojnie jemy obfite drugie śniadanko. Potem w pełni sił ruszylamy w kierunku celu.
Po kolejnych 2 km z żalem żegnamy przygotowaną trasę narciarską i ruszamy czerwonym szlakiem, którym przed nami w ciągu ponad tygodnia przeszło zaledwie kilka osób. W wyższej części szły prawdopodobnie tylko dwie osoby, idące tak jak my na Wysoką Kopę – gdyby nie było tych śladów, na pewno nie trafilibyśmy do celu, bo znaków szlaku jak na lekarstwo (znajdujemy bodajże trzy).
Początkowo idzie się ciężko, ale miło przez przepiękny zimowy las. Prawdziwa ekstremalna przygoda czeka nas dopiero w końcowej części naszej wyprawy, już po skręcie w kierunku szczytu (w znalezieniu drogi pomaga mała informacja dopisana na znaku szlaku). W szczytowej partii Wysokiej Kopy wieje przeraźliwy wiatr, co przy temperaturze -18oC daje odczucie okrutnego zimna, a do tego ślady idących tędy kilka dni temu ludzi są praktycznie niewidoczne.
Idziemy i idziemy, a kopuła szczytowa jakoś nie chce się skończyć, a jak już wchodzimy na szczyt, to załamujemy się, że nie znajdziemy jakiegokolwiek punktu orientacyjnego, który pozwoli nam udokumentować nasze dokonanie. Na szczęście intuicja pozwala nam znaleźć pień suchego drzewa z maleńką tabliczką z nazwą szczytu, więc możemy zrobić sobie szybko obowiązkowe fotki i zacząć odwrót.
Schodzi się chyba jeszcze gorzej niż wchodzi, bo wiatr wieje prosto w twarz i trudno opanować łzawienie oczu, co bardzo utrudnia poszukiwanie już zawianych naszych śladów. Na szczęście po zejściu między większe drzewa wiatr staje się już mniej dotkliwy i możemy nareszcie docenić nasz dzisiejszy wyczyn!
Powrót tą samą drogą mija już bez przygód, tylko teraz w godzinach południowych na trasach biegowych spotykamy o wiele więcej ludzi (łącznie chyba z 80 osób!).
Wycieczka rodzinna do Muzeum Mineralogicznego w Szklarskiej Porębie
- Prosto po kolejnej lekcji Tymusia całą rodziną ruszamy do Muzeum Mineralogicznego. Wycieczka okazuje się strzałem w dziesiątkę, chłopców bardzo interesują kości i jaja dinozaurów, ale największą furorę robią kolorowe różnorodne kamienie na piętrze i… czarny kotek–tubylec…
- Na koniec chłopcy wybierają sobie po dwa kamienie w sklepiku na dole, a my małe pamiątki.
8 lutego 2012, środa
Nareszcie cieplej: w nocy -15oC, w dzień -9oC, ładny słoneczny dzień
Wyprawa do zamku Grodziec
Dość długi dojazd (ponad 60 km) rekompensują nam urocze widoki, ponieważ przejeżdżamy przez Góry Kaczawskie i „krainę wygasłych wulkanów” na Pogórzu Kaczawskim.
Wjazd na wzgórze (pozostałość po wygasłym wulkanie) to pierwsza przygoda: droga wspina się serpentyną, a tu przed nami babka zatrzymuje się pod koniec podjazdu i ani rusz… W końcu R. po kilku próbach najpierw wyjeżdża jej, a potem naszym samochodem.
Wjeżdżamy na dziedziniec dolnego zamku i przed nami roztacza się widok na śliczny górny zamek, który z chęcią zwiedzamy (zamek pochodzi z XIII w., ostatnia przebudowa na początku XX w.). Można sobie spokojnie samemu obejść cały zamek, pozaglądać w różne zakamarki itp., tylko trzeba uważać na wyślizgane schody i patrzeć uważnie na dzieci, bo niektóre barierki mają duże otwory. Zamek jest bardzo ciekawy, chociaż wyraźnie brakuje mu dobrego gospodarza, bo jeszcze wiele jest do zrobienia pod kątem udostępnienia dla turystów.
Wracając, zaglądamy do Złotoryi, ale z powodu braku czasu M. robi tylko szybko kilka zdjęć. Chyba jeszcze musimy tu wrócić… Nie udaje nam się dojechać też pod Ostrzycę, ale z samochodu widzimy kilka równie „kształtnych” wulkanów.
Ostatnia lekcja Tymusia
Tym razem od razu dwie lekcje – od 15:00 do 17:00. Tymuś już jeździ na krawędziach, a na koniec ma z instruktorem „jazdę synchroniczną” – „takimi ósemkami”… W czasie lekcji Tyma R. jedzie do Kowar w poszukiwaniu wulkanizacji, bo od kilku dni czujnik pokazuje problem z tylnym lewym kołem. Okazuje się, że już prawie nie mamy tam powietrza. Po Tyma wraca na zapasie, a potem jeszcze sporo czasu zajmuje dokończenie naprawy, ale najważniejsze, że wszystko dobrze się kończy!
Wieczorkiem jeszcze z R. z Tymem i latarką idą zobaczyć kładkę i pokazują sobie „wodospady” i otwory w lodzie.
9 lutego 2012, czwartek
„Ciepło”, ale cały dzień sypie śnieg, -6 do -9oC
Narty na Kopie (z Tymusiem i bez)
Nareszcie ruszamy na narty we troje! Tymuś naprawdę już świetnie panuje nad nartami, często udaje mu się skręcać na krawędziach, zatrzymuje się pługiem lub „zawijką”, nawet jest w stanie zahamować w jeździe tyłem! Po prostu czuje narty, ma do tego talent i sprawia mu to frajdę! Wjeżdżamy 5 razy podwójnym krzesełkiem, ok. 2 godziny jazdy bez przerw.
Potem odwozimy Tymusia, a sami wracamy na stok i objeżdżamy wszystkie trasy, a potem idziemy „zaliczyć” Strzechę Akademicką (zdjęcia, pocztówki, pieczątki itp.) i szybko zjeżdżamy na dół (po świeżo wyratrakowanej trasie jedzie się bosko!)
Ogólnie dzisiaj warunki przeciętne, bo ciągle pada śnieg; na dole jeszcze przyzwoicie, a na górze mleko i śnieg „w kopkach”. Z kolei na „Złotówce” fajny kopny śnieg, a pod spodem przygotowana trasa, więc jedzie się dobrze, tylko nart nie widać;-)
Wyprawa do zamku Czocha (na pożegnalną kolację)
To kawał drogi – ok. 60 km, co przy dzisiejszych warunkach jest dużą wyprawą.
Zamek robi wrażenie (a co by było przy dziennym świetle!), jest zadbany i oryginalny i, co ciekawe, ma zachowane całe przedzamcze! (szkoda tylko, że nie jest podświetlony…). Restauracja Zamkowa klimatyczna, a do tego przystosowana pod dzieci (kelnerka przyniosła kredki i kolorowanki, jest menu dla dzieci i krzesełko do karmienia), no i pozostawia nam przyjemne doznania kulinarne!
Po drodze do domu Tymuś zasypia, a Sebuś też po przebraniu w piżamkę szybko przestaje nas niepokoić swoimi wieczornymi zachciankami (chłopcom robimy „dzień brudasa”).
10 lutego 2012, piątek
Znowu zimniej, ale za to pięknie, -12oC
Narty z Tymusiem na Szrenicy (10:00 – 14:15: ponad cztery godziny na nartach!)
To ukoronowanie narciarskich osiągnięć Tymusia w tym roku.
Najpierw zjeżdżamy z nim na zmianę „Puchatkiem”, a w tym czasie druga osoba zjeżdża „Ścianą”. Potem wjeżdżamy na samą górę, podchodzimy z nartami na szczyt do schroniska „Szrenica”, jemy tam pyszną zupę i kupujemy certyfikat dla Tymusia. Na koniec zjeżdżamy spod samego schroniska aż na sam dół przez czterokilometrową Lolobrygidą!
Tymuś to już wspaniały, dzielny narciarz, poradził sobie nawet ze sporym kawałkiem czerwonej trasy!
Pożegnalna rodzinna wyprawa do Parku Miniatur w Kowarach
To duża atrakcja także w zimie. Najpierw przewodniczka oprowadza nas po wystawie pod dachem (część modeli przeniesionych na zimę do hali), a potem chłopcy obchodzą cały teren z pozostałymi modelami.
Trzeba przyznać, że miniatury są najwyższej klasy: ładne, realistyczne i wytrzymałe (leżą pod warstwą śniegu); może warto byłoby tylko pomyśleć o powiększeniu terenu i jakichś atrakcjach dla dzieci (np. ruchome figurki/samochody/pociągi, czy też placyk zabaw).
Robimy m.in. zdjęcie Zamku Czocha, który wczoraj widzieliśmy po ciemku;)
Wyrabiamy się w sam raz, wracamy do samochodu już po 17:00. Wieczorem już tylko pakujemy się i miło wspominamy cały pobyt!