Cerkiew w Uluczu

5 maja 2017, piątek

Pada prawie cały dzień, do 15 st.

Mokry koniec bieszczadzkiej majówki

Nasz wyjazd nieubłaganie dobiega końca – już od rana pakujemy się na przejazd do Dziadków.

Ostatni dzień zamierzamy oczywiście spędzić na szlaku – zaplanowaliśmy sobie przyjemny spacer do osuwiskowych Jeziorek Duszatyńskich. Wszystko gotowe, gorąca herbata w termosach, plecaki spakowane. Dziś jednak znów pogoda krzyżuje nam szyki. Przed 10:00 zaczyna padać i… nie przestaje właściwie do wieczora. Co robić, zmieniamy plan z Jeziorek Duszatyńskich na cerkiew w Uluczu, na którą też od dawna ostrzyliśmy sobie zęby.

Ostatni rzut oka na spowite mgłami Bieszczady.

Żal odjeżdżać…

Jeszcze przed odjazdem z Dołżycy udaje nam się jeszcze umówić chłopaków na wizytę w Komnacie Zagadek. To jedyny w Bieszczadach escape room, fabułą zadań nawiązujący do tematyki książek o Harrym Potterze. Delikwent ma godzinę na wydostanie się z pomieszczenia, piętrzą się przed nim różne zagadki. Dla naszych chłopców wizyta w Komnacie Zagadek była prawdziwą frajdą.  Nawet dorośli nie narzekaliby to na nudę. Cena dość wysoka, ale warto – polecamy (http://www.komnatazagadek.pl/)!

Chłopcy w Komnacie Zagadek – podgląd na monitorze obsługi.

Przed opuszczeniem Bieszczadów kierujemy się jeszcze do Majdanu, aby kupić górskie serki i pamiątki dla chłopców. Zakupy są bardzo udane, ale deszcz nadal pada. Ostatecznie rezygnujemy więc z górskich planów i ruszamy w kierunku Ulucza. Już dawno bardzo chcieliśmy odwiedzić to miejsce i dzisiaj nadarzyła się okazja!

Cerkiew w Uluczu

Jeśli ktoś chce o krok zbliżyć się do nieba, powinien odwiedzić wzgórze cerkiewne w Uluczu. Klimat tego miejsca jest naprawdę niesamowity – trzaba to poczuć na własnej skórze!

Świątynia jest z najstarszych zachowanych drewnianych cerkwi w Polsce, długo była uznawana nawet za tę najstarszą. Obecne badania datują jej powstanie na 1659 r. Świątynia wznosi się bliżej nieba, na wzgórzu Dębnik nas Sanem. Początkowo była użytkowana przez zakon Bazylianów, a od połowy XVIII w. stała się ośrodkiem pielgrzymkowym. O historii obronnej tego miejsca świadczą dobrze widoczne wały ziemne. Obecnie cerkiew stanowi oddział terenowy Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku.

Do cerkwi dojeżdżamy pięknymi (choć krętymi i miejscami dziurawymi jak szwajcarski ser) drogami w okolicy Gór Słonnych. W Uluczu podjeżdżamy pod dom nr 16, gdzie można dostać klucze do cerkwi. Niestety, miejscowa kustoszka grzecznie nakłania nas do rezygnacji ze swoich usług – właśnie wróciła ze wzgórza świątynnego i niespecjalnie ma ochotę na kolejną wycieczkę w deszczu. Trudno, rozumiemy, na zwiedzanie wnętrza przyjedziemy tu kiedyś raz jeszcze.

Na wzgórze cerkiewne ruszamy więc sami prosto z niewielkiego parkingu. Podejście nie jest długie, ale w naszym gronie zajmuje ponad 15 minut, bo Grześ robi wszystko, tylko nie idzie we właściwym kierunku. Dodatkowo po dzisiejszym deszczu droga jest błotnista i śliska. Idziemy ścieżką przez piękny las, pokonując kilkadziesiąt metrów wzniesienia. A na szczycie wzgórza doznajemy wrażenia, że przenieśliśmy się o parę wieków wstecz. I że jesteśmy o kilka kroków bliżej Szefa.

Cerkiew ma bardzo oryginalną bryłę. Wszędzie pachnie starym drewnem, wokół pozostałości wałów obronnych.  Leśne kwiaty porastające wzgórze cerkiewne nieśmiało wyłaniają się z mgły. To wszystko sprawia, że wszyscy (…no, może poza Grześkiem) ściszamy głosy i poddajemy się magii chwili. Ulucz to magiczne miejsce. Przekonajcie się sami!

Wieś Ulucz nad Sanem liczy dziś nie więcej niż kilkanaście domów.

Cerkiew pw. Wniebowstąpienia Pańskiego leży na wzgórzu Dębnik (344 m n.p.m.).

Po drodze mijamy kapliczkę z figurką Matki Boskiej – wg legendy to tu miała powstać cerkiew.

Wały ziemne na szczycie wzgórza zdradzają dawny charakter obronny kompleksu.

Cerkiew w Uluczu do niedawna uchodziła za najstarszą drewnianą cerkiew w Polsce.

Obecnie datuje się jej powstanie na 1659 r.

Dookoła widać pozostałości przycerkiwnego cmentarza.

Dawne nagrobki, widziane od tyłu, tworzą piękną perspektywę

Dzisiejsza aura tylko podkreśla niezwykłą atmosferę tego miejsca.

Czujecie ten zapach i tą wilgoć w powietrzu?

Cerkiew to jedyna pozostałość znajdującego się tu klasztoru Bazylianów.

Świętynia została zbudowana z drewna jodłowego.

Każde źdźbło trawy pokrywa dziś mokra mgiełka

Wierzymy, że takie stare drewno ma duszę…

Po dłuższej chwili wycofujemy się na z góry upatrzone pozycje w samochodzie, gdzie na Grzesia czeka już podgrzana w międzyczasie zupka. Jeszcze przed drzwiami samochodu łapie nas kolejny deszcz i nie odpuszcza nam do końca podróży. Jak dobrze, że podczas spaceru nie padało.

Po zwiedzeniu Ulucza już prosto przyjmujemy azymut Rzeszów. Majówkę kończymy z przytupem – w nocy u Dziadków Grzesiek dostaje temperatury 39 stopni, a sobotę spędzamy u lekarzy i w laboratoriach. Taaaak, wyjazdy z dziećmi… Ale spuśćmy na to zasłonę milczenia. Te wspomnienia są do wyparcia – niech w głowach zostaną nam tylko bieszczadzkie widoki w całej palecie barw wczesnowiosennej zieleni!

Rezerwat „Sine Wiry” – przełom Wetliny

4 maja 2017, czwartek

Rano ładnie, potem się chmurzy i o 13:00 burza i spory deszcz

Rezerwat „Sine Wiry” – przełom Wetliny

Po powrocie Sebusia-rekonwalescenta planujemy mniej forsującą wycieczkę. Wybór pada na pobliski rezerwat „Sine Wiry”. Rezerwat chroni malowniczy przełomowy odcinek rzeki Wetliny wraz z otaczającą roślinnością.  Na końcu Dołżycy skręcamy w drogę do Bukowska, przejeżdżamy przez miejscowość Buk i parkujemy w Polankach w pobliżu drogi, którą szliśmy do Łopienki. Tamta droga prowadziła na zachód, a nasza dzisiejsza trasa wiedzie ogólnie na wschód. Drogowskazy oznajmiają, że do granic rezerwatu dzieli nas jedynie 2,5 km spaceru.

Szutrowa wygodna droga prowadzi najpierw na północ, wschodnim brzegiem Solinki. Po chwili skręca na wschód w górę biegu Wetliny, która w tej okolicy wpada do Solinki. Przez pierwsze kilometry główną atrakcją są… kałuże, które okupuje nasz Grześ, niezmordowanie wrzucając do nich kamienie (zwane przez niego „kamelami”). Droga to wznosi się (częściej i dłużej), to opada przez piękny wiosenny las. Po lewej między drzewami wartko płynie Wetlina. Po około godzinie spaceru naszym tempem (Grześ ten fragment trasy pokonał na własnych nóżkach, zatrzymując się przy chyba każdej kałuży) docieramy do czerwonej tablicy z nazwą rezerwatu. W pobliżu jest spora wiata, w której urządzamy postój na drugie śniadanie i grzejemy zupkę dla Grzesia.

Punkt wyjścia drogi do rezerwatu „Sine Wiry”.

Drogę ubarwiają piękne kaczeńce.

Po lewej stronie płynie Solinka.

Po wczorajszej burzy na drodze pełno kałuż.

Nasza droga to wznosi się, to opada.

Grześ dziś sam przechodzi prawie 3 km!

Wszystko jest interesujące…

Dlatego idziemy tempem ślimaka – jak ten napotkany na drodze.

Po godzinie dochodzimy wreszcie do granic rezerwatu.

Wetlina w Sinych Wirach płynie niespokojnie.

Przełom Wetliny w Sinych Wirach

Wszystkie większe wiry miały kiedyś swoją nazwę.

Przez kilkadziesiąt minut kropi deszcz, ale wychodzimy w dalszą drogę pewni, że zaraz przestanie padać, a my będziemy mogli kontynuować spacer. Spokojnie oglądamy pieniący się nurt Wetliny, robimy zdjęcia.  Deszcz jednak jak na złość z każdą chwilą się wzmaga. Optymistycznie nastawieni, przechodzimy jeszcze do przodu ponad kilometr ze śpiącym w nosidle Grzesiem. Docieramy do punktu, skąd pięknie widać zakole Wetliny pieniącej swe wody kilkadziesiąt metrów poniżej drogi. W tej okolicy ścieżki przyrodnicze sprowadzają nad samą rzekę i pozwalają z bliska poprzyglądać się, jak woda przebija się przez skały. Tu właśnie zaczyna się najciekawszy odcinek trasy. Niestety, dziś musimy obejść się smakiem. Wzmagający się deszcz i grzmoty zmuszają nas do odwrotu, prawdopodobnie tuż przed miejscem, gdzie ścieżką można zejść nad sam brzeg Wetliny. Co robić, musimy zadowolić się zdjęciami pięknego zakola Wetliny z góry… i wrócić tu kiedyś w przyszłości!

Idziemy dalej na wschód.

Z góry podziwiamy przełom Wetliny.

Droga przez dłuższy czas prowadzi ponad poziomem rzeki.

Knieć błotna bardzo ubarwia nasz spacer.

Wracamy w ulewie – tego nie było w planach!

Ostatnie spojrzenie na burzliwy nurt Wetliny.

Pada i pada – teraz rzekę mamy na drodze.

Wracamy do samochodu szybkim krokiem w coraz intensywniejszym deszczu. Tak leje, że mokniemy nawet w kurtkach z membraną i pod parasolami. Na szczęście Grzesiowi, który jak zwykle w nosidle obudził się po kilkunastu minutach, bardzo podoba się ten mokry marszobieg.

Mimo że nie mieliśmy możliwości dokładnego pomyszkowania po rezerwacie „Sine Wiry”, dzisiejsza wycieczka była bardzo przyjemna. Spokojne obcowanie z przyrodą ukazującą swoje piękne oblicze w tysiącach odcieni wiosennej zieleni dostarczyło nam, starym, wielu wspaniałych wrażeń. Rezerwat „Sine Wiry ” to świetne miejsce na spacer z dziećmi, także przy nieco gorszej pogodzie. Główną szutrową drogą można wygodnie przejechać wózkiem dziecięcym. Widzieliśmy też kilkoro rowerzystów i wydaje się nam, że już 6-7 letnie dzieci bez problemu pokonałyby tę trasę na dwóch kółkach. Ciekawa wydaje się zwłaszcza możliwość przejechania rowerem (lub przejścia) wzdłuż Wetliny przez dawne zapomniane miejscowości Zawój, Łuh i Jaworzec aż do Kalnicy. Prowadzi tamtędy ścieżka historyczna Bieszczady Odnalezione. Koniecznie musimy tu wrócić!

Nasz czas: 11:00–13:30 w górę i w dół, ok. 7 km i 200 m przewyższenia.

Wieczorem czas na pożegnanie z Bieszczadami. Kolacja przy ognisku jest bardzo przyjemna. Ale nie chce się wracać!

Pożegnalny wieczór w Bieszczadach.

Grześ żegna się z Dołżycą.

Jeszcze tu wrócę!

Dwernik Kamień – idealna wycieczka dla rodzin

3 maja 2017, środa

Rano ciepło i parno, do 20 stopni, po południu burze

Nasiczne–Dwernik Kamień (wejście szlakiem, zejście ścieżką przyrodniczą)

Dziś spotyka nas jedno smutne i jedno wesołe wydarzenie – rano wyjeżdżają Towarzysze naszego wyjazdu, przez co od razu robi się cicho i pusto. Dziękujemy, Kochani, za kolejną super udaną wspólną eskapadę! Kto z nami będzie wieczorem siedział przy ognisku, no kto?… Weselsze mamy za to popołudnie – R. przywozi z powrotem Sebusia! Ale się za nim stęskniliśmy! Ale po kolei.

Po śniadaniu wybieramy się na wycieczkę na Dwernik Kamień. To idealna propozycja dla rodzin z dziećmi. Trasa kameralna (kilkadziesiąt razy rzadziej uczęszczana niż ta wczorajsza), nietrudna i niedługa, prowadząca przez piękne bukowe lasy, z uroczym punktem widokowym (wspaniale widać okolice Tarnicy oraz połoniny Wetlińską i Caryńską) i grzędami skalnymi na szczycie. Partie szczytowe Dwernik-Kamienia zostały uznane za pomnik przyrody.

Punktem wyjścia szlaku jest niewielki przysiółek Nasiczne (wygodny parking samochodowy). Czerwono znakowana ścieżka wspina się leśną drogą przez bukowy las. Rozwijające się liście buków urzekają seledynem. Las wydaje się tętnić życiem – tu przebiegnie jaszczurka, tu coś zaszumi w zaroślach, w partiach szczytowych spod nóg uciekają żmije (uwaga, widzieliśmy kilka na własne oczy!). Ścieżka jest dużo mniej błotnista niż ta wczorajsza. Po chwili przecinamy leśną drogę i wchodzimy na przyjemną polanę widokową z miejscem do odpoczynku. Nasza trasa kieruje się dalej na północny zachód. Nachylenie jest dość komfortowe i wchodzi się wygodnie – po ok. półtorej godziny stajemy na szczycie. Według znaków wejście zajmuje 1 godz. 10 min, ale my się nie spieszyliśmy – Grzesiek sporo szedł sam, wiele razy zatrzymywaliśmy się na zdjęcie, na chrupkę, na łyka wody. Wprawny turysta na szczyt z Nasicznego wejdzie w godzinę.

Nasiczne. Stąd ruszamy. Najpierw jednak Grześ sprawdza, co w głowie się kryje.

Ścieżka wznosi się przez bukowy las. Grześ dzielnie na własnych nóżkach.

Urzeka nas seledyn bukowych liści.

Szlak wprowadza na polanę widokową z miejscem odpoczynku.

W oddali majaczy Połonina Caryńska.

Przechodzimy obok piaskowcowej wychodni skalnej.

Ciekawe, co tam jest napisane?

Bieszczady porasta piękna buczyna karpacka.

Ten sędziwy buk zapewne wiele pamięta.

Leśnia biżuteria.

Ścieżka osiąga grzbiet i skręca w lewo.

Zza drzew zaczynają pokazywać się widoki.

Grzbietowy odcinek szlaku w kilka minut wprowadza na szczyt.

Buki karłowacieją i mają coraz bardziej wymyślne kształty.

Na szczycie Dwernik Kamienia (1004 m n.p.m.) rozsiadamy się na dłuższy postój. Grześ wsuwa podgrzaną zupę, my kanapki. Gdybyśmy mogli, chętnie rozkoszowalibyśmy się widokiem – połoniny widać jak na dłoni, w dodatku dziś pogoda dba o spektakl specjalnie dla nas – co chwila przed nami wiatr przewiewa chmury, tworzące coraz to inne konfiguracje. W towarzystwie dwuipółlatka spokojny odpoczynek to jednak fikcja. Młodego trzeba pilnować, bo choć szczyt jest rozległy i idealnie nadaje się od odpoczynku, z grzęd skalnych niepilnowane dziecko łatwo może spaść. Dziś na szczęście Grzesiek znalazł sobie stosunkowo bezpieczną zabawę – wrzucanie kamieni do kałuży, która zebrała się w zagłębieniu skalnym, co zapewniło nam chwilę oddechu 🙂

Szczyt Dwernik Kamienia zdobią spektakularne wychodnie skalne.

Dwernik Kamień (1004 m). Pięknie stąd widać Wetlińską, Caryńską i Rawki pośrodku.

Hura, jesteśmy na Dwernik Kamieniu!

Pokazujemy Rawki, na których byliśmy dzień wcześniej.

Modrzewie przyciągają wzrok swym jasnozielonym kolorem.

Grzesiek ma swój pomysł na postój.

Wrzucanie kamyczków do wody!

… i uciakanie rodzicom…

Wracamy wariantem wschodnim, przez ścieżkę przyrodniczą „Dwernik Kamień”. To nieco dłuższa opcja, jednak jeszcze mniej uczęszczana i pozwalająca na doskonały kontakt z przyrodą. Szczególnie przyjemny jest początkowy fragment, wiodący zalesionym grzbietem. Wąska dróżka prowadzi przez piękna buczynę karpacką, potem wprowadza na leśną drogę, gdzie robi się miejscami trochę błotniście. Oba warianty łączą się ze sobą na dole. Wybierając wariant przez ścieżkę, trzeba uważać na znaki – nie ma tu zwykłych znaków szlaku ani typowych dla ścieżek przekreślonych kwadratów, tylko białe strzałki namalowane na drzewach.

Wyjrzymy, co tam widać.

W tym miejscu od szlaku odłącza się ścieżka turystyczna (na wprost).

Ścieżka prowadzi najpierw grzbietem przez piękną buczynę.

Grzesiek rozmienia kolejny kilometr.

Oznaczenia są dość mylne, zerkamy na mapę.

Nasza ścieżka teraz szybko gubi wysokość.

Kolory wiosennego lasu są bajkowe.

Gdy dojdziemy do leśnej drogi, trzeba skręcić w prawo.

Nasz czas: 10:45-14:15 w górę i w dół, ok. 400 m przewyższenia

Więcej  propozycji wycieczek po Bieszczadach? Zajrzyjcie tutaj 🙂

Po południu R. jedzie po Sebusia w stronę Rzeszowa. Na spotkanie wyjeżdża mu Dziadek Janek. Sebuś zostaje przechwycony w okolicy Dynowa. Dziękujemy Babci Stasi i Dziadkowi Jankowi za pomoc w sytuacji awaryjnej! W tym czasie w Dołżycy szaleje burza. Dobrze, że nie złapała nas szlaku!

Popołudniowa burza w Dołżycy. Dobrze, że nie złapała nas na szlaku.

A jeszcze przed chwilą było tak pięknie…

Wycieczka na Wielką Rawkę i Krzemieniec (Kremenaros)

2 maja 2017, wtorek

Umiarkowane zachmurzenie, temperatury prawie letnie, a deszcz dopiero wieczorem

Przełęcz Wyżniańska – Mała Rawka – Wielka Rawka – Kremenaros (Krzemieniec)

W ostatni dzień naszego wspólnego bieszczadowania wybieramy się na Rawki i Krzemieniec. To dość długa i momentami nużąca trasa, ale bez trudności technicznych – w dzień z odpowiednią pogodą nadaje się dla odpowiednio wyekwipowanych rodzin z dziećmi. Trudy zmęczenia wynagradza moc wrażeń. Szlak ma bieszczadzki oddech. Jak już wdrapiemy się na Małą Rawkę, zapomnimy o całym trudzie. Rawki mają sławę jednego z najlepszych bieszczadzkich punktów widokowych – podobno przy dobrej pogodzie widać stąd nawet Tatry! Dziś widoczność nie jest aż tak dobra, jednak nawet mimo to widoki z Rawek zapadają w pamięć. Największym utrudnieniem wędrówki jest dziś zalegające na szlaku błoto i pośniegowa breja. Naszą poprzednią, listopadową wycieczkę na Rawki (z pięknymi widokami na dole, ale z zerową widocznością na górze) opisujemy tutaj.

Ruszamy z zatłoczonego parkingu na Przełęczy Wyżniańskiej. Na szczęście większość turystów rusza na północ w kierunku Połoniny Caryńskiej (fotorelacja z pięknej jesiennej wycieczki na Caryńską tu); naszą trasę wybiera mniej osób – ruch turystyczny jest oczywiście nasilony, ale nie bardzo uciążliwy.

Zazwyczaj odcinki szlaków do schronisk nie oferują widoków i są mało interesujące. Dojście do Bacówki PTTK Pod Małą Rawką przeczy tej zasadzie. Cały czas towarzyszą nam piękne widoki na połoniny, panoramy są rozległe, a wijąca się droga niezwykle malownicza. Z maluszkiem warto podejść nawet 20 minut tylko do bacówki, a wycieczka dostarczy wspaniałych wrażeń. Schronisko przyjmuje turystów już prawie od 40 lat i wciąż cieszy się dużą popularnością. W bacówce jest przyjemna, domowa atmosfera, można tu też dobrze zjeść – testowaliśmy na sobie 🙂

Parkujemy na Przełęczy Wyżniańskiej (855 m) i ruszamy przed siebie.

Wokół feeria wiosennych barw.

Przed nami rysuje się grzbiet Rawek.

Przy bacówce skręcamy w prawo. Jeszcze przez chwilę towarzyszy nam widok na Caryńską.

My dziś oczywiście idziemy dalej. Przy schronisku szlak skręca w prawo i wchodzi w bukowy las. Po chwili do uszu dobiega szum potoku, tworzącego tu malownicze kaskady. Szlak wznosi się coraz stromiej w górę – na stosunkowo niedużym odcinku musimy wejść 400 m w górę. Robi się nużąco, a sytuacji nie ułatwia śliskie błoto pod nogami. W partiach szczytowych szlak na szczęście się wypłaszcza. Jeszcze kilka kroków i stajemy na szczycie Małej Rawki (1272 m n.p.m.). Z chęcią rozsiadamy się na trawie na krótki postój. Pod nami lasy w wiosennej zieleni, a tutaj płaty śniegu i zupełnie jeszcze brązowe trawy – na tej wysokości wiosna jeszcze na dobre się nie rozgościła. Maluchy z apetytem zjadają obiadowe słoiczki, grzane w kubkach z gorącą wodą z termosu. Sielankę przerywa krzyk Grześka – chwila nieuwagi, a on już odkręcił termos i jego zawartość wylał sobie na nogi. Szybko ściągamy mu spodnie – na szczęście oparzenie jest niewielkie. Jak to przy dzieciach trzeba ciągle uważać! Dobrze, że mamy kilka sztuk zapasowych ubrań – te mokre wywieszamy na plecaku – na końcu wycieczki są już zupełnie suche.

Szlak wprowadza w piękny bukowy las.

Na razie idzie się bardzo przyjemnie – właściwe podejście jeszcze przed nami.

Niektóre buki mają tak wymyślne kształty, że trudno schować aparat.

Po prawej potok tworzy malownicze kaskady.

Z kumplem podchodzi się o niebo łatwiej niż w samotności.

Im wyżej, tym trudniejsze warunki na szlaku.

Hura! Mała Rawka (1272 m n.p.m.)!

Trzeba wrzucić coś na ząb.

A potem można podziwiać widoki… W tle majaczy Wetlińska.

Po odpoczynku ruszamy dalej w kierunku Wielkiej Rawki. Dookoła wspaniałe widoki, więc wędrówka to sama przyjemność, tym bardziej, że idziemy właściwie po jednej poziomicy – przełączka rozdzielająca Rawki jest bardzo płytka. 20 minut marszu i stajemy na szczycie Wielkiej Rawki (1304 m) z charakterystycznym betonowym słupem geodezyjnym. Ten znak rozpoznawczy Wielkiej Rawki stanowił niegdyś element sieci geodezyjnej I stopnia, co oznacza, że w stosunku do m.in. rawiańskiego słupa definiowano mapy. Choć urodą nie grzeszy, turyści niezmiennie robią sobie z nim zdjęcie. Jak byliśmy tu ostatnio, widać było tylko ten słup;), teraz na szczęście mamy możliwość podziwiania szerszej panoramy – widok na każdą stronę jest bardzo rozległy.

Ruszamy dalej. Przed nami Wielka Rawka w całej okazałości.

Grzbietowy odcinek wędrówki jest niesamowicie przyjemny.

Na szczytach barwy jeszcze zupełnie jesienne – ale wiosna już tu idzie!

Przełączka rozdzielająca obie Rawki jest bardzo płytka, więc wędrówka nie jest męcząca.

Pięknie poprowadzona ścieżka wprowadza na kulminację Wielkiej Rawki.

Dla niezdecydowanych. W każdą stronę równie pięknie!

Karłowate buki są jeszcze popielato-wrzosowe.

Rzut oka za siebie – jak pięknie prezentuje się stąd Mała Rawka!

Ach, jak te Bieszczady chwytają za serce…

Wielka Rawka (1304 m) i obowiązkowe zdjęcie pod słupem geodezyjnym.

Chwila wytchnienia na Wielkiej Rawce – pod nogami mamy cały świat!

Z Wielkiej Rawki obniżamy się ok. 200 metrów na przełęcz oddzielającą Rawkę od Kremenarosa, przeklinając w duchu perspektywę późniejszego nadrabiania straconej wysokości. To ciekawy odcinek, bo niemal w całości biegnie polsko-ukraińską granicą. Dodatkową atrakcją są na swój sposób malownicze słupy graniczne – biało-czerwony i niebiesko-żółty szpaler to wdzięczny temat fotograficzny i frajda dla dzieciaków – raz można być w jednym kraju, a za chwilę w drugim! Najciekawiej jest jednak na szczycie granicznego Krzemieńca (Kremenarosa, 1221 m n.p.m.) – zbiegają się tu granice trzech państw – Polski, Ukrainy i Słowacji. Miejsce trójstyku jest oznaczone symbolicznym trójściennym obeliskiem – fotki obowiązkowe! Krzemieniec nie oferuje widoków, ale ze względu na ten wymiar symboliczny jest szczytem ze wszech miar wartym odwiedzenia!

Zejście z Wielkiej Rawki w kierunku Kremenarosa

Schodzi się cudownie lekko. Tylko potem trzeba będzie nadrobić straconą wysokość.

Szlak zbliża się do granicy polsko-ukraińskiej.

Grześ bardzo dzielnie idzie sam, zbierając z wszystkich stron pochwały.

Raz w Polsce…

…a raz na Ukrainie!

Szlak sprowadza na położoną ok. 200 m niżej przełęcz.

Tu rozsiadamy się na drugi dłuższy postój. Starszaki zalegają na trawie, za to Grzesiek kipi energią, mimo że znaczną część drogi przeszedł dziś na własnych nóżkach. Maluchy miewają lepsze i gorsze dni. Jak dobrze, że na dzisiejszą wycieczkę wypadł Grześkowi akurat ten lepszy:) Nasz najmłodszy turysta przeszedł dziś na własnych nogach ok. 1/4 całego dystansu i prawie nie marudził!

Szczyt Kremenarosa (1221 m) – wycieczka do zdjęcia!

Zdecydowanie zasłużyliśmy na odpoczynek.

Niektórzy mają nawet miejsca leżące!

…i twardy jak kamień plecak pod moją głową…

Wracamy tą samą drogą. Najgorszy punkt programu to oczywiście ponowne podejście pod Wielką Rawkę po obniżeniu się na przełęcz za Kremenarosem. Odcinek daje się we znaki, ale bez przesady – wysokość zdobywamy dość szybko. Kolejne trudniejsze miejsce to strome zejście z Małej Rawki – na szlaku leży błoto pośniegowe i nietrudno o pośliźnięcie i upadek, o co martwią się zwłaszcza tatusiowie taszczący najmłodszych turystów na plecach. Na szczęście wszystko przebiega bez problemów i już niedługo znów meldujemy się przy bacówce. Kupowanie pamiątkowych koszulek, stemplowanie pocztówek i można wracać na dół.

Było miło, ale co robić – wracamy.

Zeszło się łatwo, gorzej z ponownym podejściem.

Grześ kipi dziś energią. Znowu nam gdzieś ucieka.

Już trochę zmęczeni, ale nie ma rady, idziemy dalej.

Od tej strony Wielka Rawka prezentuje się wyjątkowo pięknie.

Wielka Rawka za nami, idziemy w kierunku Małej.

Takie widoki chciałoby się zapisać w głowie na jak najdłużej.

Za Małą Rawką, delikatnie mówiąc, warunki na szlaku nie należą do najlepszych.

Skręcamy na ostatnią prostą do Bacówki pod Małą Rawką.

Jeszcze chwila i stajemy przy schronisku. Teraz trudniej zebrać całą wycieczkę do zdjęcia.

Jak tylko stajemy na parkingu, zaczyna padać deszcz. Ale mieliśmy dziś szczęście – chmury kłębiły się na horyzoncie przez cały dzień! Wycieczka była bardzo udana, do polecenia na każdą porę roku. Po opadach szlak bywa jednak – jak to w Bieszczadach – bardzo błotnisty. Zimą trzeba też pamiętać, że okolice Rawek to jeden z niewielu w Bieszczadach terenów, gdzie możliwe jest zejście lawin. Przy stabilnej pogodzie można się tu wybrać nawet z 6-7 letnimi dziećmi zaprawionymi w górskich wędrówkach (lub z młodszymi w nosidełkach).

Nasz czas: 10:15-16:45, ok. 12 km i 700-800 m przewyższenia

Wieczór mamy przemiły. Wspólne ognisko, żarty, śpiewanie – tak nam wesoło, że dołączają się  do nas nawet inni goście z naszej kwatery! Dzieciaki szybko znajdują wspólny język z sympatycznym harcerzem Michałem z Poznania (pozdrawiamy!). Szkoda, że wspólny wyjazd tak szybko dobiega końca.

Pożegnalne ognisko Bieszczady 2017.

Kto ma dzieci, ten… zmienia plany!

1 maja 2017, poniedziałek

Nareszcie piękny dzień, temperatura stopniowo rośnie do 15 stopni, podmuchy chłodnego wiatru

Kto ma dzieci, ten… zmienia plany

Wczoraj Sebuś był taki trochę niewyraźny – marudził i nie miał na nic siły. Dzisiaj sprawa się wyjaśnia – angina… A mieliśmy o 8:00 ruszać na Tarnicę! Plecaki spakowane, a tu bach! No, niestety, kto ma dzieci, ten… musi czasem zmienić plany…

Tymek jest bardzo zawiedziony taką koleją rzeczy, bo reszta jego kolegów szykuje się do drogi. Nasi cudowni Znajomi przygarniają jednak naszą najstarszą latorośl. Radość Tyma trudno opisać. W dziesięć minut robimy kanapki, pakujemy go i wysyłamy na najwyższy szczyt Bieszczadów. Tomku, Kasiu, Dorotko, Sławku, Januszu i Arku, bardzo Wam dziękujemy!!!

Wciąż jednak pozostaje nam problem, jak rozdzielić nasze młodsze pociechy, żeby Grześ też się nie rozchorował. Nieocenioną pomocą okazują się Dziadkowie. Zgadzają się zaopiekować Sebkiem. Kolejne pośpieszne pakowanie i o 9:30 R. z Sebkiem ruszają do Rzeszowa. Na bieszczadzkich krętych drogach biedny Sebuś trochę się męczy, ale dzielnie znosi trudy podróży i po południu odpoczywa już u Babci i Dziadka.

M. w tym czasie zwiedza z Grzesiem najbliższe okolice naszej kwatery. Idą na plac zabaw, do pieska, do kotka, do drugiego kotka, nad strumyczek itp.

Widok ze stoków Horodka w kierunku Cisnej.

Spodoba się tu wszystkim szukającym ciszy i spokoju.

Oglądamy z Grzesiem sympatycznego psa naszych gospodarzy.

…i szukamy kotka. Tylko gdzie ten kotek?

O, są, nawet aaa, kotki dwa. Takie piękne – tylko w Dołżycy!

Wkrótce po popołudniowej drzemce Grzesia wraca z Rzeszowa R. Po wspólnym obiedzie ruszamy w poszukiwaniu leśnej drogi, która według mapy łączy się ze szlakiem na Łopiennik. Im wyżej się wspinamy, tym szersze widoki rozpościerają się przed i za nami. Wiosenne barwy, te wszystkie odcienie zieleni podobają się nam chyba jeszcze bardziej niż jesienne. Jak miło tak iść przed siebie! Spotykamy jadących konno gości z naszego kompleksu agroturystycznego. Konie pięknie wpisują się w bieszczadzkie krajobrazy. Nie przedłużamy jednak spaceru, bo zaraz wrócą dzisiejsi dzielni zdobywcy Tarnicy, a wśród nich nasz Tymo.

Piękne okolice Dołżycy.

Horodek w świetle przedwieczornego słońca.

Spotykamy wycieczkę konną.

Czas wracać.

Dwunastoosobowa wyprawa z naszym Tymkiem w składzie zdobyła dzisiaj nie tylko najwyższy szczyt polskich Bieszczadów, ale pokonała całą dwudziestokilkukilometrową pętlę z Wołosatego przez Tarnicę, Halicz i Rozsypaniec z powrotem do Wołosatego. Wśród nich był nawet jeden dzielny siedomiolatek  (brawo, Olku!). Wrócili niesamowicie opaleni, trochę zmęczeni i… ubłoceni po szyję, ale pełni wrażeń, którymi przez cały wieczór dzielili się z pozostałymi uczestnikami naszej bieszczadzkiej eskapady.

Wieczorem czcimy udaną wycieczkę wspólnymi lodami i kolejnym śpiewograniem w naszej świetlico-jadalni. Dwie piosenki dedykujemy Sebusiowi przez telefon. Nasz synek bardzo się wzrusza (i my też…!). Sebusiu, bardzo nam Ciebie brakuje!

Zagroda pokazowa żubrów w Mucznem i Łopienka – dawny ośrodek kultu Maryjnego

30 kwietnia 2017, sobota

Deszcz i śnieg, temperatura jak w zimie 

Zagroda pokazowa żubrów w Mucznem

Sprawdzamy te prognozy i sprawdzamy. Od rana miało nie padać, a pada. Reklamacja! Temperatura bez zmian. Ale pogódka! Modele ICM przewidują jednak poprawę w ciągu najbliższych godzin. Uzbrajamy się więc w kurtki przeciwdeszczowe i stuptuty, i zwarci i gotowi podjeżdżamy na Przełęcz Wyżniańską z zamiarem wejścia na Połoninę Caryńską. Opady jednak zamiast ustawać, tylko się nasilają – w pewnym momencie zaczyna padać nawet deszcz ze śniegiem. W takich warunkach z dzieciakami musimy odpuścić.

Pakujemy się więc z powrotem do samochodów i podjeżdżamy ok. 40 min do osady Muczne, leżącej w dolinie potoku o tej samej nazwie. Główną atrakcją turystyczną Mucznego jest zagroda pokazowa żubrów. Zagroda jest niewielka, zajmuje tylko 7 hektarów, ale dzięki temu łatwiej wypatrzeć głównych bohaterów. Dla zwiedzających wybudowano dwa tarasy widokowe. Żubry jednak dziś robią nam psikusa i uciekają nam w przeciwległy kraniec zagrody – gdyby komuś przydarzyło się to samo, należy wrócić do szosy i podejść nią ok. 200 m w kierunku południowym, po czym skręcić w prawo w następną leśną drogę. Pozwoli to na spacer południowym skrajem zagrody i podpatrzenie uciekinierów.

Spacer po Mucznem jest bardzo przyjemny; właściwie jedyne, co nam przeszkadza, to pogoda – cały czas popaduje deszczyk. Dzieciaki chętnie oglądają największe ssaki lądowe Europy. Grześ mówi, że żubry to „krowy”. W sumie połowicznie ma chłopak rację:)  My, starzy, chętnie czytamy informacje z tablic informacyjnych. Dowiadujemy się m.in., że żubry zostały reintrodukowane w Bieszczadach w latach 60. i obecnie w kilku stadach żyje tu ok. 280 sztuk. Czy wiedzieliście, że Polska ma najliczniejszą populację żubrów na świecie? – żyje u nas ok. 30% wszystkich osobników tego gatunku!

Po pożegnaniu z żubrami wracamy do domu na obiad. Nareszcie przestaje padać, a zza chmur wygląda słońce. Tak niewiele trzeba, by zaczarować widok za oknem!

Zagroda pokazowa żubrów w Mucznem zajmuje obszar 7 hektarów.

Dla turystów zbudowano dwa tarasy widokowe. Co y tego, skoro żubry nam uciekły!

Zawsze jednak możemy podziwiać budzącą się do życia przyrodę.

W poszukiwaniu żubrów. Wchodzimy w drogę przylegającą do zagrody od południowej strony.

Hura! Mamy go!

Niczym paparazzi obserwujemy rodzinną sielankę.

Króla puszczy mało interesuje zamieszanie, jakie wywołuje swoją obecnością.

Dama z łasiczką, a Tymo … z żubrem!

A gdyby tak wejść za ogrodzenie… – myśli Grzesiek.

Łopienka – dawny ośrodek kultu Maryjnego

Po obiedzie wybieramy się wszyscy do Łopienki – nieistniejącej już dawnej wsi słynnej z cerkwi z cudowną ikoną Matki Bożej. Uroczo położona u stóp Łopiennika wioska miała  burzliwą historię. Kiedyś pełna życia, słynęła z najstarszej (XVIII w. ) murowanej cerkwi w Bieszczadach, Łopienka była ważnym ośrodkiem kultu Maryjnego. Jak chce legenda, niegdyś w koronie lipy objawiła się tu 7-letniej dziewczynce Matka Boska w postaci cudownej ikony. Szybko wystawiono odpowiednią kaplicę, a potem zbudowaną tuż obok cerkiew z cudownym obrazem. W 1946 r. mieszkańcy Łopienki zostali wysiedleni do ZSRR. Cerkiew zaczęła niszczeć, a jej wyposażenie rozkradano. Ikona na szczęście znalazła schronienie w kościele w Polańczyku. W latach 70. rozpoczęto starania o odbudowę cerkwi – prace były prowadzone do 2011 r.

Cerkiew w Łopience jest cały czas otwarta, za zwiedzanie nie są pobierane opłaty. Wewnątrz znajduje się kopia cudownego obrazu. Chętni mogą kupić cegiełkę na odbudowę świątyni. Niesamowicie klimatyczne miejsce! Polecamy na rodzinny spacer, na dzień „kondycyjny” lub deszczowy! Kiedyś do Łopienki nie można było podjeżdżać samochodem, teraz można zaparkować przy samej cerkwi – my jednak radzimy zostawić samochód przy szosie. Spacer będzie dużo przyjemniejszy.

Dobrzy piechurzy mogą kontynuować wędrówkę z Łopienki w kierunku północno-zachodnim, my jednak ze względu na zbliżający się wieczór zarządzamy odwrót.

Droga do Łopienki zaczyna się nieco na południe od miejscowości Buk.

Nasza droga uroczo wije się doliną potoku.

Idziemy wzdłuż jednego z dopływów Solinki.

… na którym miejscami oglądamy malownicze odsłonięcia skalne

Mijamy stanowiska bieszczadzkich smolarzy.

Nie możemy powstrzymać chęci bliższego przyjrzenia się miejscu ich pracy.

Za surowiec do wypału służy zazwyczaj drewno bukowe.

Bukowe kłody pakuje się do pieca i czeka, aż ulegną zwęgleniu.

Idziemy dalej. Po dawnej wiosce nie zostało nic.

Wszystkie kolory wiosny.

Wiatę turystyczną zbudowano na miejscu dawnej karczmy.

Zespół cerkiewny w Łopience.

…obejmuje odbudowaną XVIII-wieczną cerkiew

…zrekonstruowaną drewnianą dzwonnicę

…oraz odbudowaną XIX-wieczną kaplicę grobową.

Przycerkiewne nagrobki w dużej mierze zostały zniszczone.

Grześ w Łopience.

W środku można zobaczyć kopię cudownej ikony Matki Bożej z Dzieciątkiem.

Oryginalna ikona przetrwała w Polańczyku dzięki poświęceniu księdza F. Stopy.

Cerkiew p.w. św. Paraskiewy była najstarsza murowaną cerkwią w Bieszczadach.

Figura Chrystusa Bieszczadzkiego została wykonana z kawałków surowego bieszczadzkiego drewna.

Wycieczka podobała się wszystkim. Mistyczny klimat dawnego miejsca kultu, możliwość podpatrzenia stanowisk pracy bieszczadzkich smolarzy, dookoła piękna budząca się do życia przyroda. Dzieciakom szczególnie spodobała się wypalona stara lipa, rosnąca nieopodal cerkwi. Jej wnętrze spokojnie mogło pomieścić do 4 osób (choć niektórzy mówią nawet o dziesięciu!).

Przy cerkwi rośnie charakterystyczna stara lipa – te drzewa tradycyjnie wiązano z postacią Maryi.

W środku spokojnie mieści się kilka osób.

Jak pięknie prezentuje się na takim tle knieć błotna.

Spojrzenie na zachód, w stronę dawnej górnej wsi.

Ostatni rzut oka na serce dawnej Łopienki.

Wracamy.

Ach, te wiosenne kolory!

Grzesiek przeważającą część spaceru przechodzi na własnych nóżkach i  niespecjalnie chce wsiadać do nosidła. Jesteśmy dumni z krzepy najmłodszego członka naszej rodziny, ale jednak wspólne przemieszczanie się na dłuższe dystanse stało się ostatnio dużo trudniejsze. Starsze dzieciaki są zajęte sobą i o nie właściwie nie musimy się martwić.

Wieczór spędzamy przy ognisku, jednak zimno dość wcześnie wygania nas do łóżek.

Przejazd do Dołżycy i Bieszczadzka Kolejka Leśna

28 kwietnia 2017, piątek

Wyjazd w ulewie i przy 5 st., w trakcie podróży temperatura wzrasta do 20 st.!

Warszawa–Dołżyca

Zaliczanie wszystkich pór roku zaczyna się już od dnia naszego wyjazdu. Za oknami samochodu przez połowę drogi deszcz i ziąb. A w głowach myśli: „żeby tylko pogoda udała się na wyjazd” i gorączkowe sprawdzanie prognoz – wiadomo, jedziemy w większym gronie, z maluchami – odpowiednia aura to warunek realizacji planów górskich. Trudno w to uwierzyć, ale po drodze przestaje padać i robi się coraz cieplej – od 5 stopni w Warszawie do prawie 20 w okolicach Rzeszowa! Takie cuda tylko w naszym klimacie:)

Zatrzymujemy się na drugie śniadanie w sympatycznej i niedrogiej restauracji Jaskółka przed Iłżą. Grześ nareszcie zjada jak człowiek (jajecznica w roli głównej). Kolejna porcja drogi dłuży się z powodu narastającego weekendowo-piątkowego ruchu. Po prawie trzech godzinach dojeżdżamy do Babci Stasi i Dziadka Janka na dłuższy popas. Pyszny domowy obiad i spokojna drzemka Grzesia to jest to, czego potrzebujemy!

Ostatni odcinek przez Dynów i Sanok do Dołżycy mija całkiem miło i sprawnie. Kolory budzącej się do życia przyrody są po prostu bajkowe! Podróż bocznymi bieszczadzkimi drogami to sama przyjemność. Po 2,5 godz. od Rzeszowa jesteśmy na miejscu. Nasza kwatera (gospodarstwo agroturystyczne Pod Brzózką w Dołżycy) jest przepięknie położona na stoku Horodka – rozległy bieszczadzki widok z okna koi zmysły zielenią. W środku czysto, przytulnie, do dyspozycji rozległy zielony teren z placem zabaw i wiatą na ognisko – czego chcieć więcej?

Gospodarstwo agroturystyczne Pod Brzózką jest niezwykle malowniczo położone

Widok z okna piękny niezależnie od pogody

Dzieciaki szaleją na dworze i cieszą się swoim towarzystwem – one to mają dobrze! Rodzice muszą ogarnąć bagaże, maluchy, a wreszcie zagonić całe towarzystwo do łóżek – dzieciaki najchętniej biegałyby z rówieśnikami co najmniej do północy. A przecież jutro wczesna pobudka!

Nasz czas: Warszawa-Rzeszów: 8:00-13:30; Rzeszów-Dołżyca: 16:00-18:20.

29 kwietnia 2017, sobota

Całą noc i przedpołudnie pada, ok. 4 st., później mgły i nadal zimno

Przejażdżka Bieszczadzką Kolejką Leśną i spacer do Bacówki pod Honem

Budzi nas deszcz stukający w parapety i trzy stopnie na termometrze. „Miało być lato, jest zima…” – jak śpiewały siostry Wrońskie. No cóż, w tej sytuacji z gór nici. Na szczęście w kieszeni mamy kupione wcześniej bilety na Bieszczadzką Kolejkę Leśną (zakup przez Internet na stronie http://kolejka.bieszczady.pl).

Kolejka powstałą jeszcze przed I wojną światową – linię z Nowego Łupkowa do Majdanu otwarto w 1898 r. Wtedy powstał też dworzec, magazyn towarowy i budynki mieszkalne dla pracowników. Kolejka rozwoziła drewno do okolicznych tartaków. Z II wojny światowej kolejka wyszła w bardzo złym stanie technicznym. W kolejnych latach działania UPA tylko pogorszyły sprawę. Odbudowa kolejki po wojnie była największą „kolejową” inwestycją  lasów państwowych. Od lat 60. kolejka znów była intensywnie wykorzystywana do transportu drewna. Do składów okresowo dołączano wagoniki dla turystów. Taki stan rzeczy trwał do 1994 r., kiedy to ciuchcia została wyłączona z eksploatacji. Na szczęście dla miłośników wąskotorówek niedługo potem udało się wznowić kursowanie kolejki w celach turystycznych. Obecnie można wybrać się na przejażdżkę z Majdanu przez Cisną do Przysłupia (2 godz. 50 min tam i z powrotem) lub w drugą stronę – z Majdanu do Banicy (2 godziny w obie strony). Na niektórych kursach składy są ciągnięte przez zabytkowe parowozy – wszystkie informacje można sprawdzić tutaj: http://kolejka.bieszczady.pl

Bieszczadzka Kolejka Leśna w Majdanie

Takie właśnie składy ciągną pasażerów przez bieszczadzkie lasy.

Ponad 100-letni budynek kolejki.

Dzisiejsze przejazdy kolejki to tylko znikoma część dawnej trasy.

Kiedyś kolejka zwoziła drewno z bieszczadzkich lasów.

W wybranych dniach składy ciągnie parowóz, dzisiaj powiezie nas jednak spalinowa lokomotywa.

Pary buch nie będzie, ale koła w ruch – jak najbardziej!

My wybieramy nieco dłuższy poranny kurs. Ciuchcia rusza z Majdanu, potem na krótko zatrzymuje się w Cisnej i po 70 minutach stawia się w Przysłupie. Zajmujemy cały wagon i jest nam bardzo wesoło – maluchy, całe przejęte, zasiadają na ławeczkach, starsze dzieciaki machają do przejeżdżających samochodów, wszyscy podśpiewujemy, gramy w głuchy telefon i opowiadamy sobie niezbyty mądre żarty. Jedyny minus to pogoda – mimo końca kwietnia temperatury mamy zupełnie zimowe: 3-4 stopnie i kropiący deszczyk. Do składu dołączono jeden zabudowany wagon, my jednak wybraliśmy ten zadaszony, ale odkryty, oferujący jednak dużo bogatsze wrażenia z przejażdżki. Na efekt nie trzeba dużo czekać – po godzinie w takich warunkach wysiadamy solidnie zmarznięci.

Pojawiają się pierwsi pasażerowie.

My też zwarci i gotowi czekamy na sygnał do odjazdu

Najpierw powoli…

Potem równie wolno:)

Maluchy są zachwycone ciuchcią!

Kolejka niespiesznie sunie w stronę Przysłopu.

Ten wagon jest nasz!

Stacja Cisna

Trasa kolejki prowadzi wzdłuż koryta Solinki.

Ciuchcia stoi w Przysłupie 40 minut – w sprzyjającej aurze można cieszyć się pięknymi okolicznościami przyrody, my jednak biegniemy w te pędy do pokaźnej karczmy – jak dobrze się ogrzać i na szybko wrzucić coś na ząb! Z karczmą sąsiaduje galeria sztuki – poza typowymi pamiątkami można tu dostać prawdziwe cudeńka. Ani się oglądamy i musimy z powrotem pędzić do wagonu – wskakujemy w ostatniej chwili!

Droga powrotna mija szybko i przyjemnie. Grześ, podobnie jak inne maluchy, bardzo cieszy się przejażdżką, ale dla starszych dzieci taka leśna wąskotorówka to też duża frajda. Na pewno tylko przyjemniej byłoby w wyższych temperaturach 🙂

Po przejażdżce ciuchcią większość naszych znajomych urządza sobie jeszcze wycieczkę na Połoninę Welińką. Wracają ubłoceni i zmęczeni, ale pełni wrażeń – surowe górskie warunki nawet mimo braku widoczności mają swój urok. Te zdjęcia we mgle… Aaaach. No ale nie można mieć wszystkiego.

My kładziemy Grzesia spać, a przed wieczorkiem urządzamy sobie krótki spacer do Bacówki pod Honem. Bacówka jest miło położona na stokach góry Hon na wysokości 668 m. Z Cisnej to tylko 15-minutowy spacerek. Bacówkę odwiedziliśmy już parę lat temu z małym Tymkiem i Sebusiem, ale chętnie wróciliśmy tu raz jeszcze. Po zmianie właścicieli w schronisku jest jeszcze przyjemniej niż było. Jajecznica w takim miejscu smakuje wyjątkowo dobrze.

Z Cisnej czerwony szlak wprowadza do Bacówki pod Honem

To tylko krótki spacerek!

Bacówka pod Honem.

… leży na wysokości 668 m, tylko rzut beretem od Cisnej.

Ale widok lepszy jednak sprzed schroniska.

Anioły bieszczadzkie, bieszczadzkie anioły

Kolacja zjedzona, pora schodzić!

Wieczorem spotykamy się wszyscy razem w jadalni naszej agroturystyki. Z gitarą, dobrym piwem, a przede wszystkim w doborowym towarzystwie czas płynie wyjątkowo szybko! Przyzwyczajone do wspólnego muzykowania dzieciaki głośno protestują, gdy wreszcie zaganiamy je do łóżek.

Majówka w Bieszczadach, 2017.05

Cztery pory roku w majowych Bieszczadach

Przed wyjazdem czytaliśmy gdzieś żart, że majówka w tym roku będzie taka gorąca, że boso w klapkach po śniegu będziemy biegali. Faktycznie, aura w tym roku była wyjątkowo kapryśna – od deszczu ze śniegiem i zupełnie zimowych temperatur poprzez letnią, słoneczną aurę po jesienne oberwanie chmury. Taka pogoda pokrzyżowała dość mocno nasze górskie plany. A może nie ma tego złego? Dzięki temu mieliśmy możliwość posmakowania bardziej kameralnych miejsc – połoniny zamieniliśmy na Łopienkę i Muczne, a Tarnicę na Dwernik Kamień i rezerwat 'Sine Wiry’. Odkrywaliśmy też uroki bieszczadzkiej ciuchci. Najważniejsze, że czas spędziliśmy w doborowym towarzystwie – już od kilku lat na wiosnę wybieramy się na wspólny wypad w góry z kilkoma zaprzyjaźnionymi rodzinami. Chmara cudownych dzieciaków, śmiechy i żarty do późnej nocy – tego żadna pogoda nie popsuje! Dziękujemy wszystkim Towarzyszom naszego wyjazdu za fantastyczne wspólne chwile! Continue reading

Wielkanoc w Muzeum Wsi Radomskiej

Muzeum Wsi Radomskiej, Poniedziałek Wielkanocny

17 kwietnia 2017

Dość pogodnie, ale zimno, rano przymrozek, w dzień do 8 st.

Nie lubicie długiego biesiadowania przy świątecznym stole? Wybierzcie się na wycieczkę i koniecznie zabierzcie ze sobą całą rodzinę! A do plecaka wielkanocne baby i mazurki. Gotowi? No to w drogę! Continue reading

Sierpc – Niedziela Palmowa

Muzeum Wsi Mazowieckiej w Sierpcu – Niedziela Palmowa

9 kwietnia 2017

Pochmurno i chłodno, do 13 st.

Przez ostatnie kilka tygodni prześladuje nas wyjazdowy pech. Co plan to porażka – oczywiście przez choroby dzieci. Jakoś tak czujemy się przytłoczeni szarą codziennością i właściwie nic nam się nie chce. Ale czy może być na to lepsze lekarstwo niż choćby krótki wypad?! Continue reading