Lewocza to jeden z najważniejszych punktów na turystycznej mapie Spisza – w 2009 r cały lewocki zespół staromiejski został wpisany na listę Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Niegdyś kwitnące miasto handlowe, dziś senna i niewielka, wtulona w Góry Lewockie, kusi wspaniałymi pamiątkami historii.
Kiedy w Tatrach pada – Lewocza czeka!
18 lipca 2018, środa
Calusieńki dzień to pada, to kropi, to leje…
Gdy usiądziecie w kościele Jakuba i zapatrzycie się na średniowieczne malowidła ścienne i późnogotykie ołtarze Mistrza Pawła, odniesiecie wrażenie, że przenieśliście się o kilka wieków wstecz… Lewoczę warto odwiedzić przy okazji wizyty w Tatrach czy Słowackim Raju, ale oczywiście jest też godna polecenia jako cel sam w sobie – dla wszystkich turystów lubiących szukać pamiątek przeszłości w pamiętających zamierzchłe czasy zespołach staromiejskich.
Od rana budzi nas szumiący za oknem deszcz. Momentami leje tak bardzo, że M. jeszcze w półśnie, po górskich wrażeniach z ostatnich dni ma wrażenie, że budzi ją szum górskiego potoku. No niestety rzeczywistość jest bardziej prozaiczna. Żaden tam potok, tylko ordynarna ulewa. Pogoda nie pozwala na żadne wyjście w góry, nawet do Słowackiego Raju, a co tu dopiero mówić o Tatrach.
W takich okolicznościach przyrody z trybu góry przestawiamy się na plan zwiedzanie. Nie jest to oczywiście zła opcja – pograniczny Spisz obfituje w zabytki wielkiej klasy, a takie turystyczne pokornikowanie zawsze sprawia nam ogromną przyjemność.
Dziś wybieramy jedno z najcenniejszych miast Spisza – Lewoczę. To niewielkie miasteczko, nazywane „spiską Norymbergą”, kryje w sobie zabytki o co najmniej europejskiej randze. Bez dzieciaków znacznie łatwiej oddać się przyjemności niespiesznego zwiedzania – jedziemy!
Samochód można zaparkować na płatnych miejscach postojowych dookoła rynku. To oczywiście dość wygodne, ale irytuje nas widok samochodów w sercach turystycznych miejsc – takich jak Lewocza. Nawet najstarszy i najpiękniejszy zabytek straci wiele uroku, jeśli otoczony jest wianuszkiem zupełnie współczesnych parkujących aut. No dobra, już nie narzekamy.
Centralne miejsce na rynku zajmuje ratusz z przyciągającymi wzrok arkadami. Budynek sięga korzeniami XV w. (wieża – dzwonnica miejska została dobudowana 200 lat później). Obecnie mieści się w nim oddział Muzeum Spiskiego. Przemykamy się pod arkady, bo deszcz jak na złość przestać padać nie chce. Jak na głowę nie kapie, człowiek ma znacznie większą ochotę, by porozglądać się dookoła.
Tuż przy ratuszu odnajdujemy opisywaną w przewodnikach klatkę hańby, datowaną na XVI stulecie. Mimo że jako żywo przypomina nam dawne klatki dla …zwierząt, stosowane w ogrodach zoologicznych kilkadziesiąt lat temu (jedną taką, pamiętającą jeszcze lata 50. można oglądać – jako eksponat oczywiście;) – w płockim zoo), nazwa „klatka hańby” podpowiada, że ta akurat konstrukcja służyła kiedyś do zupełnie czegoś innego. Można było w niej oglądać skazanych opryszków oraz …kobiety podejrzane o niemoralne prowadzenie się. Dziś na szczęście stała pusta 😉 – co za ulga!
Tuż obok ratusza stoi jeszcze… wielki poradziecki obelisk! Historia obeszła się z nim łaskawie chyba dlatego, że nie stoi na zbyt poczesnym miejscu…
Spod ratusza kierujemy się do najcenniejszego zabytku Lewoczy – XIV-wiecznego kościoła św. Jakuba. Niezajrzenie do środka i niezobaczenie gotyckich ołtarzy Mistrza Pawła byłoby turystycznym grzechem ciężkim!
Kościół – jak to często na Słowacji się zdarza – zastajemy zamknięty. Z kartki na drzwiach dowiadujemy się jednak, że zwiedzanie możliwe jest co pół godziny – trzeba wcześniej kupić bilet (3 euro/dorosły) w kasie znajdującej się naprzeciwko wejścia do świątyni. Tak też robimy, ciesząc się, że tym razem podróżujemy bez dzieci, bo tu organizacja zwiedzania jest niezbyt wygodna dla rodzin – ale jeśli nie towarzyszy nam energiczny czterolatek z doborowymi braćmi, poczekanie na odpowiednią godzinę czy wysłuchanie półgodzinnej prelekcji pani przewodnik nie stanowi dla nas żadnego problemu 😉
Przez kratę podglądamy wnętrze północnej kruchty…
O 12.00 wreszcie kościół opuszcza poprzednia grupa turystów i możemy wejść do środka. Zwiedzanie trwa 30 min i odbywa się w grupach z przewodnikiem, który oprowadza w języku słowackim (można też trafić na równoległą grupę angielską).
Pierwsze, co uderza nas po wejściu do świątyni to jej rozmiar – ale w końcu kościół św. Jakuba to druga pod względem wielkości (po katedrze w Koszycach, którą również już mieliśmy okazję oglądać) gotycka świątynia na Słowacji. Po pierwszym wrażeniu przychodzi pora na dokładniejsze przyjrzenie się wnętrzu świątyni.
Z każdą minutą nasz zachwyt rośnie. 11 późnogotyckich ołtarzy, w tym ten główny, największy późnogotycki ołtarz na świecie. Nastawa ołtarzowa autorstwa Mistrza Pawła z Lewoczy wystrzela 18 m w górę. Po zeszłorocznej renowacji lśni subtelnym złotem i wywiera chyba na wszystkich zwiedzających ogromne wrażenie. Figury Madonny oraz świętych Jakuba i Jana są rozmiarem znacznie większe od postaci ludzkiej.
Po lewej stronie ołtarza odnajdujemy kamienne sakramentarium z XV w formie strzelistej wieży na planie gwiazdy – przechowywano tu niegdyś Najświętszy Sakrament. Na ścianie północnej nawy wzrok przyciągają średniowieczne malowidła ścienne, w tym moralizatorski cykl Siedem skutków grzechu i Siedem skutków miłosierdzia.
W nawie głównej dumnie prezentują się przepiękne stalle – pani przewodnik opowiadała, że to właśnie dla nich niektórzy specjalnie odwiedzali tę świątynię. Niestety, nie mamy pełnej fotorelacji ze zwiedzania świątyni – w środku nie można robić zdjęć. Najlepiej zobaczyć to wszystko na własne oczy.
Po zwiedzeniu kościoła jeszcze chwilę przyglądamy się barwnym kamienicom przy rynku. Lewocza kiedyś kwitła handlem (m.in. handlowano winem z Polską właśnie!), więc wiele rodów kupieckich (np. rodzina Thurzonów) doszło do wielkich majątków. Do dziś zachowało się wiele patrycjuszowskich domów. Nam szczególnie spodobały się dwie kamienice : pokryty pięknymi (choć bardzo zniszczonymi) malowidłami późnogotycki Dom Krupków oraz – po przeciwnej stronie rynku – dom Thurzonów odzobiony attyką i neorenesansowym sgraffitem. Warto też odszukać kamienicę, w której znajdowała się niegdyś pracownia Mistrza Pawła z Lewoczy – średniowiecznego rzeźbiarza, ucznia Wita Stwosza, autora wielu dzieł zdobiących spiskie (i nie tylko spiskie) kościoły.
Nadal pada, więc postanawiamy schować się gdzieś do środka. Tuz przy informacji turystycznej odnajdujemy niewielką pizzerię w klimatycznej dawnej kamienicy. Dość smacznie, w rozsądnej cenie, najedliśmy się, możemy ruszać dalej. Pada? Oczywiście że tak. Pogoda dziś, widać, nie liczy się zupełnie z naszymi planami. No cóż, parasole nad głowę i niech sobie pada, skoro już musi 😉
Wizytę w Lewoczy kończymy spacerem wokół murów miejskich. Do dzisiejszych czasów przetrwały się znaczne fragmenty średniowiecznych murów – idąc wzdłuż nich, można obejść całą starówkę. Niegdyś w murach tkwiło kilkanaście baszt, do dzisiejszych czasów zachowały się tylko trzy. Mieliśmy nieodparte wrażenie, że w ścianach domów – szczególnie tych wybudowanych tuż przy murach – można rozpoznać ten sam budulec, z którego wybudowano baszty i mury… – obyśmy się mylili. O ile ścisłe okolice rynku są zadbane, a elewacje kamienic mienią się kolorami, o tyle tu widać dużo zrujnowanych budynków – nawet tych zabytkowych. Oby udało się uratować choć niektóre z nich… Kibicujemy gorąco Spiszowi – jak zresztą całej naszej części Europy – aby potrafił wykorzystać te atuty, które ma i dalej rozwijał się turystycznie!
Wieczorem, już po powrocie z Lewoczy, chcieliśmy jeszcze uciąć sobie mały sentymentalny spacer po Smokowcach (kiedyś, jeszcze bez dzieci, mieszkaliśmy w Dolnym Smokowcu przez tydzień bardzo śnieżnej tatrzańskiej zimy). Deszcz jednak nie odpuszczał. No trudno, ostatni tom Diuny Herberta to godny zastępca spacerowego planu!