Nasze 2+3

Syndrom „gdzie by tu dalej”… To chyba nie jest normalne, żeby zaraz powrocie z podróży (niewyspani, zmęczeni drogą z małymi dziećmi, rozpakowywaniem i wstawianiem kolejnych prań etc.) jeszcze tego samego dnia zasiadać z atlasem przy stole i zastanawiać się, gdzie by tu dalej, jaki rejon geograficzny, miasto, państwo wybrać sobie za cel następnego wyjazdu. A to naprawdę wielki problem. Już sam nasz kraj jest tak bardzo wielobarwny i interesujący, a co dopiero, gdy pod uwagę weźmiemy też inne kraje. I kolejny dylemat: czy jechać po raz kolejny w jakieś liźnięte już przez nas miejsce w celu odkrywania jego głębszych smaków, czy dać się ponieść nieodpartemu urokowi czegoś nieznanego. Mamy o czym myśleć przez kolejne tygodnie.

W tym miejscu dwie uwagi. Pierwsza: nasza choroba jest chorobą rodzinną. Innymi słowy mówiąc, cierpimy na nią i my sami, i od lat zarażamy ją – oby skutecznie – nasze dzieciaki (a dzieciom zawdzięczamy na gruncie turystyki naprawdę wiele, ale o tym za chwilę). I druga: naszym celem nie jest pisanie przewodnika, podawanie wyczerpujących informacji o odwiedzanych przez nas miejscach; nie mamy też ambicji zamieszczania profesjonalnych fotografii (jak tu komponować kadr, czy bawić się ustawianiem ostrości, gdy człowiek ma pod opieką trzy kilkuletnie żywioły…). Jesteśmy amatorami, zwykłą rodziną z trojgiem dzieci, dzielącą wspólną pasję i zachwyconą światem. Zamieszczanie przez nas fotorelacji jest wynikiem szczerej chęci podzielenia się wrażeniami z podróży z osobami myślącymi i czującymi podobnie. Potrzebę tę zna zapewne każdy, kto po powrocie z wyprawy z wypiekami na twarzy próbował pokazywać swoje zdjęcia osobom kompletnie niezainteresowanym lub dziwiącym się, jak można być tak głupim, żeby jechać na urlop i zamiast wypoczywać na plaży, ciągle męczyć siebie i – co najgorsze – dzieci (…które z tego wszystkiego i tak nic nie zapamiętają).

A propos dzieci. Im paradoksalnie zawdzięczamy najwięcej. Kiedy pojawił się najstarszy syn, myśleliśmy, że to bezpowrotny koniec włóczęgowskich przygód. Do tej pory fascynowały nas głównie wędrówki górskie (a i żeglowało się też fajnie…). Wydawało nam się, że nic nie może być równie interesujące, co góry. W Tatry Polskie i Słowackie wyrywaliśmy się w każdej wolnej chwili; po kilku latach znane nam były niemal wszystkie tatrzańskie szlaki. Pojawienie się małego dziecka radykalnie ukróciło górskie eskapady. Ale naturę włóczykija ukrócić trudno, oj trudno. Pojawił się więc Plan B: póki dziecko jest małe, zwiedźmy dokładnie Polskę. Najstarszy syn miał niespełna cztery miesiące. A my wpadliśmy po uszy. Po pierwsze: wyjazdy z dzieckiem, mimo że wymagające doskonałej organizacji i dużo większego bagażu, okazały się fascynującą przygodą. Nauczyliśmy się zwiedzać inaczej. Wybierać to, co naprawdę nas interesuje, ale też to, co jest atrakcyjne dla maluchów. Przestaliśmy być sfrustrowani znanym młodym rodzicom poczuciem uziemienia. Potem okazało się, że nasz aktywny styl życia przyniósł więcej nieoczekiwanych przez nas korzyści. Na przykład odkryliśmy, że wspólne przeżycia, nawet (a może zwłaszcza) te nie zawsze różowe, niesamowicie łączą całą rodzinę i sprawiają, że lepiej poznajemy nasze dzieci, a one nabierają do nas więcej zaufania. Zawsze na wyjazdach rozwój dziecka ulegał przyspieszeniu. Rodzinne wyjazdy sprawiły też, że dzieciństwo naszych synków nie przeleciało nam przez palce. Wspomnienia minionych podróży działały i działają na nas niczym najlepsze lekarstwo na pamięć. Jaki był średni synek w wieku dziesięciu miesięcy? A, to wtedy, gdy byliśmy w Lubuskiem; czym interesował się najstarszy syn w wieku pięciu lat? – ach tak, pamiętamy go z wyjazdów w Góry Stołowe i na Litwę – od razu aktywują się nam konkretne, zakotwiczone w miejscu i w czasie obrazy. Dzieciom zawdzięczamy też ogromne rozszerzenie naszych zainteresowań turystycznych. Co prawda góry nadal zajmują wyjątkowe miejsce w naszych sercach (czemu dajemy raz na jakiś czas wyraz w celach naszych randek we dwoje – wiwat Dziadkowie!), ale też z biegiem lat rozsmakowaliśmy się w krajobrazach nizinnych, architekturze, a przede wszystkim – w poszukiwaniu różnorodności i autentyczności, jakie udaje nam się dostrzec na naszych szlakach.

Nie kryjemy, że podróżowanie z małymi dziećmi nie zawsze jest różowe, wymaga wysiłku, wcześniejszych przygotowań, dużej dozy cierpliwości, zaangażowania obu stron i relacji partnerskich między rodzicami. Z czasem jednak nawet te najtrudniejsze chwile wspomina się z uśmiechem, a my mamy poczucie, że możemy dzielić ze sobą wspólną pasję i uczyć dzieci ciekawości świata, wrażliwości na innych i bycia szczęśliwym tak po prostu.

Nasze fotorelacje zostały zamieszczone w porządku chronologicznym i podzielone na trzy grupy: wyprawy z dziećmi, wyjazdy we dwoje, krótkie (rodzinne) wypady. Dziękujemy Ci, drogi Gościu, za odwiedzenie naszej strony i zapraszamy na wędrówkę razem z nami. Zapraszamy do wyrażania Twoich opinii. Miło nam dzielić się z Tobą pięknem odwiedzanych przez nas miejsc. Do zobaczenia na szlaku!

Ekipa gdziebytudalej