29 stycznia 2008, wtorek
Najpierw deszcz, mgła i ciemno, potem tylko mżawka i mgła, ok. 1 stopnia
Wyjeżdżamy z Warszawy o 4.30 rano. Ciemno, na katowickiej tir za tirem. Wyjazd rano jednak zawsze się opłaca: Tymuś po chwili konwersacji o „zimowych wakacjach” zasypia i budzi się dopiero w Częstochowie. W związku z tym udaje się nam wykonać najbardziej optymistyczny plan: dojechać jedną porcją aż za Koziegłowy.
Zatrzymujemy się w znanym nam miejscu na śniadanie. Tymuś ogląda choinki i biega jak szalony.
Kolejna porcja (Koziegłowy-Chyżne) już bardziej się dłuży. Cały czas spory ruch, mżawka i lokalne małe korki. W okolicy Myślenic wszyscy mamy dość. Chcemy zatrzymać się dosłownie gdziekolwiek, ale w związku z remontem drogi zjazdów do knajp po prostu nie ma. Skręcamy do pierwszej dostępnej karczmy. Wybiegujemy Tyma, jemy po ciepłej zupie.
Ostatnie porcja, z Chyżnego do Jasnej, mija gładko, choć warunki jazdy są bardzo zróżnicowane – od suchego asfaltu po zupełnie białą nawierzchnię na Drodze Młodości. Miło odwiedzić znajome kąty i przywołać miłe wspomnienia. Tymuś ucina sobie godzinną drzemkę, a potem w samochodzie zachowuje się naprawdę wzorowo (oczywiście przy rozpakowywaniu już nie jest tak różowo – chi chi).
Docieramy na miejsce do Jasnej o 15.00. Przejechaliśmy 500 km w zimowych warunkach i musieliśmy zatrzymać się tylko na dwa postoje. Nieźle jak na podróż z niespełna dwuletnim dzieckiem.
Zadekowujemy się w ośrodku bungalowów niemal u podnóża Chopoku. Domki mają już swoje lata, ale są w trakcie remontu, zresztą piękne leśne otoczenie pomaga przymykać oko na wszystkie niedoskonałości.
30 stycznia 2008, środa
Od rana przepiękne słońce; od -7 do 2 stopni
Wyjazd inaugurujemy wizytą w położonej nieopodal Chacie Lučky. Bierzemy dziś całą polpenzię, czyli śniadanie i obiadokolację. Atmosfera schroniskowo-karczmowa bardzo przypada nam do gustu, zwłaszcza że nie ma tłumów i Tymuś spokojnie może sobie pobiegać. Jedzenie może nie jest wyszukane, ale na nasze potrzeby zupełnie dobre. Zupa pomidorowa z tartym żółtym serem zadowala nawet Tyma.
Po śniadaniu wybieramy się na spacer-rekonesans w pełnym składzie. Dowiadujemy się, że spod naszego ośrodka można dojść leśną ścieżką aż do dolnych wyciągów w Zahradkach. Lepiej być nie może. Wspomnianą dróżkę znajdujemy co prawda z trudem, ale potem spacer nią to malina. Leśne otoczenie, zero samochodów, Tymo biega po śniegu, co chwilę celowo przewracając się i wołając „buch!” albo „psewlócił się”.
W ogóle trzeba przyznać, że całe otoczenie ośrodka wyjątkowo sprzyja wypoczynkowi z małymi dziećmi. Tymo jest absolutnie zachwycony drewnianym pociągiem w Lučkach, bałwanem pod oknem i – najbardziej ze wszystkiego – kolejką krzesełkową w Zahradkach, która widać musi posiadać jakąś hiopnotyzującą moc, bo na spacerze nasz Skarb w ogóle nie chciał od niej odejść.
Po spacerze w pełnym składzie zostawiamy Tymusia z Babcią na popołudniową drzemkę, a sami wyrywamy się na ponaddwugodzinne narty na Chopoku.
Pierwsze wrażenia są wspaniałe. To chyba najlepszy ośrodek narciarski, w jakim kiedykolwiek byliśmy: dzisiaj mogliśmy za każdym razem zjechać inaczej, a jeszcze nie wykorzystaliśmy wszystkich możliwości. Większość to czerwone, przyjemne trasy, a gęsta sieć połączeń pozwala bez problemu przemieszczać się do kolejnych wyciągów. Co prawda spotkaliśmy dwie nienaśnieżone trasy, na których wystawały kamienie, ale cała reszta była doskonale przygotowana, z bardzo dobrymi warunkami. Wspaniałych wrażeń narciarskich dopełniały piękne widoki na Niskie, Zachodnie i Wysokie Tatry. Ech, dużo by gadać…
Wieczorem, po zaśnięciu Tyma, wybieramy się jeszcze raz na nocny spacer do Zahradek. Wracając, spotykamy narciarzy z czołówkami. Fajny klimat.
31 stycznia 2008, czwartek
-1,5 stopnia, co chwilę prószy drobny śnieżek
Dzisiejszy dzień zaczynamy od nart. Jeździmy od rana do 14.00 i eksplorujemy do końca wszystkie trasy. Dziś trochę lodu i białach chmur śniegu – efektu pracy armatek śnieżnych, ale ogólne wrażenia super. Trzeba tylko zwracać uwagę na nierównomierne rozmieszczenie ludzi – największy tłok panuje w Zahradkach i przy wyciągu gondolowym (Otupne), a na pozostałych dwóch kolejkach i na wszystkich orczykach zero kolejek. Koło południa zatrzymujemy się na krótki odpoczynek w Restauracji Panorama na Lukovej (1670 m n.p.m.) – pełna kulturka. Jemy zupę „kapustową” i talerz warzyw.
W tym czasie Tymuś pięknie bawi się pod opieką nieocenionej Babci. Wydeptują w śniegu ścieżki do choinek, oglądają drewniany pociąg i „restaurację jak ciuchcię”, przewracają się w śnieg.
Po powrocie z nart, ok. 16.00, planujemy w komplecie wyjść coś zjeść. I tu niespodzianka. Zadanie okazuje się trudne do wykonania. Podjeżdżamy pod Jasną i zarządzamy w tył zwrot po bliskim kontakcie z małą i zatłoczoną narciarzami knajpką. Kierujemy się więc do – wydawałoby się „pewniaka” – pięknie położonego, eleganckiego Grand Hotelu, ale tu całujemy klamkę – restauracja otwarta nie wiedzieć czemu od 18.00. Jedziemy więc do Restauracji Koliesko – tu z kolei okazuje się, że jesteśmy za późno. Lokal, nastawiony na narciarzy, zamykają o 17.00. Do tego Tymo, głodny, ryczy. Pod koniec woła „Tymuś chce obiadek!” i „Do lestaulacji”! Sytuację nieco ratują wręcz pocztówkowe widoki na masyw Chopoku.
Morał z wycieczki jest jeden: nasza Chata Lučki jest po prostu najlepsza. Po dzisiejszej przygodzie awansuje w naszych oczach o dwie kategorie w górę. Wygłodniały Tymo pałaszuje to, co jest: zupę z chlebem i normalną „dorosłą” herbatę. W ogóle ma apetyt na wyjeździe.
1 lutego 2008, piątek
około zera, umiarkowane zachmurzenie
Po dwóch „wyciagowych” dniach odczuwamy lekki przesyt i decydujemy się na wycieczkę. Przyjmujemy na cel Vlkoliniec – drewnianą wieś wpisaną w 1993 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Zadziwia nas już dojazd wąziutką dróżką ostro pod górę: dziewczyny modlą się, by z przeciwka nie jechał żaden samochód. Na szczęście na górze jest gdzie zaparkować.
Sama wieś po prostu zachwyca. Począwszy od niezwykle malowniczego otoczenia wzniesień Wielkiej Fatry, skończywszy na zachowanej w całości wiosce górskiej sprzed ok. 100-150 lat: kolorowych, drewnianych, niezwykle estetycznych domach. Najwspanialsze w Vlkolińcu jest to, że nie jest to zrekonstruowany skansen, tylko znów nie tak dawna rzeczywistość. Tymo zamiast podziwiania pięknej zabudowy biega po pochyłych uliczkach w górę i w dół, przyprawiając nas o drżenie serca i też jest zachwycony.
Wracając z Vlkolińca zaczepiamy na chwilkę o Rużomberk. Miasto jak miasto, najciekawsze okolice ratusza położone na wzgórzu zwiedzamy szybko z Tymem w nosidełku. Centrum ładne, zwracamy uwagę na oryginalne schody łączące różne części miasta.
W drodze powrotnej dziewczyny wysiadają wcześniej i idą obejrzeć Demianowską Jaskinię Wolności, a R. z Tymusiem wracają na popołudniową drzemkę. Jaskinia robi ogromne wrażenie: oglądamy chyba wszystkie możliwe formy naciekowe, a godzinny spacer po przestrzennych korytarzach po prostu zapiera dech w piersiach. W zwiedzaniu przeszkadzają tylko zbyt duże grupy zwiedzających wpuszczane przez organizatorów. Wracamy dość zmęczone – dojście do jaskini, samo zwiedzanie i kilkukilometrowy powrót na piechotę zrobił swoje.
2 lutego 2008, sobota
Rano około zera, przelotna mżawka przechodząca w śnieg
Rano wyskakujemy na narty (10.00-14.00). Mimo mleka i wiatru na górze jeździ się bardzo dobrze, tak z nutką przygody. W dalszym ciągu zachwycamy się ilością i jakością tras na Chopoku. W przerwie wyskakujemy na czekoladę i ciacho do restauracji (sic!) Panorama na Lukovej. Na koniec wracamy na nartach aż pod sam domek – to bardzo fajne uczucie.
W tym samym czasie Tymo z Babcią lepią Bałwanka Śnieżną Kulkę pod naszym domkiem.
Po obiedzie w Chacie Lučky jedziemy na atrakcję będącą żelaznym punktem programu pobytu w tym rejonie Słowacji – wizytę w jednym z termalnych Aquaparków. Wybieramy najbliższy nam Aquapark Tatralandia. Pozytywne zaskoczenie: od naszej ostatniej wizyty dobudowano tu sporą krytą cześć, m.in. z bogatymi atrakcjami dla dzieci. Tymo jest zachwycony. Najpierw biega jak szalony wzdłuż brzegu basenu, potem ochoczo wchodzi do wody: zjeżdża ze zjeżdżalni, zatyka pryskające wodą dziurki w wężu, a nawet idzie z M. na rękach do dużego basenu oglądać „bulgotki”, w których z rozkoszą pławi się Babcia. Do zewnętrznych basenów wychodzimy sami – boimy się przeziębić Tyma.
Wracamy do domku zmęczeni, ale w pełni usatysfakcjonowani. Taka wycieczka z kilkunastomiesięcznym dzieckiem wymaga sporo wysiłku i dobrej organizacji, ale naprawdę się opłacało – było ekstra!
3 lutego 2008, niedziela
Piękny, słoneczny dzień, od -2 do -7 w górach, dość silny wiatr
Wreszcie doczekaliśmy się dobrej pogody, która umożliwiłaby piesze wejście na Chopok, które planowaliśmy od początku wyjazdu.
Początkowo planowaliśmy ułatwić sobie życie i podjechać na Lukovą wyciągiem, ale od rana prześladował nas pech. W Zahradkach odstraszył nas tłum ludzi, więc podjechaliśmy ski busem pod Otupne. Tu z kolei nie działała kolejka. Podeszliśmy więc niebieskim łącznikiem do wyżej położonej stacji (Biela Put), ale tam znów nie było kasy i nie chcieli nas wpuścić.
Cóż, nie pozostało nic innego tylko ruszyć z kopyta pod górę i „honornie” zdobyć Chopok od samego dołu.
Odcinek Biela Put-Lukova pokonaliśmy, idąc stromo w górę brzegiem trasy narciarskiej z niejasnym przeczuciem, że lada moment jakiś narciarz nie wyhamuje i nas rozjedzie. Podejście okropnie się dłużyło, szczególnie gdy na koniec wiatr zaczął wiać prosto w twarz. Mimo to sprawnie osiągamy wysokość.
W restauracji na Lukovej siadamy na zasłużony odpoczynek. W takim momencie jak ten cywilizacja w górach jakoś nas nie raziła. Pijemy ciepłą herbatkę, jemy bryndzowe pierogi i buchtę ze śliwkami i makiem. Po takim odpoczynku aż chce się ruszać dalej.
Odcinek Lukova-Chopok to podejście z adrenaliną. Przez cały czas w twarze dmie mroźny, silny wiatr, nie ma wydeptanego szlaku, a wyżej chmury momentami zmniejszają widoczność do zera. Za to gdy chmury przewieje, możemy podziwiać naprawdę zapierające dech w piersiach widoki. Nawet słupy wyciągów, podrasowane szadzią, wyglądają po prostu magicznie. Warunki śniegowe też są komfortowe – zmrożony beton. Wypróbowujemy nasze nowe raki, które znacznie zwiększają nasze poczucie bezpieczeństwa.
Na szczycie widoczność jest tak słaba, że do Kamiennej Chaty na Chopoku docieramy zupełnie na czuja. Ucinamy sobie miły odpoczynek, ciesząc się z osiągnięcia naszego zimowego rekordu wysokości (2024 m). Chata ma charakter prawdziwie górskiego schroniska, jest jednak dość tłumnie odwiedzana przez narciarzy korzystających z wyciągów położonych po drugiej stronie Chopoka. Kupujemy Tymusiowi pamiątkę – dzwoneczek.
Warunki pogodowe, zwłaszcza brak widoczności, i brak czasu skłaniają nas do powrotu tą samą drogą, choć pierwotnie kusiło nas, by przejść się choć kawałek grzbietem.
Wracając, podziwiamy przepięknie „oszadzione”… słupy wyciągów. Brak wydeptanej ścieżki, więc kluczymy wśród wystającej ze śniegu kosodrzewiny. Na koniec lituje się nad nami pan wyciągowy i wpuszcza nas na krzesełko jedynie za piękny uśmiech. Dzięki temu oszczędzamy sobie dodatkowej godziny schodzenia wzdłuż trasy narciarskiej do Zahradek.
Cała wycieczka zajęła nam nieco ponad 6 godzin (10.00-16.15) i dostarczyła nie lada wrażeń. Warto choć na jeden dzień uciec od narciarsko-wyciągowego schematu!
Wieczorem chcemy wynagrodzić Babci całodniowe randez-vous z Tymem: R. zabiera ją do Aquacity Poprad na laser show. W końcu nie ma to jak wieczór z kochaną teściową!