Na przełomie czerwca i lipca trzykrotnie mamy okazję pokonać trasę Warszawa-Mielno – odwozimy najpierw jednego, potem drugiego chłopaka na nadmorskie wakacje, w końcu wszyscy razem wracamy do domu. Staje się to dla nas pretekstem nie tylko do spędzenia kilku chwil na plaży, lecz także do zwiedzenia kilku ciekawych miejsc leżących na trasie naszego przejazdu. Ale po kolei:
22-23 czerwca 2013, weekend nad morzem
Po drodze upał, nad morzem przyjemnie ciepło, 30–21 st.
Babcia i Dziadek zgodnie z wcześniejszymi planami zabierają nad morze naszych chłopców. Na pierwszy tydzień jedzie Sebuś, ale przy okazji wszyscy robimy szybki wypad nad morze.
Tym razem naszym celem jest Mielno, a to spory kawałek drogi. Wybieramy trasę maksymalnie „autostradową”, żeby zwiększyć poziom bezpieczeństwa. Przejeżdżamy dość sprawnie jak na odległość i standard naszych dróg. Zatrzymujemy się tylko dwa razy: na drugie śniadanie pod literką M we Włocławku oraz w pizzerii w Chojnicach (całkiem smaczne jedzonko i miłe miejsce do siedzenia na piętrze). 540 kilometrów pokonujemy w czasie 7:00-16:00. Najtłoczniej jest na odcinku „jedynki” pomiędzy autostradami i odcinkami na ostatnich 200 km. Gdyby tak cała droga była ekspresówką, to naprawdę byłoby super.
Nad morzem tym razem jesteśmy bardzo krótko, więc tylko zaliczamy obowiązkowe powitanie z morzem (na plaży nawet nie ma tłumów, ale to zasługa dzisiejszego ochłodzenia), dwie wizyty na placu zabaw, a potem kolację i wizytę na tarasie na piątym piętrze jednego z budynków ośrodka wypoczynkowego, w którym zatrzymali się Dziadkowie.
W niedzielę po śniadaniu zbieramy się i ruszamy w powrotną drogę. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zaliczyli jakiejś atrakcji turystycznej. Tym razem padło na największy w Polsce głaz narzutowy „Trygław” w Tychowie. Ogromny eratyk o ponad 40-metrowym obwodzie i wysokości 4 metrów (nie licząc „części podziemnej”, prawdopodobnie znacznie większej) położony jest… na środku cmentarza parafialnego. Ta geologiczna ciekawostka od zawsze przemawiała do wyobraźni ludzi (lub pobudzała do ekscentrycznych wyczynów). Dawne pogańskie plemiona czciły tutaj swoich bogów, a w XVII w. jeden z tutejszych właścicieli ziemskich wjechał na głaz czterokonną karetą i nawet udało mu się zawrócić! Tymo wchodzi na sam szczyt i cieszy się, że udało się nam zobaczyć taki „mały kamyczek”. Dodatkową atrakcją Tychowa jest XVI-wieczny ryglowy kościółek MB Wspomożenia Wiernych, otoczony pięknymi starymi lipami – robimy kilka szybkich zdjęć i wyruszamy w dalszą drogę.
28-30 czerwca 2013, piątek-niedziela
Zakończenie roku szkolnego i kolejny nadmorski weekend
Pogoda znośna, w Warszawie do 23 stopni, nad morzem ok. 18-20 stopni i nie pada, ale trochę wietrznie, pogoda psuje się w sobotę wieczorem, ale pada i wieje głównie w nocy.
Piątek
W kolejną wyprawę nad morze wybieramy się tym razem już w piątek, niestety dość późno (19:00) – R. dopiero wieczorem kończy pracę, a Tymo też ma dużo atrakcji – zalicza swój pierwszy w życiu koniec roku szkolnego, obowiązkowe lody i po południu urodziny jednego z kolegów. Jesteśmy zmęczeni, ale nęci nas wizja jednego spokojnego dnia na miejscu.
Sobota
Zaczyna się o 6:00 radosnym i nakręconym szczebiotaniem Sebusia, który opowiada Tymkowi i nam o swoim tygodniu nad morzem. Nasze Słoneczko – stęskniliśmy się za nim…
Po śniadanku ruszamy na obowiązkową wyprawę – tym razem odwiedzamy latarnię morską w Gąskach. M. z chłopcami wspinają się na szczyt pięknej, ponad 130-letniej budowli, a R. odpoczywa na dole, przypominając sobie nasze wizyty w innych latarniach. Sebuś oczywiście wysępia od nas dwie przejażdżki na „bujakach”, a Tymuś kupuje kolejny wiatraczek w straganie-wyrwigroszu.
Po wycieczce ruszamy jeszcze nad morze i spędzamy bardzo miłą godzinkę na plaży, w zaciszu za wydmami jest całkiem ciepło pomimo chmur i podmuchów chłodnego wiatru. Odwiedzamy również miejscowy zabytek – gotycki kościół Przemienienia Pańskiego w Mielnie, pochodzący z XV w.
Z wieczornego spaceru mieleńską promenadą, który zaplanowali sobie M. i R., wychodzą nici, bo zaczyna strasznie wiać i lać, więc idziemy tylko na chwilę na taras na piątym piętrze najwyższego budynku ośrodka i zza szyb oglądamy panoramę z wzburzonym morzem w tle.
Niedziela
Po śniadaniu kolejna chwila na placu zabaw w ośrodku (który to plac zabaw obaj chłopcy po prostu uwielbiają). Przy okazji Tymuś przedstawia nam świeżo poznaną wakacyjną koleżankę, Zosię (zawsze „wyhaczy” fajną laskę… po kim on to ma?…) i jej braci.
Razem z Sebusiem ruszamy w powrotną drogę jeszcze przed 10:00. Po drodze „rzucamy okiem” (aparatu) na oryginalny budynek cerkwi w Białym Borze (dość nowej, bo i grekokatolicy mieszkają tutaj od niedawna…)
Jedzie się dobrze, chociaż bardzo uciążliwe są ciągłe ostrzeżenia przed radarami, które są tutaj wszechobecne (tylko przenośnych naliczamy cztery). Ciekawe, czy dostaniemy pamiątkę z wakacji… (potem okazuje się, że tak – list od straży miejskiej z Człuchowa nie był tylko kurtuazyjnymi pozdrowieniami, kurczę;-) ).
Po postoju obiadowym Sebuś zasypia, a my w tym czasie zaliczamy naszą dzisiejszą atrakcję turystyczną:
Chełmno
Do tej pory, aż wstyd się przyznać, nie słyszeliśmy wiele o tym mieście, wpadliśmy na jego trop dopiero szukając w przewodnikach miejsca do zatrzymania się po drodze znad morza. Okazało się, że to niepozorne na mapie miasto ma jeden z najpiękniejszych, praktycznie w całości zachowanych, średniowiecznych układów urbanistycznych.
Parkujemy na rynku, skąd M. biegnie, żeby „opstrykać” starówkę, a R. zostaje w samochodzie ze śpiącym Sebusiem. Nie ruszając się z miejsca, może jednak podziwiać piękny XVI-wieczny ratusz w stylu włoskiego renesansu. Na jednej ze ścian umieszczono wzorzec XIII-wiecznej miary długości – pręt chełmiński (ok. 4,35 m, dzielił się na łokcie i stopy). Za pomocą wielokrotności tej miary Krzyżacy rozplanowali szczegółowo układ Chełmna. Ulice miały szerokość 2,5 pręta, a kwartały ulic to kwadraty o boku dwóch sznurów (sznur to równowartość 10 prętów). Przywilej lokacyjny „wzorcowego” miasta pochodził z 1233 r. Zbiór praw w nim określony stał się wzorem powielanym w setkach powstających później miast. To robi wrażenie, prawda?
Chełmno bywa też nazywane „miastem kościołów”, ponieważ na niewielkim obszarze jest ich aż sześć, z czego cztery pochodzą z XIII i XIV w. W podziemiach gotyckiego kościoła farnego z końca XIII w. spoczywają relikwie św. Walentego, co pozwoliło nadać miastu kolejny przydomek – „miasta zakochanych” (na plantach za murami jest nawet ławeczka zakochanych).
Całokształtu wrażeń dopełniają praktycznie w całości zachowane XII-wieczne mury obronne z 17 basztami i gotycką bramą z XIII/XIV w., otoczone przez pięknie utrzymane i ukwiecone planty. To po prostu wymarzone miejsce na romantyczny spacer albo na przyjemną rodzinną wycieczkę! Polecamy!
5-7 lipca 2013, piątek – niedziela
Ostatni nadmorski weekend – jedziemy zabrać Tymusia z wakacji
Tym razem piękna pogoda, nad morzem piękne słońce, ale bez upału, do 22-24 st., przy wietrze od morza, woda ok. 17 st.
Piątek
W ostatnią podróż nad morze (tym razem po odbiór Tymka) udaje się nam wyruszyć dużo wcześniej niż ostatnio – parę minut po 14:00 ruszamy. Niestety, w to piątkowe wakacyjne popołudnie ruch jest o wiele większy niż ostatnio. Szczególnie we znaki daje nam się przejazd przez Włocławek. Nawet próbujemy objechać korek, ale zamknięte ulice skutecznie nam to utrudniają, w końcu po długim kluczeniu uliczkami wracamy do korka tylko kilkaset metrów dalej…
Sebuś przez całą drogę jest wzorcowo grzeczny, śpi tylko przez pierwszy, autostradowy odcinek, a potem słucha z nami muzyki i chwilę ogląda bajki na tablecie (sam je sobie zmienia jak chce, spryciarz…). Zasypia dopiero przed samym Koszalinem po 23:00.
Urządzamy sobie jeszcze jeden miły postój w małej miejscowości przed Chojnicami (Pawłowo zdaje się). Sebuś bawi się na placu zabaw, a potem je kolację na trybunach stadionu. Jest miło i spokojnie.
Na koniec ok. 30 km od celu zatrzymuje nas korek spowodowany koniecznością wyciągania samochodów z rowu po wypadku. Stoimy ok. 45 minut, rozmawiamy z panią stojącą za nami, m.in. o historiach ze zwierzętami wbiegającymi pod samochody (dzisiaj znowu widzimy kilka saren i liska…)
Na miejsce docieramy ok. 23:30.
Sobota
Po śniadaniu idziemy na ostatnie plażowanie podczas tego wyjazdu. Zaliczamy łapanie fal, studnię z wodą, dwa duże zamki z piasku i wojnę zrównującą nasze budowle z ziemią… Jest cudnie!… tylko te tłumy dookoła przypominają nam, że wakacje w zatłoczonym kurorcie to jednak nie nasza bajka…
Po obiedzie M., babcia i T. idą na spacer nad Jezioro Jamno (gdzie godzinkę pływają na rowerku wodnym), a R. zapisuje trasę, a potem budzi Sebusia. Potem wszyscy razem idziemy do wesołego miasteczka. Sebuś zalicza przejażdżkę ciuchcią i automatem za 2 zł (nie przepuści takiej okazji…), a Tymuś helikopterem z regulowaną wysokością. Na koniec wszyscy czworo jedziemy na diabelskim młynie, który – mimo że drogi – jest, przyznajmy, świetnym punktem widokowym na Mielno i jezioro Jamno. Dodatkową atrakcją dla chłopców jest możliwość kręcenia całą gondolką jak karuzelą. Chłopaki są wesołym miasteczkiem zachwyceni i nie można ich stąd wyciągnąć. Nie wiem, ile pieniędzy by od nas i od Dziadków wysępili (wszystkie karuzele są naprawdę drogie), gdybyśmy zdecydowanie nie zarządzili powrotu.
Po kolacji idziemy jeszcze z chłopcami na pożegnanie z morzem. Jest pięknie i dość ciepło – chłopcy biegają na spotkanie fal i tworzą jakieś konstrukcje z patyczków. Widoki są przecudne, bo po całym dniu wiatru od morza pojawiły się piękne fale.
Niedziela
Podczas drogi powrotnej zatrzymujemy się w Grudziądzu, gdzie zachwycamy się wspaniałymi spichlerzami, których ogromny kompleks wzniesiono na brzegu Wisły w czasach prosperity tutejszego handlu zbożem w XVI w. Budynki, wbudowane w skarpę wiślaną, stanowiły jednocześnie mur broniący miasta od strony rzeki. Widok kilkusetletnich ceglanych spichrzy sprawiających wrażenie podpory, na której opiera się cały Grudziądz, robi niezwykłe wrażenie. Widać, że budynki są stopniowo odnawiane, a władze miasta starają się dbać o estetykę zabytkowego centrum – pod latarniami zielenią się świeże kwiaty, przyjezdnych wita też duży kwiatowy napis „Grudziądz”, uliczka prowadząca na starówkę jest wybrukowana – trzymamy kciuki za dalsze starania, bo miasto jest ze wszech miar warte odwiedzenia!
Zwiedzanie Grudziądza rozpoczynamy od powitania z Wisłą – zatrzymujemy się na parkingu za murami, nad rzeką. Potem chłopcy biegną w stronę urokliwej fontanny przedstawiającej wiślanego flisaka i oglądają tabliczki „Ulicy Grudziądzkiej” z różnych czasów i z różnych miast.
Na starówkę wchodzimy jak za czasów średniowiecznych – przez gotycką Bramę Wodną (XIV w.). Uliczka prowadząca przez bramę, sama brama i sąsiadujące z nią fragmenty średniowiecznych murów miejskich są odnowione i naprawdę cieszą oko turysty. Potem kierujemy się na rynek – po czterech godzinach jazdy chłopcy są zmęczeni i głodni. Po chwili znajdujemy to, czego szukamy – ogródki restauracyjne na świeżym powietrzu. Zamawiamy pizzę i chłopcy mogą sobie bezpiecznie pohasać po wolnym od ruchu samochodowego rynku – biegają głównie pod pomnik żołnierza polskiego, wspinają się na schodki i wracają z powrotem. My tymczasem możemy spokojnie rozejrzeć się dookoła. Rynek otaczają wysokie kamieniczki, odbudowane w stylu barokowym. M. idzie rozejrzeć się dalej. Podchodzi pod gotycki kościół Św. Mikołaja (XIII-XV w.) z późnoromańską chrzcielnicą, ogląda barokowy budynek ratusza – dawne kolegium jezuickie i wygląda na Wisłę obok urokliwego pomnika ułana i dziewczyny. Potem biegiem wraca do chłopaków zestresowana, żeby nie zjedli jej całej pizzy:)
Po obiedzie wracamy do samochodu nadwiślańskimi plantami wzdłuż wielokondygnacyjnych ścian dawnych spichrzów. Chłopcy mogą swobodnie pobiegać, my nie pozostajemy obojętni wobec uroku tego miejsca. Zauważamy, że w niektórych budynkach są normalne mieszkania komunalne, inne świecą pustkami.
Wizytę w Grudziądzu kończymy miłym postojem na trawce w cieniu pod jabłonką, z pieknym widokiem na Wisłę. Niestety, z uwagi na „przelotowy” charakter naszej wizyty nie mieliśmy okazji zwiedzić wszystkich atrakcji tego miasta – wszystkich kościołów, pozostałości pruskiej twierdzy i innych zabytków (żałujemy zwłaszcza tego, że nie zdążyliśmy podjechać na drugą stronę Wisły, by z zarzecznej perspektywy spojrzeć na grudziądzkie spichlerze). Ale już samo to, co widzieliśmy, wystarczyło, by nasze wspomnienia z Grudziądza były niezwykle bogate.
Dalsza droga mija nam już bez większych przestojów. Poza korkiem na zjeździe z autostrady i przed Włocławkiem jedzie się płynnie. Zatrzymujemy się jeszcze tylko raz, na przyautostradowym parkingu.
W domu jesteśmy około 19:30, po – bagatela – 10 godzinach jazdy.