Schwarzwald – wymarzone miejsce na wakacje z dziećmi

sierpień 2017

Rok temu po chłodnych wakacjach w Danii (dwa tygodnie na Półwyspie Jutlandzkim opisujemy tutaj) zapragnęliśmy cieplejszej lokalizacji. Otwieramy rodzinny koncert życzeń! My najbardziej chcielibyśmy spędzić lato w górach, wśród pięknej przyrody i zwiedzić kilka interesujących zespołów staromiejskich; dzieci, zachwycone zeszłorocznym Legolandem, proszą o park rozrywki i możliwość popluskania się w jeziorze. Jak pogodzić nasze potrzeby? Patrzymy na mapę Europy i jest! And the winner is …. Schwarzwald! Po drodze odwiedzimy zjawiskową Szwajcarię Saksońską i średniowieczny Rothenburg. Szykuje się smakowity wyjazd! Continue reading

Alpy Sztubajskie, Tyrol, Austria, 2017.07

Alpy Sztubajskie, 2017.07

To nasz pierwszy wyjazd w Alpy Austriackie. Niby byliśmy już w Alpach Bawarskich i Julijskich, odwiedziliśmy też Dolomity, ale wyprawa w sam środek Alp Wschodnich to trochę co innego. Alpy Sztubajskie zadziwiły nas swoją uniwersalnością. Spodziewaliśmy się wielkich dolin i szczytów z lodowcami niedostępnych dla przeciętnego turysty. Zastaliśmy prawdziwe góry dla każdego. Można tu znaleźć trudne ferraty i ambitne podejścia na trzytysięczniki. Jest mnóstwo szlaków dla typowych górołazów (choćby Stubaier Höchenweg od schroniska do schroniska przez kolejne doliny, przełęcze i szczyty). Są trasy odpowiednie dla rodzin z dziećmi i ludzi w każdym wieku i kondycji. Są intensywnie zagospodarowane okolice kilku kolejek gondolowych, gdzie wytyczono nawet ścieżki w pełni dostępne dla dziecięcych wózków (!) i każdy może poczuć się jak w wysokich górach. Ale są też dzikie i niedostępne miejsca, do których docierają nieliczni. Continue reading

Krzemionki Opatowskie – neolityczna kopalnia krzemienia

Gdy mówicie „podziemny polski zabytek o randze światowej”, co przychodzi Wam do głowy? Wieliczka, a potem długo, długo nic, prawda? A to błąd, bo do pierwszej ligi powinna wejść też neolityczna kopalnia krzemienia w Krzemionkach Opatowskich. Tak rozległych pozostałości kopalń sprzed 5 tysięcy lat nie ma nigdzie indziej na świecie! Czy nie powinniśmy się tym głośno chwalić? Powinniśmy, bez dwóch zdań!

Krzemionki Opatowskie zwiedzamy przy okazji podróży powrotnej z Alp Sztubajskich. To arcyciekawe miejsce i zabytek światowej rangi. Od lipca 2019 r. widnieje na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Koniecznie zajrzyjcie tam z dziećmi!

25 lipca 2017, wtorek

Pochmurno z przelotnymi opadami, ok. 18 stopni

Krzemionki Opatowskie – neolityczna kopalnia krzemienia pasiastego

Krzemionki Opatowskie kryją się w cieniu nieodległego Bałtowa, zdominowanego przez przemysł turystyczny. Do Bałtowa ciągną tysiące turystów, Krzemionki pozostają poza głównym szlakiem wakacyjnej rozrywki. Kto jednak tu przyjedzie, wyjedzie oczarowany i zaskoczony ogromną rangą zabytku, z jaką ma do czynienia. Trzeba dołożyć wszelkich starań, by do Krzemionek zaczął płynąć strumień zysków ze światowej turystyki, żeby to wyjątkowe miejsce dalej mogło się rozwijać i zachwycać kolejnych turystów.

Mamy wrażenie, że promocja Krzemionek niego kuleje, warto by też zadbać o sprzedaż na większa skalę gadżetów związanych tematycznie z kopalnią krzemienia i tak zorganizować przestrzeń dookoła muzeum (neolityczny plac zabaw, interaktywna wystawa, gastronomia itp.), żeby zatrzymać turystów i ich pieniądze na dłużej. Tymczasem gdy pytamy o możliwość zakupu pamiątek (Sebuś bardzo chciał kupić sobie prawdziwy krzemień), pan w informacji dziwi się i mówi, że oni są placówką muzealną, a nie prawdziwą kopalnią, i u nich się zwiedza, a nie kupuje.

Potem okazuje się, że w kawiarni położonej na terenie muzeum niedaleko wyjścia z podziemnej trasy znajduje się całkiem nieźle zaopatrzone stanowisko z pamiątkami i minerałami (są też oczywiście krzemienie sauté i jako elementy biżuterii), tylko nikt o tym nie informuje, bo kasa to odrębny ekosystem, informacja też, kawiarnia również gra sama na siebie; nikt tu nie myśli całościowo. Marudzimy, bo gorąco kibicujemy Krzemionkom, chcielibyśmy, żeby były znane i rozpoznawane tak, jak na to zasługują!

A Krzemionki naprawdę oferują produkt turystyczny na najwyższym poziomie. Podziemna trasa turystyczna po sztolniach neolitycznych kopalń to tak łakomy kąsek, że smaczniejszy trudno sobie wyobrazić. Możemy na własne oczy przekonać się, jak wydobywano niegdyś krzemień; dla nas było też bardzo ciekawe zobaczenie, jak krzemień pochowany był w skale wapiennej – zupełnie jak rodzynki w cieście!

Co więcej, na trasie zwiedzania można zobaczyć autentyczne rysunki naścienne z czasów neolitycznych (!) – jeden z nich, postać rodzącej kobiety, jest nawet symbolem rezerwatu archeologicznego w Krzemionkach. Zadaszoną ekspozycję muzealną urządzono w przestronnym i nowoczesnym wnętrzu, warto zajrzeć też do rekonstrukcji osady neolitycznej – to hipotetyczne odtworzenie warunków, w jakich na tych terenach żyli ludzie kilka tysięcy lat temu.

Informacje praktyczne

Trasa zwiedzania ma ok. 2 km (w tym 500 m pod ziemią). Rezerwat zwiedza się w grupach z przewodnikiem. Temperatura pod ziemią wynosi tylko ok. 8 stopni – w ciepłej porze roku trzeba zabrać odpowiednie ubranie. Rekonstrukcję neolitycznej osady zwiedza się samemu po wyjściu z trasy podziemnej. Warto zajrzeć do dobrze zaopatrzonego sklepiku z pamiątkami. Niespieszne zwiedzanie Krzemionek Opatowskich zajęło nam ok. 2 godzin. Więcej informacji tutaj.

Muzeum archeologiczne i rezerwat „Krzemionki”.

Mur z pięknymi wstawkami z krzemienia pasiastego – brawo dla pomysłodawców!

W oczekiwaniu na przewodnika warto obejrzeć ekspozycję w budynku.

Neolityczne narzędzia było tworzone poprzez odłupywanie kawałków krzemienia.

Przewodnik prowadzi grupę do trasy podziemnej.

Na tablicy widać, jaki obszar zajmowały tu pokłady krzemienia – prawd. to pozostałość dawnej zatoki.

Kopalnia niszowa z rekonstrukcją dawnego sposobu pracy.

Idąc kładką do szybu Zenon, po obu stronach widać zagłębienia w ziemi – to pozostałości dawnych kopalń.

Obozowanie górników byo utrudnione ze względu na brak wody, prace prowadzono tylko w okresie zimowym.

Arcyciekawa trasa podziemna – jesteśmy w neolitycznej kopalni! Kiedyś tylko tunele były b. niskie.

Krzemienie siedzą w skale wapiennej jak rodzynki w cieście.

Sebuś szuka w ścianie kolejnych krzemieni.

Oglądamy pozostałości kopalń komorowych.

Tunele miały kiedyś od 55 do 120 cm wysokości.

W niektórych typach kopalń stosowano podpierające filary.

Krzemionki Opatowskie

Możemy poczuć się jak 5 tys. lat temu. Tylko oświetlenie inne…

Na trasie zwiedzania można oglądać prehistoryczny rysunek naskalny, przedstawiający rodzącą kobietę – Boginię Matkę.

Po zwiedzeniu trasy podziemnej na turystów czeka rekonstrukcja osady neolitycznej.

Wyobrażenie chaty kultury pucharów lejkowatych.

Osada żyje!

Nasz wspaniały pan przewodnik właśnie gotuje sobie obiad:)

Z tych terenów pochodzą jedne z pierwszych świadectw rozwoju transportu kołowego!

Krzemionki Opatowskie na liście UNESCO

Na terenie muzeum odkryto pozostałości ponad 4 tysięcy kopalń (część z nich widać gołym okiem jako porośnięte roślinnością dołki w ziemi). Pole eksploatacyjne zajmuje powierzchnię  prawie 80 ha. Neolityczne kopalnie krzemienia w Krzemionkach Opatowskich nie mają sobie równych na całym świecie. Rangę zabytku podkreślało dotychczas zaliczenie go do listy Pomników Historii. W lipcu 2019 r. tutejszy neolityczny zespół kopalni został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Widzieliście kiedyś krajobraz przemysłowy sprzed 5 tys. lat? Możecie zobaczyć u nas, w Polsce, za naprawdę niewielkie pieniądze (18 zł os. dorosła, 12 zł dziecko, do 6 lat gratis)! Koniecznie trzeba tu zajrzeć.

Bardzo dziękujemy naszemu dzisiejszemu panu przewodnikowi za niesamowicie ciekawe opowieści! Z dużym profesjonalizmem, a jednocześnie przystępnie, zwięźle i z humorem potrafił przekazać najważniejsze informacje. O Krzemionkach i dawnych zwyczajach i wierzeniach mógłby opowiadać godzinami. Jest bardzo zaangażowany w działanie na rzecz rezerwatu, odtwarza osady neolityczne, organizuje tematyczne imprezy, inicjuje ciekawe projekty (np. odtworzenie dawnych sposobów pozyskiwania miedzi). Mając takich ludzi, muzeum może się świetnie rozwijać!

Postój w Krzemionkach Opatowskich

Krzemionki Opatowskie odwiedzamy podczas powrotu z naszego wyjazdu w Alpy Sztubajskie. Sebuś, który spędzał ten czas u dziadków myślał, że przyjedziemy dopiero następnego dnia, a tu już dziś rano mogliśmy się wyprzytulać – ale zrobiliśmy mu niespodziankę! Przywieźliśmy mu na pamiątkę tyrolski dzwonek i garść granitowych kamyczków z alpejskich szlaków do jego geologicznej kolekcji, a on narysował nam piękny rysunek. Ale się za nim stęskniliśmy! A jak stęskniliśmy się za Grzesiem i Tymusiem!

Rano pakujemy Sebusia, dziękujemy Babci i Dziadkowi za umożliwienie nam wyjazdu we dwoje i ruszamy w stronę domu. Po drodze chcemy zrobić sobie jeszcze jakąś miłą wycieczkę – to ma być dzień dla Sebusia, Sebuś ma mieć nas całych dla siebie. Najpierw planujemy małą wycieczkę w Górach Świętokrzyskich, ale ze względu na kapryśną pogodę wybieramy się do neolitycznej kopalni krzemienia w Krzemionkach Opatowskich.

Krzemionki kończymy zwiedzać w rzęsistym deszczu. W takich warunkach nie ma nawet co marzyć o szlaku w Górach Świętokrzyskich, więc kierujemy się prosto na obiad do przetestowanej już przez nas restauracji Jaskółka obok Iłży (ale łatwo się podróżuje tylko z jednym dzieckiem!). Potem już pędzimy prosto do naszego Grzesia, który został z nieocenionymi Babcią Urszulą i Dziadkiem Jerzym (dziękujemy!)

Brno – przystanek w podróży powrotnej z Alp Sztubajskich

24 lipca 2017, poniedziałek

Od rana deszcz, raz bardziej, raz mniej ulewny, ok. 18 stopni

Brno odwiedzamy jako przystanek w podróży powrotnej z Alp Sztubajskich.

Podróż powrotna i postój w Brnie

Zgarniamy się wcześnie rano i z łezką w oku opuszczamy nasz alpejski domek. Tyle wspomnień dołożyliśmy do swojej kolekcji w ciągu minionego tygodnia! Tyle zmęczenia w nogach, tyle pięknych widoków, tyle nowych nazw, nowych miejsc, nowych skojarzeń. W Alpy wrócimy jeszcze na pewno nie raz i na pewno zabierzemy tam dzieci!

Jedzie się niezbyt wygodnie, bo właściwie od Innsbrucka non stop pada, momentami naprawdę intensywnie. Jazda zatłoczoną autostradą przy kiepskiej widoczności wymaga wielkiej koncentracji.

Brno

Na dłuższy postój zatrzymujemy się w Brnie – drugim co do wielkości mieście Czech. To właśnie tutaj Mendel tworzył półtora wieku temu podstawy współczesnej genetyki. Zwiedzanie miast z dziećmi nie jest tym, co tygrysy lubią najbardziej, więc chętnie korzystamy z okazji, że jesteśmy tylko we dwoje. Prawdę mówiąc, Brno nadaje się też na rodzinną wycieczkę – z dzieciakami najlepiej jednak skupić się na okolicy wzgórza zamkowego z mnóstwem przyjemnych alejek, pięknymi punktami widokowymi na miasto, ławeczkami i placem zabaw. I trzeba pokazać dzieciakom słynnego brneńskiego smokokrokodyla, podwieszonego w bramie wjazdowej starego ratusza.

My też zaczynamy nasz spacer po Brnie od zajrzenia na zamek. Górujący nad miastem zamek Špilberk został zbudowany w XIII w., ale obecną postać zawdzięcza przebudowom z XVII i XVIII w., które zamieniły go w obronną twierdzę. W zamku mieściło się niegdyś jedno z najbardziej znanych więzień w monarchii habsburskiej. Ze wzgórza zamkowego otwiera się wspaniały widok na Brno z zabytkowym centrum i wianuszkiem współczesnej zabudowy.

Zamek Špilberk – pierwszy punkt na naszej trasie zwiedzania Brna.

Zamek został zbudowany w XIII w, kolejne przebudowy nadały mu jednak charakter barokowy.

Od XVII do XIX w. w zamku funkcjonowało habsburskie więzienie.

Z zamkowych murów pięknie widać zabytkowe centrum Brna.

Obecnie wart jest odwiedzin również ze względu na walory widokowe.

Opuszczamy teren zamku i kierujemy się na starówkę.

Gdy tylko opuszczamy zamek, zaczyna padać. Gdzie tu się najlepiej schować? Już wiemy, biegniemy do katedry! Wyniosłą gotycką katedrę  św. św. Piotra i Pawła zbudowano na wzgórzu Petrov na miejscu dawnej romańskiej bazyliki. Ciekawostką jest to, że katedralne dzwony dzwonią na Anioł Pański o 11:00 zamiast w południe – ta tradycja ma upamiętniać odparcie szwedzkiego najazdu z czasów wojny trzydziestoletniej. Wnętrze świątyni nie wyróżnia się niczym szczególnym, warto jednak zwrócić uwagę na kamienną figurę Madonny z 1300 r. (po prawej stronie przy drzwiach wejściowych). Istnieje też możliwość wejścia na wieżę – warto, bo poza widokiem na miasto z lotu ptaka mamy okazję obejrzenia katedry od podszewki – wiszących wysoko dzwonów, tajemniczej mrocznej przestrzeni między sklepieniem a dachem.

Urokliwe uliczki Brna.

Katedra św. św. Piotra i Pawła.

Pierwotnie romańska, została przebudowana w stylu gotyckim.

Wnętrze katedry stanowi mieszankę stylów, ale jest dość skromne.

XIII-wieczna piaskowcowa figura Matki Boskiej.

Wchodzimy na jedną z 81-metrowych wież.

To wspaniały punkt widokowy na miasto.

Podróż w czasie.

Gdy wychodzimy z katedry, pada już całkiem solidnie. Wyciągamy parasole i kierujemy się na Zelny Trh (Targ Warzywny). Uwagę zwraca głównie niezwykle oryginalna barokowa fontanna z końca XVII w. i kolumna Trójcy Przenajświętszej. Niezmiennie od XVI w. na placu sprzedaje się świeże warzywa, zioła i owoce. My jednak mamy ochotę na coś konkretniejszego – po tygodniu życia na kanapkach z chęcią pozwolimy sobie na porządny obiad. Wchodzimy do zachęcająco wyglądającej restauracji Špalíček, urządzonej w zabytkowych pomieszczeniach starej kamienicy. Wnętrze faktycznie jest bardzo klimatyczne, potem jednak nasze dobre wrażenie pęka jak bańka mydlana. Już nawet nie chodzi o to, że zamiast sałatki ziemniaczanej dostajemy same niedogotowane ziemniaki, a zamiast apfelstrudla nędznego racucha z bitą śmietaną, że nie można płacić kartą, ani nawet o to, że w środku jakoś tak nie jest najczyściej; najgorsze jest to, że zjedzenie obiadu w tym miejscu zajmuje nam bite dwie godziny (czy obsługa może być tak wolna? Okazuje się, że może…), co akurat dzisiaj na rękę nam nie jest. No ale nic, było jak było, trzy na szynach (no, trzy z plusem za klimatyczne wnętrza) za obiad, ale przynajmniej odpoczęliśmy sobie od jazdy samochodem i pobyliśmy trochę we dwoje.

Kolumna Trójcy Przenajświętszej na placu Zelný trh.

Plac zdobi barokowa fontanna Parnas.

Bogato zdobiona fontanna ma przypominać jaskinię.

Po obiedzie rozpadało się na dobre. Mimo to dzielnie kontynuujemy nasz spacer. Kierujemy się do niezwykłego budynku starego ratusza – ten zabytek Brna spodobał nam się chyba najbardziej! XIII-wieczny (!) gmach przywodzi nam na myśl średniowieczną wieżę zegarową z rumuńskiej Sighişoary. Warto przyjrzeć się dłużej portalowi gotyckiemu – jedna z jego wieżyczek jest wyraźnie przekrzywiona (i dlatego nazywana bywa „zwiędłym fiołkiem”) – według legend obecną jej postać możemy zawdzięczać mistrzowi kamieniarskiemu, który w ten sposób odwdzięczył się miastu, gdy nie otrzymał zapłaty za swoją pracę. W bramie wjazdowej jest podwieszony słynny brneński krokodyl – „smok”, o którym krążą podobne legendy jak o naszym Smoku Wawelskim (ponoć w rzeczywistości został podarowany przez poselstwo tureckie). Koniecznie trzeba wejść na wieżę ratusza – pięknie stąd widać zabytkową starówkę.

XIII-wieczny Stary Ratusz – żelazny punkt na trasie zwiedzania Brna.

Nad wejściem wisi słynny brneński 'smok’ – krokodyl.

Jedna z wieżyczek późnogotyckiego portalu jest wyraźnie przechylona.

Ratusz ma piękny dziedziniec z krużgankami odzobionymi herbami.

Piękne, stylowe wnętrza ratusza.

Przypomina nam się wieża rycerska w Siedlęcinie.

Pięknie widać katedrę, z dobudowanymi w 1904 r. neorenesansowymi wieżami.

Rzut oka w stronę wzgórza zamkowego.

Ostatnim miejscem, jakie odwiedzamy w Brnie, jest Plac Wolności (Námĕsti Svobody) z XVII-wieczną kolumną morową, otoczony zabytkowymi ozdobnymi pałacami i kamienicami. Warto stąd podejść jeszcze kilka kroków do późnogotyckiego kościoła św. Jakuba z najwyższą w mieście wieżą. Świątynia może spodobać się nawet młodszym turystom, a to za sprawą kamiennej figurki przy gzymsie jednego z okien, która pokazuje miastu … swoją gołą pupę. Wiąże się z tym ciekawa legenda – dowiecie się o niej na pewno, odwiedzając Brno.

Náměstí Svobody w deszczu.

Kolumna morowa pochodzi z końca XVII w.

Kościół św. Jakuba ma najwyższą wieżę w Brnie (92 m).

Słynne okno z figurką wypinającą na miasto swoje cztery litery.

Wracamy do samochodu, skacząc po kałużach, przemoczeni do suchej nitki. Ale co tam, spacer pod parasolami był bardzo przyjemny; szkoda tylko, że obiad zajął nam tak dużo czasu – Sebuś na pewno zdąży już zasnąć, zanim do niego przyjedziemy.

Brno bardzo nam się spodobało. Miasto ma wiele do zaaferowania – piękna secesyjna zabudowa, wspaniałe kościoły, urokliwe położenie między zielonymi wzgórzami, zamek, fantastyczny średniowieczny gmach ratusza. Mamy tylko wrażenie, że Brno powinno nieco bardziej zadbać o turystów – przy odrobinie starania mogłoby być tętniącym życiem centrum turystycznym tej części Europy. A tak to wydaje się nie do końca dopieszczone (wyjątek stanowią okolice ratusza ze sprawnie działającą informacja turystyczną; ulotki i mapki w wielu językach, w tym po polsku). Wejście na katedralną wieżę brudne i zaniedbane, zabytkowe place pełne parkujących samochodów – trudno uwierzyć własnym oczom, że na środku głównego placu starego miasta urządzono …. komis samochodowy! Na nasze główne wrażenia spory wpływ miała zapewne pogoda – nad głowami cały czas wisiały ciężkie szare chmury, które potem porządnie nas zmoczyły. Nawet jednak takie nie do końca wygładzone Brno ma swój klimat, dla którego chce się tu wracać. Chętnie zajrzymy tu raz jeszcze – np. żeby obejrzeć pominiętą dziś przez nas modernistyczną willę Tudendhat, wpisaną na Listę Światowego Dziedzictw UNESCO. Dzieciom spodobałaby się też pewnie podziemna trasa turystyczna pod placem Zelny Trh.

Brno-Rzeszów

Nie ma o czym pisać. Pada deszcz, a my pędzimy, coraz bliżej naszego Sebusia, przygarniętego pod skrzydła przez Babcię Stasię i Dziadka Janka! Grzesia zobaczymy dopiero następnego dnia – został z Babcią Urszulą i Dziadkiem Jerzym. A Tyma dopiero w niedzielę – wtedy wraca z obozu harcerskiego. Ale będzie opowiadania! Cała nasze wycieczka nie doszłaby do skutku, gdyby nie Babcie i Dziadkowie, którzy spędzili te dni razem ze Swoimi Kochanymi Wnukami. Jesteśmy im za to niezmiernie wdzięczni!

Nasz czas: Neustift-Rzeszów: 6:30-23:00 (w tym trzygodzinne zwiedzanie Brna), ok. 1150 km

Alpy Sztubajskie, dzień 10. Rinnenspitze i Ferrata Höllenrachen – emocje gwarantowane!

23 lipca 2017, niedziela

Rano pogoda, potem kłębiące się chmury, po 16:00 burza, do 20 stopni

Ferrata Höllenrachen i Rinnenspitze

Okolice schroniska Franza Senna mają do zaoferowania kilka krótkich ferrat i interesujących wycieczek, w tym na trzytysięczniki. Wybieramy najbardziej spektakularną z ferrat i niezbyt trudny, widokowy szczyt. Rinnenspitze to świetna góra na pierwszy trzytysięcznik dla osób, które dotąd chodziły najwyżej po Tatrach. Trudności nie przekraczają tych z Orlej Perci i ograniczają się do samej kopuły szczytowej. A fakt zdobycia trzytysięcznika bez podjazdu kolejką może być powodem do dumy ;-). Continue reading

Alpy Sztubajskie, dzień 9. Lodowce Wilder Freigera, czyli o tym, że plany nie zawsze się realizują

21 lipca 2017, piątek

Pochmurny poranek, potem cały dzień się chmurzy, wieczorem burza, do 21 stopni

Lodowce Wilder Freigera

Jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani naszymi tegorocznymi trasami ferratowymi (Ilmspitze, Fernau), teraz marzy nam się trasa na lodowcowy trzytysięcznik. Wybór pada na Wilder Freigera (3418 m n.p.m.) – trasa (jak na trzytysięcznik) jest łatwa, a lodowiec spokojny (trudności F). Wieczorem przygotowujemy raki, czekan i linę; rano zrywamy się wcześnie – mamy do pokonania – bagatela – 2000 m przewyższenia.

Od rana niepokoi nas pogoda – deszcz jakoś tak wisi w powietrzu, ale prognozy nie są złe, idziemy. 0 6:40 ruszamy z przysiółka Ranalt (1303 m n.p.m.) i kierujemy się do schroniska Nürnberger (2278 m) (opis tego odcinka zamieściliśmy tutaj) No ładnie, tysiąc metrów przewyższenia już na pierwszym odcinku… Plany mamy ambitne, więc pilnujemy dobrego tempa. W pewnym momencie spotyka nas miła niespodzianka – na środku naszej drogi staje nam piękna salamandra czarna – płaz żyjący właściwie tylko w Alpach (i Górach Dynarskich). Jest bardzo podobna do naszej salamandry plamistej. Tylko oczywiście plamek jej brak. Po krótkim przerywniku na zdjęcia ruszamy dalej. Mijamy halę B’suchalm (tym razem poza kozami witają nas konie) i nużącymi zakosami wspinamy się na próg doliny. Już, już nam się wydaje, że to ostatni zakos, a przed nami wyrasta następny. Wysokości nie da się oszukać. Przed schroniskiem meldujemy się po 2 godz. 20 min. od ruszenia z parkingu (ale tym razem staraliśmy się iść naprawdę sprawnie). Schronisko Nürnberger to bardzo klimatyczne miejsce. Budynek został zbudowany już w 1886 r., o czym przypomina data wyrzeźbiona na słupie w jadalni. Porządna porcja apfelstrudla popita sokiem malinowym pozwala nam zapomnieć o dotychczasowym zmęczeniu.

Salamandra czarna – występuje praktycznie tylko w Alpach!

Sielanka na hali B’suchalm.

Jak podeszliśmy, spały jeszcze wszystkie trzy…

Jadalnia Nürnberger Hütte – właśnie posprzątana po śniadaniu.

Piękne szarotki przed Nürnberger Hütte.

Nasz szlak prowadzi teraz pięknymi, podręcznikowymi więc ogładzeniami polodowcowymi, potem ścieżka prowadzi przez głazy w surowym wysokogórskim otoczeniu. Jest bardzo dobrze oznaczona biało-czerwonymi znakami malowanymi na kamieniach. Cały czas intensywnie zdobywamy wysokość, więc wędrówka staje się nieco męcząca. Jedyne, co nas martwi, to pogoda – malownicze chmury wypiętrzają się coraz bardziej i okresowo zasłaniają widok na okoliczne szczyty. W okolicy rozstaju szlaku na Wilder Freiger i do schroniska Sulzenau Hütte robimy sobie krótki postój, po czym ruszamy dalej. Spotykamy po drodze kilka grupek turystów wracających z Freigera – wszyscy zgodnie mówią, że pogoda tam nieciekawa. Ścieżka prowadzi w surowym, skalnym otoczeniu, ale wędrówkę uprzyjemniają pocztówkowe widoki na bliźniacze szczyty Freuerstein i chowające się w ich cieniu szmaragdowe stawy Freigersee.

Schronisko zostaje za nami.

Bliźniacze szczyty Feuerstein i Freiger See – kluczowe postacie dzisiejszych widoków.

To już wysokość ponad 2700 m n.p.m., za chwilę dołączy się szlak z Sulzenauhütte.

Zaglądamy z sentymentem na stronę kotliny Grünau.

Trzymamy tempo, więc i postój się należy!

Nasza ścieżka przecina dwa paty śniegu, po czym wprowadza na skalną grać, która węższym ramieniem wcina się między lodowce Wilder Freigera i Grüblerferner. Widok, jaki otwiera się z góry na lodowce, jest nie do opisania. Jak tak się tu stoi i patrzy na te masy lodu, widać potęgę natury. Po raz pierwszy mamy możliwość dokładnego pooglądania sobie ogromnych alpejskich lodowców w z wielkimi czarno-niebieskimi szczelinami. Turyści bez umiejętności poruszania się po lodowcu mogą sobie podejść do końca znakowanego szlaku tylko po to, żeby z góry popatrzeć na otaczające ich ze wszystkich stron lodowce. Naprawdę warto.

Skały, skały, stawek, skały, płat śniegu…

Strumyczki wypływają spod lodowca Grüblferner.

Sceneria zmienia się nie do poznania.

Chmury pięknie grają w przedstawieniu natury.

Przechodzimy przez nieckę, w której z resztek lodu tworzy się stawek wytopiskowy.

Z kolejnego płata śniegu wchodzimy na ostatnią grań.

…z której nareszcie widzimy szczyt Wilder Freiger.

Jego lodowiec jest naprawdę imponujący.

Podziwiamy potęgę natury.

Na skalnej grani szlak znakowany się kończy. Teraz musimy polegać na mapach, wydaptanych ścieżkach i własnym zmyśle orientacyjnym. Nasza trasa nadal prowadzi granią na południe. Znaków szlaku już nie ma, więc to do nas należy poszukanie najbardziej optymalnej trasy, co nie zawsze jest łatwe. Po drodze pokonujemy nasz pierwszy trzytysięcznik (kulminacja 3222 m n.p.m.) zdobyty przez nas „z gleby” – jesteśmy z siebie bardzo dumni! Grań jest wąska i przepaścista, idziemy po głazach i kamieniach niezwiązanych z podłożem – to niezbyt przyjemny odcinek, trzeba zachować uwagę. Po kilkuset metrach nasza trasa sprowadza z grani na lewo na przedeptaną ścieżkę po polu śnieżnym. Dalej trasa na Wildera pokonuje trawersem pole lodowe, przewija się na prawą stronę grani i trawersując szczyt Signalgipfel, wprowadza na wierzchołek.

Wchodzimy granią coraz wyżej

…nie mogąc napatrzeć się na Wilder Freiger-ferner.

Grań coraz wyżej, a chmury coraz niżej.

Dobrze, że nie musimy kluczyć między tymi szczelinami!

Grań jest coraz węższa, ale gęstnieje też mgła.

My dziś, niestety, na sam szczyt nie dotarliśmy. Ok. pół godziny przed celem chmury spowiły wszystko tak dokładnie, że otoczyło nas białe mleko. Przy zerowej widoczności sens wędrowania lodowcem na szczyt Wilder Freigera był mocno wątpliwy. Poczekaliśmy jeszcze chwilę pod granią, czekając na poprawę pogody, ale się nie doczekaliśmy. W tej sytuacji odłożyliśmy emocje na bok, wyciągnęliśmy rozsądek z kieszeni i zawróciliśmy. Może Wilder Freiger wpuści nas do swojego królestwa innym razem.

Widok z naszego postoju – nawet nie widać, jak dalej mamy iść.

Jesteśmy w chmurach – widoczność prawie żadna.

Spróbujemy jeszcze raz wejść na grań.

Tutaj kończymy wyprawę – błądzenie w mleku po lodowcu nie ma sensu.

Mimo rozczarowania (nie udało nam się przecież postawić nogi na szczycie, przez wiele godzin tachaliśmy w plecaku czekan, raki i liny; no tak Wilder Freiger zrobił z nas frajerów – mówi R.) sama wyprawa była dla nas bardzo interesująca. Takich widoków na takie lodowce nie mieliśmy okazji podziwiać nigdzie indziej. W środku lata przenieśliśmy się w świat zimy. No i zdobyliśmy „z gleby” nasz pierwszy trzytysięcznik (ten w grani łączącej się w Freigerem od północnego wschodu)! Wspaniała przygoda.

Granie wśród lodowców w tym miejscu są dzikie i groźne.

Wracamy powoli, szukając dobrego przejścia przez grań.

Znaki szlaku skończyły się kilkaset metrów wcześniej.

Możemy jeszcze raz spojrzeć na lodowiec – taki widok to było nasze marzenie.

Chmury naprawdę zagrały dzisiaj główną rolę – czarnego charakteru!

Wilder Freiger na koniec jeszcze raz na nas spojrzał, a potem na dobre zasnuł się mgłą.

Droga powrotna mija bez problemów, choć daje o sobie już znać zmęczenie. Nasza dzisiejsza trasa to wspaniała lekcja glacjologii – nie tylko można spojrzeć z góry na ogromne „żyjące” lodowce, lecz także na własne oczy zobaczyć, jak powstaje stawek wytopiskowy czy morena środkowa (w górnej części doliny Langetal pod szczytami Freuerstein) albo jak prosto z lodowców wypływają potoki lodowcowe.

W drodze powrotnej spotykamy bardzo miłych państwa z Polski (pozdrawiamy serdecznie!), którzy od lat rodzinnie przemierzają kolejne odcinki alpejskiej Hohen Weg. Jak miło pogawędzić po polsku – naszych rodaków w Alpach Sztubajskich spotykaliśmy do tej pory bardzo sporadycznie.

Z radością witamy ten kopiec, stąd zaczyna się znakowany szlak.

Ależ natura tworzy piękne i groźne dzieła!

Schodzimy z powrotem w kierunku pól śnieżnych.

Szlak prowadzi teraz wprost na Freiger See.

Kotlinka z lodowczyko-stawkiem…

…jest bardzo malownicza.

Strumyk wpływa pod lodowczyk.

Żegnamy krainę lodowców.

A bliźniaki Feuerstein i Freiger See znowu prezentują swe wdzięki.

Ostatnie grupy schodzą za nami z Freigera.

Serduszko to czy stawek?

A chmury wpakowały się nawet do wody!

Trudno schować aparat, gdy wokół tyle piękna!

Piękne te lodowce!

Urfallspitz – pod jego wschodnią ścianą będziemy schodzić do schroniska.

Freger See jest przepiękne.

Znajome ogładzenia, a przed nami schronisko!

W schronisku Nürnberger chcemy zjeść coś na obiad, ale się nie daje – ciepłe posiłki wydają dopiero od 18:00. W takiej sytuacji ratujemy się dużymi radlerami i ciastem czekoladowym i schodzimy do samochodu. Nie będziemy pisali, jak byliśmy zmęczeni po 12 godzinach wycieczki i pokonaniu po 2000 m przewyższenia w górę i w dół. Ale co tam, nogi do góry i sobie odpoczniemy, a wspomnienia zostaną! Zaraz po powrocie do Neugasteig rozpętuje się solidna burza. Za oknem ściana wody, a w głowie myśl – jak dobrze, że zdążyliśmy już wrócić ze szlaku!

Taras pełny, chociaż można wypiś tylko piwo i zjeść ciasto, kolacja po 18.

Zakosy sprowadzają w dół doliny Langental.

Na znajomą halę B’suchalm.

Nasza trasa w liczbach: 12 godzin (ok. 6:30-18:30), 2000 m przewyższenia, 15 km

Nasza dzisiejsza trasa.

Alpy Sztubajskie, dzień 8. Ferrata Fernau.

Ferrata Fernau – krótka, ambitna trasa w pobliżu schroniska Dresdner Hütte

To bardzo dobra propozycja na kilkugodzinne okienko pogodowe dla turystów zaznajomionych z żelaznymi perciami. Wjazd kolejką praktycznie do samego punktu startu ferraty, łatwy powrót w bezpieczne miejsce, do tego na deser widokowy szczyt. Trudności D. Continue reading

Alpy Sztubajskie, dzień 7. Wycieczka na Hoher Burgstall i przełęcz Seejöchl

20 lipca 2017, czwartek

Od rana na horyzoncie kłębią się chmury, od południa przelotne deszcze i burze

Wycieczka na Hoher Burgstall i przełęcz Seejöchl

Co się planuje przed wymarzonym wyjazdem w góry? Oczywiście same debeściaki – trasy najlepsze z możliwych. Tak było i tym razem. Ambitne ferraty, całodniowe tury na trzytysięczniki – Habicht, Wilder Freiger, Schrankogel, Rinnenspitze… A tu, kurczę, pogoda do bani. Od rana burzowo, prognozy niepomyślne. No co robić, musimy wymyślić jakiś Plan B. Wczoraj burza przegoniła nas z ferraty Nürnberger Hütte, ale przynajmniej udała się potem długa i piękna wycieczka górska. Dziś pogoda ma być gorsza. Patrzymy na mapę – jest! Szczyt Hoher Burgstall (2611 m n.p.m.), położony tylko niecałe dwie godziny od górnej stacji kolejki Kreuzjochbahn, wyruszającej z miejscowości Fulpmes. W razie burzy będzie gdzie zwiewać😊

Mimo swojej łatwej dostępności Hoher Burgstall jest atrakcyjnym celem dla górołaza. Ze szczytu otwiera się naprawdę fantastyczny widok na Dolinę Sztubajską i jej odnogi boczne. To świetne miejsce na podsumowanie pobytu w Sztubajach – można odnaleźć znajome szczyty i dolinne szlaki do schronisk. Szlak prowadzący z kolejki jest łatwy, tylko pod samym szczytem ścieżka jest ubezpieczona. Nadaje się nawet dla rodzin ze starszymi dziećmi (jednak z pewnym doświadczeniem górskim), w okolicy jest też mnóstwo szlaków, na których można zaplanować rodzinne okrężne wycieczki. Warto tu się wybrać również z innego powodu. Ze szlaku podejściowego na Hoher Burgstall (i nawet już spod górnej stacji kolejki) doskonale prezentuje się poszarpana grań masywu Kalkkögel, nasuwająca skojarzenia z Dolomitami. W tym masywie dostępne są też dwie atrakcyjne ferraty – Schlicker Klettersteig przez szczyt Ochsenwald i druga wprowadzająca na szczyt Marchreisenspitze – bardzo żałujemy, że pogoda nie pozwoliła nam na przejście choć jedną z nich.

Parkujemy na przykolejkowym parkingu (w Fulpmes trzeba jechać za strzałkami kierującymi do „Schlick 2000”) i w kilkanaście minut gondolki wwożą nas na wysokość 2100. To jednak jest cudownym udogodnieniem. W okolicy górnej stacji kolejki (Bergstation Kreuzjoch) jest też taras widokowy, restauracja i ferraty szkoleniowe, a dla dzieci – dmuchana zjeżdżalnia i … piaskownica! Wszyscy będą zadowoleni. My kierujemy się szlakiem na schronisko Sennjochhütte, odległe tylko o dobre pół godziny drogi. Ścieżką razem z nami idą inni „kolejkowi” turyści, ale nie mamy wrażenia wędrówki w tłumie – nie ma nawet porównania z naszym Kasprowym. Za schroniskiem Sennjoch na szlaku robi się luźniej. Wygodna ścieżka wprowadza najpierw na przełęcz pod szczytem Niederer Burgstall (2436 m; możliwe również wejście na sam szczyt), a potem pod szczyt  Hoher Burgstall. Szlak jest wygodny, tylko ostatnie kilkaset metrów wymaga więcej uwagi – najpierw ze względu na osypujące się piargi, potem – na dwa ubezpieczone (choć nietrudne) przejścia po skałach. Sam szczyt można osiągnąć dwiema ścieżkami – północną i południową. Północna jest o 10 min krótsza, ale też nieco trudniejsza; lepiej nadaje się do wejścia, a południowa – do zejścia.

Miejscowość Fulpmes, w tle Kirchdachspitze, Ilmspitze i Elfer.

Po wyjściu z kolejki – widok na nasz cel – Hoher Burgstall.

Elfer i Ilmspitze zbudowane są z podobnych, wapiennych skał.

Ławeczka z widokiem, w tle Serles.

Szlak trawersuje zbocze Niederer Burgstall.

Ze stoku Niederer Burgstall nasz cel prezentuje się całkiem okazale.

Szlak przewija się przez piękny rów graniowy.

Spoglądamy do tyłu na Niederer Burgstall, w tle Serles.

Masyw Kalkkögel przypomina nam Dolomity.

Koniec podejścia jest ubezpieczony liną.

Masyw Kalkkögel w całej okazałości.

Schlicker Seespitze wznosi się na wysokość 2804 m n.p.m.

Na szczycie Hoher Burgstalla urządzamy sobie miły postój. Czujemy się tu jak na tarasie widokowym na Dolinę Sztubajską – jak na dłoni widać wszystkie szlaki, które odwiedziliśmy w minionych dniach. Zwracamy uwagę na to, że wapienne szczyty układają się w jednej linii – za nami masyw Kalkkogel, a przed nami – Elfer i Ilmspitze –  ma to zapewne uzasadnienie w przeszłości geologicznej tych okolic. Fajnie jest tak z każdą wycieczką widzieć coraz więcej.

Szczyt Hoher Burgstall. Jak miło mieć wspólne zdjęcie.

Otoczenie doliny Oberbergtal.

Widok na Dolinę Sztubajską.

Sztubaje u naszych stóp.

Wszędzie dookoła nas kłębią się czarne chmury, ale o dziwo u nas jeszcze nie pada. Postanawiamy wykorzystać tę dobrą passę i podejść na widokową przełęcz Seejöchl (2518 m). Ścieżka przyjemnie trawersuje wapienne zbocza, jest wąziutka i dosyć eksponowana, ale bardzo wygodna. Na przełęczy Schlicker Schartl (2456) rozglądamy się dookoła – nad Neustift burza jak ta lala, wejście na nieodległy widokowy Schlicker Seespitze (2804 m n.p.m.) – buu… – odpada. Ale decydujemy się podejść jeszcze pół godziny w na przełęcz Seejöchl. Nie tylko udaje nam się nie zmoknąć, lecz także przez chwilę pooglądać sobie na spokojnie widoki. Ale mamy dziś szczęście, bo widzimy, jak w tym czasie pada niemal z każdej strony! Z przełęczy wyjątkowo pięknie prezentują się pionowe ściany szczytu Schlicker Seespitze, na północnym zachodzie widać schronisko Adolf Pichler Hütte, a na południu – uroczy staw.

Ostatnie spojrzenie na szlak wejściowy na Hoher Burgstall.

Teraz kierujemy się na południe.

Mijamy ogromne konstrukcje chroniące przed lawinami.

Zamykamy pętelkę wokół szczytu Hoher Burgstall.

Ostatnie spojrzenie szczyt Hoher Burgstall – nasz dzisiejszy taras widokowy.

Teraz na przełęcz Schlicker Schartl.

Trawersujemy wielkie piarżyska.

Skały też są niczego sobie.

Przełęcz tuż tuż

Widok z przełęczy Schlicker Schartl na Kreuzjoch.

W dolinie już leje…

…a my jeszcze chcemy na drugą przełęcz!.

Nawet w tak nieprzychylnych warunkach rośliny znajdą miejsce dla siebie.

Tuż obok szlaku piękna poduszka lepnicy bezłodygowej.

Przełęcz Seejöch – widok na Gamskofel.

Widać też schronisko Adolf-Pichler-Hütte.

Chmury kłębią się coraz bardziej.

Schlicker Seespitze pozostanie przez nas niezdobyty.

Szlak na Schlickera wychodzi właśnie z tej przełęczy.

Kilka kropel spada nam na nos, chmury ciemnieją, więc zarządzamy odwrót i przyspieszamy kroku. Wracamy znaną ścieżką na przełęcz Schlicker Schartl, a potem – przecież prawdziwy turysta nigdy tą samą drogą nie wraca –  nie wracamy pod Burgstall, tylko schodzimy ścieżką w dolinę. Szlak jest dość mocno zerodowany i miejscami średnio wygodny, ale nachylenie nie jest duże, więc kolana zanadto nie cierpią. Idziemy wśród soczystych, alpejskich hal pełnych kolorowych kwiatów – nie mielibyśmy nic przeciwko zamienieniu się na jakiś czas w tutejsze krowy. Co kilka kroków widać wejścia do nor świstaków. Spacer jest bardzo przyjemny, a byłby zapewne jeszcze bardziej, gdyby nie zaczynało padać. Wyciągamy kurtki i zakładamy kaptury na głowę. Po chwili padać przestaje – to okaże się tylko preludium.

A teraz z powrotem na Schlicker Schartl.

Powrót na Schlicker Schartl, przed nami Hoher Burgstall.

Zaczynamy zejście z przełęczy.

Szlak sprowadza nas do Zirmachalm, w dole widać Schlickeralm.

Idziemy przez piękne alpejskie łąki.

Alpejska sielanka

Nasza ścieżka sprowadza nas w okolice nieczynnego w lecie gościńca Zimachalm (1938 m). Minus jest taki, że chcąc wrócić wyciągiem, musimy teraz dwieście metrów wysokości wejść do góry, ale co to dla nas😉. Idziemy wygodną drogą Naturlehrweg, prowadzącą do górnej stacji kolejki. Ta droga została zbudowana specjalnie dla …. rodzin z wózkami dziecięcymi, o czym informuje nawet odpowiednia ikonka. Ścieżka równiutko usypana z kamyczków, nachylenie komfortowe, co kilka kroków na zmęczonych czekają drewniane ławki, niektóre malutkie, tylko dla najmłodszych. Pomyślelibyście, że alpejskie szlaki mogą być przyjazne dla rodzin z małymi dziećmi? A naprawdę są!

Cały dzień mieliśmy szczęście, musiało się to kiedyś skończyć. Deszcz pada coraz gęstszy, a znad szczytów masywu Kalkkogel dobiegają coraz głośniejsze grzmoty. Ostatnie 500 m pokonujemy smagani ulewnym deszczem. Cali mokrzy wskakujemy do stacji kolejki, marząc o ciepłym samochodzie i coraz bliższej wizji obiadu, a tu pach! – z uwagi na porywisty wiatr kolejka zostaje zatrzymana. Na szczęście miły pan z obsługi zaprasza nas do swojej kanciapy – pomieszczenie jest ogrzewane. Siedzimy na ciepłej drewnianej ławce i rozkoszujemy się jakże rzadką świadomością, że nigdzie nam się nie spieszy. Przymusowe oczekiwanie trwa nie dłużej niż pół godziny. Po chwili mamy i ciepły samochód, i pichcimy obiad.

Wieczorem nasze główne zmartwienie dotyczy tego, gdzie by tu jutro pójść (czy to nie cudowne?). Pogoda ma być jeszcze bardziej niestabilna. A nasze plany tego nie wiedzą. Coś musimy wymyślić.

Po ulewie widoki z naszego okna są bajkowe.

Dekoracje zmieniają się z każdą minutą.

Trasa w liczbach:
5,5 godziny (bez przejazdu kolejką); 800 m przewyższenia, ok 10 km

Nasza dzisiejsza trasa.

Alpy Sztubajskie, dzień 6. Ranalt – Nürnberger Hütte – Sulzenauhütte – Ranalt

19 lipca 2017, środa

Przepiękny gorący dzień, ale około południa straszyły nas burzowe chmury i przelotnie popadało

Pętla z Ranalt przez Nürnberger Hütte i Sulzenauhütte

To jeden z najpiękniejszych szlaków, jakimi kiedykolwiek szliśmy! Piękne jezioro, wodospady, doliny, potoki, lodowce! Trudno wypuścić aparat z ręki. Ścieżka poprowadzona w jakiś taki przyjemny sposób, że ciągle mieliśmy wrażenie, że jesteśmy w naszych kochanych Tatrach, tylko wszystko dookoła jest jakieś takie większe ;-). Szlak nie jest trudny i jest dostępny praktycznie dla każdego, kto ma przyzwoitą kondycję (w razie czego można przejść tylko część trasy lub zanocować w schronisku), większej uwagi wymaga głównie zejście z przełęczy Niederl.

Ruszamy z parkingu opisanego jako Nürnberger Hütte. Po kilkunastu minutach dość stromego podejścia przez piękny las szlak dociera do drogi jezdnej. Widoki zarówno za nami, jak i przed nami rozszerzają się. Po prawej szumi potok, a naszym oczom ukazuje się szerokie i pokryte pięknymi łąkami dno doliny Langental.

Przechodzimy obok B’suchalm (gospodarstwo z gościńcem dla turystów, podobne spotkać można tutaj w niemal każdej dolinie i na każdej większej hali). Zaczynamy wspinać się nieco mozolnymi zakosami w coraz mocniej świecącym słońcu. Po dojściu na wysokość ok. 2000 m n.p.m. chwilę odpoczywamy na miłej ławeczce. Potem szlak staje się już mniej strony i w kolejne kilkadziesiąt minut doprowadza nas do schroniska.

Ruszamy z parkingu za przysiółkiem Ranalt.

Zaczynamy wędrówkę doliną Langental – rzut oka za siebie.

Szlak wiedzie najpierw dnem doliny wzdłuż potoku.

Po chwili dochodzimy do hali B’suchalm (1580 m n.p.m.).

Gospodarze gościńca B’suchalm zajmują się też hodowlą zwierząt.

Co szlak, to inne zwierzęta. Dziś spotykamy kozy.

Kozy zapuszczają się chętnie do wyższych pięter doliny.

Po niemal dwóch godzinach marszu wreszcie czas na odpoczynek.

Z progu doliny otwiera się szeroki widok na otaczające szczyty.

Na tarasie Nürnberger Hütte (2278 m n.p.m.) zatrzymujemy się na tradycyjnego radlerka. Postój trochę nam się przeciąga, bo bardzo niepokoją nas wypiętrzające się na północy chmury, zmierzające wyraźnie w naszą stronę. Po długich dywagacjach, co dalej robimy w tej sytuacji (planowaliśmy piękną ferratę Nürnberger Hütte), postanawiamy zaryzykować podejście na przełęcz, ale omijając ferratę, żeby mieć możliwość szybkiego odwrotu w razie nagłej zmiany warunków. Ferrata, chociaż należy do gatunku „przyschroniskowych”, jest atrakcyjna i była nam dzisiaj po drodze, ale cóż, czasami trzeba zachować rozsądek.

Tego nam było trzeba!

Ruszamy dalej – Nürnberger Hütte zostaje za nami.

Podejście na przełęcz Niederl (2629 m n.p.m.) jest dosyć wygodne i bardzo przypomina nam szlaki w Tatrach Wysokich, ułożone z dużych granitowych bloków. „Nasza” burza gdzieś sobie poszła, więc jesteśmy już spokojniejsi, ale na przełęczy okazuje się, że po drugiej stronie pogoda jest znacznie gorsza. Niebo całe zaciągnięte chmurami, z których to tu, to tam już pada… Szybko robimy więc zdjęcia i ruszamy w dół.

Schronisko Nürnberger zostaje coraz bardziej w dole.

Zbliżająca się do nas burza zniechęciła nas do przejścia ferraty Nürnberger Hütte.

Na przełęcz wprowadza wygodna ścieżka klucząca między blokami skalnymi.

Na przełęczy Niederl zauważamy, że deszcz nadciąga też z drugiej strony.

…więc czym prędzej uciekamy w stronę kotlinki Grünau.

Zejście z przełęczy na stronę zachodnią jest najbardziej eksponowanym miejscem na dzisiejszej trasie. Prowadzi jednak dość wygodnymi zakosami z zabezpieczeniem stalową liną, której można się przytrzymać. Osoby z małą odpornością na ekspozycję mogą mieć tutaj jednak trudności, zwłaszcza przy schodzeniu, ale obiektywnie problemów dużych nie ma.

Widoki po tej stronie przełęczy znacznie przewyższają nasze oczekiwania. Przez długi czas podziwiamy piękny lodowiec spływający spod szczytu Wilder Freigera, oraz leżące u jego stóp jezioro Grünausee, którego toń ma głęboką turkusową barwę. Niestety, kontemplowanie widoków nagle przerywa nam deszcz. Na szczęście nie pada długo i już po chwili wychodzi znowu słońce, a chmury w ciągu kilku minut gdzieś się rozpływają. Korzystamy z pogody i schodzimy nad sam brzeg jeziora Grünausee (trzeba nieco zboczyć ze szlaku), gdzie urządzamy sobie przemiły postój. Czujemy się jak nad jakąś laguną na włoskiej riwierze, do tego z widokiem na ośnieżone szczyty – no po prostu bajka!

Pięknie stąd prezentuje się Wilder Freiger.

Lodowiec Wilder Freiger to główny aktor tej sceny.

Ścieżka sprowadza w kierunku Grünausee.

Piękna dolina polodowcowa przywodzi nam na myśl naszą 'Piątkę’.

Przed nami widok na górskie otoczenie doliny Sulzenau.

Zbierało się na deszcz, zbierało, no i oczywiście zaczęło padać.

Turkusowa barwa stawu Grünausee.

Przy szlaku czai się jaszczurka.

Grünausee. Jest pięknie.

Nie możemy się oprzeć chęci urządzenia sobie tu krótkiego odpoczynku.

Trzeba ruszać dalej, ale nie oznacza to końca niesamowitych wrażeń. Przechodzimy po podręcznikowych wręcz ogładzeniach polodowcowych, oglądamy piękny potok wypływający wprost z lodowca. Można tutaj studiować poszczególne elementy rzeźby polodowcowej. Szlak jest poprowadzony po mistrzowsku. Przez dłuższy czas prowadzi sporym wałem morenowym, by po przeprawieniu się na drugi brzeg potoku znowu poprowadzić na piękny punkt widokowy (drogowskaz, trzeba odejść od szlaku kilkadziesiąt metrów – warto!), z którego widać zarówno przebyty przez nas odcinek drogi, jak i lodowiec Sulzenauferner oraz położone na wysokim progu skalnym.

Schodzimy w kierunku doliny Sulzenau.

Po drodze uwagę zwracają imponujące ogładzenia polodowcowe

Morena jak z podręcznika geografii.

Nią właśnie wiedzie nasz szlak.

Podziwiamy lodowiec Wilder Freiger.

Kozy dziś już były, teraz pora na owce!

Boczna ścieżka odbijająca od szlaku doprowadza do punktu widokowego na dolinę Sulzenau.

W górnym piętrze doliny przysiadło schronisko Sulzenau.

Przekraczamy lodowcowy potok Sulzenaubach.

Schronisko Sulzenau leży na wysokości 2191 m.

Stąd już szybciutko docieramy na taras schroniska Sulzenauhütte, gdzie zamawiamy „górskie jadło” i napitek dla członków Alpenverein. Dzisiaj na posiłek składa się kotlet, jajko sadzone i ziemniaki w śmietanowym sosie, a do tego pół litra kompotu. Nie jest to kuchnia wysokich lotów, ale dla głodnego turysty w sam raz!

Teraz już czeka nas tylko zejście do samochodu. W żadnym wypadku nie jest to jednak nudna męczarnia, jak to bywa z zejściami. Wybieramy nieco mniej wygodne, ale za to ciekawsze warianty zejścia, będące częścią Wilde Wasser Weg – sztubajskiej świetnej trasy edukacyjnej, pokazującej dziki górski potok, wodospady i prowadzącej aż pod lodowiec Sulzenauferner.

Szlak sprowadza zakosami na niższe piętro doliny, podchodząc pod sam Sulzenau Wasserfal. To niesamowite wrażenie być tak blisko tak wielkiego wodospadu (ten jeden z najwyższych wodospadów Alp Wschodnich ma aż 200 m wysokości!). Spadająca woda tworzy całkiem silny wiatr niosący pył wodny, w którym promienie słoneczne tworzą piękną tęczę! Cudo! Woda oblepia nas mgiełką, hałas uniemożliwia rozmowę.

Z zejścia w dolinę Sulzenau otwiera się bajkowy widok na potok Sulzenaubach.

Nasz szlak pokrywa się z 2. etapem Wilde Wasser Weg.

Wodospad Sulzenau spada z 200-metrowego progu doliny.

To jeden z najwyższych wodospadów w Alpach Wschodnich.

Piękna, soczysta hala na wysokości Sulzenaualm (1857 m n.p.m.).

Po obejrzeniu wodospadu pokonujemy płaską jak stół halę Sulzenaualm, po której wiją się odnogi potoku. Po chwili znowu zaczynamy ostre zejście, już ostatnie na dzisiaj. Szlak sprowadzający nas na kolejne trzy punkty widokowe na kolejny wodospad miejscami prowadzi po specyficznych drewnianych pomostach przypominających drabiny lub drewniane tory kolejowe.

Widok na Grawa Wasserfal jest niesamowity. Woda spada znowu z prawie 200-metrowego progu, a dodatkowo to najszerszy wodospad Alp Wschodnich – mierzy ok. 85 m szerokości! Wodny pył znowu tworzy piękne tęcze. Po dotarciu na dolny drewniany taras widokowy przechodzimy po mostku na drugi brzeg potoku spływającego z wodospadu.

Sulzenaualm (1857 m n.p.m.)

Można zerknąć z góry na Mutterbergtal.

A to kolejna atrakcja – wodospad Grawa.

Wodospad zasilają położone wyżej lodowce.

Człowiek jest przy nim taki malutki!

Wododpad Grawa to jeden z największych wodospadów w Alpach – ma 85 m szerokości.

Ostatnie 2,5 km idziemy wzdłuż imponującego potoku najpierw szlakiem Wilde Wasser Weg, a ostatnie kilkaset metrów pokonujemy poboczem drogi. Dotarliśmy do naszego samochodu – hurra!

Końcowy odcinek naszej trasy to 1. etap Wilder Wasser Weg.

Plan na dzisiaj mocno ewoluował. Zaczęło się od chęci przejścia ferraty Nürnberger Hütte. Potem doczytaliśmy, że zamiast wracać tą samą drogą, można zrobić pętlę obok jeziora i wodospadu, więc koncepcja została rozszerzona, a ostateczny efekt wypadł jak powyżej, czyli bez ferraty, ale za to z jakimi widokami, z jakimi atrakcjami! Dla takich miejsc i takich szlaków kocha się góry!

Trasa w liczbach:
Niespełna 11 godzin, ok. 18 km, przewyższenie po ok. 1500 m w górę i w dół

Jeden z najpiękniejszych szlaków, jakimi szliśmy.

Alpy Sztubajskie, dzień 5. Innsbruck – stolica Tyrolu

18 lipca 2017, wtorek

Słoneczny poranek, od popołudnia przelotne opady, ok. 25 stopni

Innsbruck – stolica Tyrolu

Po wczorajszej wycieczce (oj, czujemy tych 2400 m przewyższenia w nogach…) jakoś tak od rana pałamy silną chęcią do zwiedzenia Innsbrucka;) W sukurs przychodzi nam pogoda – po porannym słońcu od popołudnia aurę urozmaicają przelotne opady. Po leniwym poranku, porządkowaniu zdjęć z wczoraj (rety, ale tam było pięknie!) i budżetowym hand-made obiedzie kluchowo-kiełbasianym na wycieczkę wybieramy się dopiero po południu.

Dziś odwiedzamy Innsbruck – stolicę Tyrolu. Miasto jest  pięknie położone nad rzeką Inn, osłonięte ze wszystkich stron wysokimi górami. Mimo swoich rozmiarów (prawie 125 tys. mieszkańców) zabytkowe centrum jest zwarte i najważniejsze zabytki leżą w granicach niezbyt długiego spaceru. Na ulicach kręcą się różnojęzyczny turyści, ale nie ma nieprzyjemnego tłumu; niedaleko starówki można wygodnie zostawić samochód na jednym z podziemnych parkingów – to miasto przyjazne dla turystów, w sam raz na popołudniową wycieczkę. Innsbruck kusi wieloma cennymi zabytkami – nam spodobały się chyba najbardziej zachowane stare szlacheckie domy, zajmujące całe ciągi ulic. Spacerując po kolorowych uliczkach innsbruckiej starówki, można się poczuć jakby się było przeniesionym w czasie.

Tytułowy most na rzece Inn

Spacer po Innsbrucku zaczynamy od okolic łuku triumfalnego, nieopodal którego zostawiamy (na parkingu podziemnym) samochód, i idziemy na północ w stronę centrum. Po prawej stronie mijamy barokowy pałac Altes Landhaus, stanowiący dziś siedzibę sejmu i rządu prowincji. Od skrzyżowania z Anichstrasse ulica Marii Teresy rozszerza się, wyglądem przypominając podłużny plac. Pod kolumną św. Anny, upamiętniającą obronę Tyrolu w 1706 r., rozsiadają się i turyści, i miejscowi. Po chwili skręcamy w lewo w malowniczą Kiesbachgasse. Koniecznie trzeba tu zajrzeć, będąc w Innsbrucku. Wzdłuż całej ulicy wznoszą się wysokie dawne domy szlacheckie. Obecnie w wielu z nich funkcjonują drogie sklepy i eleganckie restauracje, nad ulicę zwieszają się ozdobne szyldy. Każdy z domów jest inny, a jednocześnie wszystkie tworzą razem spójną wielobarwną kompozycję. Naszą uwagę zwraca zwłaszcza Helblinghaus z bogatą rokokową dekoracją. Stąd już tylko krok do słynnego Złotego Daszku (Goldenes Dachl)– jednego z symboli Innsbrucka. Reprezentacyjny powlekany złotem balkon został ukończony już w 1500 r. i miał symbolizować potęgę Habsburgów. Daszek (podobni jak i całą starówkę) najlepiej można obejrzeć z dzwonnicy – wieży dawnego ratusza – naprawdę nie szkoda wydać 4 euro na bilet wstępu. Kolorowe kamienice widziane z góry wydają się wielką wielobarwną makietą. W Innsbrucku oglądamy jeszcze z zewnątrz habsburski zamek Hofburg (możliwe jest także zwiedzanie pięknych wnętrz ze słynną Komnatą Gigantów na czele) i odwiedzamy dwie świątynie, a właściwie jedną z nich – katedrę (piękne barokowe wnętrze, w środku cenny manierystyczny grobowiec arcyksięcia Maksymiliana z pocz. XVII w.). Drugi kościół, na którym bardzo nam zależało (m.in. ze względu na renesansowe mauzoleum cesarza  Maksymiliana I i tzw. srebrną kaplicę) – Hofkirche, zastaliśmy … zamknięty. Z wnętrza dobiegały odgłosy organów, czemu nie można było wejść do środka? Czyżby – jak by to sugerowały informacje w przewodniku – do świątyni obowiązywały bilety wstępu, kupione w Tyrolskim Muzeum Sztuk i Tradycji Ludowych? Tego już dziś nie sprawdziliśmy. Pozostało poczucie niedosytu, ale będziemy przynajmniej po co do Innsbrucka wrócić – może z dzieciakami? Chętnie zwiedzimy wtedy rzeczone muzeum ludowe (ponoć jedno z najciekawszych w Europie), pospacerujemy po parku Hofgarten i wjedziemy na punkt widokowy na skoczni narciarskiej.

Łuk Triumfalny zamyka oś Maria-Theresien-Strasse.

A na północnym krańcu ulicy majaczą szczyty Nordkette.

Budynek pałacu Altes Landhaus – siedziba miejscowego parlamentu.

Niebiescy atakują!

Piękną Maria-Theresien-Strasse ozdabia kolumna Świętej Anny.

Godła zwierzęce zdobią skrzyżowanie ulic starówki…

…Kiebachgasse i Steingasse.

W perspektywie uliczki widać dzwonnicę.

Po deszczu zaułki nabierają uroku.

Habsburski zamek Hofburg.

Katedra św. Jakuba dominuje nad Placem Katedralnym.

Barokowa ambona na tle prezbiterium.

W transepcie dostojny grobowiec arcyksięcia Maksymiliana.

Liczy się każdy szczegół – brązowe detale mauzoleum arcyksięcia.

Piękno otacza nas ze wszystkich stron.

Róg Herzog-Friedrich-Strasse zdobi Helblinghaus.

Po drugiej stronie Herzog-Friedrich-Strasse stoi dzwonnica – pozostałość po starym ratuszu.

Schody na widokową dzwonnicę.

Złoty Daszek to prawdziwa wisienka na tyrolskim torcie.

Ponad 500 lat temu pokryto go 2657 pozłacanymi płytkami.

Dwukondygnacyjny wykusz jest bogato zdobiony.

Na południowym krańcu miasta widać skocznię, w tle szczyt Serles.

Z tarasu na dzwonnicy miejskie domy wyglądają jak na makiecie.

Żegnamy Innsbruck ostatnim spojrzeniem na katedrę.

Ale – aha! – mamy dziś mały sukces – udaje nam się kupić słynne czekoladki Mozartkugeln – widocznie sprzedają je nie tylko w Salzburgu. Kupujemy od razu cztery opakowania – będzie dobra pamiątka dla Dziadków. Chłopcom przywieziemy natomiast ozdobne tyrolskie dzwonki – udało nam się kupić trzy – dla każdego w innym kolorze.