Alpy Sztubajskie, dzień 4. Ilmspitze – najpiękniejsza ferrrata Austrii?

17 lipca 2017, poniedziałek

Piękny dzień, przed wieczorem chmurzy się, ale bez opadów, do 24 st.

Ferrata Ilmspitze – najpiękniejsza ferrata Austrii?

Długo zastanawialiśmy się jaką trasę wybrać na dzisiaj. Największym problemem okazałą się… pogoda! A dlaczego? Bo ładna i pewna, więc trzeba ten dzień wykorzystać jak najlepiej. A z drugiej strony pewnie dzisiaj będziemy mieli kryzys kondycyjny… No i co tu wybrać?

Ferrata Ilmspitze

Rano zjeżdżamy kilka kilometrów do centrum Neustift pod kolejkę Panoramabahn Elfer. Parking niby spory, ale już w znacznym stopniu zajęty. Kolejka gondolowa wywozi nas (w ramach naszej Stubai Card bezłatnie) na wysokość ok. 1800 m n.p.m.

Nie tracąc czasu, odnajdujemy odpowiedni kierunek i o 9:30 ruszamy w stronę doliny Pinnistal. Mijamy łąkę, z której startują paralotniarze, i oryginalną platformę widokową. Po podejściu kilkudziesięciu metrów w górę zaczynamy bardzo przyjemne zejście na halę Pinnisalm. Przyjemnie wytrasowana ścieżka trawersuje zbocza Elferspitze, stopniowo obniżając się na dno doliny. Przed nami piękne alpejskie widoki na wschodnie otoczenie doliny z imponującym Kirchdachspitze. Ach, byłby to piękny spacer z dziećmi!

Kolejka Panoramabahn Elfer wwozi nas na wysokość 1790 m.

Neustift im Stubaital zostaje w dole – wrócimy tu dopiero wieczorem.

Hale przy górnej stacji kolejki to ulubione miejsce startu paralotniarzy.

Mijamy punkt widokowy i idziemy na południe.

Zejście w dolinę Pinnistal to prawdziwa przyjemność.

Ścieżka wije się wśród soczystej zieleni w prawdziwie alpejskich widoków.

Szlak sprowadza w dolinę w okolicy schroniska Pinnisalm.

Po niespełna 40 minutach docieramy na halę Pinnisalm (1560 m n.p.m.). Wybierając wjazd kolejką, a następnie zejście do doliny, oszczędziliśmy sobie 600 m wysokości i około dwie godziny podejścia, które czekałoby nas, gdybyśmy zaczęli dzisiejszą wycieczkę z przysiółka Neder. Do tego miejsca można też dostać się minibusem Pinnisshuttle, który zawozi turystów aż do ostatniej hali w dolinie – Karalm. To jednak spory koszt (13 euro/osoba), a wjazd kolejką „załatwiamy” w ramach Stubai Card.

Dnem doliny prowadzi kamienista, wygodna droga, którą sprawnie zaczynamy zdobywać wysokość. Po pół godziny meldujemy się na hali Karalm (ok. 1750 m n.p.m.). Tu jest ostatni gościniec, w którym można się posilić i odpocząć. Podobny był na Pinnisalm (i jeszcze jeden niżej, na Issenangeralm, miniemy go dopiero w drodze powrotnej). Oboje zgadzamy się, że w tej okolicy są bardzo przyjemne, łatwo dostępne szlaki dla rodzin z dziećmi. Można na przykład zrobić sobie bardzo przyjemną kilkugodzinną pętlę spod górnej stacji kolejki do Elferhütte, dalej przez Panoramaweg zejść na halę Karalm, a potem po zejściu na halę Pinnisalm wejść z powrotem do górnej stacji kolejki ścieżką, którą my schodziliśmy w dolinę.

My teraz nie korzystamy z oferty bacówek – dłuższy postój planujemy dopiero w schronisku na przełęczy Pinnisjoch. Ścieżka wprowadza na przełęcz wyjątkowo wygodnymi zakosami – nawet specjalnie nie czuje się tu zdobywania wysokości. Zachwycamy się alpejskimi kwiatkami – co najmniej kilka gatunków nie przypomina naszych tatrzańskich roślin, więc nie możemy się oprzeć pokusie robienia zdjęć. Szczególnie ładne są „takie różowe” (potem sprawdzamy ich nazwę – różaneczniki alpejskie) – tworzą całe barwne połacie na pograniczu hal i kosodrzewiny – piękne!

Ruszamy w górę doliny Pinnistal.

Po chwili mijamy schronisko Karalm (1747 m n.p.m.).

Za schroniskiem ścieżka zaczyna piąć się zakosami na przełęcz.

Podziwiamy różaneczniki alpejskie.

Nazw niektórych kwiatów nawet nie znamy

…ale i tak są piękne!

Wygodnie poprowadzone zakosy wprowadzają na wysokość 2370 m.

W pewnym momencie na naszej drodze staje urocza ławeczka – chyba czeka specjalnie na nas! Nie możemy się oprzeć i robimy sobie krótki odpoczynek na uzupełnienie kalorii. Idziemy już prawie dwie godziny i dochodzimy do poziomu 2000 m – należy nam się!

Przez pewien czas szlak ma mniejsze nachylenie i prowadzi pięknymi halami. Ich uroki doceniły też alpejskie krowy, które postanowiły nie wpuścić nas do swojego królestwa. Na szczęście po spojrzeniu im głęboko w oczy dały obejść się bokiem:) Tutejsze krowy są wyjątkowo czyste i… ładne – nadają się wprost do reklamy wiadomej czekolady ;-).

Oj, chyba nie przejdziemy dalej…

Tutejsze hale są intensywnie wypasane.

Krowy pięknie komponują się z alpejskim krajobrazem.

Przed nami jeszcze ostatnia porcja zakosów i po niespełna trzech godzinach meldujemy się na przełęczy Pinnisjoch (2370 m n.p.m.). Tuż za nią skrywa się urocze schronisko Innsbrucker Hütte. Zasiadamy na słonecznym tarasie z pięknym widokiem na otoczenie doliny Gschnitztal i zamawiamy po radlerku, a do tego Apfelstrudel i ciasto morelowe – pycha!

Przed nami przełęcz Pinnisjoch.

Stąd już tylko krok do bardzo przyjemnego schroniska Insbrucker Hütte (2370 m).

Przełęcz Pinnisjoch to popularne miejsce odpoczynku.

Widok na południowe otoczenie doliny Gschnitzal.

Na zachodzie majaczy dumnie Habicht (3277 m n.p.m.).

O 13:00 pokrzepieni ruszamy dalej. Spoglądamy z przełęczy, że do naszego Ilmspitze jest całkiem niedaleko. Jaka tam godzina podejścia do ferraty, eee, przesada – myślimy. Szlak jest bardzo przyjemny – ścieżka wchodzi pomiędzy dolomitowe skały, prowadzi głównie po prawej (wschodniej) stronie grani to podchodząc trochę, to opadając. Po ok. 20 minutach zaczynają się ubezpieczenia, zakładamy więc sprzęt, jak każą, chociaż trudności nie trwają długo. Po 40 minutach widzimy w oddali drogowskazy w dwie strony – aaa, to pewnie to rozejście się dróg wejściowej i zejściowej na nasz szczyt – mówimy sobie… Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że to dopiero odejście szlaku na szczyt Kalkwand, a przed nami jeszcze prawie pół godziny drogi pod Ilmspitze. Szlak jest jednak przyjemny – prowadzi widokowym grzbietem przez kopulaste wzniesienia aż do podnóża Ilmspitze. Dojście to jednak faktycznie bita godzina, nie chce być inaczej… Patrzymy na zegarki – oj, wcześnie w domu to my dziś nie będziemy.

My ruszamy na wschód, w kierunku szczytu Kalkwand.

Wchodzimy w dolomitowy park skalny.

Dolina Pinnistal została daleko w dole.

Nasza ścieżka trawersuje stoki Kalkwanda (2564 m n.p.m.).

Dolomitowe wychodnie skalne mają bajkowe kształty.

Rzut oka za siebie – jaki piękny mamy dziś szlak!

Przed nami widać już nasz cel – szczyt Ilmspitze (2692 m n.p.m.).

Na szczyt Ilmspitze prowadzi piękna, dość wymagająca ferrata.

Ze dawnego schronu, który kiedyś stał przy początku ferraty, została już tylko kupa desek. Zadziwia nas brak ludzi – od przełęczy nie spotkaliśmy nikogo, teraz na ferracie przed nami jedna dziewczyna znika po chwili w skałach. Teraz kolej na nas. Hmm, początek ferraty nie zachęca –  tak jakoś jest pionowo i odpychająco, i nie wiadomo gdzie nogę postawić – tu są najtrudniejsze miejsca, wyceniane w miejscowej broszurce na C/D. Jak na nasz gust na pierwszym (ale krótkim) odcinku D jak się patrzy. Zastanawiamy się, czy iść wyżej, bo dużą ilością czasu to my dzisiaj nie dysponujemy. Szkoda nam jednak nie wejść na szczyt, skoro weszliśmy aż tutaj, M. udało wgramolić się jakoś na pierwszy pionowy próg; męska decyzja, idziemy!  Dalej, zgodnie z opisem ferraty w przewodniku, trudności z każdym krokiem maleją i droga robi się naprawdę ciekawa i w miarę wygodna. Można mieć uwagi do słabego naciągnięcia liny, ale kto by tam czepiał się szczegółów.

Początek ferraty do łatwych nie należy.

Jak już tu weszliśmy, nie ma odwrotu – droga zejściowa jest dużo łatwiejsza.

Przełęcz zostaje coraz bardziej w dole.

Dzielnie wspinamy się coraz wyżej.

Odwracamy się do tyłu i odnajdujemy szlak, którym przyszliśmy.

Wyżej teren staje się łatwiejszy.

Rzut oka na piękny Elferspitze.

Gdzie by tu dalej?:)

Piękny powietrzny trawers.

Jedna z głównych atrakcji ferraty – duży krok nad głęboką szczeliną.

Jak człowiek zerka w dół, w głowie może się zakręcić.

A nad tymi czeluściami piekielnymi musimy zrobić krok!.

Pod szczytem spotkamy jeszcze mroczny komin z zaklinowanym blikiem skalnym.

R. wdrapuje się na szczyt. Już prawie, prawie!

Po drodze atrakcji co nie miara, a trudności nie wychodzą poza dobre C. Sporo prawie pionowych ścian, fajny krok nad głęboką rozpadliną (dreszczyk emocji gwarantowany!), ciemny kominek z zaklinowanym nad głowami głazem… Ostatni odcinek granią przed szczytem i nareszcie – jesteśmy na Ilmspitze (2692 m n.p.m.)! Po krótkiej ocenie pogody decydujemy się odpocząć nieco niżej, bo zbierające się na horyzoncie chmury świadczą o tym, że w ciągu kilkunastu minut może nadciągnąć burza. Schodzimy kilkadziesiąt metrów tą samą drogą, a potem za strzałką z napisem „ABSTEIG” skręcamy na wschód (schodząc – w lewo) i tutaj dopiero rozsiadamy się na zasłużony odpoczynek. Pijemy cudowną herbatkę i wcinamy kanapki. Kłębiące się chmury nie pozwalają nam się zrelaksować – ruszamy dalej – odpoczniemy w schronisku.

Na szczycie Ilmspitze (2692 m n.p.m.).

Widok z Ilmspitze na północny wschód.

…i na zachód, w stronę Habichta.

To wszystko w oprawie pięknych dolomitowych skałek.

Na postój pozwalamy sobie dopiero w łatwiejszym terenie.

Zejście początkowo jest całkiem przyjemne – trochę drabinek, trawersy malowniczymi półkami skalnymi. Przypomina nam się ferrata Ivano Dibona w masywie Cristallo z zeszłego roku. Dalej jednak robi się mniej przyjemnie – zaczynają się uciążliwe piargi, dużą część trasy stanowi bardzo niewygodne i niezbyt bezpieczne zejście żlebem wypełnionym kruchym materiałem skalnym. Do tego ciągle słyszymy niepokojący hałas spadających kamieni. Dopiero po dłuższej chwili dowiadujemy się, co jest źródłem tych obsunięć – to duże stado kozic! Na szczęście teraz są już poniżej nas, więc możemy odetchnąć z ulgą – nie strącą na nas kamieni.

W pewnym momencie przekraczamy źleb, zsuwając się z asekuracją kilkudziesięciometrowej liny. Dalej już prawym brzegiem żlebu po piargach, ale wzdłuż skał. Znowu jak w Dolomitach. Dopiero po ponad godzinie dostrzegamy przed nami w dole ścieżkę wyprowadzającą z powrotem do początku ferraty. A tu znowu niespodzianka – nasze znajome kozice znowu są nad nami i zrzucają sporo kamieni na naszą ścieżkę. Próbujemy je przepędzić krzykiem, ale mają nas w…. Cóż nam pozostaje – po zrobieniu kilku zdjęć (niestety kozice zlewają się ze skalnym tłem) i sprawdzeniu kasków ruszmy naprzód. Na szczęście kozice jakby nam się przyglądały i na te kilkanaście sekund zastygły w bezruchu i nie zrzuciły nam nic na głowę :-). Nie mieliśmy dotąd pojęcia, że taki piękny kierdel kozic (było ich ponad dwadzieścia sztuk) może stanowić tak duże niebezpieczeństwo w górach!

Zejście z Ilmspitze prowadzi inną, łatwiejszą drogą.

Trawersujemy pięknymi półkami skalnymi.

Czujemy się jak w Dolomitach.

Pokonanie stromej ściany ułatwia szereg klamer.

Ścieżka sprowadza do gigantycznego żlebu. To niezbyt przyjemny odcinek.

Rzut oka do góry – stamtąd zeszliśmy!

Teraz przed nami już tylko bezpieczna droga powrotna. Zmęczeni, gramolimy się ścieżką z powrotem do punktu startu ferraty (droga zejściowa sprowadza żlebem ponad 100 m niżej niż punkt wyjścia). Zbliża się już 18:00, więc każdy krok w górę po całym dniu wędrówki zaczyna być bolesny. Droga dojściowa, tak przyjemna kilka godzin temu, teraz męczy i dłuży się. Szczególnie podejścia, a jest ich kilka, dają się nam we znaki. Goni nas jednak groźba deszczu i burzy.

Kończymy herbatę z jednego termosu, zostawiając drugi „na czarną godzinę”. W pośpiechu kubek z termosu zalicza upadek w przepaść. No trudno, mówimy sobie. Po chwili jednak kilkadziesiąt metrów niżej czeka na nas jakby nigdy nic na naszej ścieżce – ale zaliczył przygodę! Będzie miał co opowiadać „przy herbacie”;-). O 18:30 z niekłamaną radością witamy znajome schronisko i zasiadamy w cieplutkiej jadalni.

Przed nami przyjemna ścieżka, choć trzeba uważać na spadające kamienie!

Mimo zmęczenia nie pozostajemy obojętni na uroki szlaku.

I wreszcie upragniony widok – Insbrucker Hütte i OBIAD!

Atmosfera w Innsbrucker Hütte jest naprawdę schroniskowa (w dobrym tego słowa znaczeniu) – jadalnia przytulna, jest gitara i akordeon, gry dla dorosłych i dzieci. Chciałoby się tu zamieszkać. Dzisiaj jednak nie jesteśmy do tego przygotowani. Szybko zjadamy bardzo dobre spaghetti, popijamy piwem, herbatą i (podejrzanie kakaowym) cappuccino, i o 19:20 ruszamy na dół.

Przed nami – bagatela – 1400 m wysokości zo zgubienia i ok. 11 km zejścia. Na szczęście ścieżka jest wygodna i bezpieczna. Pogoda się nieco poprawiła, więc spokojnie schodzimy znanymi wygodnymi zakosami i dalej drogą dnem doliny Pinnisalm. Przed 21:00 robimy krótki postój, wypijając resztę herbaty („czarna godzina” nadeszła!) i lecimy dalej. Szlak na chwilę zbacza pomiędzy zabudowania i przez chwilę prowadzi leśną ścieżką, co trochę nas niepokoi, bo robi się już prawie zupełnie ciemno, czołówki co prawda w plecaku czekają w gotowości, ale i tak to żadna przyjemność. Po chwili na szczęście wracamy do znanej szerokiej drogi, która w zapadającym zmroku jest znacznie pewniejsza.

Zadziwia nas spore nachylenie drogi, utrzymujące się aż do samego wylotu doliny, wyraźnie większe niż w jej wyższej części, ale cóż – gdzieś trzeba zgubić te 1400 m przewyższenia! Tylko nasze nogi nie chcą tego zrozumieć. Przed 22:00 meldujemy się u wylotu doliny w Neder i skręcamy zgodnie z drogowskazem na Neustift. Droga ku naszemu (i naszych nóg) niezadowoleniu znowu pnie się trochę w górę, ale potem już sprowadza do centrum Neustift. Ostatnie kilkadziesiąt metrów to zakosy po łące sprowadzające za drogowskazem do mostku na rzece i prosto pod dolną stację kolejki, gdzie czeka nasza bryka. Udało się!!! Znowu będzie co wspominać!

Znajoma przełęcz Pinnisjoch. Zaczynamy schodzić mocno wieczorową porą.

Po prawej uśmiecha się do nas Ilmspitze – tutaj dziś byliśmy!

Przy schronisku Karalm spotykamy takie słodziaki!

Gigantyczna, pęknięta na pół wanta za schroniskiem Pinnisalm.

Neustift witamy już późnym wieczorem.

Dzisiejsza nasza trasa to właściwie materiał na dwie wycieczki. Dojście do schroniska Innsbrucker Hütte na przykład z okolic górnej stacji kolejki Panoramabahn Elfer to świetna propozycja na rodzinny górski spacer. A przejście ferraty na Ilmspitze to osobna spora wycieczka ze schroniska (zajęła nam ponad 5 godzin). Zadziwiło nas to, że w tej części trasy spotkaliśmy tylko jedną osobę – przed nami na ferracie i jeszcze z daleka widzieliśmy jedną osobę na szczycie Ilmspitze. Podczas podejścia spotkaliśmy kilkanaście osób, a podczas zejścia minęliśmy kilka w górnej części zakosów.

W naszej pamięci grań z Kalkwand i Ilmspitze pozostanie jako jeden z najładniejszych szlaków, przypominający nam bardzo zeszłoroczne szlaki w Dolomitach. Wapienne, miejscami równie białe i kruche skały, piękne formacje skalne, emocjonująca ferrata – mimo zmęczenia po stokroć było warto!

Nasza dzisiejsza trasa – piękna, ale wymagająca

Dzisiejsza trasa w liczbach:
13 godzin, 25 km, przewyższenie ok. 1600 m w górę i 2400 m w dół

Alpy Sztubajskie, dzień 3. Schaufelspitze (3333 m n.p.m.) i Stubaier Gletscher

16 lipca 2017, niedziela

Słonecznie, ale chłodno, w dolinach ok. 17, w górach ok 7 stopni

Schaufelspitze (3333 m n.p.m.) i Stubaier Gletscher,
czyli wysokie góry dla każdego

Zazwyczaj staramy się być dobrze przygotowani do wyjazdu – mamy ustalone trasy, wbite w pamięć mapki. Tym razem jesteśmy w proszku. Byliśmy tak zabiegani przed wakacjami, że nie starczyło czasu na dopięcie wszystkiego na ostatni guzik. Przy porannej kawie, zarzuceni mapami i przewodnikami, próbujemy nadrobić zaległości. Gdzie by tu dzisiaj pójść? Nie jest już wcześnie, a jednocześnie chcielibyśmy zaaklimatyzować się trochę do wysokości. Po kolejnych łykach kawy nadchodzi olśnienie. Mieszkamy w dolinie Stubai? Rozwiązania najprostsze zazwyczaj są najlepsze. W rezultacie mamy to, na co nam zależało. Łatwą wycieczkę aklimatyzacyjną na znacznej wysokości, z pięknymi widokami.

Wejście na Schaufelspitze (3333 m n.p.m.) z podjazdem kolejką Stubaier Gletscherbachn

Chcielibyście pojechać w rodziną w Alpy, zobaczyć z bliska lodowiec i nie wiecie, od czego zacząć? Jaka trasa będzie łatwa, bezpieczna i przyjazna dla rodzin? Już podpowiadamy! Wybierzcie się do miejscowości Mutterbergalm w dolinie Stubai. Stąd wyrusza kolejka gondolowa, która wywozi turystów na punkt widokowy położony na wysokości ponad 3200 m n.p.m. Nawet jeśli ktoś nie lubi chodzić po górach, już samo zobaczenie setek alpejskich szczytów z majaczącymi na południu Dolomitami będzie nie lada przeżyciem! Dodatkową atrakcją (nawet dla rodziców z kilkuletnimi dziećmi!) jest możliwość odbycia spaceru po lodowcu wzdłuż ostatniego, trzeciego odcinka kolejki. Wycieczka jest zupełnie bezpieczna, szlak (tzw. Gletscher Pfad) jest oznaczony, bezpieczny i nieznacznie nachylony, wyposażenie lodowcowe nie jest potrzebne, przydatne mogą okazać się jedynie kijki, no i oczywiście porządne buty za kostkę. Możliwość odbycia alpejskiej przygody dla każdego (ok. 50 min w górę, 40 min w dół).

My dzisiaj też urządzamy sobie taką atrakcję. Przy dolnej stacji kolejki kupujemy Stubai Card – kosztuje 64 euro, ale umożliwia tygodniowe (5 z 7 dni) korzystanie  kolejek linowych w dolinie sztubajskiej. Gondole są ogromne i komfortowe. Jak ktoś zasmakuje narciarstwa zjazdowego w Alpach, trudno mu będzie chyba wrócić na nasze stoki… Wjeżdżamy w górę doliną Fernau i zwracamy uwagę na ogromną ingerencję przemysłu narciarskiego w krajobraz. Trasy zjazdowe, sztuczne zbiorniki wody, słupy wyciągów – wszystko zostało tu podporządkowane rozrywce człowieka. W zimie zabawa jest przednia, ale otoczenie zostało zeszpecone raz na zawsze. Coś za coś.

Pierwszy przystanek kolejki to Mittlestation Fernau (2300 m n.p.m). Można tu wysiąść i np. przejść się do położonego tuż obok schroniska Dresdner Hütte. My zostajemy w gondoli (nie trzeba się przesiadać!) i jedziemy do położonej wyżej stacji Bergstation Eisgrat (2900 m n.p.m.). Można pojechać jeszcze jeden odcinek, aż na samą górę, ale my dzisiaj nie korzystamy z tej możliwości. Kusi nas przejście lodowcem ostatnich 250 m przewyższenia (chętni mogą też odwiedzić wydrążoną w lodowcu jaskinię, dostępną do zwiedzania niedaleko tej stacji – wstęp 6 euro/os.).

Ta kolejka ułatwi nam dzisiaj aklimatyzację.

Ruszamy na ścieżkę przez Schaufelferner.

Zamiast na lód wchodzimy na… biały materiał chroniący śnieg przed promieniami słońca.

Dalej lodowiec pokrywa cienka warstwa spadłego niedawno śniegu.

Wycieczka ma charakter zupełnie rekreacyjny. Z rakami, czekanami i kaskami przytroczonymi do plecaków czujemy się zupełnie głupio, bo ścieżka jest nieznacznie nachylona i ma charakter bardziej pola firnowego. Idziemy wzdłuż zimowej trasy narciarskiej. Ze stacji Eisgrat dobywają się głośne dźwięki tyrolskiej muzyki. No glacier-disco normalnie. Można tańczyć, można śpiewać, co kto chce. Miłośnicy gór nie zabawią tu pewnie długo. Podśmiewamy się trochę, ale obiektywnie fakt istnienia ścieżki po lodowcu dostępnej dla wszystkich jest z punktu widzenia turystyki dużą wartością.

Wejście przypomina nam zimowe górskie wycieczki.

Tego w górach jeszcze nie widzieliśmy (wysokość prawie 3150 m n.p.m.!)

Widoki odsłaniają się bajkowe. 'Tu byłem’ po raz pierwszy:)

Spojrzenie w dół na ostatnie metry szlaku już spod restauracji Jochdohle.

M. nie mogła się oprzeć. Królowa (jak zawsze) jest tylko jedna:) (w tle Zuckerhütl).

Idziemy leniwym tempem – wysokość (dobijamy do 3000 m) daje o sobie znać. Lodowiec Schaufelferner szybko jednak się kończy i stajemy na grzbiecie. Znajduje się tu położona najwyżej w Austrii restauracja (3150 m n.p.m.) – o walorach smakowych się nie wypowiadamy, bo tutejszych dań nie próbowaliśmy, ale walory widokowe są. I to duże. Po dotarciu do grzbietu ścieżka skręca w lewo i po kilku minutach stajemy przy końcowej stacji kolejki. Stąd wygodne metalowe stopnie z poręczami (bezpieczne nawet dla kilkuletnich dzieci) wiodą na fantastyczny taras widokowy – Top of Tyrol  (3210 m n.p.m.). Przez dłuższą chwilę podziwiamy panoramy. Odnajdujemy na horyzoncie bliskie naszemu sercu Dolomity z Marmoladą w czapie lodowca – byliśmy tam niemal równo rok temu!

Restauracja Jochdohle to najwyżej położona restauracja w Austrii.

Spod restauracji podchodzimy do górnej stacji kolejki znowu po białym kobiercu.

Rewelacyjna platforma widokowa – łatwo dostępna też dla dzieci i osób starszych

Cel większości turystów wjeżdżających kolejką.

Widok z platformy jest rzeczywiście piękny (ten na południowy zachód).

Po zejściu z punktu widokowego odpoczywamy chwilę na małej przełączce obok górnej stacji kolejki, pijemy herbatę i uzupełniamy kalorie. Po takim oddechu z wielką przyjemnością udajemy się na położony tuż obok szczyt Schaufelspitze (3333 m n.p.m.). Wejście zajmuje ok. pół godziny (zejście ok. 20 min). Ścieżka wspina się dość stromo, szlak jest zasłany materiałem skalnym (uwaga na spadające kamienie!), miejscami jest dość powietrznie, więc w żadnym wypadku nie jest to odpowiednie miejsce na wycieczki z małymi dziećmi. Sprawni turyści górscy z wejściem na szczyt nie będą mieć żadnego problemu (trzeba pilnować ścieżki, bo szlak nie jest oznakowany). A wejść warto, bo widoki są naprawdę przepiękne. Widać jak na dłoni całą Doliną Sztubajską, masyw Zuckerhütla, pasmo Dolomitów ma horyzoncie, a na południowym-wschodzie Alpy Zillertalskie. Na szczycie stoi niewielki krzyż, jest nawet księga wejść.

Schaufelspitze (3333 m n.p.m.) – nasz dzisiejszy cel.

Podejście po rumoszu skalnym nie jest zbyt trudne.

Za nami zostaje górna stacja kolejki i platforma widokowa.

Na chwilę osiągamy grań, tworzącą tu ładny taras widokowy.

Na górną część doliny Fernautal patrzymy jak z lotu ptaka.

Na wierzchołku Schaufelspitze stoi krzyż, jak na większości tutejszych szczytów.

Jest nawet zeszyt wejść.

Szczyt Schaufelspitze (3333 m n.p.m.)

Czujemy się jak ptaki w chmurach.

Nic tylko rozwinąć skrzydła.

Jeszcze na chwilę na wschodni wierzchołek.

Pod nami pokryty wyciągami lodowiec Gaiskarferner.

Na wschodnim wierzchołku Schaufelspitze.

Zuckerhütl w pełnej krasie.

Ściany Schaufenspitze mają rudawe zabarwienie.

Schodząc, znowu mijamy miły taras.

Tak nowoczesnej kapliczki nie widzieliśmy nie tylko w górach.

Na południowym horyzoncie majaczą Dolomity.

Po zejściu z Schaufelspitze udajemy się prosto do kolejki. Tym razem wysiadamy na stacji Mittlestation Fernau, by przyjrzeć się z bliska otoczeniu Dresdner Hütte. Zielona soczysta trawa, owce, szum potoku – bardzo tu alpejsko. Samo schronisko to duży kamienny budynek, ale biało-zielone okiennice dodają mu dużo ciepła. Przed schroniskiem plac zabaw dla dzieci, obok ferrata szkoleniowa. Siedzimy chwilę na trawie i cieszymy się górskim zmęczeniem. Potem zjeżdżamy kolejką na sam dół na parking.

Dresdner Hütte w pięknym otoczeniu.

Ma ktoś ochotę na zwiedzanie?

Urocza towarzyszka naszego postoju.

Po południu pichcimy sobie „budżetowy obiad” na bazie parówek i ryżu😊, a przede wszystkim porządkujemy zapiski i zdjęcia oraz kończymy plan na następne dni – musimy przecież wiedzieć, czego się nie możemy doczekać!

Nasz dzisiejszy spacer aklimatyzacyjny

Salzburg – miasto Mozarta

15 lipca 2017, sobota

Dzień „frontowy”, z przelotnymi opadami, 15-19 stopni

Podróż w Alpy Sztubajskie, dzień 2.

Oberegging-Salzburg

Z Oberegging wyjeżdżamy kilka minut po 10:00 – nie byliśmy w stanie wcześniej zwlec się z łóżek. Dojazd do Salzburga autostradą zajmuje nieco ponad dwie godziny. Co chwilę szyby spłukuje ulewny deszcz, a temperatura spada do 12 stopni. Na szczęście Salzburg wita nas słońcem i całkiem przyjemną pogodą. Parkujemy na podziemnym parkingu niedaleko Kajetaner Platz (zabytkowa starówka jest wyłączona z ruchu samochodowego) i ruszamy na czterogodzinny spacer po mieście.

Salzburg

Jak głosi legenda, w VII w. św. Rupert, uznawany za założyciela miasta, miał uderzyć laską pasterską w salzburskie skały i spowodować wypłynięcie z nich słonej wody, w ten sposób odkrywając bogate złoża solne. Salzburg – miasto soli, pięknie położone na przełomie uroczej alpejskiej rzeki Salzach, jest głównie znany jako miasto Mozarta. Salzburg przyciąga jednak nie tylko melomanów. Piękno zabytkowego centrum, z wpisaną na listę UNESCO starówką, wabi tu każdego roku tysiące turystów. To jedno z najpiękniejszych miast, jakie kiedykolwiek widzieliśmy.

W zaplanowaniu spaceru po mieście bardzo pomogła nam trasa świetnia opisana w przewodniku „Austria” wydawnictwa Michelin, w którym jest też dużo przejrzystych mapek. Zgodnie z propozycją autorów przewodnika zaczynamy od zwiedzenia salzburskiej katedry. Już sam plac katedralny zadziwia rozmachem. Z jednej strony monumentalna świątynia, z drugiej dawne pałace biskupie i piękne fontanny. No, miasto wie, jak się pokazać:) Sama katedra, zbudowana w XVII w, prezentuje mieszankę stylów baroku i włoskiego renesansu. Warto wejść do środka – wnętrze jest zupełnie inne od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Szczególną uwagę przyciąga bogato zdobione sklepienie. W środku trzeba koniecznie odszukać piękną romańską chrzcielnicę, w której w 1756 r. przyjął chrzest Mozart.

Salzburg wita imponującą bryłą katedry.

Fasada została wykonana z jasnego marmuru.

Barokowe wnętrze katedry zdobione dekoracjami stiukowymi.

Sklepienie przypomina nam rzymską bazylikę św. Piotra.

W tej romańskiej chrzcielnicy był chrzczony sam Mozart.

Na Placu Katedralnym naszą uwagę przyciąga złota kula.

Miejsce, którego nie można pominąć przy okazji wizyty w Salzburgu, to położony nieopodal katedry cmentarz św. Piotra. Od wieków chowano tutaj przedstawicieli najznamienitszych rodów. Najbardziej reprezentacyjne grobowce umieszczone są pod arkadami za ozdobnymi żelaznymi kratami. Szczególnie warto zwiedzić wykute w skałach wzgórza Mönchsberg katakumby (wstęp 2 euro/os.). Abstrahując od atrakcyjności samych katakumb (drążone w skale jaskinie datuje się na czasy wczesnochrześcijańskie!), widok, jaki otwiera się z wyższych kondygnacji na nakładające się na siebie wieże salzburskich kościołów jest naprawdę niezapomniany.

Na cmentarzu św. Piotra chowano przedstawicieli najznamienitszych rodów.

Grobowce patrycjuszy znajdują się pod arkadami.

Katakumby wykute w skałach wzgórza Möchsberg.

Uważa się, że sięgają czasów wczesnochrześcijańskich.

Kaplica św. Gertrudy

Tarasy katakumb stanowią świetny punkt widokowy.

Z katakumb kierujemy się w kierunku opactwa benedyktyńskiego św. Piotra. Tutejsza pierwotnie romańska świątynia została przebudowana w XVII i XVIII w. na trójnawową barokową bazylikę. Warto zajrzeć do środka – bogactwo zdobień wnętrza świątyni zapiera dech w piersiach. Wewnątrz można zobaczyć grobowiec św. Ruperta – założyciela miasta. Nam do gustu szczególnie przypadła kruchta, która zachowała swój surowy, romański charakter.

Piękny romański portal bazyliki opactwa św. Piotra.

Wnętrze bazyliki prezentuje bogaty barokowy wystrój.

Złocone figury zdają się żywe.

Niektóre surowym okiem spoglądają na zwiedzających.

Memento mori…

Niedaleko opactwa benedyktyńskiego znajduje się inna arcyciekawa świątynia XIII-wieczny kościół franciszkanów. Wnętrze to prawdziwa gratka dla miłośników architektury – za ciemną, surową romańską nawą wyrasta strzeliste gotyckie prezbiterium. Kolumny są tak wysokie, że gdy popatrzymy do góry, w głowie się kręci! Moglibyśmy tu siedzieć i siedzieć, tropić poszczególne style, przyglądać się zdobieniom. Przez chwilę oddajemy się tej przyjemności – z dziećmi byłoby to nie do zrobienia.  Kiedyś zastanawialiśmy się, jak może fascynować kogoś zwiedzanie kościołów. Z tym jest jak z winem. Do wszystkiego trzeba dojrzeć.

Strzelista bryła kościoła franciszkanów.

Mroczna romańska nawa.

…przechodzi w jasne gotyckie prezbiterium.

Zdobienia ścian przywodzą na myśl mieszczańskie domy.

Romański portal na ścianie bocznej.

Przechodzimy przez Plac Uniwersytecki. Wzrok przyciąga tu głównie piękna barokowa kolegiata. Jakie wielkie nagromadzenie pięknych zabytkowych kościołów w Salzburgu!

Barokowa kolegiata pochodzi z pocz. XVIII w.

Inny charakterystyczny rys tego miasta to wysoka – jak na zabytkowe centrum – zabudowa. Miasto, wciśnięte między rzekę Salzach i okoliczne wzgórza, mogło rozwijać się tylko „do góry”. Ciasne uliczki łączą ze sobą zadaszone wąskie przejścia – obecnie wiele z nich zajmują wystawy ekskluzywnych sklepów. Nad głowami wiszą ozdobne szyldy. Jeśli ktoś szuka pięknych urbanistycznych plenerów fotograficznych, powinien wybrać się zwłaszcza w okolicę ulic Getreidegasse i Judengasse. W żółtym domu przy Getreidegasse 9 przyszedł na świat Mozart – obecnie jest tu urządzone muzeum, w którym można zapoznać się z realiami życia codziennego wielkiego kompozytora. Najlepiej wybrać się tu na spacer w godzinach porannych – potem uliczkami płynie różnojęzyczny tłum i wycieczka nie jest aż tak przyjemna.

Wąskie uliczki Salzburga. W tle widać wieżę ratuszową.

Prawdziwą ozdobą są kute żelazne szyldy.

Mogą się nimi pochwalić zarówno sklepy z długą tradycją.

… jak i całkiem współczesne przybytki:)

Getreidegasse 9. Tu urodził się Mozart.

Pomysłowy prototyp domofonu.

My kierujemy się do podnóży wzgórza Mönchsberg. Po drodze mijamy dawny wodopój, zbudowany w 1695 r. dla koni arcybiskupów. Zdobiące go freski przedstawiające konie wyglądają jak dawna wersja współczesnego graffiti.

Barokowy wodopój dla koni ze stajni arcybiskupiej.

Kilka zdjęć i pędzimy na wzgórze. Najszybciej można się tu dostać windą, odjeżdżającą z ulicy Gstättengasse 13. Bilet w obie strony kosztuje 3,60 euro, więc tani nie jest, ale warto! Taras na szczycie wzgórza to chyba najlepszy punkt widokowy w mieście. Widać stąd jak na dłoni nie tylko piękną starówkę, przeciętą zieloną linią rzeki Salzach i ozdobioną w okoliczne wzgórza, ale i całą twierdzę Hohensalzburg. Warownia sięga korzeniami XI w. i  jest jednym z największych zamków w Europie. W kolejnych stuleciach pełniła funkcje rezydencyjno-obronne – była siedzibą tutejszych arcybiskupów. My, niestety, dziś nie zwiedzamy jej dokładnie – na to potrzeba co najmniej połowy dnia. Może w drodze powrotnej się uda? (twierdzę udało się zwiedzić podczas zimowej wycieczki z dziećmi – relacja tutaj)

Gstättengasse przytulona do zboczy wzgórza Mönchsberg.

Wzgórze Mönchsberg to wspaniały punkt widokowy na stary Salzburg.

Jak na dłoni widać zamek Hohensalzburg.

Przez miasto przepływa urocza rzeka Salzach.

Spacer po Salzburgu kończymy odwiedzeniem jeszcze jednego pięknego punktu widokowego. Przechodzimy na drugą stronę rzeki Salzach i kierujemy się do ogrodów Mirabell. To miejsce pełne turystów. Reprezentacyjne ogrody zamku Mirabell zdobią przepiękne, rozległe dywany kwiatowe, które pięknie komponują się z zamykającą perspektywę warownią Hohensalzburg. Konia z rzędem temu, kto nie zrobi sobie tu zdjęcia „tu byłem”!

Przez kładkę dla pieszych przechodzimy na drugą stronę.

Piękne ogrody Mirabell.

Ostatni punkt programu to zasłużony obiad. Zadekowujemy się we włoskiej knajpce położonej niedaleko Kajetaner Platz (i naszego parkingu – czarne chmury na horyzoncie straszą, dobrze być już blisko samochodu). Ceny umiarkowane, wnętrze przyjemne – na ścianie wiszą weneckie maski, siedzimy przy oknie i obserwujemy turystów przechodzących ulicą. Chwilo, trwaj!

Spacer kończymy na Residentzplatz z drugiej strony katedry.

Plac zdobi piękna XVII-wieczna fontanna.

Residentzplatz w innej odsłonie.

Salzburg opuszczamy po czterech godzinach spaceru, pełni wrażeń, a jednocześnie z poczuciem niedosytu – można dostać tu turystycznego oczopląsu! Oj, jest co robić! Chętnie wrócimy do Salzburga raz jeszcze – może na słynny jarmark bożonarodzeniowy, jeden z największych w Europie? Musimy kiedyś spróbować też słynnych Mozartkugeln – nadziewanych okrągłych czekoladek z wizerunkiem Mozarta – pełno ich było w każdym sklepie, a my – ofiary losu – sobie nie kupiliśmy.

Słynne okrągłe nadziewane czekoladki to najlepsza pamiątka z Salzburga.

Nasz czas: Oberring-Salzburg: 10:10-13:00; spacer po Salzburgu: 13:00-17:00.

 

Salzburg-Neustift im Stubaital

Właściwie cały czas mkniemy wygodnie autostradą z pięknymi górskimi panoramami na horyzoncie. Przymusowy przestój (ok. 45 minut) mamy tylko na granicy austriacko-niemieckiej (trwają jakieś wyrywkowe kontrole graniczne). Po zjeździe a autostrady musimy uiścić opłatę (3 euro) za przejazd słynnym Mostem Europa. Gdyby widoki miały swoją cenę, byłaby to jednak cena niezbyt wygórowana. Droga uroczo wije się między okolicznymi szczytami, zieleń trawy bije w oczy. Mijamy kolejne malownicze miejscowości i przysiółki z pensjonatami w alpejskim stylu. Białe elewacje, eleganckie napisy, drewniane tarasy i piękne kwiaty w oknach.

Nasz czas: 17:00-20:30, ok. 200 km

Nasza meta: Gästeheim Alpin, przysiółek Naugasteig, Neustift im Stubaital

Wynajmujemy jedno z dwóch oferowanych przez gospodarzy mieszkań wakacyjnych. Ale mamy apartament! Metrażowo jak nasze mieszkanie chyba, a wcale nie w wygórowanej cenie. W Zakopanem zapłacilibyśmy tyle samo albo i drożej. Czyściutko, ciepło, jest wszystko, co trzeba, i te widoki za oknem… Po raz kolejny przekonujemy się o tym, że lepiej poświęcić czas na znalezienie na lokalnych stronach internetowych ofert kwater prywatnych niż zatrzymanie się w pensjonacie czy hotelu. Cenowo nie ma porównania, a miejsca do dyspozycji zazwyczaj dużo więcej. I można poznać tutejszych gospodarzy.

Przysiółek Neugasteig

Prognozy pogody na następne dni są korzystne – hurra, jest szansa na ruszenie w góry!

 

Stara walcownia żelaza, Nietulisko Duże

14 lipca 2017, piątek

Dzień słoneczny, choć nie za ciepły (do 21-22 stopni), wieczorem deszcz

Podróż w Alpy Sztubajskie, dzień 1.

Początek wyjazdu bez dzieci nigdy łatwy nie jest. Trzeba każdego naszego chłopaka gdzieś usadowić, wyposażyć we wszystko, co potrzebne, upoważnienia, leki, inne różności; poradzić sobie z ambiwalencją własnych uczuć – od tęsknoty za dziećmi do euforii ruszenia w długą. Uff, jakoś ruszamy. Grześ zostaje z Babcią Urszulą i wspomagającą ją Panią Małgosią („mama i tata jadą na wakacje w góry, a Grześ – na wakacje do Babci”), Tymo prowadzi leśne życie na obozie harcerskim (pozdrawiamy 19 WDH Przygoda!), no a Sebusia odwozimy na wakacje do Babci Stasi. W związku z tym nasz pierwszy kierunek to Rzeszów.

Po porannym kołowrotku organizacyjnym udaje nam się wyjechać kilka minut przed 9:00. Trochę późno, ale najważniejsze, że ruszamy. Jazda idzie dziś jak krew z nosa; przed nami tir za tirem, ruch szalony, każda z kilku napotkanych dziś robót drogowych wiąże się z uciążliwym korkiem. Staramy się nie przejmować drobiazgami i dbać o dobry humor. Gramy z Sebusiem w „XYZ za oknem” – zadanie polega na znalezieniu za oknem jak najwięcej rzeczy na określoną literę. W sumie bardzo nam wesoło. Dodatkowo nastrój poprawia nam fajny turystyczny postój – zatrzymujemy się przy ruinach dawnej walcowni w Nietulisku Dużym.

Stara walcownia, Nietulisko Duże

Czy to ruiny starego cysterskiego opactwa? Ani cysterskiego, ani opactwa, ani bardzo starego – to zabytek przemysłowy! Aż trudno uwierzyć, że budynki, po których pozostały tak malownicze ruiny, należały kiedyś do XIX-wiecznej walcowni blach.

Nietulisko Duże – aby bezpiecznie zwiedzić ruiny, wystarczy trzymać się polnej drogi.

Budynki dawnej walcowni blach zbudowano z kamienia.

W ciepłej porze roku ruiny porasta bujna roślinność.

Pozostałości fabryki przywodzą na myśl raczej ruiny klasztoru niż zabytek przemysłowy.

Bardzo tu pięknie!

Dla dociekliwych – plan przedstawia dawny rozkład zespołu fabrycznego.

Jeżdżąc trasą Warszawa-Rzeszów do rodziców R., przejeżdżaliśmy przez Nietulisko niezliczoną ilość razy. Stara walcownia widziana z drogi wydaje się niepozorna, ale spróbujcie przyjrzeć jej się z bliska! Mamy przed sobą pozostałości całego dużego założenia urbanistycznego. Na samą walcownię składało się kilka budynków, obok mieściła się siedziba dyrekcji i całe osiedle dla robotników. Walcownia powstała niespełna 200 lat temu jako efekt realizacji planów Stanisława Staszica związanych z rozwojem Staropolskiego Zagłębia Przemysłowego. Urządzenia walcowni napędzała jedna z pierwszych w Królestwie Polskim turbina wodna. Wszystko doskonale działało do początku XX wieku, kiedy to wielka powódź zniszczyła zalew w Brodach i odcięła łączność zakładu z rzeką. Walcownię zamknięto w 1905 r. Obecnie pamiątką po niej są tylko malownicze ruiny. Architektura walcowni w niczym nie przypominała dzisiejszych klocków przemysłowych. Zbudowane z kamienia budynki utrzymane były konsekwentnie w pięknym, klasycystycznym stylu. Przypominają bardziej ruiny jakiegoś dawnego klasztoru niż pozostałości fabryki – to piękny fotograficzny plener!

Walcownia powstała w ramach pomysłu Stanisława Staszica.

Miała stanowić część Staropolskiego Okręgu Przemysłowego.

Zakład w Nietulisku stanowił duże założenie urbanistyczne z zapleczem dla robotników.

Zakład zasilały wody rzeki Kamiennej.

..a urządzenia napędzała jedna z pierwszych w Królestwie Polskim turbina wodna.

Po wielkim zakładzie pozostały tylko malownicze ruiny.

Wielką wartość zabytkową ma zachowany układ wodny z pozostałościami kanałów.

Ruiny nie są zabezpieczone, dociekliwi muszą zachować dużą ostrożność podczas zwiedzania.

Z ruinami dawnej fabryki ciekawie kontrastują współczesne rzeźby.

W Nietulisku Dużym świetnie zachowały się też pozostałości kanałów doprowadzających do zakładu wodę z pobliskiej rzeki Kamiennej i fragmenty kanału spływnego, co stanowi unikatową wartość nietuliskich ruin. To świetne miejsce na postój z dziećmi w ciepłej porze roku; można tu zajrzeć również np. przy okazji odwiedzania Gór Świętokrzyskich. Obecnie w dawnej siedzibie dyrekcji walcowni mieści się szkoła, tuż obok jest przedszkole i kort tenisowy. Samochód można zostawić na parkingu przed szkołą (trzeba wjechać przez bramę). Są ławeczki, kosze na śmieci. Wzdłuż ruin biegnie polna droga. Turystom-zapaleńcom zapewne wielką frajdę sprawi pomyszkowanie po sercu ruin walcowni. Zdecydowanie nie polecamy tego z dziećmi – ruiny nie są przystosowane do bezpiecznego zwiedzania. Pozostałości starych kanałów (nieraz naprawdę głębokich) nie są niczym zabezpieczone i kryją się wśród bujnej roślinności, stanowiąc niebezpieczną pułapkę. Nawet jednak bez zagłębiania się w ruiny spacer będzie bardzo przyjemny i atrakcyjny – z polnej drogi świetnie widać ruiny i ogrom całego założenia.

Ruiny starej walcowni w Nietulisku to kolejne z nieodkrytych magicznych miejsc, jakie mieliśmy okazję odwiedzić. Koniecznie musimy tu zajrzeć jeszcze w innej porze roku.

Nietulisko-Kraczkowa

Po postoju w Nietulisku już nigdzie się nie zatrzymujemy i po niecałych trzech godzinach delektujemy się już pysznym babcinym obiadem. Rozpakowujemy Sebusia, mówimy Babci co i jak, żegnamy się z łezką w oku z naszym Skarbem i ruszamy dalej – przed nami dziś jeszcze długa droga.

Nasz czas: Warszawa-Kraczkowa: 9:00-15:00

Rzeszów- Oberegging (Austria)

Jeszcze nie wierzymy, że jedziemy, jeszcze w głowie myśli, o czym mogliśmy zapomnieć, czego nie zostawiliśmy dzieciom, czy wszystko u wszystkich chłopaków ok., kontrolne telefony, sprawdzanie poczty z pracy. Dobrze, że udajemy się tak daleko – odległość pomaga oderwać się od problemów i uspokoić myśli. Powoli przerzucamy się na inne fale. Kilka rozdziałów kolejnego tomu „Diuny”, w tle nasze kultowe płyty – Lao Che, Tesco Value, Maria Peszek, Karolina Cicha. Kilometry uciekają. Ogólnie jedzie się nieźle, tylko korek na obwodnicy Krakowa nieco nas spowalnia. Jedziemy bez większych przerw. Zatrzymujemy się tylko na stacji benzynowej przed granicą czeską, gdzie kupujemy winiety i (nauczeni zeszłorocznym doświadczeniem z Ołomuńca) wymieniamy trochę złotówek na czeskie korony, potem stajemy na kawę przy stacji w Czechach. Powoli zmęczenie i niewyspanie z poprzednich dni daje o sobie znać. Ostatnie kilometry po ciemku i w padającym deszczu pokonujemy siłą woli. Północ już dawno minęła. Jak dobrze, że zaplanowaliśmy sobie po drodze nocleg.

Nocleg w Oberegging

Zatrzymujemy się w Oberegging – miejscowości mniej więcej w połowie drogi między Wiedniem a Salzburgiem. Nocleg (Top Motel) zamówiony wcześniej przez Internet nie jest może najtańszy (58 euro za 2-osobowy pokój), ale ma jedną wielką zaletę – można przyjechać tu o dowolnej porze, nawet w środku nocy. Generalnie to niezły stosunek cena-jakość i bardzo dobre miejsce na nocleg w podróży. Pokoje są czyste i wygodne. Obsługa przyjezdnych jest zupełnie zautomatyzowana – wita nas maszyna podobna do bankomatu, w której wpisujemy swoje dane, płacimy kartą i maszyna na końcu wypluwa nam magnetyczny klucz do pokoju. Przy wymeldowaniu wrzucamy kartę magnetyczną do przeznaczonej do tego skrzynki. Kładziemy się spać o drugiej w nocy, błogosławiąc fakt, że na kilka godzin możemy zamknąć oczy.

Nasz czas: 16:30-1:00, 727 km

Krynica Morska i Piaski, 2017.06

Krynica Morska i Piaski

Kolejne lato tradycyjnie inaugurujemy odwiezieniem starszych chłopców nad morze na wakacje z Babcią i Dziadkiem. Przy okazji mamy możliwość pooddychania przez chwilę morskim powietrzem i zobaczenia czegoś ciekawego – i na miejscu, i po drodze. Tym razem odwiedzamy położone tuż przy rosyjskiej granicy malutkie Piaski, a po drodze oglądamy największy na Mazurach głaz narzutowy – Tatarski Kamień – i przepiękny rezerwat przyrody „Źródła Rzeki Łyny”. Na miejscu pogoda nas nie rozpieszcza – nad morzem przez większość czasu wiszą czarne chmury, ale czy spacery w takiej scenerii nie są dużo piękniejsze niż przeciskanie się między parawanami plażowiczów wygrzewających się w słońcu?

23 czerwca, piątek

Przed południem ulewy, potem silny wiatr, do 22 stopni

Warszawa – Krynica Morska

Wyjazd z Warszawy w piątkowe popołudnie zwykle nie jest najlepszym pomysłem. Tak jest i tym razem – stoimy w gigantycznym korku na dojeździe do autostrady. Początek A2 też stoi – dopiero od Pruszkowa się przeluźnia. Potem jedzie się płynnie. Zatrzymujemy się dwa razy na przyautostradowych postojach; na większe zwiedzanie nie mamy dziś ani czasu, ani ochoty. Martwimy się stanem zdrowia Grześka – nasza najmłodsza pociecha od kilku dni marudzi i chrypi niemiłosiernie – pozostaje mieć nadzieję, że morskie powietrze jej pomoże… Na miejsce docieramy późnym wieczorem i po wszystkich atrakcjach dzisiejszego dnia (praca, wizyta u lekarza, uroczystości zakończenia roku obu chłopców, pośpieszne dopakowywanie się) jesteśmy wykończeni.

Nasz czas: 15:20 – 21:50

Zakwaterowujemy się w domku wynajętym przez Babcię i Dziadka w ośrodku Tęcza w Krynicy Morskiej. Domek mieści nas wszystkich i jest przyzwoity, razi tylko nieporządek i chaos na terenie ośrodka.

24 czerwca, sobota

Spore zachmurzenie, przelotne opady deszczu, do 17 stopni

Krynica Morska – powitanie z morzem

Jak moglibyśmy przyjechać do Krynicy Morskiej i nie przywitać się z morzem? Po śniadaniu kierujemy się prosto na plażę. Pogoda nie zachęca do kąpieli, ale nam to w sumie odpowiada – w innym wypadku dzieci nalegałyby na zalegnięcie plackiem z łopatkami i całym tym kolorowym plastikowym ustrojstwem, a tak to nikt nie oponuje przed spacerem. Idziemy do portu rybackiego i z powrotem. To w sumie niewielki kawałek drogi, ale zajmuje nam całe przedpołudnie – idziemy żółwim tempem. Chłopaki na widok morza i plaży dostają małpiego rozumu – rzucają się w piasek, przewracają. Najbardziej cieszy się Grześ – bryka po plaży jak mały źrebaczek i robi przeróżne piaskowe ewolucje – chyba już zapomniał, jaką wielką mają tu piaskownicę! Na morze mówi „kałuża” – ale jest śmieszny! My cieszymy się pięknym fotograficznym plenerem, podrasowanym przez czarne chmury na horyzoncie, i z rozrzewnieniem patrzymy na cieszące się morzem dzieci.

Krynica Morska – powitanie z morzem.

Pogoda nie rozpieszcza – ale może to i dobrze?

Mam patyk.

I nie zawaham się go użyć!

Bum, plum!

Hurra! Wakacjeeee!

Niewytłumaczalne przyciąganie piaskowych powierzchni.

Co też oni wyczyniają?

Próba wysłania Grześka na księżyc kończy się niepowodzeniem.

Teraz chłopcy próbują zakopać się w piasku.

Port rybacki w Krynicy Morskiej.

Emeryt. Przypomniała nam się taka szanta.

Wracamy drogą przez wydmy.

Po obiedzie jedziemy do Piasków. To ostatnia miejscowość przed Obwodem Kaliningradzkim na polskim wybrzeżu. Wioska jest niewielka, ale ma duży urok. Rosja jest tuż za rogiem. Oczywiście największą ochotę mamy na wycieczkę plażą do granicznego płotu – ale to ok. 3-kilometrowy spacer w jedną stronę – z Grzesiem zafascynowanym przewracaniem się po piasku nie damy dziś rady. W zamian przyjmujemy cel bardziej realny – spacer do portu rybackiego na Zalewie Wiślanym. Jak będziecie w Piaskach, koniecznie musicie tam pójść. Porcik jest senny i niewielki, ale bardzo prawdziwy i autentyczny. Cumujące kutry, porozwieszane sieci, kolorowe chorągiewki i leżące dookoła różne urządzenia rybackie. Wokół unosi się zapach ryb. Bardzo tu ciekawie.

Port rybacki w Piaskach.

Porcik kusi senną atmosferą.

Z boku suszą się sieci i liny.

Bardzo tu kolorowo.

Piaski. Magicznie.

Na skrzynkach odnajdujemy nazwy znajomych portów.

Wszystko na swoim miejscu.

Ten dziób na pewno wiele mil ma za sobą.

W drodze powrotnej do Krynicy Morskiej zahaczamy o Wielbłądzi Garb. Pod tą fantazyjną nazwą kryje się najwyższa stała wydma w Europie (49,5 m n.p.m.) i jednocześnie najwyższy punkt Mierzei Wiślanej. Dla turysty to interesujące miejsce pod względem widokowym: widać stąd zarówno Morze Bałtyckie, jak i Zalew Wiślany. Podziwianie widoków umożliwia drewniana wieża widokowa. Na Wielbłądzi Garb dostać się bardzo łatwo – wystarczy zostawić samochód na nieźle oznakowanym parkingu położonym przy drodze łączącej Krynicę z Piaskami, a potem kierować się za znakami żółtego szlaku turystycznego. Na sam szczyt wprowadza odbiegająca w lewo od szlaku ścieżka. Cała wycieczka tam i z powrotem zajmuje nie więcej niż pół godziny. Jeśli ktoś nie dysponuje samochodem, można tu również dojść szlakiem  z centrum Krynicy Morskiej – w takim wypadku trzeba liczyć się z co najmniej 40-minutowym spacerem w jedną stronę.

To tylko 10 min spaceru w jedną stronę.

Wieża widokowa na szczycie Wielbłądziego Garbu.

Z jednej strony widać Zalew Wiślany

…a z drugiej – Morze Bałtyckie

Schodzimy.

Kto pierwszy do samochodu?

Wieczorem pakujemy chłopaków do łóżek i zostawiamy ich pod troskliwą opieką Babci i Dziadka, a sami fruuu! – biegniemy na wieczorny spacer brzegiem morza. Jak moglibyśmy nie wykorzystać TAKIEJ okazji? Idziemy szybkim krokiem 40 minut w stronę Piasków. Taki szybki marsz w piachu to naprawdę niezły trening kondycyjny. Przypominamy sobie, jak naście lat temu przeszliśmy pieszo całe polskie wybrzeże, tachając na plecach jedzenie, namioty, książki do czytania i ciągnąc za sobą naszą nieodżałowaną psinę Regusię. Ach, wspomnienia…

Wieczorny spacer w stronę Piasków.

Najpiękniej jest na dzikich plażach.

Do odwrotu skłaniają nas krople deszczu. Najpierw pada niewinnie, a potem jak nie lunie! Przed nami ściana wody, a porywiste podmuchy wiatru dodatkowo dbają o to, by żadne elementy naszej garderoby nie pozostały suche. Ale mieliśmy romantyczny spacer!

 

25 czerwca, sobota

Spore zachmurzenie, przelotne opady deszczu, do 17 stopni

Jedna z wielkich życiowych mądrości głosi, że nie ma co walczyć z tym, z czym wygrać się nie da. Fascynacja chłopaków piachem sięga zenitu, więc pasujemy – nigdzie dziś nie idziemy: usadawiamy się wygodnie na plaży i obserwujemy ich wygibasy. Tymek uczy nas harcerskiej gry w Zieloną Stopę (bardzo fajna rozrywka na plaży:) ), Grzesiek biega, jakby miał motorek w pupie, wykonując co chwilę komendę „padnij”; starsi fikają koziołki, robią gwiazdy i zasypują się piachem. Fajnie patrzeć na taką ich spontaniczną zabawę.

Nad morzem nie musi być słońca, żeby było pięknie.

W każdej pogodzie można sobie pokopać.

Grześ jest po prostu zachwycony morzem.

No to zabieramy się do pracy!

Zepsułem braciom budowlę, czas zwiewać.

Może mnie nie dogonią?

Biegnij, Grzesiu, biegnij!

Hura! Udaje się nam zrobić zdjęcie w komplecie!

Krynica Morska ahoj!

I co na to powiecie?

Zwiewam dalej!

Krynica Morska-Warszawa;
po drodze Tatarski Kamień k. Nidzicy

Po obiedzie Tymo i Sebuś zostają na półtoratygodniowe wakacje z Babcią i Dziadkiem (dziękujemy!), a my z Grzesiem przyjmujemy azymut dom.  Tym razem jedziemy nie autostradą, tylko siódemką. Czas przejazdu taki sam, tylko tą drogą 100 km krócej, no ale komfort podróży mniejszy, za to taniej. Co kto woli. Zatrzymujemy się w małej miejscowości Tatary pod Nidzicą, żeby zobaczyć największy na Mazurach głaz narzutowy – Tatarski Kamień. Okolice Tatarskiego Kamienia to cudowne miejsce na postój z dziećmi. Nasza fotorelacja tutaj (można też kliknąć na zdjęcie poniżej).

Tatarski Kamień to największy głaz narzutowy na Mazurach.

 

Tydzień mija nie wiadomo kiedy i w kolejną sobotę znowu kierujemy się nad morze. Po drodze udaje nam się zajrzeć do niesamowicie atrakcyjnego rezerwatu źródeł rzeki Łyny.

Rezerwat „Źródła Rzeki Łyny” im. Profesora Romana Kobendzy

To jedno z takich miejsc, o których nie wiedzieliśmy, że istnieją, a jak już do nich zawitaliśmy, to poczuliśmy, że czekają specjalnie na nas, są jak z bajki. Piękna przyroda, unikatowa w skali europejskiej nizinna erozja wsteczna, wspaniała trasa turystyczna. Wybieracie się z dzieciakami w okolice Mazur lub jedziecie nad morze? Koniecznie trzeba tu zajrzeć! Nasza relacja (wraz z pięknymi legendami) tutaj (można też kliknąć na zdjęcie poniżej).

W rezerwacie „Źródła Rzeki Łyny” dziesiątki źródeł wysiękowych daje początek Łynie

Krynica Morska bis

2-5 lipca 2017

W niedzielę wieczorem R. wraca do pracy, a M. do środy zostaje z wszystkimi chłopcami, Babcią i Dziadkiem. Wszystkie plany turystyczne (Frombork, granica z Rosją w Piaskach) spalają nam na panewce ze względu na pogodę – i w niedzielę, i we wrotek jest zimno, pada i wieje. Udaje nam się tylko krótka wycieczka do parku linowego w Krynicy (trasy dla chętnych w każdym wieku), niestety również zakończona zupełnym przemoknięciem.

Park linowy w Krynicy Morskiej.

Tymo eksploruje trasę wysoką.

A Sebuś – średnią.

Dzikom w Krynicy nie przeszkadza pogoda.

Wręcz przeciwnie – miewają się znakomicie.

W poniedziałek pogoda jest lepsza, więc przed południem udaje nam się chwilę poplażować, a po południu – pójść na spacer do latarni w Krynicy Morskiej. Krynicką latarnię opisywaliśmy już w zeszłym roku (relacja tutaj). Budowla ma już ponad 60 lat – starą latarnię zniszczyły wycofujące się wojska niemieckie. Jest pomalowana na charakterystyczny czerwony kolor. Warto wejść na górę ze względu na piękny widok na Morze Bałtyckie i wody Zalewu Wiślanego. Uwaga: latarni nie mogą zwiedzać dzieci młodsze niż 4 lata ze względu – jak sądzimy – na stromą drabinkę znajdującą się tuż przed szczytem latarni. M. ze starszakami wchodzi na górę, a z Grzesiem zgadza się zostać na dole Babcia Urszula. Wycieczka do latarni morskiej jest super – powinna być obowiązkowym punktem programu dla wszystkich odwiedzających Krynicę.

Latarnia w Krynicy Morskiej.

Schodki wiodą na wysokość 26 metrów.

Prosta, ale jaka piękna konstrukcja!

Drabinka pod samym szczytem jest bardzo stroma, ale krótka.

Na górze można z bliska oglądać urządzenia świetlne – niczym w gabinecie luster.

Chłopcy, mama prosi do zdjęcia!

Z latarni pięknie widać Zalew Wiślany.

I całą Mierzeję Wiślaną.

Grześ za mały na zwiedzanie latarni, dokazywał na dole.

Podczas tego wyjazdu udaje nam się zrobić jeszcze jeden miły spacer. W niedzielę jedziemy na poszukiwanie rezerwatu przyrody „Buki Mierzei Wiślanej”, który znajduje się w okolicy miejscowości Przebrno nad Zalewem Wiślanym. Rezerwat jest jednak bardzo dobrze ukryty dla zwiedzających. Brak jakiejkolwiek tabliczki informującej o jego położeniu, nie mówiąc już o szlaku czy ścieżce dydaktycznej. Jesteśmy pełni dobrych chęci, więc chwilę błądzimy z internetową mapą, na której jest zaznaczona dokładna lokalizacja rezerwatu – ani od strony drogi łączącej Krynicę ze Sztutowem, ani od strony Zalewu Wiślanego (wieś Przebrno) nie udaje nam się jednak do niego trafić. Kończymy na nierezerwatowym (ale zapewne równie miłym) spacerze polnymi drogami nad brzegiem Zalewu Wiślanego. Jedną z głównych atrakcji są dziś dla nas wyraźne tropy borsuka, które towarzyszą nam podczas całej wycieczki.

Nie znaleźliśmy rezerwatu Buki Mierzei Wiślanej.

Więc spacerujemy w okolicy wsi Przebrno.

Przy brzegach Zalewu Wiślanego.

Dookoła mnóstwo ambon.

Na jedną z nich wchodzimy – jaki fajny widok!

Drugie śniadanie w plenerze smakuje lepiej niż w domu.

Powoli zbieramy się do powrotu.

Czym prędzej do najbliższej kałuży!

Główna atrakcja naszego spaceru – ślady borsuka.

Szedł naszą trasą niedawno przed nami.

We wtorek wieczorem R. wraca z pracy. Udaje nam się jeszcze wyrwać we dwoje na wieczorny spacer brzegiem morza (tym razem idziemy w stronę Kątów Rybackich – ale wieje!), a w środę rano już pędzimy w stronę Warszawy.

Wieczorny spacer w stronę Kątów Rybackich.

Ale wieje! Ale fajnie!

Noce na oceanie … – nie, na plaży w Krynicy!

Wieczorem na plaży można spotkać nawet syrenę!

O podróży nie ma co pisać – mkniemy autostradą i nigdzie się nie zatrzymujemy – R. musi jeszcze po południu zdążyć do pracy. Spotyka nas tylko jedna interesująca rzecz – trafiamy akurat na otwieranie mostu zwodzonego w Rybinie. Most na Szkarpawie został zbudowany jeszcze przed wojną, potem przez długie lata nie działał. Dziesięć lat temu udało się wreszcie zrewitalizować szlak wodny na Wiśle Królewieckiej i wyremontować most (zainteresowanych odsyłamy np. tutaj). Obserwowanie pracy mostu to wielka atrakcja dla nas wszystkich!

Most zwodzony w Rybinie na Szkarpawie.

Most otwiera się codziennie o stałych porach.

Pogoda nad morzem w tym roku się chłopcom nie udała, no ale pooddychali jodem, zmienili klimat, pobiegali po plaży – dziękujemy ogromnie Babci i Dziadkowi za zorganizowanie wnukom takich wspaniałych wakacji! Dla nas wożenie i odwożenie chłopców znad morza to jak zawsze okazja do zobaczenia czegoś ciekawego na miejscu i po drodze 🙂

 

Rezerwat Źródła Rzeki Łyny

Rezerwat Źródła Rzeki Łyny im. profesora Romana Kobendzy

1 lipca 2017, sobota

Dość chłodno, porywisty wiatr, prześwieca słońce, do 20 st.

To jedno z takich miejsc, o których nie wiedzieliśmy, że istnieją, a jak już do nich zawitaliśmy, to poczuliśmy, że czekają specjalnie na nas, są jak z bajki. Piękna przyroda, unikatowa w skali europejskiej nizinna erozja wsteczna, wspaniała trasa turystyczna. Wybieracie się z dzieciakami w okolice Mazur lub jedziecie nad morze? Koniecznie trzeba tu zajrzeć!

Łynę odwiedzamy przy okazji podróży z Warszawy do Krynicy Morskiej. Jadąc nad morze, jak zwykle wahamy się, czy jechać autostradą czy krajową siódemką. Czas przejazdu w okolice Zatoki Gdańskiej jest podobny, ale decydujemy się na  siódemkę, bo po drodze łatwiej zatrzymać się na jakiś turystyczny postój.

Rezerwat źródeł rzeki Łyny wypada dokładnie w połowie drogi, kilka kilometrów za Nidzicą. Zbaczamy z ekspresówki i po kilkuset metrach jesteśmy w innym świecie. Wąska, mazurska, trochę dziurawa droga w pięknym szpalerze drzew prowadzi nas do przeuroczej miejscowości Łyna. Jest tu kościół z 1726 r. i niewielki cmentarz z okresu I wojny światowej, trochę kwater agroturystycznych. Czas płynie dużo wolniej. Przejeżdżamy miejscowość i kierujemy się na położony półtora kilometra dalej parking.

Powtórnie odwiedzamy to miejsce 4 lipca 2018 r., w drodze powrotnej z Krynicy do Warszawy. Tym razem towarzyszy nam piękne słońce i upał. Poza tym niewiele się zmieniło, nie licząc otwartego dwa miesiące temu sklepiku z napojami, słodyczami i pamiątkami w osadzie przy młynie. Miejsce jest nadal odludne i dosłownie dziko piękne.

Do miejscowości Łyna prowadzi urocza droga obsadzona szpalerem drzew.

W Łynie znajduje się zabytkowy kościół z 1726 r.

Rezerwat przyrody „Źródła rzeki Łyny” im. prof. Romana Kobendzy

Po wyjściu z samochodu z wrażenia głos nam odbiera. Niby nic takiego, ale jakie piękne! Ciągnące się po horyzont pagórkowate pola „gryki jak śnieg białej”. Niemal w tym samym czasie zaczynamy mówić Mickiewiczowską Inwokacją. Jeszcze nie weszliśmy do rezerwatu, a już trudno nam schować aparat. Grzesiek, całkowicie pochłonięty kamyczkami, którymi wysypany jest parking, pozwala nam nawet na chwilę oddechu.

Dla turystów zwiedzających Rezerwat Źródeł Rzeki Łyny zorganizowany jest rozległy parking.

Grzesiowi spodobały się zwłaszcza drewniane stojaki na rowery.

Tuż obok znajduje się przepiękne białe pole gryki.

Od razu przypomina nam się Mickiewiczowska Inwokacja.

Nie możemy oderwać oczu.

Z parkingu do rezerwatu prowadzi odnowiona kamienista droga. Schemat szlaków prowadzących przez rezerwat nie jest zbyt czytelny (kolory szlaków są wyblakłe, nie ma dobrych punktów odniesienia, a wyraźnie pomogłoby to w orientacji). Trzeba iść prosto utwardzoną drogą przez las, która doprowadzi nas do granic rezerwatu. Po ok. 15 minutach spaceru docieramy do Osady Łyńskiego Młyna. Czy uwierzycie, że rzeka została w tym miejscu spiętrzona (dla potrzeb lokalnego młyna) już w XIV w.? Osada stanowi od niedawna własność Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Planowane jest utworzenie Muzeum Źródeł Rzeki Łyny i lokalnego centrum badawczo-dydaktycznego. Budynek dawnego młyna jest już pięknie odnowiony, inne jeszcze czekają na renowację. Spoglądamy chwilę na spiętrzone wody Łyny tworzące malownicze leśne jeziorko i ruszamy na pętlę wokół obszaru źródliskowego rzeki Łyny (za młynem trzeba skręcić w prawo).

Szeroka brukowana droga doprowadza do granic rezerwatu.

Warto dobrze popatrzeć na schemat szlaków – potem jest ich jak na lekarstwo.

Dla wszystkich planujących odwiedzenie tego miejsca – schemat trudno znaleźć w Internecie. Nasz parking – ten najbardziej z lewej strony.

Idziemy najpierw drogą prowadzącą do łyńskiego młyna.

Osada Łyński Młyn jest obecnie własnością Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego.

Zabytkowy budynek młyna został w 2011 r. pięknie odrestaurowany.

Pierwszy młyn stanął w tym miejscu już w XIV w.

Stopień wodny na Łynie.

Z tego samego okresu pochodzi pierwsze spiętrzenie wód Łyny.

W 2018 to samo miejsce jest jeszcze piękniejsze.

Nasz szlak podchodzi stromo pod górę przez piękny mieszany las, a my od razu czujemy się jak w górach. Grzesiek dziarsko maszeruje przed siebie z kieszeniami obładowanymi kamieniami, które zamierza wrzucać do pierwszej napotkanej po drodze kałuży. Po chwili od wygodnie poprowadzonego szlaku odłączają się drewniane schodki sprowadzające na tarasik widokowy. Tu czeka na nas główna dzisiejsza atrakcja. Wydawać by się mogło, że taras to po prostu zejście wprost w… środek niewielkiego bagienka, ale nic bardziej mylnego. Ten niepozorny błotnisty krąg to właśnie jedno ze źródeł wysiękowych. Na obszarze kilkudziesięciu metrów kwadratowych woda przesącza się na powierzchnię i spływa malutkim strumyczkiem. Przez lata skały i gleba są wymywane tak, że źródło powoli się cofa, tworząc w zboczu spore, półkoliste nisze – tzw. cyrki dolinne. To jest właśnie proces erozji wstecznej, który zwykle można zaobserwować tylko w górach. Na obszarze nizin to ewenement na skalę europejską! Niestety, bardzo trudno jest ująć to zjawisko na zdjęciach – trzeba tu przyjechać i zobaczyć wszystko na własne oczy!

Nasz szlak wiedzie rozległą doliną o stromych zboczach.

W tej okolicy dziesiątki wypływających strumyków dają początek Łynie.

Trudno się oprzeć przed robieniem kolejnych zdjęć.

Światło maluje dzisiaj piękne obrazy.

Drewniane pomosty umożliwiają zobaczenie nisz źródliskowych – tzw. cyrków dolinnych.

Na zdjęciach wyglądają niepozornie, ale to na dolinach prawdziwa rzadkość!.

Tymo obserwuje jeden z obszarów źródliskowych.

Ostatnie spojrzenie na pierwszy punkt widokowy z góry.

Takich źródeł widać z naszej ścieżki dobrych kilka, a w okolicy jest ich znacznie więcej. Rezerwat obejmuje dość rozległą dolinę z licznymi bocznymi wąwozami, wyjątkowo malowniczo porośniętą pięknym, miejscami ponad 100-letnim lasem mieszanym.

Piękne są tu nie tylko źródła Łyny.

Cała otaczająca przyroda zachwyca.

Na obszarze rezerwatu urządzono kilka miejsc odpoczynku.

Jedno z nich ozdabia piękny głaz narzutowy.

Ukształtowanie powierzchni sprawia, że czujemy się zupełnie jak w górach.

Drugi punkt widokowy jest jeszcze piękniejszy.

Chciałoby się zostać tu dłużej, ale trzeba iść dalej.

Jak w bajkowej puszczy.

Taka urozmaicona wędrówka bardzo podoba się Grzesiowi.

Na obszarze źródliskowym las miejscami tonie w wodzie.

Strome zbocza doliny Łyny.

Łaz w górę, raz w dół.

Przez teren rezerwatu przebiega zielony i żółty szlak turystyczny.

Liczne strumyczki ze źródeł wysiękowych dają początek Łynie.

Na naszym dzisiejszym szlaku czeka na nas jeszcze jedna ciekawostka  – staropruski kurhan. Miejsce jest dobrze oznaczone tablicami informacyjnymi. To regularne wzgórze, charakterystyczne dla dawnych miejsc kultu. Kurhan był świętym miejscem dla Prusów zamieszkujących niegdyś te ziemie. Czy wiecie, że na szczycie tego wzgórza do tej pory nie chce wyrosnąć żadne drzewo, a jak już wykiełkuje, to usycha w ciągu kilku miesięcy? Musi się tu kryć jakaś tajemnica!

Staropruski kurhan – do tej pory na szczycie nie chce wyrosnąć żadne drzewo.

Okolice źródeł Łyny fascynować musiały ludzi od bardzo dawna. Już w XIV w. spiętrzono wody Łyny dla potrzeb lokalnego młyna. Do dzisiaj przetrwało też kilka legend związanych z Łyną. Jedna z nich opowiada o pięknej Lanie, która nieszczęśliwie zakochała się w młodzieńcu. Jej łzy miały zapoczątkować bieg uroczej Łyny. Inna historia mówi o córce Króla Tysiąca Jezior i jej mężu Jaśku. Ich szczęśliwe małżeństwo zakończyło się tragicznie. Jaśka przygniotło drzewo, a Łyna uratowała mu życie, zrywając z ogrodu ojca życiodajny kwiat. Złamała w ten sposób zasadę zabraniającą powrotu do wodnego świata osobie, która zdecydowała się go opuścić. Za karę kochanka została zamieniona w piękną rzekę, a Jaśko na swoją prośbę został przemieniony w wierzbę, zwieszającą do nurtu rzeki swoje gałązki (pełny tekst legendy jest dostępny na przykład tutaj).

Po ok. półtorej godziny niespiesznego spaceru stawiamy się z powrotem przy samochodzie. Wycieczka była niezwykle miła. Szlak (żółty, potem zielony) poprowadzony jest wygodnie po (miejscami całkiem stromo jak na tereny nizinne) nachylonych zboczach doliny Łyny. Ścieżka jest jednak bardzo wygodnie i bezpiecznie wytrasowana, z licznymi schodkami, podestami i kładkami, praktycznie cały czas z poręczą. My wspomagaliśmy się nosidłem, ale terenowy wózek dałby radę (poza schodkami sprowadzającymi na tarasy i kładki widokowe i jeżeli nie byłoby więcej błota niż dzisiaj), chociaż byłoby o raczej duże wyzwanie dla szofera takiego pojazdu – nosidło lub chusta lepiej się sprawdzą.

A to gwóźdź programu – wrzucanie kamyczków do wody!

Czujny R. jest tuż obok – Grześ wyraźnie liczy na kąpiel.

Grześ zszedł na własnych nóżkach do młyna, potem chwilkę wędrował w nosidle, a dalej znowu maszerował sam, wypatrując kolejnych „kałuż”, do których mógłby powrzucać choć kilka kamyków. Na koniec, już w samochodzie (R. wyjechał kilkaset metrów na spotkanie nieco zmęczonego piechura) spałaszował resztę drugiego śniadania i chętnie wpakował się do swojego fotelika, żeby odpocząć podczas drugiej połowy przejazdu nad morze. I o to chodziło!

Atrakcyjność rezerwatu przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. To obowiązkowy punkt programu dla mniej lub bardziej zapalonych przyrodników lub geografów. Równie zadowoleni będą wszelkiej maści miłośnicy leśnych spacerów i rodzice z dziećmi, którym nie będzie szkoda około półtorej godzinki na spokojne zwiedzenie rezerwatu. Wybiegane dzieci na pewno lepiej zniosą dalszą drogę nad morze lub jezioro.

Łyna, największa rzeka województwa warmińsko-mazurskiego, nie jest dopływem Wisły. Kieruje swe wody na północny wschód i wpada ponad 250 km dalej do Pregoły, już na terenie Obwodu Kaliningradzkiego, a dalej jej wody docierają oczywiście do Bałtyku. Malowniczość swych źródeł zawdzięcza ostatnim zlodowaceniom. Dzisiejsza wycieczka całkowicie nas zaskoczyła swoją atrakcyjnością. Koniecznie musicie tu zajrzeć!

Łyna płynie na północny wschód i wpada potem do Pregoły, a wraz z nią do Morza Bałtyckiego.

Kamień Tatarski

Tatary: Kamień Tatarski – największy głaz narzutowy na Mazurach

25 czerwca 2017, niedziela

Spore zachmurzenie, przelotne opady deszczu, ok. 20 stopni

Jeśli będziecie kiedyś przejeżdżali siódemką przez okolice Nidzicy, koniecznie trzeba zboczyć nieco z drogi do miejscowości Tatary i poszukać największego na Mazurach głazu narzutowego – Tatarskiego Kamienia.To cudowne miejsce na postój z dziećmi. Wokół żywej duszy, za to piękne mazurskie pola z majaczącym na horyzoncie nidzickim zamkiem, dwie wygodne ławeczki, no i najlepszy możliwy plac zabaw – głaz, na który można się wspinać (konieczny baczny nadzór nad dziećmi, z głazu łatwo można spaść!). Głaz ma 19 m obwodu i 6,5 m długości. Kiedyś ponoć był znacznie większy, ale sukcesywnie odłupywano go do potrzeb budowlanych – m.in. wyrabiano z niego kamienie młyńskie. Każdy na pewno zwróci uwagę na kulę armatnią, przyczepioną na górze głazu. Kula ta upamiętnia legendę, według których kula wystrzelona z murów Nidzicy odstraszyła w 1656 r. Tatarów od zdobycia miasta (stąd nazwa głazu). Inna wersja mówi, że kula trafiła w talerz z jadłem tatarskiego wodza. Obie wersje są mocno naciągane, ale dają pole wyobraźni. Najlepiej przyjechać tu samemu i samemu poszukać przy głazie pamiątek po czambułach tatarskich.

Malownicza polna droga doprowadzająca do Tatarskiego Kamienia

Tatarski Kamień leży na polach wsi Tatary

Oto i on – Tarski Kamień.

To największy głaz narzutowy na Mazurach.

Tkwiąca na szczycie kula upamiętnia związaną z tatarskimi czambułami legendę.

Wystrzelona z murów Nidzicy armatnia kula odstraszyła Tatarów od zdobycia miasta.

Tatarski Kamień to wspaniały plac zabaw.

Trzeba tylko bacznie pilnować dzieci – łatwo stąd spaść.

Za to duma ze zdobycia kamienia – bezcenna.

Okolice Tatarskiego Kamienia to doskonałe miejsce na postój z dziećmi.

Polne drogi wiją się uroczo między polami.

A na horyzoncie majaczy nidzicki zamek.

My odwiedziliśmy to miejsce przy okazji powrotu z Grzesiem znad morza, gdzie zostawiliśmy starszych chłopców na wakacje z Babcią i Dziadkiem.

 

Kampinoski Park Narodowy – spacery 2017

Ścieżka dydaktyczna „Wokół Opalenia”

Są takie szlaki, na które pewnie normalnie nie zwrócilibyśmy większej uwagi, ale odwiedzone o odpowiedniej porze roku potrafią zaczarować. Jednym z nich jest ścieżka dydaktyczna „Wokół Opalenia”. Sama ścieżka ma ok. 4 km i prowadzi zróżnicowanymi terenami – od lasów liściastych po sosnowe i młodniki porastające grunty porolne, a nawet atrakcyjne podmokłe łąki. Ścieżka kończy się na Polanie Opaleń – jednym z najbardziej znanych miejsc odpoczynku w Puszczy Kampinoskiej. Piknik pod jedną z drewnianych wiat może być doskonałym zwieńczeniem wycieczki. Ogromnym atutem tej trasy jest szybki i łatwy dojazd z Warszawy, a jej długość jest niemal wymarzona na rodzinny przedobiedni spacer. Późną jesienią (a zapewne i wczesną wiosną) jest tu wyjątkowo ładnie – najlepiej przekonajcie się sami! 🙂 Wzdłuż ścieżki ustawiono kilkanaście tablic edukacyjnych, m.in. poświęconych różnym ekosystemom leśnym (lasy olszowe, sosnowe, dębowe, młodniki porolne) i projektowi „Motylowe łąki”. Trasa – jak większość szlaków w Puszczy Kampinoskiej – jest dostępna dla terenowych wózków dziecięcych.

22 października 2017, niedziela

Mokro i chłodno, do 9 stopni

Na spacer wybieramy się po leniwym rodzinnym śniadaniu z naszymi miłymi Gośćmi – Babcią Stasią i Dziadkiem Jankiem. Potem Dziadkowie wracają do Rzeszowa, a my szybko wrzucamy termosy do plecaków i wyskakujemy na jesienny spacer. Od rana pogoda jest niezachęcająca, ale wierzcie, że tylko jeśli patrzy się na nią zza okna. Brrrr, najchętniej zostałoby się z ciepłą herbatką w ciepłym domu. Jednak gdy tylko dojeżdżamy do Puszczy i wychodzimy z samochodu, nasze odczucia zmieniają się diametralnie. Wilgoć, zimno? Eee tam, jest pięknie! Dookoła feeria jesiennych barw, nogi szurają w jesieni, liście spadają nam na głowy. Jak dobrze, że zmobilizowaliśmy się do wyjścia z domu!

Witamy w świecie jesieni.

Ruszamy z parkingu przy Wólce Węglowej.

Porządna dawka witaminy N wszystkim poprawia humory!

Polanę Opaleń zostawiamy teraz po prawej stronie – w tym miejscu nasza ścieżka zamknie pętlę.

Co krok – inny dywan.

Idziemy za znakami ścieżki dydaktycznej. Towarzyszy jej kilkanaście tablic edukacyjnych.

Dęby czerwone – wyjątkowo piękne jesienią.

Upamiętnienie poległych żołnierzy AK w Opaleniu.

Mokro, zimno… – nie, pięknie!

Na początku ścieżce towarzyszą znaki szlaku żółtego i drogi rowerowej.

Mimo pochmurnego dnia kolory późnojesiennego lasu są bajkowe!

A pod nogami pięknie wyglądają nawet krople porannej mżawki.

Jesień potrafi zaczarować nawet pochmurny dzień – jakby świeciło słońce, prawda.

Jeden z elfów Pani Jesieni idzie dziś dzielnie razem z nami.

Teraz się zmęczył i wskoczył do nosidła, ale przynajmniej nasza prędkość przelotowa wzrosła.

Przechodzimy obok niewielkiego Jeziorka Opaleń.

Jeziorko jest pochodzenia sztucznego.

Czytamy, że znajdowała się tu kiedyś bażantarnia okolicznego właściciela ziemskiego.

Starsi chłopcy oczywiście maszerują jak starzy piechurzy, ale Grzesiek nie jest dziś dużo gorszy – w nosidle przechodzi tylko ok. ćwierci dystansu. Dzieciom najbardziej podoba się na „motylowych łąkach” – szlak wiedzie tu drewnianymi kładkami, które w przypadku Grześka świetnie sprawdzają się jako inspiracja do zabawy w …. pociągi! Ciuch ciuch, ciuch ciuch – jak fajnie się biegnie! Tylko uwaga, bo ślisko! Pociąg Grzesiowy zaliczył wykolejenie, na szczęście tylko raz:) „Motylowe łąki” to projekt czynnej ochrony przyrody, którego celem jest przywracanie naturalnego stanu łąk podmokłych i ochrona rzadkich gatunków motyli. Na pewno warto przyjechać tu wiosną.

Kładki przerzucone przez podmokłe łąki to jeden z najprzyjemniejszych odcinków dzisiejszego szlaku.

Żyje tu wiele rzadkich gatunków motyli – oczywiście październik to nienajlepszy moment na ich podziwianie.

Łąki są regularnie koszone i odkrzaczane.

… w ramach projektu czynnej ochrony przyrody „Motylowe łąki”

Celem projektu jest utrzymanie naturalnego stanu łąk podmokłych.

Dla dzieciaków kładki to wspaniałe miejsce do zabawy w … pociągi:)

Przecinamy jeden z lokalnych cieków wodnych.

Po opuszczeniu kładek szlak znów wkracza do lasu. Najpierw wiedzie wąską ścieżką, potem znów wprowadza na szersze leśne drogi. Dookoła pełnia jesieni. Miło w takiej scenerii zatrzymać się na łyk gorącej herbaty.

Za łąkami nasza trasa prowadzi wąskimi, malowniczymi ścieżkami.

A co to za przeszkoda – szlaban oczywiście!

Szlaban podniesiony, można pędzić przed siebie!

Sympatyczna wiata w uroczysku Michałówka.

Sebusia zainteresowała tablica poświęcona sosnom.

Ścieżka kończy się po dotarciu do Polany Opaleń.

Opuszczamy Opaleń. Spacer był przepiękny, a pogoda tylko za oknem wyglądała źle!

Przy samochodzie stajemy lekko zmęczeni i porządnie głodni – w sam raz, by wracać na niedzielny obiad:)

Nasz czas: (rodzinnym tempem ok. 2 godziny, 5,5 km (razem z dojściem do parkingu)

Przebieg ścieżki dydaktycznej 'Wokół Opalenia’

Pętelka z Izabelina

Izabelin – Lipków – Mały Truskaw – Pociecha – Sieraków – Izabelin

13.09.2017, środa

Za niespełna miesiąc planujemy pierwszy start w maratonie pieszym w Puszczy Kampinoskiej (relacja z maratonu tutaj). Zgłoszenia wysłane, trasa już wisi na stronie wydarzenia, czas na trening! Dzisiejsze okienko zawodowo-pogodowe wykorzystujemy na przejście fragmentu planowanej trasy maratonu.

Prawdę mówiąc, nasz dzisiejszy spacer nie prowadzi jakimiś wyjątkowo interesującymi przyrodniczo terenami. Naszym celem jest głównie zapoznanie się z przebiegiem szlaku przed maratonem. A przede wszystkim spędzenie kilku godzin we dwoje na łonie przyrody, co uwielbiamy najbardziej!

Z parkingu obok Centrum Edukacji KPN w Izabelinie ruszamy na wschód. Najpierw trasą ścieżki edukacyjnej a następnie niebieskim szlakiem, który wkrótce zaczyna lawirować po ulicach i leśnych ścieżkach przez Izabelin B. Dobrze, że tu dzisiaj przyszliśmy na rekonesans, bo szlak bardzo kluczy i można łatwo go zgubić, co byłoby prawdopodobne przy emocjach towarzyszących maratonowi ;-).

Izabelin. Stąd startuje ścieżka edukacyjna i tegoroczna trasa maratonu pieszego.

Najpierw ścieżka kieruje się na wschód.

A dalej prowadzą nas znaki niebieskiego szlaku.

Symbol KPN w wersji Minecraft.

Cmentarz wojenny w Lipkowie.

Park narodowy wyszedł na ulice.

Mijamy bardzo zachęcająco wyglądającą polanę turystyczną w Lipkowie – turystyczne grille, wiaty, ogromny plac zabaw – musimy tu przyjechać z chłopcami! Później nareszcie zagłębiamy się w las. Leśną drogą od razu lepiej się idzie. Bliskość Warszawy i okolicznych miejscowości sprawia, że także w środku tygodnia na szlakach jest sporo osób. Dzisiaj pełno tu grzybiarzy, widzimy całe grupy przeszukujące okoliczne zarośla. My oczywiście przykładnie podziwiamy grzyby tylko ze szlaku.

Na szlakach dzisiaj spotykamy wielu grzybiarzy.

Czy nie piękna ta droga?

Na grzyby polujemy dzisiaj tylko aparatem.

Jeszcze lato, ale jesień za progiem.

Przed jesienią trzeba się najeść.

Piękny świecznik rozgałęziony przypomina rafę koralową.

Tam grzyby i tu grzyby!.

Jesienne piękno.

Prawdziwe mrowicho.

A ten czeka na środku drogi!

Czy nie jestem piękny? 😉

Grzyby dzisiaj mamy we wszystkich odsłonach.

W Małym Truskawiu skręcamy na północ w drogę jezdną w stronę Truskawia i dalej, już niebieskim szlakiem, ale nadal drogą, idziemy do Pociechy. Tu skręcamy na wschód i zielonym szlakiem idziemy w stronę Posady Sieraków. Po dwóch kilometrach skręcamy razem z główniejszą drogą lekko w prawo do Sierakowa. Tu znowu spory fragment musimy zasuwać asfaltem, by w końcu czarnym szlakiem wrócić na parking w Izabelinie.

Drogą do Truskawia.

Między Małym Truskawiem a Truskawiem.

Tak, na tej wysepce też są grzyby!

Pierwsze oznaki jesieni.

Dąb w Pociesze – tu skręcamy na wschód.

Teraz zielonym szlakiem.

A czy ten nie jest piękny?

Opuszczamy szlak, kierując się główniejszą drogą do Sierakowa.

Ten odcinek prowadzi drogą pożarową nr 45.

Jesień zbliża się wielkimi krokami – widać to także na naszej trasie. Liście powoli żółkną, a brzozowe nawet już zaścielają leśne dróżki. Jak zwykle szkoda nam odchodzącego lata. Pociesza nas chyba tylko perspektywa pięknych jesiennych plenerów fotograficznych ;-).

Ale śliczne te dzieciaczki!.

Rośnijcie dalej…

Dzisiejszej trasy nie polecamy może jakoś szczególnie miłośnikom dzikiej przyrody, ale świetnie nadaje się na parogodzinny spacer tuż za granicami miasta. Można ją też bez problemu przejechać rowerem albo wózkiem dziecięcym. Dla nas to po prostu dobry rekonesans przed zbliżającym się maratonem pieszym i świetny czas we dwoje.

Nasz czas: 10:00 – 14:00, 19 km

 

Wokół Obszaru Ochrony Ścisłej „Sieraków”

Dziekanów Leśny – Uroczysko Mogilny Mostek – Palmiry – Pociecha – Posada Sieraków – Uroczysko Na Miny – Dziekanów Leśny

28 czerwca 2017, środa

Rano ulewy, potem parny upał, wieczorem burze

Ciężki dzień w pracy? Po południu wsiadajcie w samochód i ruszajcie do Puszczy Kampinoskiej! Porządny 4-godzinny spacer w otoczeniu pięknej przyrody to najlepsze antidotum na stres.

Jedną z naszych ulubionych tras jest ok. 18-kilometrowa pętelka okrążająca Obszar Ochrony Ścisłej Sieraków. To jeden z kampinoskich klasyków. Trasa wiedzie wokół jednego z najcenniejszych i najstarszych puszczańskich rezerwatów – OOŚ Sieraków im prof. Romana Kobendzy. Przecinamy tereny bagienne, wędrując wąskimi trytwami wśród mokradeł, by za chwilę wędrować przez kampinoskie wydmy; po drodze mijamy też wiele miejsc pamięci, w tym cmentarz Palmiry. Nasza dzisiejsza trasa to taka puszcza w pigułce. Jest piękna o każdej porze roku, ale wyjątkowo ładnie prezentuje się naszym zdaniem wczesną wiosną (nasza relacja z marcowego spaceru tutaj), gdy mokradła toną w wodzie i pierwszych wiosennych kwiatach. Dziś też jest pięknie – płyniemy w soczystej zieleni, ale wędrówkę uprzykrzają nam hordy wygłodniałych komarów (mimo repelentów nad każdym z nas krąży czarna bzycząca chmura, zniechęcająca nas od nawet krótkich postojów).  Pewnie to zasługa wyjątkowo wilgotnej aury – rano lało, a i przez cały nasz spacer zbiera się na burzę (która nota bene kulturalnie dopada nas zaraz po wejściu do samochodu). No ale komary to też w końcu jakaś perwersyjna odmiana bliskiego kontaktu z przyrodą. Odpoczywamy dwukrotnie – raz na wydmowym kompleksie Białej Góry za uroczyskiem Mogilny Mostek, raz na polanie Posada Sieraków. Do domu wracamy z ciężkimi głowami, ale z lekką głową. I o to chodziło!

Ok. 18 km, nasz czas: 14:00-18:15

Punkt wyjścia to rozstaj szlaków przy parkingu w Dziekanowie Leśnym

Ruszamy czerwonym szlakiem na południowy zachód

Po 10 minutach pierwsze miejsce odpoczynku – uroczysko Szczukówek

W Szczukówku kontynuujemy marsz na zachód czerwonym szlakiem

Teren robi się podmokły, szlak wprowadza na usypane groble

Pełne zanurzenie w zieleni!

Przymusowy objazd!

Trytwy wśród mokradeł to wyjątkowo urokliwy odcinek szlaku

Nasyp miejscami wznosi się aż metr nad poziomem wody

Przyroda zadbała o najlepsze dekoracje

Po porannych ulewach w powietrzu wisi wilgoć

Ale roślinność mokradeł jest cudownie zielona

Rozstaj szlaków w uroczysku Mogilny Mostek

Dalej ruszamy na południe tzw. Sejmikową Drogą

Odpoczynek w wydmowym kompleksie Białej Góry

Czyżby była tu kiedyś brama – nie mogliśmy znaleźć o tym informacji

Przeplatanka piaszczystych wydm i mokradeł jest charakterystyczna dla puszczy

Długie Bagno przed Palmirami

Z jednej strony bagno, z drugiej – wydmy

Czy można wyobrazić sobie lepszy odpoczynek

Długie Bagno po eksploatacji torfu w latach 1921-24 powoli budzi się do życia

Tutejszy torf był kiedyś wydobywany aż do głębokości 3 m!

Dziś przyroda zagospodarowuje te tereny wg swojego pomysłu

Ten na górze to chyba rusałka kratkowiec

A obok – jak nam się wydaje – dostojki latonie

Te betonowe krzyże to symboliczne mogiły rozstrzelanych więźniów Pawiaka

Miejsce bywa nazywane Palmirską Polaną Śmierci

W Pociesze stoi krzyż upamiętniający odział AK Jerzyki, tzw. Krzyż Jerzyków

Takich urokliwych krzyży i kapliczek przydrożnych jest w puszczy sporo

Posada Sieraków – ostatnio byliśmy tu na jesieni z dziećmi

Przysiadamy tu na postój – niestety komary razem z nami

W imieniu puszczy żegna się z nami urokliwy padalec

Nasza dzisiejsza trasa

Malbork

Pociągiem do Malborka

10 czerwca 2017

Piękny, słoneczny i ciepły poranek, popołudnie chłodniejsze i deszczowe, średnio ok. 19 stopni.

Malborskiego zamku nikomu przedstawiać nie trzeba. Ta dawna siedziba wielkich mistrzów zakonu krzyżackiego (a potem jedna z rezydencji królów Polski), budowana od końca XIII w., to największy na świecie gotycki zamek i wspaniały przykład średniowiecznej architektury rezydencyjno-obronnej, w 1997 wpisany na listę UNESCO. A co powiedzielibyście na to, żeby wybrać się tam z dzieciakami pociągiem i to w towarzystwie kilku zaprzyjaźniony rodzin? Czy można wyobrazić sobie lepszy plan na czerwcową sobotę?

Z resztą ekipy spotykamy się na dworcu Warszawa Centralna (a właściwie jeszcze chwilę wcześniej w tramwaju) parę minut po siódmej rano. O 7:23 już siedzimy wygodnie w pociągu. Razem zajmujemy prawie trzy przedziały! Ale nam fajnie! Dzieciaki siedzą razem, my im oczywiście nie przeszkadzamy i w gronie 18 plus😊  mamy nareszcie okazję na spokojnie sobie pogadać. Podróż pociągiem, jeśli tylko jest dogodne połączenie kolejowe, ma prawie same plusy – zwłaszcza gdy jedzie się większą grupą. Po dwóch i pół godziny jesteśmy na miejscu.

Malbork wita nas pięknym zabytkowym budynkiem dworca. Obiekt został zbudowany w 1891 r. i z założenia miał być wizytówką miasta. Faktycznie, prezentuje się wspaniale. Warto zajrzeć do środka – ceramiczne podłogi i rzeźbione drewniane stropy są prawdziwą ozdobą budynku.

Jedziemy! W pociągu wesoło, szczególnie dzieciakom.

Stacja Malbork – załoga stawiła się w kompecie

Malborski dworzec to prawdziwa wizytówka miasta.

Wnętrza można przenieść prosto do kadru filmowego.

Z dworca kierujemy się tam, gdzie każdy szanujący się turysta swoje kroki skierować powinien. 15 minut i stajemy przed budynkiem zamkowych kas. Wszystkim, którzy odwiedzali Malbork więcej niż kilka lat temu (jak M….), rzucają się w oczy trzy zmiany. Po pierwsze: muzealne kasy nie są już na terenie podzamcza, tylko przed zamkową bramą, w nowym, specjalnie wybudowanym budynku. Tu kupuje się bilety i zamawia przewodników. Po drugie: na teren warowni wchodzi się przez historyczne wejście do zamku – przez niedawno odrestaurowaną tzw. Bramę Nową. Wreszcie  po trzecie – i najważniejsze – po 70 latach na swoje dawne miejsce wróciła malborska Madonna. Ogromna XIV-wieczna 8-metrowa figura Matki Bożej z Dzieciątkiem została zrekonstruowana i na powrót osadzona  we wnęce okiennej prezbiterium zamkowego kościoła. Aż trudno wyobrazić sobie ogrom prac koniecznych, by odtworzyć tysiące pokrywających figurę Madonny fragmentów szklanej mozaiki. Zniszczona podczas walk z Armią Czerwoną w 1945 r., Madonna teraz znów patrzy na malborską ziemię swoim łagodnym wzrokiem. Trudno przejść obok niej obojętnie.

Przez Bramę Nową za chwilę wejdziemy na teren zamku.

Poza bramą niedawno odtworzono też figurę NMP, zniszczoną w 1945 r.

W 2015 r. Madonna po 70 latach wróciła do zamkowej niszy.

Zwiedzanie malborskiego zamku z przewodnikiem odbywa się po 3-godzinnej trasie dla dorosłych lub po nieco krótszej trasie rodzinnej. Niestety, na tę drugą już miesiąc wcześniej nie było biletów. Zamówiliśmy więc (dzięki, Dorotko, za całe Twoje zaangażowanie we wszystkie sprawy organizacyjne!) przewodnika specjalnie dla naszej grupy z prośbą, by był to ktoś, kto poprowadzi zwiedzanie w sposób interesujący dla dzieci. Pani, która nas oprowadzała, nieco rozminęła się z naszymi oczekiwaniami – za dużo było suchej historii, z za mało informacji dot. realiów zakonnego życia, legend i ciekawostek, ale dzieciakom i tak się podobało – wspaniale trzymały fason podczas prawie trzygodzinnego zwiedzania!

Baszta Nowa i Brama Nowa – wchodzimy.

Przechodzimy przez bramę, a przed nami kolejna.

Kolejne pierścienie murów obronnych przedzielała fosa wypełniona wodą.

Przed nami już fortyfikacje Zamku Średniego i Zamku Wysokiego.

Kolejna brama z broną w pełnej okazałości.

Surowe piękno

Bo jest tu co zwiedzać, oj jest. Na zespół zamkowy z Malborku składają się: przedzamcze, Zamek Średni z Pałacem Wielkich Mistrzów oraz Zamek Wysoki.

Zaczynamy od Zamku Średniego. Wieli Refektarz, Pałac Wielkich Mistrzów, Refektarze letni i zimowy – wspaniałość architektury średniowiecznej, którą można podziwiać w Malborku, przyprawia o zawrót głowy. Nam, starym, chyba najbardziej spodobała się oryginalna konstrukcja Letniego Refektarza – całe sklepienie wspiera się tu na jednym centralnym smukłym filarze. Według  legendy wojska Władysława Jagiełły podczas oblężenia próbowały wcelować kulą armatnią w ten newralgiczny element konstrukcyjny, jednak kula – jak podają współczesne wyliczenia – chybiła celu ledwie o 6 cm. Tkwiącą w ścianie słynną kulę armatnią można oglądać do dziś.

Dziedziniec Zamku Średniego – sam dziedziniec jest większy niż niejeden zamek.

Wielki Refektarz.

Letni refektarz z charakterystycznym radialnym sklepieniem, wspartym na jednym filarze.

Tu wielki mistrz przyjmował dostojnych gości.

Piękny jest tu każdy szczegół.

Zdobienia w Pałacu Wielkich Mistrzów malowano farbami zieloną i czerwoną, z najdroższymi barwnikami.

Dzieciaki może mniej niż dorośli zwracały uwagę na architekturę, ale w Średnim Zamku nie zabrakło ciekawostek i dla nich – na przykład bardzo spodobał im się zmyślny system ogrzewania zamku (hypocaustum) – z otworów umieszczonych pod posadzką do zamkowych pomieszczeń dostawało się ogrzane powietrze – akumulatorem ciepła były umieszczone na niższych kondygnacjach rozgrzane kamienie. Naszym najmłodszym turystom bardzo przypadła do gustu również wystawa zbroi i uzbrojenia, udostępniona do zwiedzania w kilku pomieszczeniach Zamku Średniego. Średniowieczne miecze, maczugi, łuki, pistolety i ciekawe rodzaje broni z Bliskiego Wschodu – niezwykle bogata ekspozycja obejmuje elementy uzbrojenia od średniowiecza do ubiegłego stulecia. Obserwując dzieciaki, mieliśmy wrażenie, że patrzą na eksponaty, jakby chciały skompletować sobie ekwipunek w grze Minecraft ustawionej na tryb przetrwanie😊 Na Zamku Średnim można oglądać również niezwykle ponoć ciekawą wystawę wyrobów z bursztynu, ale na to nie starczyło już dziś czasu.

Dzieciakom najbardziej spodobał się średniowieczny system ogrzewania.

Źródłem ciepła były rozgrzane w palenisku kamienie.

Wchodzimy na wystawę broni i uzbrojenia.

Mamy tu elementy uzbrojenia krzyżackiego, ale nie tylko.

Dzieciakom podobają się zwłaszcza te bardziej wymyślne.

Wystawa to prawdziwy rarytas dla miłośników militariów.

Po zwiedzeniu wnętrz Zamku Średniego czas na chwilę przerwy. Na dziedzińcu można kupić gorące napoje, skorzystać z toalety, pójść do sklepu z pamiątkami. Taka chwila oddechu wszystkim jest potrzebna.

Pokrzepieni ruszamy dalej. Teraz kierujemy się w kierunku wspaniałego czworobocznego Zamku Wysokiego, uznawanego za jeden z najwspanialszych przykładów europejskiego gotyku. Przechodzimy przez bramy na dziedziniec i pierwsze, co się rzuca w oczy, to nie finezyjna architektura zamku, tylko ażurowe celofanowe instalacje Ludwiki Ogorzelec. Artystka tworzy na całym świecie,  znana jest głownie z cyklu rzeźb „Krystalizacja Przestrzeni”. Malborska instalacja jest jednym z elementów tego cyklu. Lekkie, przypominające pajęczyny powietrzne instalacje przyciągają oczy, tylko czy akurat dziedziniec malborskiego zamku to odpowiednie miejsce do ich eksponowania? Gotycka architektura i współczesna celofanowa instalacja tworzą stylistyczny dysonans. Ten zgrzyt stanowi oczywiście interesujący kontekst interpretacyjny z artystycznego punktu widzenia, ale czy jest pożądany z punktu widzenia turysty zainteresowanego głownie architekturą zamku? Pewnie ilu turystów, tyle zdań. W każdym razie my dziś nie byliśmy w stanie zrobić żadnego zdjęcia dziedzińca, na którym nie łapałyby się celofanowe konstrukcje.

Wchodzimy na teren Zamku Wysokiego.

To jeden z najwspanialszych przykładów architektury rezydencyjno-obronnej w Europie.

Dziedziniec Zamku Wysokiego.

Na tę wieżę za chwilę będziemy wchodzić.

Na dziedzińcu zamontowano instalację 'Krystalizacja przestrzeni’ Ludwiki Ogorzelec.

W średniowiecznej oprawie instalacje Ludwiki Ogorzelec przywodzą na myśl wielkie pajęczyny.

Zamek Wysoki to niezwykle łakomy kąsek dla fanów średniowiecznej architektury. Wszystko tu jest wspaniałe. Gdybyśmy mieli wybrać jedną rzecz na zasadzie „zobaczyć to i umrzeć”, wybór padłby chyba na zamkowe krużganki i Złotą Bramę. To główne wejście do zamkowego kościoła, ozdobione płaskorzeźbami ilustrującymi przypowieść o roztropnych i nieroztropnych pannach, po prostu zachwyca. Chciałoby się stać i patrzeć, i patrzeć, i patrzeć, i fotografować kolejne detale, ale co zrobić – pani przewodnik przeprowadza grupę dalej. Z radością odnotowujemy, że zamkowy kościół pw. NMP przeszedł renowację i prezentuje się zachwycająco – niedawno odtworzono nawet oryginalne sklepienia. Na ścianach wzrok przyciągają średniowieczne freski. Aaach….

Nam najbardziej podobają się średniowieczne krużganki.

Piękny każdy detal

Złota Brama – wejście do zamkowego kościoła pw. NMP.

Figury Panien Roztropnych

Uszkodzony w 1945 r. kościół został niedawno pięknie odrestaurowany.

Ścianę zdobi fresk przedstawiający Ostatnią Wieczerzę.

W innych częściach zamku wcale nie jest mniej ciekawie. W pamięć zapada nam zwłaszcza długa, reprezentacyjna sala refektarza z pięknym krzyżowo-żebrowym sklepieniem, wsparta na siedmiu smukłych kolumnach – każdej wykonanej z granitu w innym kolorze. Dzieciakom podoba się za to w kapitularzu – kiedyś omawiano tu wszystkie najważniejsze sprawy dotyczące zakonu. Dziś pamiątką po tych czasach jest drewniany okazały tron – każdy może tu usiąść i poczuć się jak Wielki Mistrz – którą to okazję skwapliwie wykorzystują nasze dzieciaki.

Kapitularz – wnętrze było puste, dostojników sadzano pod ścianami.

Sklepienia są po prostu bajkowe.

Przechodzimy do kolejnych części zamku

Trudno schować aparat…

Reprezentacyjny refektarz konwentu.

Filary z granitu o różnych kolorach podpierają krzyżowo-żebrowe sklepienie.

Piękne posadzki reprezentacyjnych pomieszczeń.

Dla najmłodszych turystów najciekawsze są jednak chyba dwa inne miejsca – kuchnia konwentu ze stołem zastawionym potrawami czekającymi na braci i – przede wszystkim – gdanisko, czyli wieża latrynowa. No czy może być coś ciekawszego niż zobaczyć, gdzie krzyżak chadzał piechotą? I do czego służyły mu poukładane równiutko liście kapusty? Oczywiście, że nie!

Dzieciom bardzo podoba się dawna kuchnia konwentu.

A co dzieciom podoba się najbardziej? Oczywiście krzyżacka toaleta!.

Zwiedzanie malborskiego zamku kończymy wejściem na wieżę. Obowiązują na to oddzielne bilety (8 zł normalny, 6 zł ulgowy), ale warto, bo z góry świetnie prezentuje się i sam zamek, i zabytkowe centrum Malborka, uroczo przytulone do Nogatu. Podczas zejścia przytrafia nam się mała przygoda. Ot, nic wielkiego, tylko … gubią nam się dzieciaki😊 Na szczęście nie wszystkie i na szczęście te starsze. Dzwonimy – drrryń, drrryń – odbierają. – Gdzie jesteście? – A na dole, w takiej dużej sali! Pękamy ze  śmiechu. „W takiej dużej sali” – no to wszystko jasne! 😊 Zguby na szczęście szybko się znajdują – okazuje się, że zeszły tą samą klatką schodową, którą wchodziliśmy na wieżę, podczas gdy reszta zeszła schodami przeznaczonymi dla schodzących.

Klimatyczne wąskie przejścia w murach.

Widok z zamkowej wieży na dziedziniec Zamku Średniego.

Dobrze widać stąd strategiczne położenie zamku.

Również dziedziniec Zamku Wysokiego pięknie prezentuje się z góry.

Wyjście z zamku wiedzie przez zamkowe piwnice.

Z zewnątrz jeszcze raz podziwiamy Pałac Wielkich Mistrzów.

Jedna z bram wiodących do zamku.

Spotykamy nawet żywe sowy!

Zwiedzanie zamku trwało bite trzy godziny. To brzmi imponująco, ale czas naprawdę szybko zleciał i ani przez chwilę nie narzekaliśmy na nudę. Rady dla turystów odwiedzających Malbork z dziećmi: zdecydujcie się na trasę rodzinną – jest krótsza i przewodnicy dostosowują swoje opowieści do potrzeb najmłodszych turystów. Przewodnika można zamówić wcześniej przez telefon (informacje tutaj). Po drugie: zaopatrzcie się w coś do picia i w jakiś drobiazg do pochrupania. Na dziedzińcu jest wprawdzie malutka kawiarenka, ale lepiej mieć coś własnego. Po trzecie: dla maluchów zabierzcie wózek. Można nim pokonać większość trasy, a gdy zmęczony maluch uśnie, będzie mu wygodniej. Zapewne najoptymalniej jest zwiedzać malborski zamek z dziećmi 5-6 letnimi i starszymi, dla młodszych cały program może być zbyt męczący, ale to zależy od dziecka. Dziś razem z nami zwiedzała dwuipółletnia Amelka (Amelko, pozdrawiamy!) i spisywała się znakomicie. W połowie zwiedzania jest możliwość skorzystania z toalety. Po obejrzeniu zamkowych wnętrz warto przejść kładką dla pieszych na drugą stronę Nogatu – całe założenie zamkowe prezentuje się z tej perspektywy wyjątkowo pięknie.

Warto przejść pieszą kładką na drugą stronę Nogatu.

Zamek prezentuje się stąd wyjątkowo ładnie.

Poszczególne jego części nakładają się na siebie, tworząc zwartą bryłę.

Malborski zamek w pełnej okazałości

Po zwiedzeniu zamku kierujemy się na z góry upatrzone pozycje do knajpy na obiad. Sławek zamówił nam stoliki dla 17 osób (dzięki!), co teraz doceniamy w dwójnasób – pogoda się zepsuła i obiad jest tym, czego potrzebujemy najbardziej. Dzieciaki usadzamy przy jednym dużym stole, sami zajmujemy drugi. Jak fajnie! Za oknem pada, ale  co nam to przeszkadza? Przed bite dwie godziny nie możemy się zmobilizować do ruszenia się z miejsca.

Wizytę w Malborku kończymy spacerem po starówce. Starówka to może określenie na wyrost – poza kilkoma perełkami nie zachowała się tu zwarta dawna zabudowa, a średniowieczne zabytki tkwią wśród współczesnych bloków. Mimo to dla tych perełek spacer zrobić sobie warto, tym bardziej, że wszystko jest blisko siebie i nie trzeba pokonywać dużych odległości. Najpierw oglądamy urokliwy budynek ratusza – ratusz zbudowano w XIV w., potem uległ zniszczeniu, ale został zrekonstruowany. Obecnie mieści się tu miejski dom kultury. Uchylamy drzwi i miła pani zaprasza nas do środka. Warto wejść na piętro – czeka tu nie lada gratka – piękny stary piec kaflowy. Niedaleko ratusza stoją dwie gotyckie bramy do miasta – Brama Mariacka i Brama Garncarska. Na koniec zaglądamy do starego kościoła św. Jana, wzniesionego w drugiej połowie XIV w. Zwracamy uwagę na piękną XIV-wieczną granitową chrzcielnicę. Warto popatrzeć do góry i odnaleźć oryginalny XVII-wieczny żyrandol z figurą Matki Bożej, osadzoną między rogami jelenia.

Ratusz w Malborku sięga korzeniami połowy XIV w.

Piękny przykład dawnej architektury municypalnej.

Wnętrze ratusza kryje piękny stary piec kaflowy.

Brama Garncarska powstała w końcu XIV w.

A to jej starsza koleżanka, Brama Mariacka.

Kościół św. Jana.

Trójnawowe wnętrze świątyni.

Po zwiedzeniu świątyni można pójść za budynek i zobaczyć, jak pięknie i monumentalnie prezentuje się stąd malborski zamek. My tak właśnie robimy – to idealne pożegnanie z Malborkiem.

Pożegnanie z Malborkiem.

Ostatni rzut oka na malborski zamek

Teraz już prosto na dworzec, bo pociąg nie poczeka. O 18:15 pędzimy już po szynach z powrotem w kierunku domu. Dzieciaki znów siedzą w osobnym przedziale, ale teraz jakoś tak tam spokojniej – hmmm, czyżby były zmęczone?

Wracamy z wycieczki pełni wrażeń, z poczuciem doskonale spędzonego dnia. Czy to możliwe, że od naszego wyjścia z domu minęło tylko niewiele ponad 12 godzin? A tyle się działo! I towarzystwo mieliśmy takie doborowe! Ale było fajnie!

Las Kabacki

Rezerwat przyrody „Las Kabacki” im. Stefana Starzyńskiego

24 maja 2017, środa

Od rana się chmurzy, potem lokalne oberwania chmury – jedno ok. 11:00 i jedno ok. 16:00, 17 stopni

Idealne miejsce na randkę we dwoje? Na rodzinny relaks z dziećmi? Las Vegas? Las Palmas? Nie, Las Kabacki! Dojazd jest banalnie prosty: wsiadamy do metra, wysiadamy na ostatniej stacji i … już jesteśmy! Przed nami inny świat!

To, że obecnie tuż obok stacji metra i tętniącego życiem miasta możemy cieszyć się sielską leśną scenerią, zawdzięczamy prezydentowi Warszawy Stefanowi Starzyńskiemu, z którego inicjatywy hrabia Adam Branicki w 1938 r. odsprzedał obszar lasu miastu z przeznaczeniem na użytkowanie publiczne. Las Kabacki, a właściwie rezerwat przyrody „Las Kabacki” im. Stefana Starzyńskiego, pozostałość dawnej Puszczy Mazowieckiej, to obecnie największy rezerwat województwa mazowieckiego – jego długość dochodzi do 5, a szerokość do 3 km.

Dzisiejszą randkę organizujemy spontanicznie i w ostatniej chwili – oboje mamy okazję wyrwania się wcześniej z pracy, a Grzesia od Pani Małgosi zgadza się przejąć Babcia. Dobra nasza! Spotykamy się przy końcowej stacji metra Kabaty. Zaczynamy od porządnego obiadu, bo w planach co najmniej kilkunastokilometrowa przechadzka. Pierogarnia Zapiecek sprawdza się do tego celu znakomicie – jest przyjemnie i smacznie. Potem już szybko zmieniamy buty na sportowe, wrzucamy na plecy plecak i w długą!

Przechodzimy obok stacji techniczno-postojowej pociągów metra, ale to już ostatni bastion miasta. Z każdą chwilą cywilizacja coraz bardziej zostaje za nami. Planujemy leśnymi ścieżkami okrążyć las dookoła, ale w połowie drogi pogoda płata nam figla – rzęsisty deszcz zmusza nas do okrojenia spaceru. W końcu w przybliżeniu pokonujemy pieszo ok. 10-kilometrową trasę biegową. Przez pierwsze dwie godziny pogoda jest jednak całkiem przyzwoita, a jedyne, co przeszkadza, to chmary wygłodniałych komarów – że też nie pomyśleliśmy o jakimś repelencie. Jak przyjemnie tak iść przed siebie! Po porannym deszczu zieleń liści jest nasycona i soczysta. To prawdziwy odpoczynek dla oczu.

Najbliższe stacji metra wejście do rezerwatu.

Przed nami dłuuuga droga. Ale jaka piękna!

Las Kabacki odpoczywa po deszczu.

Kałuże są prawdziwą ozdobą drogi.

Szkoda, że restauracja pusta.

Mogiła nieznanego żołnierza AK

Orientację ułatwiają drewniane drogowskazy.

Ścieżka zdrowia doda.

Oj, doda!

Drzewostany Lasu Kabackiego znacznie ucierpiały podczas wojen światowych. Obecnie trwają prace mające na celu przywrócenie naturalnego składu gatunkowego. Idziemy przez las mieszany, w przeważającej części liściasty – poza sosnami często spotkać można buki, brzozy, dęby, jesiony i klony. W Lesie Kabackim rośnie ponad 220 gatunków roślin, w tym aż 17 gatunków mchów. Kto ma szczęście, może spotkać sarny, zające, dziki, lisy czy łasice. Dużym problemem dla zwierząt jest jednak brak korytarzy ekologicznych, które pomogłyby w różnicowaniu genetycznym potomstwa.

Najpierw kierujemy się na zachód, w kierunku skarpy wiślanej nad dawną pradoliną Wisły. To chyba najciekawszy przyrodniczo fragment lasu. Dobrze widać zachowane naturalne wąwozy. Aż trudno uwierzyć, że cały czas jesteśmy na terenie miasta! Po chwili myszkowania po skraju lasu odbijamy w kierunku Centrum Edukacji Przyrodniczo-Leśnej Lasów Miejskich Warszawy. To miejsce ze wszech miar warte odwiedzenia z dziećmi.  Obiekt został wybudowany tuż przy zabytkowej drewnianej leśniczówce z 1890 r. Od maja 2015 r. placówka proponuje dzieciom i młodzieży ciekawe programy edukacyjne i cieszy się sporą popularnością! My dziś nie zaglądamy do środka, ale z przyjemnością patrzymy na zagospodarowanie terenu przed budynkiem – kolorowe tablice edukacyjne, ścieżka zmysłów, polanka edukacyjna – klasycznie, przyjaźnie, z pomysłem – musimy przyjechać tu z dziećmi! Wszystkie potrzebne informacje można sprawdzić tutaj: http://lasymiejskie.waw.pl/Centrum_Edukacji

Schodzimy ze skarpy wiślanej.

Zachowały się tu naturalne wąwozy.

Centrum Edukacji Przyrodniczo-Leśnej zaprasza!

Przestrzeń na zewnątrz jest przyjaźnie i ciekawie zaaranżowana.

Zabytkowa drewniana leśniczówka z 1890 r.

Spod centrum edukacji ruszamy na wschód. Idziemy skrajem polany rekreacyjnej. Pogoda niepewna, środek tygodnia – teraz tu pusto, ale w pogodne weekendy wiaty i miejsca ogniskowe są oblegane przez tłumy. Po chwili polana zostaje za nami, a my idziemy bardzo przyjemnym skrajem lasu. Po prawej las, po lewej pola uprawne – czy my naprawdę jesteśmy w Warszawie? Przyśpieszamy kroku, bo czarna chmura przed nami ciemnieje coraz bardziej.

Po drodze odwiedzamy jeszcze miejsce tragicznej katastrofy lotniczej z 1987 r. Obecnie nie widać już ogromnych zniszczeń drzewostanów, które ponoć są jednak wciąż doskonale widoczne z lotu ptaka. Tablica upamiętniająca, znicze, krzyż, drewniane ławki i wokół szumiące drzewa. Obecny spokój tego miejsca jaskrawo kontrastuje z ogromem katastrofy i bezmiarem ludzkich tragedii.

Polana rekreacyjna to bardzo popularne miejsce w Lesie Kabackim. Dziś z racji pogody świeci pustkami.

My ruszamy dalej taką piękną drogą.

Parada równości.

Idziemy uroczym skrajem lasu.

Grasz w zielone?

Ławeczka dla zakochanych.

Dzisiaj leśne drogi świecą pustkami, ale w ciepłej porze roku to rzadki widok.

Którą drogę wybrać?

Miejsce katastrofy lotniczej z 1987 r.

Kilkanaście dni temu wypadała 30. rocznica tragedii.

Rozpada się? Nie rozpada? No niestety, zaczyna lać. Najpierw idzie się zupełnie nieźle, ale po chwili korony drzew zaczynają przepuszczać ciężkie krople. Ale pada! Uciekamy w gęstwinę i  chowamy się pod parasolami. Postój się przyda, bo idziemy już bez przerwy od ponad 2 godzin. A może zaraz przestanie padać?

Oczywiście nie przestało. Postaliśmy, postaliśmy, aż wreszcie uzbrojeni w kurtki z membraną i parasole z bólem serca ruszyliśmy w stronę samochodu. Szkoda, że nie udało się przejść drugiej części zaplanowanej trasy. No ale nic, uda się następnym razem. Z dzieciakami na rowerach! Od czasu do czasu mijamy przemoczonych do suchej nitki rowerzystów. Ci to dopiero zmokli!

Las Kabacki widziany spod parasola – jest równie pięknie!

Mimo że ciągle pada i pada…

Nam wesoło!

Wracamy na parking w zupełnie przemoczonych butach, ale z szerokimi uśmiechami na twarzach. Ale mieliśmy fajną randkę! To miasto, a tam las – ale to niesamowite! Najbardziej chyba podobało się nam to, że wycieczka do Lasu Kabackiego była jak przejście na drugą stronę lustra. Las przylega do miasta jak kawałek puzzli z innej układanki. Dojeżdżamy na miejsce metrem, ruch na ulicach, centra handlowe, a po kilku krokach dookoła tylko zieleń i drzewa. Przez las przebiegają trzy szlaki turystyczne – czerwony (z Pyr do Powsina), zielony (do Ciszycy) i niebieski (do Zalesia Górnego). Ich przebieg można sprawdzić na geoportalu szlaków turystycznych Mazowsza PTTK (http://szlakimazowsza.gis.geo.uj.edu.pl/). Dodatkowo turyści mają do dyspozycji dwie wyznaczone trasy biegowe (5 i 10 km) oraz dwie ok. 4-kilometrowe ścieżki przyrodnicze z tablicami informacyjnymi i miejscami odpoczynku – jedna zaczyna się przy ulicy Rydzowej, a druga – przy Moczydłowskiej. Dobrzy piechurzy mogą prosto z Lasu Kabackiego przejść do Parku Kultury i Wypoczynku i do Ogrodu Botanicznego PAN w Powsinie. Sieć ścieżek sieka las na niemal idealne kwadraty, jednak wbrew pozorom można się w nim zgubić – na szczęście co kawałek znajdują się mapki i schematy ułatwiające orientację w terenie.

Wiele ciekawych informacji na temat Lasu Kabackiego (np. o tym, że na jego terenie trwały w latach 30. XX w. prace nad złamaniem słynnego kodu Enigmy, o urządzonym tu w XIX w. zwierzyńcu i wiele informacji przyrodniczych) można znaleźć na stronie http://www.haloursynow.pl/artykuly/las-kabacki-925-hektarow-historii-natury-i-przyjem,1576.htm

Warto pamiętać, że z uwagi na dogodny dojazd Las Kabacki jest jednak bardzo popularnym miejscem rekreacji warszawiaków – jeśli poszukujemy ciszy i spokoju, najlepiej wybrać się tu przed południem w środku tygodnia lub … w dzień z brzydką pogodą. Jak my!

Nasza dzisiejsza trasa.