Wypad w słowackie Tatry Zachodnie, 2016.07

Wyjechali na wakacje (prawie) wszyscy nasi podopieczni! Gdy nie ma w domu dzieci to… JEDZIEMY W GÓRY!!!

Sebuś od tygodnia odpoczywa z Dziadkami nad morzem, Tyma właśnie wyprawiliśmy na jego pierwszy obóz harcerski, a z Grzesiem zgodziła się zostać u nas w domu nieoceniona pani Małgosia. Wobec tego z (prawie) spokojną głową możemy ruszać w nasze ukochane Taterki. Wyrodni rodzice, a co! Tym razem wybór punktu wypadowego pada na szczególnie bliski naszym sercom Zuberec. To położona pod samymi Tatrami słowacka miejscowość, uroczo zagłębiona pomiędzy wzgórzami u wylotu Doliny Rohackiej. Spędziliśmy tutaj ponad dwa tygodnie na wakacjach dwanaście lat temu. Byliśmy rok po ślubie, była z nami nasza 'najstarsza córeczka’ – nieodżałowanej pamięci psina Regusia i było tak … beztrosko. Tamte wakacje wspominamy z wyjątkowym sentymentem. Cudownie przenieść się z powrotem w to samo miejsce po kilkunastu latach i, o dziwo, zastać je prawie zupełnie niezmienione!

 

2 lipca 2016, sobota

Upalnie i słonecznie, 32 stopnie, na miejscu trochę chłodniej

Dzień od rana jest pełen wrażeń. O 7:30 odwozimy razem z Grzesiem Tymka na zbiórkę przed obozem. Harcerze w mundurach polowych wyglądają bombowo. Wielkie plecaki, proporzec drużyny i zastępu, radości i obawy dzieci i rodziców… To wszystko miesza się w niesamowitym tyglu emocji. Jesteśmy pełni podziwu dla młodych ludzi, którzy za to wszystko odpowiadają – na każdym kroku widać ich zaangażowanie i świetną organizację, więc spokojnie się żegnamy, życząc Tymowi niezapomnianych przygód na jego pierwszym obozie! Przy okazji pozdrawiamy całe środowisko 19. Warszawskich Drużyn Harcerskich i Gromad Zuchowych „Zielony Płomień” i życzymy Dziewiętnastkom niezapomnianych przeżyć!

W domu przekazujemy Grzesia w dobre ręce pani Małgosi. Nasz maluch idzie na spacerek, a my zgarniamy ostatnie rzeczy i o 10:15 ruszamy do Zuberca!

Trasa katowicka dzisiaj strasznie zatłoczona, nie obywa się też bez krótkich (na szczęście) przestojów z powodu prac drogowych czy świateł, ale ogólnie kilometry uciekają. Słuchamy nowych płyt Brodki i Marii Peszek, czytamy sobie na głos książkę. Zatrzymujemy się na krótki postój po skręcie na „jedynkę”. Na trawie pod stacją benzynową zjadamy czereśnie kupione jeszcze w Warszawie. Potem ruszamy na obiad do wypatrzonej kilka dni temu atrakcji połączonej z obiadem:

Sławków

Słyszeliście kiedyś o Sławkowie? Nie? A to wielka szkoda, bo każdego smakosza powinny tu doprowadzić jego kubki smakowe! XVIII-wieczna Austeria, jedna z najpiękniejszych zachowanych karczm w Polsce, czeka na strudzonych podróżnych! Taki klimat można spotkać chyba jeszcze tylko w karczmie w Jeleśni.

Wizyta tutaj to niespodzianka od R. dla M., która do końca nie wie, dokąd jedziemy na obiad. Dojeżdżamy tutaj trasą 94 prowadzącą na Kraków, to jedynie 10 minut od katowickiej. Rewelacyjne miejsce na postój dla koneserów zapomnianych miejsc. Miasteczko lata swojej największej świetności ma już dawno za sobą –  rozkwitało jako ośrodek wydobycia kruszców i miasto położone przy via Regii w okresie od XII do XV w. Z tamtego okresu pochodzi idealnie zachowany średniowieczny układ urbanistyczny miasta, ale też ruiny zamku biskupów krakowskich oraz… piwniczka naszej dzisiejszej karczmy! Obiad tutaj to sama przyjemność. I turystyczna, i gastronomiczna. Podcieniowy drewniany budynek z sześcioma kamiennymi kolumnami aż prosi się o kolejne zdjęcia.

Tak wyglądał Sławków w XVI w.

Tak wyglądał Sławków w XVI w.

Austeria - jedna z najpiękniej zachowanych polskich karczm.

Austeria – jedna z najpiękniej zachowanych polskich karczm.

Wnętrze szynku Austerii.

Wnętrze szynku Austerii.

Austeria jest zbudowana na planie litery T.

Austeria jest zbudowana na planie litery T.

Piwniczka ze średniowiecznym rodowodem.

Piwniczka ze średniowiecznym rodowodem.

Podcień Austerii podpiera sześć kamiennych kolumn.

Podcień Austerii podpiera sześć kamiennych kolumn.

Na rynku zrekonstruowana studnia.

Na rynku zrekonstruowana studnia.

Po obiedzie urządzamy sobie jeszcze krótki spacer po Sławkowie. Kręcimy się po regularnym rynku o wymiarach 114 na 114 m. Niegdyś dookoła niego stały drewniane podcieniowe domy, taki sam charakter miał też ratusz. Niestety, tradycyjną zabudowę zniszczyły pożary. Obecny ratusz ma nieco ponad 100 lat, a domy pochodzą z XIX w. W Sławkowie zachowało się tylko kilka podcieniowych domów – jeden z nich uwieczniamy na zdjęciach. Szkoda, że drewniany gont na dachu przykrywa papa. W Sławkowie zachowały się też ruiny zamku biskupiego z XIII w. Spacerując po sławkowskich uliczkach, mamy wrażenie, że czas się zatrzymał. Aż trudno uwierzyć, że takie miejsce jest tylko rzut beretem od ruchliwej katowickiej!

Jeden z niewielu zachowanych domów podcieniowych.

Jeden z niewielu zachowanych domów podcieniowych.

Czas tu inaczej płynie.

Czas tu inaczej płynie.

Sławkowskie smaczki.

Sławkowskie smaczki.

Ruiny zamku biskupów krakowskich.

Ruiny zamku biskupów krakowskich.

Nowa inicjatywa - historia Sławkowa na zachowanych tablicach.

Nowa inicjatywa – historia Sławkowa na zachowanych tablicach.

Ciekawe, co otwierały te podwoje.

Ciekawe, co otwierały te podwoje.

Pamiątka dawnych czasów.

Pamiątka dawnych czasów.

Ostatnia porcja jazdy mija płynnie i sprawnie. Rozkoszujemy się odsłaniającymi się widokami na Tatry. Z dziką przyjemnością zajeżdżamy tym razem na słowacką stronę. Jakoś tak wolniej tu czas płynie. Z Zubercem, Szczyrbą, Smokowcami wiąże nam się tyle miłych wspomnień!

Tatry od orawskiej strony. Ach...

Tatry od orawskiej strony. Ach…

Ach, ten Zuberec. Ostatni raz spędzaliśmy tu tatrzańskie wakacje 12 lat temu, schadzając niemal wszystkie zachodniotatrzańskie szlaki. Przez ten czas nie zmieniło się wiele. Zuberec jak był, tak jest bardzo klimatyczny, wciśnięty w górską kotlinę, z malowniczymi drewnianymi zrębowymi zagrodami. Takich bram nie ma chyba nigdzie indziej! Tylko dużo więcej samochodów jeździ po ulicach, kręci się więcej turystów, więcej też nowych domów.

Rozlokowujemy się w bardzo wygodnej kwaterze przy ul. Rohackiej 432 i nie możemy sobie odmówić jeszcze jednej przyjemności – spaceru do centrum Zuberca i powrotu „obwodnicą”. 4 km mijają nie wiadomo kiedy. Jak miło powspominać dawne czasy!

Kościół w Zubercu pochodzi z lat 30. XX w.

Kościół w Zubercu pochodzi z lat 30. XX w.

W Zubercu można zanocować w tradycyjnych drewnianych chatach.

W Zubercu można zanocować w tradycyjnych drewnianych chatach.

To nie skansen, to Zuberec!

To nie skansen, to Zuberec!

To nie skansen, to Zuberec!.

To nie skansen, to Zuberec!.

To nie skansen, to Zuberec!.

To nie skansen, to Zuberec!.

Nasz czas: ok. 10:30-19:30, ok. 500 km

 

3 lipca 2016, niedziela

O pogodzie nie będziemy pisać. Obraziliśmy się na nią.

Dolina Jamnicka – Liptowska Grań – Dolina Jamnicka

Człowiek wyrywa się raz na ruski rok bez dzieci w góry, a tu cały dzień pada. Czy to jest sprawiedliwe?!! Dziś dodatkowo sprawdzamy na własnej skórze prawdziwość powiedzenia mówiącego o tym, czyją matką jest nadzieja. To o nas. Cały dzień mamy nadzieję, że w końcu się rozpogodzi – nadzieję nie bezpodstawną, bo popartą modelami ICM – i co? I wracamy cali mokrzy, a romantyczny wieczór zamieniany na wielkie suszenie.

W Tatrach słowackich szliśmy już niemal każdym szlakiem, niektórymi wielokrotnie. Zostało nam tylko kilka dziewiczych dróg. W Tatrach Zachodnich to szlak Doliną Jamnicką na Wołowiec; przejście granią przez Hrubą Kopę, Trzy Kopy, Pacholę i Salatyn i wejście na Rohacze od strony Doliny Żarskiej.

Dziś zamierzamy zmierzyć się z pierwszym z nich. Rano pada – właśnie przechodzi front od zachodu, ale wszelkie prognozy obiecują, że do południa będzie tylko wspomnieniem. To świetnie – myślimy – zanim zdobędziemy wysokość, na pewno się rozpogodzi. Długi kilkudziesięciokilometrowy dojazd z Zuberca do Przybyliny jest nam nawet na rękę. Niech sobie pada.

Parkujemy w pobliżu ujścia Doliny Raczkowej (885 m n.p.m.) i wchodzimy w Dolinę Wąską (tak nazywa się jej dolny odcinek). Wilgoć wisi w powietrzu. Rety, jak to powietrze tutaj pachnie! Odżywa tyle wspomnień. Jak 12 lat temu szliśmy Doliną Raczkową z Regusią „metodą pościgową” i przyprawiliśmy ją o takie zakwasy, że nie mogła stawać, biedulka, na łapki… Jak na grani Otargańców goniła nas burza, a spodenki M. tylko migały R. gdzieś w oddali… Jak nie było mostka… Jak Rega walczyła ze ślimakami…

Idzie się miło i sprawnie. Mijamy jaz na Raczkowym Potoku i dochodzimy do rozwidlenia doliny. Tym razem skręcamy w lewo – w Dolinę Jamnicką. Biały Potok Jamnicki pieni się w dole, po lewej opadają wielkie żleby lawinowe spod Barańca – jedne z największych w całych Karpatach, po prawej, spod zboczy Otargańców spływają urokliwe siklawy. Tak pięknie, a nikogo na szlaku. Dlatego liptowskie Tatry Zachodnie są takie wyjątkowe.

Wchodzimy w Dolinę Jamnicką.

Wchodzimy w Dolinę Jamnicką.

Dnem Doliny Jamnickiej. Najpierw droga niewiele się wznosi.

Dnem Doliny Jamnickiej. Najpierw droga niewiele się wznosi.

Wiata w Dolinie Jamnickiej. Ach, taki postój wśród zieleni to by było coś...

Wiata w Dolinie Jamnickiej. Ach, taki postój wśród zieleni to by było coś…

A głębiej w dolinie - ściąganie drewna = błoto na drodze.

A głębiej w dolinie – ściąganie drewna = błoto na drodze.

Po półtoragodzinnej porcji czas na pierwszy postój. Miejsce mamy wyborne – szałas na Polanie Młaczki (1180 m). Można wejść do środka, można tu nawet przenocować – jest i koza, i miejsca do spania. Na słowackich szlakach spotkać można kilka takich szałasów. Świetna sprawa.

Koliba pod Pustym na polanie Młaczki (1180 m).

Koliba pod Pustym na polanie Młaczki (1180 m).

Idealne miejsce na odpoczynek w deszczową pogodę.

Idealne miejsce na odpoczynek w deszczową pogodę.

Po postoju deszcz nasila się. Kaptury kurtek z membraną mocniej zaciągamy pod szyją. Potem kurtki zamieniamy na peleryny. Najgorsze są jednak te liście i trawki. Szlaki w tych rejonach są rzadko uczęszczane, więc roślinność zachłannie odzyskuje swój teren. Co krok chlap do buta. Nawet stuptuty niewiele pomagają.

Gdzieś w Dolinie Jałowieckiej...

Gdzieś w Dolinie Jałowieckiej…

Zaklinamy pogodę - na razie na próżno.

Zaklinamy pogodę – na razie na próżno.

Rzut oka w stronę Otargańców.

Rzut oka w stronę Otargańców.

... i w stronę Żarskiej Przełęczy.

… i w stronę Żarskiej Przełęczy.

Dolina Jamnicka zostaje pod nami.

Dolina Jamnicka zostaje pod nami.

Nieco ponad godzina od postoju i stajemy przez główną atrakcją Doliny Jamnickiej – Stawami Jamnickimi. Są bardzo malownicze. Podobno. Dziś widoczność prawie zerowa – M. o mało nie przegapia Stawu Niżniego (1728 m n.p.m.), mimo że szlak przechodzi tuż obok niego. Staw Wyżni ścieżka omija górą. W okolicy stawów zatrzymujemy się na drugi postój. Jak tu przysiąść, skoro wszystko takie mokre? Wypatrujemy odpowiednio duży kamień i uciekamy z mokrych trawek.

Niżni Staw Jamnicki. W tej mgle ledwo go widać...

Niżni Staw Jamnicki. W tej mgle ledwo go widać…

Postój na kamieniu - uciekamy od mokrych trawek.

Postój na kamieniu – uciekamy od mokrych trawek.

I jak możemy mieć sucho w butach...?

I jak możemy mieć sucho w butach…?

Po drugim postoju już tylko chwila marszu i stajemy na Jamnickiej Przełęczy (1909 m). Grań na tym odcinku słynie z pięknej panoramy. Tym razem musimy uwierzyć na słowo. Poza szlakowskazem nie widać wiele. Na przełęczy skręcamy w prawo i po kolejnych 20 minutach stajemy na szczycie Wołowca (2064 m). Od przełęczy nareszcie jest zasięg. Szybki telefon, co u Grzesia, sms do Tyma. U dzieci ok, możemy odetchnąć.

Podejście na Jamnicką Przełęcz.

Podejście na Jamnicką Przełęcz.

Jamnicka Przełęcz (1909 m).

Jamnicka Przełęcz (1909 m).

Na Wołowcu tak jakby się przejaśnia, nawet widać skrawek błękitnego nieba. Dobra nasza, mamy zapowiadany koniec opadów. To może nie wracajmy tą samą drogą, tylko zróbmy pętelkę z podejściem pod Jarząbczy? Tym odcinkiem Liptowskiej Grani jeszcze nie szliśmy.

Na takie pomysły zazwyczaj nie musimy się nawzajem długo namawiać, więc już po chwili maszerujemy granią główną na wschód. Zejście z Wołowca jest dość uciążliwe, nachylenie jest spore, a ścieżka obsypuje się spod nóg. Ten fragment Liptowskiej Grani nie był remontowany od baaardzo dawna. Trudy zejścia rekompensuje nam urozmaicona ścieżka, wijąca się to skalną granią, to trawiastą ścieżką. Ekspozycja po obu stronach jest spora – koniecznie trzeba by wzmóc uwagę przy oblodzeniu. Po zejściu na Dziurawą Przełęcz pogoda robi nas w balona. Zamiast oczekiwanego słońca zachmurza się jeszcze bardziej, deszcz się nasila, a do tych atrakcji dochodzi nieprzyjemny zimny wiatr, wciskający wilgoć wszędzie tam, gdzie byliśmy jeszcze względnie susi. Jesteśmy jednak już za daleko, by powrót był opłacalny – idziemy dalej. Na postój w tych warunkach nie ma nadziei. Aparat natychmiast moknie na deszczu. Nie robimy zdjęcia nawet malowniczemu oknu skalnemu, tylko pędzimy przez siebie. Kątem oka zwracamy uwagę na niezwykłą malowniczość graniowej ścieżki – musi tu być na pewno pięknie podczas słonecznej pogody. Po ponadgodzinnej walce z wiatrem i zacinającym deszczem udaje nam się wypatrzyć słowacki szlakowskaz. Tabliczki są zniszczone, ale udaje nam się dostrzec zejściowy zielony szlak sprowadzający z powrotem do Doliny Jamnickiej.

Z Wołowca w kierunku Jarząbczego Wierchu.

Z Wołowca w kierunku Jarząbczego Wierchu.

... czyli Liptowską Granią. Słynie z pięknych widoków...

… czyli Liptowską Granią. Słynie z pięknych widoków…

Uradowani ruszamy w dół. Nasza radość trwa jednak krótko, bo warunki na szlaku są koszmarne. Nadal pada i wieje. Ścieżka już kilkanaście lat temu w przewodniku Nyki była opisywana jako zniszczona, a teraz jest dużo gorzej. Schodzimy żlebem, który jest zasypany rumoszem skalnym, stale usypującym się spod nóg.

Zejście spod Jarząbczego do Doliny Jamnickiej wygląda właśnie tak.

Zejście spod Jarząbczego do Doliny Jamnickiej wygląda właśnie tak.

Na postój z powodu warunków nadal nie ma nadziei. M. zalicza pośliźnięcie z przeturlaniem się na brzuch. Lądowanie w bujnej roślinności zapewnia dostawę świeżej wody pod pelerynę. Po szlaku też płynie woda. Ratunku! Ścieżka w końcu wyprowadza nas ze żlebu i wyprowadza na prawo. Mokre liście szczawiu i kosodrzewiny, przez które musimy się dosłownie przebijać (szlak jest bardzo mało uczęszczany), powodują, że jesteśmy coraz bardziej mokrzy.

Mokre kosodrzewiny to kopanie leżącego.

Mokre kosodrzewiny to kopanie leżącego.

Gdy już większość zejścia za nami i zdążają pochować się wszystkie potencjalne widoki, co się dzieje? Zza chmur wychodzi słońce! Naprawdę ktoś chyba robi sobie z nas żarty. Czujemy się jak w jakiejś meteorologicznej ukrytej kamerze. Po kilkunastu minutach docieramy do rozstaju „pod Hrubym Wrchem”. Teraz przed nami już tylko znajomy szlak.

Schodzimy w stronę Doliny Jamnickiej.

Schodzimy w stronę Doliny Jamnickiej.

Po całodziennym deszczu wszystko wygląda bajkowo.

Po całodziennym deszczu wszystko wygląda bajkowo.

Połączenie szlaków w Dolinie Jamnickiej

Połączenie szlaków w Dolinie Jamnickiej

Po kolejnych kilkunastu minutach pozwalamy sobie na upragniony postój w wiacie w pobliżu miejsca, gdzie dołącza się z prawej szlak z Żarskiej Przełęczy. Po ponad trzech i pół godziny ciągłego marszu w typowej górskiej „dupówie” należy nam się odpoczynek! Nasze nogi zaliczyły w tym czasie ok. 500 m podejścia i 1000 m zejścia. Nie jest z nami jeszcze tak źle! Z rozkoszą zdejmujemy z siebie mokre ubrania i zakładamy suche z plecaków. Niech żyje dobry ekwipunek! Żałujemy tylko, że wcześniej wypiliśmy większość gorącej herbaty. Z dwóch termosów zostało nam po kubku, ale dobre i to! Pokrzepieni solidną porcją słodyczy, ruszamy na ostatnie siedem kilometrów trasy. Tutaj nie ma już żadnych trudności. Stwierdzamy też, że niżej przez cały dzień prawie nie padało. Wrrr… Po nieco ponad półtorej godziny meldujemy się przy samochodzie. Ale mieliśmy dziś romantyczne SPA!

Nasz czas: 10:30 – 20:10; ok. 24 km, 1500 m przewyższenia

 

4 lipca 2016, poniedziałek

Wymarzona pogoda górska. Słonecznie, ale nie burzowo, tylko momentami trochę chłodno, do 16 st.

Dolina Rohacka – Dolina Smutna – Trzy Kopy – Hruba Kopa – Banówka – Dolina Spalona

To jedna z najpiękniejszych krajobrazowo i najciekawszych turystycznie tras w Tatrach Zachodnich. Ze względu na trudności i znaczną ekspozycję bywa porównywana do Orlej Perci – wziąwszy pod uwagę niektóre fragmenty, zapewne nie ma w tym dużej przesady. Przy suchej skale turysta obeznany ze szlakami wysokogórskimi nie powinien jednak mieć problemów. Warto wybrać na tę trasę pogodny dzień, bo widoki na otoczenia Dolin Smutnej i Spalonej z jednej, a Żarskiej i Jałowieckiej z drugiej strony są naprawdę niezwykle malownicze.

Rano wybieramy się dużo wcześniej niż wczoraj, znacznie bliższy mamy też dojazd. o 8:00 jedziemy już w stronę Zwierówki. Po skręcie w prawo w Dolinę Rohacką widzimy… szlaban. Zatrzymujemy się więc na płatnym (2,5 Euro) parkingu przy pensjonacie Szyndlowiec. Kilkanaście lat temu parking był ponad kilometr dalej niż obecnie. Teraz główny parking znajduje przy dolnej stacji nowego wyciągu „Rohace – Spalena”, ale nas przygnało tutaj z przyzwyczajenia.

Spacer asfaltową drogą przez Dolinę Rohacką przywołuje skojarzenia z drogą do Moka, ale jest dużo przyjemniejszy. Przede wszystkim nasilenie ruchu jest znacznie mniejsze. Do tego ten miły leśny chłód i zapach. Im wyżej, tym częściej idziemy w słońcu, zdejmując kolejne warstwy ubrań. Gorące promienie tak intensywnie osuszają rosę po wczorajszych opadach, że nad polankami tworzy się charakterystyczna mgiełka. Ponad godzinę od wyjścia meldujemy się przed wyremontowanym w ostatnich latach „Bufetem pri Tatliakovym Plesie” (który dla nas już chyba na zawsze zostanie Bufetem Rohackim :)).

Dolina Rohacka. 'Co miłość w górach stworzyła, niech dobra wola zachowa'

Dolina Rohacka. 'Co miłość w górach stworzyła, niech dobra wola zachowa’

Wilgoć po wczorajszych opadach...

Wilgoć po wczorajszych opadach…

... szybko ucieka do góry.

… szybko ucieka do góry.

Bufet Rohacki. Jesteśmy na wysokości 1380 m.

Bufet Rohacki. Jesteśmy na wysokości 1380 m.

Kierujemy się prosto w stronę Doliny Smutnej, spoglądając ze szlaku na Tatliakove Jaziorko, które leży w lesie za bufetem. Szlak mija górną granicę lasu i dalej wiedzie już wśród kęp kosodrzewiny. No, pora na postój. Odpoczywamy na głazach, wygrzewając się w słoneczku, z widokiem na Rohacze. Czy może być piękniej?

Obok bufetu - Czarna Młaka, czyli Tatliakovo jazierko.

Obok bufetu – Czarna Młaka, czyli Tatliakovo jazierko.

Wchodzimy na dolne piętro Doliny Smutnej.

Wchodzimy na dolne piętro Doliny Smutnej.

Słowackie ujęcia wody zawsze nam się bardzo podobały.

Słowackie ujęcia wody zawsze nam się bardzo podobały.

Widok z okolicy naszego postoju na wyższe piętra Doliny Smutnej.

Widok z okolicy naszego postoju na wyższe piętra Doliny Smutnej.

Z nowymi siłami ruszamy na ostatni odcinek podejścia przez górne piętra Doliny Smutnej. Pamiętamy ten szlak sprzed dwunastu lat. Podobnie jak wtedy, dziś też zachwycamy się widokami na oba Rohacze i Wołowiec, który dzisiaj jakoś szczególnie pięknie wygląda w promieniach przedpołudniowego słońca. Szlak wprowadza na Przełęcz Smutną wygodnie poprowadzonymi zakosami. Nie możemy oprzeć się urokowi tego miejsca i wraz z wieloma osobami siadamy chociaż na chwilę, kontemplując widoki na Dolinę Smutną i Żarską, Rohacze i Baraniec. Przed nami najciekawsza część trasy. Dwanaście lat temu z przełęczy skręcaliśmy w lewo i szliśmy granią przez Rohacze, dziś skręcamy w prawo.

Rzut oka do tyłu - za nami Rohacze i Wołowiec.

Rzut oka do tyłu – za nami Rohacze i Wołowiec.

Jeszcze kilka kroków i jesteśmy na Smutnej Przełęczy (1955 m).

Jeszcze kilka kroków i jesteśmy na Smutnej Przełęczy (1955 m).

Na Smutnej Przełęczy (1955 m n.p.m.).

Na Smutnej Przełęczy (1955 m n.p.m.).

Wchodzimy coraz wyżej, przechodząc przez Smutne Turniczki. Po około pół godziny meldujemy się na Przedniej Kopie. Im wyżej, tym piękniej widać Stawy Rohackie, podwieszone nad Doliną Rohacką, i grań Rohaczy w coraz szerszej oprawie z położonych za nimi szczytów.

Jest moc! Idziemy granią w kierunku Trzech Kop.

Jest moc! Idziemy granią w kierunku Trzech Kop.

Baraniec i Smrek. Nigdy nie mieliśmy tam dobrej widoczności.

Baraniec i Smrek. Nigdy nie mieliśmy tam dobrej widoczności.

Przednie Zielone i piękne Stawy Rohackie.

Przednie Zielone i piękne Stawy Rohackie.

Uwagę od pięknych panoram odciągają tylko wymagania szlaku, bo ścieżka robi się coraz trudniejsza. Skalna perć, okresowo ubezpieczona łańcuchami, przeprowadza nas „nie bez emocji” (cytując mistrza Nykę:)) przez przełęcze i kolejne szczyty Trzech KopDrobną Kopę i Szeroką Kopę. Najtrudniejsze w tym rejonie wydaje nam się zejście z Przedniej Kopy. To jednak subiektywne odczucie, bo były też np. dość niekomfortowe fragmenty bez ubezpieczeń.

Granią Trzech Kop.

Granią Trzech Kop.

Granią Trzech Kop.

Granią Trzech Kop.

Ten szlak bywa nazywany Orlą Percią Tatr Zachodnich. Chyba nie bez przyczyny.

Ten szlak bywa nazywany Orlą Percią Tatr Zachodnich. Chyba nie bez przyczyny.

Rzut oka do tyłu - stamtąd przyszliśmy.

Rzut oka do tyłu – stamtąd przyszliśmy.

Trudności zaraz zelżeją. Przed nami Hruba Kopa (2163 m).

Trudności zaraz zelżeją. Przed nami Hruba Kopa (2163 m).

Dalej łatwą ścieżką wchodzimy na rozległy szczyt Hrubej Kopy. Stąd widoki są jeszcze rozleglejsze. Kawałek za szczytem zatrzymujemy się na dłuższy postój z pięknym widokiem na Banówkę i dalszą część grani głównej.

Widok z Hrubej Kopy w kierunku wschodnim.

Widok z Hrubej Kopy w kierunku wschodnim.

Przed nami Banówka i Pachola.

Przed nami Banówka i Pachola.

Nasza dzisiejsza ostatnia porcja graniowa to przejście  Hrubej Kopy na Banówkę. Fragmenty szlaku wymagają powspinania się po skale, okresowo są też łańcuchy, ale mimo sporej ekspozycji tu jest już łatwiej niż na Trzech Kopach. Uwaga, okolice Igły w Banówce i okolicy grani szczytowej można obejść dość łatwą ścieżką po lewej stronie.

Z przyjemnością mijamy po prawej Igłę, którą zawsze do tej pry widzieliśmy tylko z dołu, i po chwili stajemy na pełnym turystów szczycie Banówki. Pięknie stąd prezentuje się Baraniec z wyłaniającym się za nim Smrekiem.

Banówka (2178 m) z charakterystyczną igłą.

Banówka (2178 m) z charakterystyczną igłą.

Mijamy charakterystyczną Igłę w Banówce.

Mijamy charakterystyczną Igłę w Banówce.

Aby wejść na Banówkę, trzeba się jeszcze trochę natrudzić.

Aby wejść na Banówkę, trzeba się jeszcze trochę natrudzić.

Grań Banówki, w tle Hruba Kopa.

Grań Banówki, w tle Hruba Kopa.

Teraz już mamy tylko zejście w dół. Szlak sprowadzający na Banikowską Przełęcz usypuje się spod nóg i wymaga uważnego stawiania kroków. Kolana upominają się o swoje prawa. Cierpi zwłaszcza R., który na grani dość niefortunnie stanął na prawą nogę. Na szczęście zejście na przełęcz nie jest długie, a tam od razu skręcamy w dość wygodną ścieżkę wiodącą Doliną Spaloną.

Po prawej odsłania się Dolina Spalona - nią będziemy wracali.

Po prawej odsłania się Dolina Spalona – nią będziemy wracali.

Banikowska Przełęcz (2062 m).

Banikowska Przełęcz (2062 m).

Dolina Spalona zawsze bardzo nam się podobała. Ma wysokogórski,  surowy charakter. Naszą uwagę zwracają zwłaszcza gigantyczne stożki piargowe. W Dolinie Spalonej kiedyś przez cały postój towarzyszył nam tu sympatyczny świstak. Dziś, niestety, nie spotykamy tych miłych zwierzątek – pewnie większa byłaby na to szansa wczesnym rankiem.

Zaczynamy schodzić Doliną Spaloną.

Zaczynamy schodzić Doliną Spaloną.

W Dolinę Spaloną opadają gigantyczne stożki piargowe.

W Dolinę Spaloną opadają gigantyczne stożki piargowe.

Po zejściu z górnego progu doliny urządzamy sobie ostatni postój. Potem już tyko na dół. Kawałek za zejściem z dolnego progu w prawo odłącza się ścieżka do Wodospadu Rohackiego (Wyżniej Spaleńskiej Siklawy). Warto zboczyć te kilka kroków w bok, bo wodospad utworzony przez 20-metrowy próg skalny jest rzeczywiście bardzo malowniczy.

Gdzieś znalazł sobie miejsce do życia dzwonek alpejski.

Gdzieś znalazł sobie miejsce do życia dzwonek alpejski.

... i goryczka kropkowana.

… i goryczka kropkowana.

Wyżnia Spaleńska Siklawa (Wodospad Rohacki) spada z 20-metrowego progu.

Wyżnia Spaleńska Siklawa (Wodospad Rohacki) spada z 20-metrowego progu.

Ostatni odcinek drogi to półgodzinny marsz asfaltem w kierunku Zwierówki. Oj, czujemy w nogach tę pokonaną wysokość. I najbardziej na świecie marzymy o ciepłym posiłku. Skwapliwie korzystamy więc z okazji przegryzienia czegoś w Pensjonacie Szyndlowiec, naprzeciwko którego mamy zaparkowany samochód. Obiad po takiej trasie smakuje wyśmienicie.

Z Adamculi patrzymy, gdzie dzisiaj byliśmy. Trzy Kopy i Hruba Kopa.

Z Adamculi patrzymy, gdzie dzisiaj byliśmy. Trzy Kopy i Hruba Kopa.

Nasz czas: 8:20 – 18:20; dystans: 18,5 km; 1300 m przewyższenia

Wieczorem już tylko pakowanie, a następnego dnia skoro świt pędzimy do Grzesia (a M. na popołudnie do pracy) Ale się za nim stęskniliśmy!  W Zubercu byliśmy tylko dwa dni, ale mamy wrażenie, że spędziliśmy tu dużo więcej czasu. Czas spędzony poza domem płynie jakoś zupełnie inaczej.

 

Golub-Dobrzyń

Zamek golubski

26 czerwca 2016, niedziela

Po słonecznym poranku burzowe popołudnie i przelotne opady

Golub-Dobrzyń odwiedzamy wracając znad morza po odwiezieniu Sebunia na wakacje z dziadkami.

Lubimy zwiedzać zamki z dziećmi. Każdy zazwyczaj kryje w sobie jakąś działającą na wyobraźnię tajemnicę, są armaty, zbroje, zazwyczaj też jakiś punkt widokowy na wieży – w sam raz dla małych turystów. Zamek w Golubiu-Dobrzyniu patrzył na nas w zeszłym roku ze ściennego kalendarza w kuchni, a dziś mamy okazję odwiedzić go osobiście!

Właściwie powinniśmy pisać „zamek golubski” – Golub i Dobrzyń stanowiły kiedyś odrębne miasta i dopiero kilkadziesiąt lat temu zostały połączone w jeden organizm miejski. Do Golubia-Dobrzynia turystów przyciąga oczywiście zwłaszcza zamek – ładnie odrestaurowany, gotycko-renesansowy, niegdyś pełniący funkcję klasztoru i warowni. Dociekliwi znajdą tu jednak też inne perełki – zachowane średniowieczne mury obronne, malowniczy dom podcieniowy na rynku czy gotycki kościół św. Katarzyny z pocz. XIV w. – szkoda, że nie udało nam się dziś wejść na wieżę – zapewne interesująco by się z niej prezentował zamek.

Golubska warownia została zbudowana przez Krzyżaków na początku XIV w., potem kapryśna historia przerzucała ją z rąk do rąk. Charakter zamku zmienił się na początku XVII w., gdy golubski zamek stał się letnią rezydencją królewny Anny Wazówny, siostry Zygmunta III Wazy. Emancypacja kobiet ma jednak długą tradycję. Anna Wazówna to bardzo ciekawa postać – miała rozległe zainteresowania, interesowała się m.in. botaniką i ziołolecznictwem. Mało kto wie, że to ona jako pierwsza posadziła w Polsce tytoń! Przerobiła gotycką warownię w stylu renesansowym, nadając jej charakter bardziej pałacowy. Z tego okresu pochodzą wieżyczki i ozdobne attyki. Kiedyś ponoć zdobiły je różnokolorowe sgraffita – szkoda, że nie możemy ich podziwiać dzisiaj. Lubimy sgraffita. Tak pięknie wyglądają w Krasiczynie… I ten trzebiatowski słoń…

Sgraffitów nie ma, ale i tak jest malowniczo. Od razu rzuca się nam w oczy kapitalne położenie warowni na wzgórzu, dostępnym tylko od zachodu. Niegdyś zwiększało to znacznie walory obronne zamku, dziś sprawia, że przedzamcze stanowi teraz świetny punkt widokowy. Golub-Dobrzyń mamy jak na dłoni. Dziś golubski zamek przyciąga przede wszystkim turystów i miłośników rycerskich grup rekonstrukcyjnych. Regularnie odbywają się tu międzynarodowe turnieje rycerskie, których zawodnicy mają okazję zmierzyć się w wielu dawnych konkurencjach, dbając jednocześnie o świetne widowisko dla publiczności.

Golubski zamek. Świetne miejsce na przerwę w podróży.

Golubski zamek. Świetne miejsce na przerwę w podróży.

Zamek miał niegdyś głównie warowny charakter.

Zamek miał niegdyś głównie warowny charakter.

Dziś to doskonały punkt widokowy.

Dziś to doskonały punkt widokowy.

Gotycki kościół św. Katarzyny jak na dłoni.

Gotycki kościół św. Katarzyny jak na dłoni.

Kupujemy w kasie bilety i przechodzimy na dziedziniec. Pan w kasie informuje, że zwiedzanie jest możliwe tyko w grupach zorganizowanych. To co, idziemy? Grześ wytrzyma?

W towarzystwie malutkich dzieci zwiedzanie z przewodnikiem jest uciążliwe, ale po szybkim zerknięciu na program oprowadzania po golubskim zamku stwierdzamy, że długich opisów będzie niewiele, a w zamian przewodnik pokaże nam zamkowe ciekawostki. No to próbujemy. Grzesiu, miej wzgląd na innych zwiedzających!

Jako że grupy zbierają się o pełnej godzinie, a do 17:00 mamy jeszcze 45 minut, pobyt na zamku zaczynamy od odwiedzenia zamkowej restauracji. Lody (Tymo) i pyszne zupy (my) to idealny pomysł na początek. Szkoda, że lokal nie dysponuje żadnymi udogodnieniami dla dzieci – nie ma nawet zwykłego krzesełka do karmienia. Grześ chyba to czuje i ponad uroki zamkowej kuchni przedkłada słoiczek wsunięty na ławeczce na dziedzińcu przy akompaniamencie znienawidzonej przez nas (a ukochanej przez niego) piosenki „Koła autobusu kręcą się”. No, akurat, pojedliśmy wszyscy i mamy piątą. Zaczynamy zwiedzanie.

Wchodzimy na dziedziniec. Niebo straszy deszczem.

Wchodzimy na dziedziniec. Niebo straszy deszczem.

Dla dzieci niegrzecznych w podróży.

Dla dzieci niegrzecznych w podróży.

Czas oczekiwania na zwiedzanie umilamy sobie w zamkowej restauracji.

Czas oczekiwania na zwiedzanie umilamy sobie w zamkowej restauracji.

Mają tu pyszne zupy i niezły deser lodowy.

Mają tu pyszne zupy i niezły deser lodowy.

Pierwszy punkt programu to obejrzenie krótkiego filmu o historii i głównych atrakcjach turystycznych zamku. Nie przepadamy za oglądaniem filmów o obiekcie, w którym akurat jesteśmy – wolelibyśmy przecież można to zrobić też w domu – ale tym razem film spełnia swoją funkcję. Przede wszystkim jest krótki i na temat, a przewodnik potem nie musi powtarzać tego, co już zostało powiedziane. No i projekcja odbywa się w stylowych zamkowych piwnicach. Grzesia bardziej niż film interesuje kursowanie po schodach, ale jest przy tym cicho, więc dobra nasza. Po projekcji filmu niezbyt długie, a interesujące zwiedzanie wybranych zamkowych pomieszczeń. Szczególnie interesujące jest dla nas palenisko hypokaustum z zachowanymi oryginalnymi cegłami z czasów krzyżackich – system kanałów i otworów pozwalał ogrzewać wybrane pomieszczenia zamku ciepłem wydzielanym przez rozgrzane kamienie. Na wyobraźnię Tyma działa z kolei izba tortur. Wszyscy z zainteresowaniem słuchamy opowieści o głębokim lochu głodowym – a to loch nie byle jaki, bo pięciogwiazdkowy – miał i wentylację, i toaletę – trzymano tam nieszczęśników głównie dla okupu. Przewodnik opowiada też o specjalnych celach pokutniczych. Potem oglądamy dormitorium z wystawą archeologiczną, prezentującą wykopaliska z terenu wczesnośredniowiecznej osady w pobliżu Góry Świętego Wawrzyńca. W refektarzu główną atrakcją dla dzieci są repliki dawnej broni artyleryjskiej – przewodnik pozwala nawet potrzymać w ręku długaśne kopie. Ostatnie punkty zwiedzania to gotycka kaplica, zakonny szpital i kapitularz – miejsce ważnych spotkań zakonników. Najciekawszy w kapitularzu jest portret kryjący ukryte przejście – na pewno kiedyś znajdowali się chętni, by podsłuchiwać przebieg ważnych narad. Wszyscy chętnie zaglądamy do ukrytej w ścianie klatki schodowej.

Zwiedzanie zamku zaczynamy od ... ekspozycji etnograficznej. Tu najcenniejszy eksponat - łódź z XVIII w.

Zwiedzanie zamku zaczynamy od … ekspozycji etnograficznej. Tu najcenniejszy eksponat – łódź z XVIII w.

Co tam zamek. Grzesia interesują inne sprawy.

Co tam zamek. Grzesia interesują inne sprawy.

Jedno z najciekawszych miejsc w zamku - palenisko hypokaustum z autentycznymi cegłami krzyżackimi.

Jedno z najciekawszych miejsc w zamku – palenisko hypokaustum z autentycznymi cegłami krzyżackimi.

Loch głodowy - obecnie pełen monet wrzucanych przez turystów.

Loch głodowy – obecnie pełen monet wrzucanych przez turystów.

Idziemy zamkowymi krużgankami w stronę zamkowej kaplicy.

Idziemy zamkowymi krużgankami w stronę zamkowej kaplicy.

Ozdobne attyki i wieżyczki zawdzięczamy Annie Wazównie.

Ozdobne attyki i wieżyczki zawdzięczamy Annie Wazównie.

W dawnym refektarzu wyeksponowano dawną broń.

W dawnym refektarzu wyeksponowano dawną broń.

Tymo z kopią. Mimo długości kopia waży tylko kilka kg.

Tymo z kopią. Mimo długości kopia waży tylko kilka kg.

Portal przed wejściem do zamkowej kaplicy.

Portal przed wejściem do zamkowej kaplicy.

Zamkowa kaplica zachowała gotycki charakter.

Zamkowa kaplica zachowała gotycki charakter.

Kapitularz był miejscem ważnych spotkań braci zakonnych.

Kapitularz był miejscem ważnych spotkań braci zakonnych.

Jedna z zamkowych tajemnic - za portretem Anny Wazówny kryje się ukryte przejście.

Jedna z zamkowych tajemnic – za portretem Anny Wazówny kryje się ukryte przejście.

Schodzimy końskimi schodami - mógł tędy wjechać na zamek rycerz w pełnej zbroi.

Schodzimy końskimi schodami – mógł tędy wjechać na zamek rycerz w pełnej zbroi.

Cały program zwiedzania zajmuje około godziny. Gdy wychodzimy, pada. Szybkie dokarmienie Grzesia i pędem do samochodu – zbliża się wieczór, więc nasz plan wcześniejszego powrotu do domu i spokojnego ogarnięcia się przed poniedziałkiem spalił właśnie na panewce. Gdy odpalamy nawigację, załamujemy ręce – korek na autostradzie przez Warszawą o ponad godzinę wydłużył drogę powrotną.

W trakcie drogi spotyka nas jednak miła niespodzianka. Do czasu naszego przyjazdu korek zdążył się rozładować, więc wjeżdżamy do Warszawy bez zbędnych przestojów. Kto wie, może utknęlibyśmy w tym korku, gdybyśmy jechali prosto do domu? Warto czasami wydłużyć drogę!

Nasz czas: Kąty Rybackie‒Golub-Dobrzyń: 13:30-16:00;
Golub-Dobrzyń‒Warszawa: 18:40-21:20

Rezerwat kormoranów i latarnia w Krynicy Morskiej

Rezerwat ornitologiczny „Kąty Rybackie”, spacer pięknym lasem ze Sztutowa na plażę i wizyta w Krynicy Morskiej

 

Rezerwat kormoranów po raz pierwszy

25 czerwca 2016, sobota

Upał, 33 stopnie. Uff..

Po raz pierwszy odwiedzamy otulinę rezerwatu od strony Sztutowa. Podjeżdżamy na główny parking przy kąpielisku miejskim w Sztutowie. Tu mamy satysfakcję nie lada – tłum w różnobarwnych kostiumach wali na plażę, a my skręcamy w drugą stronę. Tam ścisk, tu inny świat. Idziemy leśną ścieżką przez wydmy do rezerwatu ornitologicznego „Kąty Rybackie”. Rezerwat znajduje się pomiędzy Sztutowem i Kątami Rybackimi. Został utworzony ponad 50 lat temu do ochrony miejsc lęgowych kormorana czarnego i czapli siwej. To największe lęgowisko kormoranów w Europie. Kormoran czarny niegdyś był gatunkiem zagrożonym wyginięciem, teraz intensywnie się rozmnaża. Co chwila słychać skargi na kormorany – a to że zjadają za dużo ryb, a to że ich odchody przyczyniają się do obumierania drzew. Na szczęście główni bohaterowie wydają się niczym nie przejmować. Pozdrawiają odwiedzających donośnym krakaniem. Siedzą na uschniętych drzewach w charakterystycznej pozycji do suszenia piór, nurkują na głębokość kilkunastu metrów, na niebie tworzą piękne klucze, które sprawiają, że chce się podnosić głowę do góry.

Przez teren rezerwatu prowadzi niebieski i żółty szlak. Tablic informacyjnych i mapek jak na lekarstwo, trudno też znaleźć jakikolwiek schemat szlaków w Internecie, idziemy więc trochę na nosa. Potem okazuje się, że dziś kręciliśmy się tylko na obrzeżach rezerwatu – dobrze będzie tu wrócić na jeszcze jeden spacer.

Ruszamy do kormoranów. Kanapka z mchu na pokrzepienie.

Ruszamy do kormoranów. Kanapka z mchu na pokrzepienie.

Ale mam kij - teraz mogę iść dalej.

Ale mam kij – teraz mogę iść dalej.

Przez wydmy do kormoranów.

Przez wydmy do kormoranów.

Za następnym zejściem zaczyna się otulina rezerwatu.

Za następnym zejściem zaczyna się otulina rezerwatu.

I jesteśmy.

I jesteśmy.

Kormorany suszą pióra na drzewach.

Kormorany suszą pióra na drzewach.

Wrrr... Ostatni kormoran odlatuje nam z kadru...

Wrrr… Ostatni kormoran odlatuje nam z kadru…

Później dawały się fotografować tylko w locie.

Później dawały się fotografować tylko w locie.

Sznur kormoranów...

Sznur kormoranów…

Krajobraz po bitwie... lęgowisku kormoranów.

Krajobraz po bitwie… lęgowisku kormoranów.

Krajobraz po bitwie... lęgowisku kormoranów.

Krajobraz po bitwie… lęgowisku kormoranów.

W tym upale trzeba odpocząć.

W tym upale trzeba odpocząć.

Grzesiomina

Grzesiomina

Po odwiedzeniu rezerwatu zaliczamy obowiązkową kąpiel w morzu.

A teraz nareszcie na plażę.

A teraz nareszcie na plażę.

Jak ja bym się cały zanurzył.

Jak ja bym się cały zanurzył.

Chłopcy dzisiaj jacyś tacy zadumani... Jak na obrazie.

Chłopcy dzisiaj jacyś tacy zadumani… Jak na obrazie.

 

Spacer ze Sztutowa przez piękny las na plażę

Wieczorem urządzamy sobie spacer ze Sztutowa na plażę drogą przez las. To spory, ponad 3-kilometrowy odcinek, ale niezwykle malowniczy. Tak pięknego mieszanego lasu nadmorskiego jak w Sztutowie nie widzieliśmy chyba w żadnym innym miejscu na polskim wybrzeżu. Po godzinie wreszcie docieramy na plażę. Zamiast planowanego wieczornego pluskania zarządzamy jednak szybki odwrót – na horyzoncie widać ciemne burzowe chmury. Idziemy plażą do głównego sztutowskiego zejścia i wracamy do domu melexem. Uff, zdążyliśmy przed deszczem. W nocy burza obudziła chyba każdego śpiocha.

Wieczorny spacer na plażę ze Sztutowa.

Wieczorny spacer na plażę ze Sztutowa.

Trzech muszkieterów...

Trzech muszkieterów…

Ostatnia wydma i...

Ostatnia wydma i…

...morze.

…morze.

Tutaj też dolatują kormorany.

Tutaj też dolatują kormorany.

Pluskamy się chwilkę i... uciekamy przed deszczem!

Pluskamy się chwilkę i… uciekamy przed deszczem!

Rezerwat kormoranów bis

9 lipca 2016, sobota

Przelotne opady, do 20 stopni

Podczas poprzedniego pobytu nad morzem odwiedziliśmy co prawda rezerwat kormoranów, ale niedosyt pozostał – ptaków było wtedy jak na lekarstwo. Może dlatego, że spacerowaliśmy po obrzeżach rezerwatu, a może trafiliśmy akurat na złą porę i gospodarze właśnie obiadowali sobie gdzieś na Zalewie Wiślanym? W każdym razie mieliśmy wielką ochotę przyjść tu raz jeszcze.

Okazja nadarza się dwa tygodnie później, gdy przyjeżdżamy nad morze po Sebcia. Tym razem towarzyszy nam Babcia Urszula i odwiedzamy rezerwat od strony Kątów Rybackich, nie Sztutowa. To chyba dogodniejsze dojście. A przy tym nareszcie spotykamy to, po co tu przyszliśmy – kormorany! Obchodzimy dookoła jeden z dwóch głównych obszarów referencyjnych, mieszczących główne kolonie kormoranów. No, teraz nareszcie możemy uwierzyć, że ptasich gniazd jest tu kilka tysięcy. Kormorany i ich gniazda widać niemal na każdym drzewie, a gdyby ktoś zapomniał, kto rozdaje karty na tym terenie, niezwłocznie przypomni o tym specyficzny zapach.

Tym razem idziemy do rezerwatu kormoranów od strony Kątów Rybackich.

Tym razem idziemy do rezerwatu kormoranów od strony Kątów Rybackich.

Droga długa, ale jak się człowiek zmęczy, można odpocząć.

Droga długa, ale jak się człowiek zmęczy, można odpocząć.

Miejsca gniazdowania kormoranów najłatwiej poznać po zniszczonym lesie.

Miejsca gniazdowania kormoranów najłatwiej poznać po zniszczonym lesie.

W obszarze referencyjnym gniazda znajdują się niemal na każdym drzewie.

W obszarze referencyjnym gniazda znajdują się niemal na każdym drzewie.

Rezerwat kormoranów w Kątach Rybackich.

Rezerwat kormoranów w Kątach Rybackich.

Rezerwat kormoranów w Kątach Rybackich.

Rezerwat kormoranów w Kątach Rybackich.

Rezerwat kormoranów w Kątach Rybackich.

Rezerwat kormoranów w Kątach Rybackich.

Rezerwat kormoranów w Kątach Rybackich.

Rezerwat kormoranów w Kątach Rybackich.

Rezerwat kormoranów w Kątach Rybackich.

Rezerwat kormoranów w Kątach Rybackich.

Rezerwat kormoranów w Kątach Rybackich.

Rezerwat kormoranów w Kątach Rybackich.

Patrzymy wszyscy do góry.

Patrzymy wszyscy do góry.

Nad głowami co chwila przelatują nam kormorany.

Nad głowami co chwila przelatują nam kormorany.

Dobrze widać piękną pracę ich skrzydeł.

Dobrze widać piękną pracę ich skrzydeł.

Przypominają nam się nieco ozdoby choinkowe.

Przypominają nam się nieco ozdoby choinkowe.

Las zniszczony przez kormorany.

Las zniszczony przez kormorany.

Jednak bez koralowy dobrze się tutaj czuje.

Jednak bez koralowy dobrze się tutaj czuje.

Wracamy.

Wracamy.

Abstrahując od kormoranów, wizyta w rezerwacie to po prostu piękny spacer.

Abstrahując od kormoranów, wizyta w rezerwacie to po prostu piękny spacer.

Okolice Kątów Rybackich.

Okolice Kątów Rybackich.

Przypomina nam się sosna kandelabrowa z Kampinoskiego Parku Narodowego.

Przypomina nam się sosna kandelabrowa z Kampinoskiego Parku Narodowego.

Przechodzimy dziś chyba ponad 8 km. Sebuś jest bardzo dziennym piechurem, Grześ też sporo idzie na nóżkach, a potem zasypia w nosidle. Spacer do polecania dla każdego wypoczywającego na tym odcinku polskiego wybrzeża!

Latarnia w Krynicy Morskiej

Po spacerze czas na szybki obiad w Kątach Rybackich. Po obiedzie zbieramy chętnych na kolejną wycieczkę – do Krynicy Morskiej. Zgadza się dołączyć do nas Babcia Urszula, to świetnie, ruszamy! Krynica to duży ośrodek turystyczny i w środku sezonu ruch tu jak na Marszałkowskiej. Nie mamy ochoty zwiedzać zatłoczonych kramów z pamiątkami – od razu kierujemy się do latarni morskiej. Charakterystyczna czerwona latarnia w Krynicy znajduje się z dala od turystycznego centrum. Jej obecna postać pochodzi z 1951 r. – starą latarnię zniszczyły wycofujące się wojska niemieckie.

Na szczyt latarni prowadzą dość wąskie schody z charakterystyczną stromą drabiną na samej górze. Z tego powodu turyści wpuszczani sią na raty, co 15 minut. Musimy więc odstać swoje w kolejce po bilety. Z Grzesiem zostaje na dole Babcia (dziękujemy!) – nie jest dozwolone zwiedzanie latarni z dziećmi poniżej 4. r.ż. Sebuś radzi sobie na schodach znakomicie. Ostatnią drabinkę pokonuje bez najmniejszych problemów – oj, chyba niedługo zabierzemy go na jakieś ferraty!

Latarnia w Krynicy Morskiej.

Latarnia w Krynicy Morskiej.

Na górę wiodą kręte, wąskie schody.

Na górę wiodą kręte, wąskie schody.

Najtrudniejsza jest drabinka na szczycie - brawo dla Sebusia!.

Najtrudniejsza jest drabinka na szczycie – brawo dla Sebusia!.

Z góry latarni rozlega się pyszny widok na Mierzeję Wiślaną i Zalew Wiślany. To wystarczający powód, żeby odwiedzić to miejsce, nawet jeśli nie jest się miłośnikiem latarni. Ciekawe jest również zobaczenie latarnianej żarówki o mocy – bagatela – 1000 W.

Widok na Zalew Wiślany.

Widok na Zalew Wiślany.

Ze szczytu latarni pięknie widać Mierzeję Wiślaną.

Ze szczytu latarni pięknie widać Mierzeję Wiślaną.

Pora na dół.

Pora na dół.

Na koniec wizyty w Krynicy odwiedzamy okolice portu na Zalewie Wiślanym. To okolica gwarna i pełna turystów, ale niepozbawiona uroku. Można pospacerować po krótkim molo, popatrzeć na żaglówki przycupnięte w marinie, wybrać się na rejs po Zalewie Wiślanym.

Port jachtowy w Krynicy Morskiej.

Port jachtowy w Krynicy Morskiej.

Można stąd wybrać się na rejs po Zalewie Wiślanym.

Można stąd wybrać się na rejs po Zalewie Wiślanym.

Widok na zalew w kierunku zachodnim.

Widok na zalew w kierunku zachodnim.

W wycieczce udział wzięli...

W wycieczce udział wzięli…

Wycieczki do Krynicy nie przedłużamy, bo zbliża się wieczór. Odwozimy Babcię Urszulę do Kątów Rybackich, a my sami wracamy do Sztutowa. Jak dobrze, że Sebuś już jest z nami!

Nowy Staw – perełka Żuław

Gotycka kolegiata, zabytkowa słodownia i piękny dom podcieniowy

Przez Nowy Staw przejeżdżamy dwukrotnie w drodze do Sztutowa. To niewielkie żuławskie miasto, położone nad rzeką Świętą. Zazwyczaj nie wspominają o nim przewodniki, a to miejsce warte choćby krótkiego postoju w podróży. Podróżnym przejeżdżającym przez Nowy Staw z okien samochodu najpierw rzucą się w oczy charakterystyczne pozostałości XIX-wiecznych zakładów przemysłowych – słodowni i cukrowni – to jeden z najlepiej zachowanych zabytków tego typu w Polsce!

XIX-wieczna słodownia w Nowym Stawie. Cudowna.

XIX-wieczna słodownia w Nowym Stawie. Cudowna.

Dociekliwy obserwator dostrzeże na dalszym planie charakterystyczną monumentalną wieżę kolegiaty św. Mateusza. XIV-wieczna bazylika w Nowym Stawie to największa gotycka świątynia na Żuławach! A z oddali wygląda na mniej okazałą niż jest w rzeczywistości. W środku świątyni kryje się cenne zabytkowe wyposażenie.

Widok z rynku w Nowym Stawie w stronę kolegiaty.

Widok z rynku w Nowym Stawie w stronę kolegiaty.

Kolegiata św. Mateusza to największy gotycki kościół na Żuławach.

Kolegiata św. Mateusza to największy gotycki kościół na Żuławach.

Tuż obok bazyliki znajduje się rynek. Wokół rynku przycupnęły ciekawe XIX- i XX-wieczne domy, ale prawdziwa gratka tkwi na środku placu. Podobna do ołówka wieża należy do dawnego kościoła ewangelickiego. Obecnie neogotycka budowla (pocz. XIX w) nie pełni już funkcji sakralnych, lecz kryje w sobie … „Galerię Żuławską”. Kierowcy zapewne z uśmiechem zauważą, że wokół Galerii urządzono … rondo!

Na wyjeździe z Nowego Stawu w stronę Nowego Dworu Gdańskiego na turystów czeka jeszcze jedna atrakcja – drewniany dom podcieniowy z 1820 r. Budynek nadal żyje: obecnie mieści … lokalny sklep spożywczy.

Szachulcowy dom podcieniowy, wybudowany w 1820 r.

Szachulcowy dom podcieniowy, wybudowany w 1820 r.

Jak to dobrze, że takie miejsca są jeszcze na świecie!

Ciechocinek – postój w drodze nad morze

To idealne miejsce na postój dla rodzin podróżujących nad morze autostradą A1. Wcale nie trzeba być kuracjuszem w słusznym wieku, by mile spędzić tu czas. Zadbane alejki Parku Zdrojowego, place zabaw, imponujące tężnie z punktami widokowymi na szczycie i – przede wszystkim – brak konieczności dużego zbaczania z autostrady. Nam nawet udaje się dziś zahaczyć o dancing. Serio! Było tak:

Ciechocinek po raz pierwszy

24.06.2016

 

Mówisz: sanatorium, myślisz: Ciechocinek. To chyba najbardziej znane polskie miasto uzdrowiskowe. Tylko że nasza ciechocińska „kuracja” jest dziś iście ekspresowa – spędzamy tu zaledwie nieco ponad dwie godziny przerwy w podróży nad morze. Ale cel zostaje osiągnięty: dzieci wybiegane do tego stopnia, że z radością witają powrót do samochodu, a my mamy za sobą sympatyczny spacer w urokliwym otoczeniu.

Park Zdrojowy

Parkujemy w centrum i pierwsze kroki kierujemy do Parku Zdrojowego. Park chlubi się prawie 150-letnią historią i jest idealnym miejscem na spacer dla osób w każdym wieku i o różnych zainteresowaniach. Dzieci mogą po prostu pohasać po malowniczych alejkach i odpocząć przy niemal 100-letniej bajkowej fontannie „Jaś i Małgosia”, przyrodników zainteresują wymyślne gatunki drzew i krzewów i słynne ciechocińskie dywany z kwiatów, miłośnicy architektury z chęcią przyjrzą się zachowanym przykładom drewnianej zabudowy uzdrowiskowej.

Park Zdrojowy w Ciechocinku

Park Zdrojowy w Ciechocinku

Fontanna Jaś i Małgosia

Fontanna Jaś i Małgosia

U nas – jak zwykle – dominują tematy przyziemne. W pierwszej kolejności szukamy czegoś, gdzie można wrzucić coś na ząb i spokojnie nakarmić Grześka. Trafiamy idealnie – zasiadamy przy drewnianej pijalni wód mineralnych z 1880 r. Budynek został zbudowany w stylu szwajcarskim i bardzo przypomina nam „kurslaale”, które odwiedzaliśmy przy okazji wakacji w Estonii. Mieści się tu Restauracja Bristol. Brzmi dobrze, prawda? Więc dziwimy się tym bardziej, że latte to lurowaty napój z automatu, a lody nawet nasz rodzinny smakosz Tymo je zupełnie bez smaku. Wrażenia zdecydowanie się nam poprawiają dopiero gdy wchodzimy do środka. Jednak nie przestronne wnętrze to największa atrakcja dzisiejszego dnia, tylko … dancing, fajf, zwał jak zwał, potańcówa z prawdziwego zdarzenia! M. wchodzi do środka i z zachwytu mowę jej odbiera. Biegnie do R.-  kochanie, musisz to zobaczyć. Orkiestra przygrywa skoczne rytmy, na parkiecie gęsto od par w wieku 60+, bluzki bez pleców, cekiny, korzystamy z życia! Grześ na rękach M. też chętnie uczestniczy w imprezie, niestety, my dziś tylko w przelocie. Tak się bawi, tak się bawi Ciechocinek!

Dawny Kursaal (z 1880 r.), dzisiaj restauracja Bristol

Dawny Kursaal (z 1880 r.), dzisiaj restauracja Bristol

Tężnie

Po takiej atrakcji humory zdecydowanie nam się poprawiają. Nie mamy czasu na dokładne pomyszkowanie po alejach Parku Zdrojowego, bo najbardziej zależy nam na obejrzeniu tężni. Te ciechocińskie (są trzy, dwie z lat 1824-33 i jedna z 1859 r.) są uznawane za zabytek myśli technicznej, a ich rozmiary są doprawdy imponujące.

Kwiaty są wielką ozdobą Ciechocinka

Kwiaty są wielką ozdobą Ciechocinka – przed wejściem do Parku Tężniowego

Aby zobaczyć tężnie, trzeba opuścić Pak Zdrojowy i udać się do położonego nieopodal Parku Tężniowego. Wstęp na teren obiektów jest płatny, jednak zdecydowanie warto wydać tych kilka złotych, i to nie tylko z racji walorów zdrowotnych. Dla naszych chłopaków oglądanie gigantycznych konstrukcji z tarniny, po której spływa solanka, jest niezwykle interesujące. Dziś z racji ograniczeń czasowych dokładniej zapoznajemy się z Tężnią I. Najpierw urządzamy sobie spacer wzdłuż niej – tarninowa ściana ma długość 650 m, idzie się i idzie, a tężnia nie chce się skończyć. A to wcale nie największa z ciechocińskich konstrukcji – tę największą, nr II, oglądaliśmy dziś tylko z oddali. Dodatkową atrakcją Tężni I (i II, ale o tym dalej) jest możliwość wejścia na taras widokowy na górze. Z tej możliwości skwapliwie korzystają M. ze starszymi chłopcami. R. dziś „Grzesiowy”, więc zostają na pobieganie na dole. Warto wejść na taras widokowy nawet nie ze względu na widok na Park Tężniowy, tylko na możliwość popodglądania, jak solanka spływa na dół. Chłopcy są urzeczeni solankowymi rynnami, zaworami itp. S. moczy z namaszczeniem swój tarninowy patyczek w solance – będzie pamiątka na zawsze. Szkoda, że górny taras widokowy sprawia wrażenie takiego zaniedbanego – to przecież miejsce jedyne w swoim rodzaju!

Tężnia II

Tężnia I

Jak ta tężnia jest zbudowana...

Jak ta tężnia jest zbudowana…

Tabliczka informuje, że sto metrów za nami

Tabliczka informuje, że sto metrów za nami

Wejście na tężnię i przejście pod tężnią

Wejście na tężnię i przejście pod tężnią

Sebuś pierwszy do wchodzenia

Sebuś pierwszy do wchodzenia

Taras widokowy na Tężni II

Taras widokowy na Tężni I

R. z Grzesiem zostali na dole

R. z Grzesiem zostali na dole

Czy to jest naprawdę słone

Czy to jest naprawdę słone?

Kropelki pracują na atmosferę miejsca...

Kropelki pracują na atmosferę miejsca…

Za Tężnią II wyłaniają się kolejne

Za Tężnią I wyłaniają się kolejne

Trudno uchwycić ogrom całego założenia uzdrowiskowego

Trudno uchwycić ogrom całego założenia uzdrowiskowego

Ciechocinek bis

8 lipca 2016, piątek

 

Po raz drugi odwiedzamy Ciechocinek dwa tygodnie później. Tym razem jedziemy odebrać Sebusia z wakacji z Dziadkami nad morzem. Ogromnie dziękujemy Babci Urszuli i Dziadkowi Jerzemu za opiekę nad naszą pociechą! Jedziemy tylko z Grzesiem – Tymo spędza właśnie czas na obozie harcerskim (pozdrowienia dla 19 WDH Przygoda!). To bardzo dogodne miejsce na postój w drodze nad morze, no a przy tym mamy wrażenie, że poprzednio Ciechocinek tylko liznęliśmy – nie obejrzeliśmy dokładnie ani Parku Zdrojowego, ani wszystkich tężni. Dziś stawiamy więc kropkę nad „i”.

Dawne baseny termalno-solankowe

Parkujemy na wypatrzonej ostatnio ulicy Warzelnianej i tym razem przechodzimy pod Tężnią I kierując się od razu w kierunku kolejnych tężni. Idziemy trochę na azymut i zupełnie przypadkowo trafiamy na nieplanowaną, a niezmiernie interesującą atrakcję – pozostałości po ciechocińskim zespole basenów termalno-solankowych. Niegdyś chluba Ciechocinka, dziś ruina. Baseny są położone na terenie,,pomiędzy” tężniami. Zostały otwarte w 1932 r. przez prezydenta Mościckiego i stanowiły kiedyś wielką atrakcję miasta. Po dawnej świetności zostały tylko wspomnienia. Teren dawnych basenów jest zachłannie odzyskiwany przez przyrodę. Bez problemu można jednak odgadnąć dawne przeznaczenie obiektu – dokładnie widać, gdzie kiedyś były baseny, są pozostałości drabinek, stanowisk ratowników, starych zjeżdżalni. Niesamowite miejsce. Kto chce je zobaczyć w takim stanie, powinien się spieszyć – ma tu niebawem powstać nowoczesny kompleks termalno-rekreacyjny. Obecnie to łakomy kąsek dla miłośników zapomnianych miejsc (pozdrawiamy stronę forgotten.pl !).

Wejście do dawnych basenów termalno-solankowych.

Wejście do dawnych basenów termalno-solankowych.

Basen - widmo.

Basen – widmo.

Jest klimat!

Jest klimat!

Tężnie są świadkami dawnej świetności tego miejsca.

Tężnie są świadkami dawnej świetności tego miejsca.

Na ratownika nadal czeka wieżyczka...

Na ratownika nadal czeka wieżyczka…

Skok na głęboką wodę.

Skok na głęboką wodę.

Tężnie

Od strony dawnego wejścia na teren basenów dostaliśmy się zupełnie bez problemu, od strony tężni teren jest jednak ogrodzony. Ścieżka bez problemu doprowadza do dziury w ogrodzeniu – widać wędrowaliśmy tędy nie tylko my. Przechodzimy przez dziurę i przenosimy się w inny świat zadbanych uliczek Parku Tężniowego. Tym razem ominęliśmy odwiedzaną poprzednio Tężnię I i przenosimy się do dwóch pozostałych. Tężnia III, krótsza i nieco młodsza od swoich dwóch koleżanek, intensywnie pracuje. Pod kątem ostrym do niej położona jest najokazalsza Tężnia II. Idziemy i idziemy, a tarninowa konstrukcja nie chce się skończyć. Przygodę z ciechocińskimi tężniami kończymy wizytą na punkcie widokowym na Tężni II. Tym razem z Grzesiem zostaje M., a R. wchodzi na górę. Kuracjusze mogą tu skorzystać z inhalacji w grocie solankowej, R. jednak ogranicza się tylko do odwiedzenia tarasu widokowego.

Śliczny budyneczek źródła sprzed kilkudziesięciu lat.

Śliczny budyneczek źródła sprzed kilkudziesięciu lat.

To najkrótsza z wszystkich tężni, a i tak trudno ją objąć obiektywem.

To najkrótsza z wszystkich tężni, a i tak trudno ją objąć obiektywem.

Ścieżka dla wtajemniczonych.

Ścieżka dla wtajemniczonych.

Tężnia II w pełnej okazałości.

Tężnia II w pełnej okazałości.

Oj, jak by tam wpuścić Grzesia, to by się działo!

Oj, jak by tam wpuścić Grzesia, to by się działo!

Rok budowy Tężni II.

Rok budowy Tężni II.

Widok z tarasu widokowego na Tężni II.

Widok z tarasu widokowego na Tężni II.

M. z Grzesiem zostali na dole.

M. z Grzesiem zostali na dole.

Park Zdrojowy

Naszą drugą wizytę w Ciechocinku kończymy wizytą w Parku Zdrojowym. Z przyjemnością spacerujemy zadbanymi alejkami wśród kompozycji kwiatowych. Grzesiowi bardzo podobają się białe i czarne łabędzie pływające po stawie. Robimy jeszcze kilka zdjęć budynku pijalni i przysiadamy chwilę przy drewnianej muszli koncertowej, zbudowanej w stylu zakopiańskim w 1909 r. – właśnie odbywa się tu koncert w ramach Wielkiej Gali Tenorów. Mamy więc zupełnie inną odsłonę Ciechocinka niż ostatnio – przynajmniej od strony muzycznej. Ciekawe, co napotkamy, gdy przyjedziemy tu po raz kolejny:)

Park Zdrojowy w Ciechocinku tonie w kwiatach.

Park Zdrojowy w Ciechocinku tonie w kwiatach.

 

Wokół Śnieżki i Ostrzycy, 2016.05

Po niezwykle udanej zeszłorocznej eskapadzie ze znajomymi w Beskid Śląski w tym roku wszyscy jesteśmy zgodni: znowu jedziemy razem w góry. Tym razem podnosimy poprzeczkę i wysokość n.p.m.:) – wybór pada na Karkonosze. Pięć zaprzyjaźnionych rodzin z gromadą dzieciaków w wieku od kilkunastu miesięcy do 10 lat. Karkonoskie szlaki są nasze! Wieczorne śpiewy niech usłyszą całe Sudety zachodnie! Pozdrawiamy wszystkich towarzyszy naszej wyprawy, a szczególnie mocno Karolinkę z małą Amelką, która rozchorowała się i została w domu – machaliśmy dziewczynom z każdego szczytu!

 

26 maja, czwartek

Pochmurno, 18 stopni

Warszawa – Maciejowiec

Chcieliśmy wyruszyć wczoraj, ale M. musiała zostać dłużej w pracy i w końcu zastał nas wieczór. Przenosimy wyjazd na czwartek rano. Wypada nam przez to wycieczka do kopalni uranu w Kowarach i na zamek Chojnik. Chlip chlip, co zrobić, zaczniemy wspólny program od piątku.

Zabijamy w sobie śpiocha, wstajemy o 4:30 i o 6:20 już pędzimy A2 na Łódź. Jedzie się sprawnie, choć natężenie ruchu spore. Grześ spisuje się bardzo dobrze – udało się nam rozszerzyć repertuar akceptowanej przez niego muzyki o Koniec Świata i Zabili mi żółwia, tu chrupka, tu paluszek zmieniamy płyty i kilometry jakoś lecą. Na śniadanie pod znakiem literki M stajemy w Łodzi. Potem druga długa porcja jazdy – na nowej ekspresówce w ogóle nie ma lokali gastronomicznych. Udaje nam się coś wypatrzeć dopiero po ponad dwóch godzinach, niedaleko przez zjazdem na Złotoryję. Lokal jest zatłoczony, drogi i w ogóle nie do powtarzania, ale co zrobić, skoro przy nowej drodze nie było żadnej alternatywy. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów miało pójść gładko, a dłużyło się i dłużyło. Co chwila spotykaliśmy procesje – to przecież Boże Ciało – tam gdzie mogliśmy, szukaliśmy alternatywnych dróg, gdzie nie, trzeba było czekać. Na szczęście wreszcie wszystkie przeszkody zostają za nami i bez problemów docieramy do celu.

Nasz czas: 6:20-14:15, ok. 490 km

Nasza meta to agroturystyka Sokolik w Maciejowcu. Maciejowiec jest  położony na terenie Parku Krajobrazowego Doliny Bobru, tuż obok malowniczego zielonego szlaku, prowadzącego przez Dziki Wąwóz do zapory w Pilchowicach. Zadbany teren z dużym placem zabaw, czysto, komfortowo wyposażone pokoje i apartamenty rodzinne, przemili gospodarze – świetne miejsce do wypoczynku z dziećmi.

Maciejowiec. Jesteśmy na miejscu.

Maciejowiec. Jesteśmy na miejscu.

Dzień kończymy wspólnym ogniskiem, a potem spać – musimy zebrać siły na jutrzejszą górską wyprawę!

 

27 maja, piątek

Przez cały dzień pogoda niepewna, chmury się kłębią, ale w końcu nie pada, na dole 18 stopni

Karpacz-Kopa-Śnieżka-Dom Śląski- Strzecha Akademicka-Samotnia-Karpacz

Dzisiejszy dzień to chyba jeden z naszych największych wyczynów turystycznych. Zapomnijcie o Alpach, ferratach, orlich perciach – wyprawa na Śnieżkę z niespełna dwulatkiem (i dwójką starszego rodzeństwa) to jest dopiero coś! W dodatku Grzesiek sprawy nie ułatwia – jeśli tylko nie pozwala mu się na robienie tego, na co ma akurat ochotę, albo nie wychodzi mu jakiś autorski plan działania, wpada w dziką wściekłość (dziś w Domu Śląskim jakiś pan przebąkiwał coś o pomocy społecznej…). Oczywiście nie znaczy to, że nie zdarzają się chwile sielankowe – zdarzają się, i to dość często. Dzieci zadowolone, wokół piękne okoliczności przyrody, my robimy to, co lubimy najbardziej. Generalnie jednak w naszym składzie na razie lekko nie jest.

Z pewną nieśmiałością rozpoczynamy więc dzisiejszy dzień – czy my naprawdę chcemy tę przygodę w pocie czoła? To ciągłe bieganie za Grześkiem, poganianie Sebusia, dźwiganie na plecach ekwipunku, martwienie się, czy maluchy nie przemarzną, czy pogoda wytrzyma. Chcemy? No dobra, chcemy. No to ruszamy!

Rano wszyscy jesteśmy punktualni i o 8:40 ruszamy zwartą kolumną pięciu samochodów w stronę Karpacza. Tam czeka nas obowiązkowe odstanie godziny w kolejce do wyciągu – cóż, uroki długiego weekendu i popularnego miejsca. W większym gronie czas jednak mija szybko i wesoło. Ani się oglądamy i już po chwili siedzimy na chybotliwych jednoosobowych krzesełkach rodem ze skansenu kolei linowych. Ale w sumie w tym tkwi ich urok. Tymo jedzie sam, Sebuś na kolanach M., R. w parze z Grzesiem. Mimo naszych obaw wjazd z Grzesiem traumatyczny nie jest, oczywiście naszego najmłodszego turystę trzeba trochę zabawiać, co by się obywatel za szybko nie znudził, pilnować spadających czapek i mocno trzymać. Plecak i nosidło udaje nam się puścić osobnym krzesełkiem (na bilet bagażowy), co znacząco ułatwia sprawę.

Zbyszkiem na Kopę.

Zbyszkiem na Kopę.

Przed nami majaczy nasz cel i ... nasz plecak!

Przed nami majaczy nasz cel i … nasz plecak!

Na Kopie (1377 m n.p.m.) jesteśmy ok. 10:30. Nie odpoczywamy, tylko ruszamy od razu na Przełęcz pod Śnieżką – prognozy zapowiadają popołudniowe pogorszenie pogody. Grześ po poranku pełnym atrakcji od razu zasypia w nosidle. Uff, jeden z głowy. R. szybkim krokiem zmierza więc w stronę Śnieżki – nie wiadomo, ile ta sielanka potrwa.

Ruszamy z Kopy(ta) na Śnieżkę!

Ruszamy z Kopy(ta) na Śnieżkę!

Ruszamy z Kopy(ta) na Śnieżkę!.

Ruszamy z Kopy(ta) na Śnieżkę!.

Tyły zabezpiecza M. z Sebusiem. Sebuś jest dziś bardzo dzielnym turystą, ale podczas wejścia miewa chwile słabości – a to siły nie ma, a to buty się rozwiązują. M. z ciężkim plecakiem anielsko usiłuje zachować spokój ducha. Stara się  zwracać uwagę na tak charakterystyczne dla śnieżki gołoborza i coraz rozleglejsze widoki – Śnieżka jest najwybitniejszym szczytem Polski i zdecydowanie góruje nad okolicą. Marsz uprzykrzają tłumy ludzi na szlaku – na podejściu szlakiem ‘na wprost’ trudno się wyminąć czy na chwilę zatrzymać. Na szczęście odległość nie jest duża i ok. 12:00 jesteśmy już na szczycie.

Królowa Karkonoszy na największą wybitność spośród polskich szczytów.

Królowa Karkonoszy na największą wybitność spośród polskich szczytów.

Grześ zasnął niemal od razu.

Grześ zasnął niemal od razu.

Cel wydaje się tak blisko...

Cel wydaje się tak blisko…

Imponujący czeski Kocioł Upy.

Imponujący czeski Kocioł Upy.

Rówień pod Śnieżką jak na dłoni.

Rówień pod Śnieżką jak na dłoni.

Na Śnieżkę wspinamy się jak mrówki w mrowisku.

Na Śnieżkę wspinamy się jak mrówki w mrowisku.

Hura, dotarliśmy na Śnieżkę (1602 m n.p.m.).

Hura, dotarliśmy na Śnieżkę (1602 m n.p.m.).

Widoczność ze Śnieżki nie jest dziś najlepsza.

Widoczność ze Śnieżki nie jest dziś najlepsza.

Tu czeka nas niespodzianka (choć właściwie spodzianka – czytaliśmy o tym przed wyjazdem) – restauracja i cały dolny spodek obserwatorium są z przyczyn technicznych nieczynne, w związku z tym nie ma toalety, nie ma gdzie wejść i się ogrzać, o jedzeniu nie wspominając. Czeska poczta zapchana do granic możliwości. W innym składzie nawet nie zwrócilibyśmy na to uwagi, ale wędrując z Grzesiem, którego trzeba nakarmić i przewinąć, to spore utrudnienie. W dodatku Sebuś zgłasza pilną potrzebę odwiedzenia schroniska, więc z M. robią szybki odwrót na dół. Na szczycie zostaje R. z Grzesiem, Tymem i resztą naszej ekipy. Grześ zjada jogurcik, ale postój do przyjemnych nie należy, bo wieje, a kamienie utrudniają małym nóżkom samodzielne chodzenie. Ale co tam – zdobycie Królowej Karkonoszy wymaga ofiar! Wszyscy chłopcy pobijają przy tym swój rekord wysokości (1602 m n.p.m.).

M. z Sebciem czeka na wszystkich 200 m n.p.m. niżej, w Śląskim Domu. Ale tu dzisiaj tłoczno i drogo! Czekamy w kolejce i do toalety, i do zamówienia posiłku. Z trudem zajmujemy jakiś wolny stolik. Dom Śląski prezentował się zupełnie inaczej mroźną zimą 2012 r., kiedy wchodziliśmy na Śnieżkę z małym Tymkiem – wtedy było tu pusto i przytulnie.

W schronisku zjadamy obiad. Łatwo nie jest, bo Grzesia frustrują suwaczki w torbie, którą nie chcą się otwierać tak jak on chce, w związku z czym urządza spektakularne wycie. Po tym odpoczynku jesteśmy chyba jeszcze bardziej zmęczeni niż przed:) W takim kontekście decyzja o kontunuowaniu marszruty przez Samotnię zamiast zjechania w dół Zbyszkiem wydaje nam się heroiczna. Na koniec dnia jednak bardzo cieszymy się z podjętej decyzji! Grześ jest potem dużo bardziej łaskawy, a przede wszystkim po zejściu z grzbietowej autostrady szlaki od razu robią się rzadziej uczęszczane, a bardziej malownicze.

Graniowa Droga Przyjaźni jak autostrada.

Graniowa Droga Przyjaźni jak autostrada.

Przechodzimy obok znanej nam z zimowych zjazdów narciarskich Strzechy Akademickiej. Z zaciekawieniem wyczytujemy, że to jedno z najstarszych schronisk w Karkonoszach – poprzedniczka Strzechy dawała schronienie wędrowcom już w XVII w. Teraz to obiekt o imponujących rozmiarach, przystosowany do masowego ruchu. Na postój udajemy się jednak 10 minut dalej, do niezwykle klimatycznego schroniska Samotnia. Samotnia jest położona w kotle polodowcowym nad brzegiem Małego Stawu. Jesteśmy tu po raz pierwszy i urok tego miejsca po prostu nas urzeka. Postój w ogóle jest niezwykle miły Spotykamy się z resztą ekipy, co bardzo cieszy starszych chłopców, Grześ biega wesoło, wlewając wodę to do plecaka, to do nosidła, mimo biegania za nim mamy w sumie chwilę oddechu. Samo ponadstuletnie schronisko też jest niezwykle miłe. Charakterystyczna wieżyczka, przytulny drewniany wystrój – ma się ochotę tu wracać.

Kocioł Małego Stawu - najpierw widzimy go z góry.

Kocioł Małego Stawu – najpierw widzimy go z góry.

Strzecha Akademicka przed nami!

Strzecha Akademicka przed nami!

Schronisko Samotnia jest przepięknie położona nad Małym Stawem.

Schronisko Samotnia jest przepięknie położona nad Małym Stawem.

Charakterystyczna wieżyczka Samotni z XIX-wiecznym dzwonem odlanym w Jeleniej Górze.

Charakterystyczna wieżyczka Samotni z XIX-wiecznym dzwonem odlanym w Jeleniej Górze.

Kocioł Małego Stawu oglądany z poziomu stawu.

Kocioł Małego Stawu oglądany z poziomu stawu.

Opuszczamy Samotnię i dalej w drogę.

Opuszczamy Samotnię i dalej w drogę.

Ostatni odcinek wiedzie do Karpacza najpierw niebieskim, potem zielonym szlakiem malowniczą Doliną Pląsawy. Im niżej, tym szlaki mniej uczęszczane i węższe, bardziej naturalne – zupełnie na odwrót niż w innych górach. Grześ po raz drugi zasypia. Starsi chłopcy trochę już skarżą się na zmęczenie nóg – ale mają dziś prawo – mamy w nogach prawie 900 m różnicy wysokości. Mimo to droga mija w sumie miło i sprawnie. O 18:00 meldujemy się na dole.

Sebuś przełamał kamień!

Sebuś przełamał kamień!

Machamy Śnieżce na pożegnanie.

Machamy Śnieżce na pożegnanie.

Schodzimy Doliną Pląsawy.

Schodzimy Doliną Pląsawy.

Punkt widokowy na Dolinę Pląsawy.

Punkt widokowy na Dolinę Pląsawy.

Dobrze, że zdecydowaliśmy się na tę wycieczkę – Grześ dał radę, my z  nim daliśmy radę, frajda dla starszaków pierwsza klasa i głowa pełna wrażeń. Przy parkingu kupujemy chłopakom pamiątki – drewniany miecz dla S. i łuk dla Tyma – to chyba cieszy ich dziś najbardziej.

Wieczorem rezygnujemy z naszego zwyczajowego ogniska – w Maciejowcu grzmi i leje jak z cebra. Chłopcy idą więc spać wcześniej niż wczoraj – ale może to i dobrze, odpoczynek po wczorajszej trasie wszystkim się należy!

Nasz czas: 10:30 (na Kopie) – 18:00 (w Karpaczu), ok. 11 km  i 900 m przewyższenia.

 

28 maja, sobota

Cały dzień na zmianę burze z ulewami i okresy ładnej pogody, do 18 stopni

Zamiast Szrenicy – Wodospad Szklarki i Chybotek

Planowaliśmy na dzisiaj wjazd na Szrenicę i zejście z zahaczeniem o wodospad Kamieńczyka. Niestety nie dość, że poranek zepsuł nam Grześ pobudką o 5:15, to jeszcze przed 8:00 zaczęło lać… Pomimo to zaryzykowaliśmy i wyjechaliśmy o 9:40 do Szklarskiej Poręby licząc, że tam jest inna pogoda. O dziwo nie pomyliliśmy się – po kilku kilometrach zaczęło się przejaśniać, a nad Karkonoszami po nocnych burzach zaświeciło słońce.

Prognozy są jednak niepomyślne, więc obawiając się opadów i burz w kolejnych godzinach, nie ryzykujemy wjazdu kolejką na Szrenicę. W zamian planujemy szereg drobniejszych atrakcji.

Najpierw zatrzymujemy się w pobliżu Wodospadu Szklarki. Najbliższe parkingi są zajęte, ale kilkaset metrów niżej w zatoczce drogi udaje nam się znaleźć miejsce dla wszystkich naszych samochodów. Może to i lepiej, bo dojście prowadzącym wzdłuż Kamiennej szlakiem (po drugiej stronie rzeki niż szosa, za zielonymi i niebieskimi znakami) jest bardzo przyjemne. Spienione wody Kamiennej przypominają nam tatrzańskie potoki.

Szlak prowadzi nad samym brzegiem bystrego nurtu Szklarki.

Szlak prowadzi nad samym brzegiem bystrego nurtu Szklarki.

Dochodzimy do skrzyżowania z czarnym szlakiem, gdzie można kupić bilety do Karkonoskiego Parku Narodowego (doceniamy nasze Karty Dużej Rodziny, które zwalniają nas z opłat:)). Najpierw kierujemy się w lewo. W kilka minut podchodzimy 400 m do wodospadu Szklarki – drugiego co do wysokiści karkonoskiego wodospadu. Ponad trzynastometrowa kaskada podoba się wszystkim, potok huczy, strumień wody malowniczo zwęża się u dołu. Uroków wodospadu nie docenia oczywiście Grześ, który za to chętnie wpatruje się w wody potoku Szklarka spływające poniżej wodospadu, wzdłuż szlaku prosto do Kamiennej. M. zagląda jeszcze do pięknego wnętrza schroniska PTTK Kochanówka. Przy wodospadzie tłum, w środku żywej duszy. Ten zabytkowy budynek z klimatycznie urządzonym wnętrzem zbudowano tutaj jako gospodę dla turystów odwiedzających wodospad w 1868 r.

Idziemy grzecznie jedną grupą.

Idziemy grzecznie jedną grupą.

Jesteśmy u celu! Wodospad Szklarki w pełnej okazałości.

Jesteśmy u celu! Wodospad Szklarki w pełnej okazałości.

Grześ też dał się tu przynieść.

Grześ też dał się tu przynieść.

Schronisko PTTK Kochanówka.

Schronisko PTTK Kochanówka.

...ma wyjątkowo klimatyczne wnętrze.

…ma wyjątkowo klimatyczne wnętrze.

Po odwiedzeniu Szklarki pora na atrakcję nr 2. Wracamy czarnym szlakiem do kasy i parkingów, przechodzimy przez drogę i wchodzimy na przeciwległe zbocze. Początkowo trzymamy się znaków czarnego szlaku, a potem skręcamy w lewo  w wyraźną drogę ze znakami szlaku rowerowego. Po chwili z lewej strony dołączają się znaki niebieskiego szlaku, które prowadzą nas w prawo w kierunku drugiej dzisiejszej atrakcji – granitowej grupy skalnej o nazwie Chybotek. Skąd nazwa? Ano stąd, że najwyżej położoną skałę można całkiem nieźle rozkołysać. Dzieciaki, słysząc słowa legendy o zakopanych pod głazem skarbach rozbójników, z zapałem zabierają się do chybotania Chybotkiem. Czegóż to przyroda nie wymyśli! Dzisiaj dodatkową atrakcją był „wodospad Chybotek” – w zagłębieniach skalnych (a może to odciski pośladków Kunegundy z zamku Chojnik?) po rannych opadach zgromadziła się woda, którą nasza czeredka z upodobaniem wychlapywała na dół.

Do Chybotka wiedzie piękny leśny szlak.

Do Chybotka wiedzie piękny leśny szlak.

Chybotek w całej okazałości.

Chybotek w całej okazałości.

Nowy wodospad.

Nowy wodospad.

A to źródło wodospadu... Odcisk pośladków Kunegundy.

A to źródło wodospadu… Odcisk pośladków Kunegundy.

Teraz już szybko schodzimy tą samą drogą do okolicy parkingów i kierujemy się do samochodów (ponownie szlakiem wzdłuż Kamiennej).

Wracamy do samochodów szlakiem wzdłuż Kamiennej.

Wracamy do samochodów szlakiem wzdłuż Kamiennej.

Od śniadania minęło trochę czasu, pora na obiad! Z pewnymi trudnościami parkujemy w okolicy centrum Szklarskiej Poręby i znajdujemy upatrzoną wcześniej (dzięki, Sławku!) Karczmę Karkonoską. To dobry wybór dla rodzin z dziećmi – wnętrza są przestronne, do tego miłe tarasy ze stolikami nad rzeką. Składamy zamówienia, starsze dzieci rozmawiają przy osobnym stoliku, Grześ zamyka i otwiera drzwi na tarasy – sielanka…

Planujemy właśnie na popołudnie atrakcję nr 3, czyli podejście do Wodospadu Kamieńczyka, gdy nagle zaczyna padać. Najpierw kropi, potem robi się burza z prawdziwą ulewą i gradem. Zjadamy obiad, zadowoleni, że przeczekamy nawałnicę pod dachem. Po chwili jednak emocje narastają, bo za oknami mamy dynamiczny burzowy spektakl. Ulicą płynie prawdziwa rzeka, sięgająca do połowy kół samochodów. Woda z ulicy wlewa się przez krawężniki prosto do rzeki, tworząc prawdziwy wodospad, któremu ze względu na kolor wody dzieci szybko nadają wdzięczną nazwę „Brudasek”. Robi się groźnie, gdy woda z jednego z tarasów, nie znajdując ujścia, zaczyna napływać przez drzwi do naszej sali. Dzieci rozemocjonowane przeżywają „powódź”. Ulewa cały czas się nasila, na szczęście gospodarzom restauracji wreszcie udaje się poprawić odpływ z tarasu, a nadmiar wody z ulicy na mostku odpompowują do rzeki strażacy. Cała akcja po prostu zachwyca młodszych chłopców, którzy wszystko z zapartym tchem podziwiają z okiem restauracji. Przedłużająca się ulewa zmusza nas do zamówienia jeszcze kawy i deseru (pyszna szczególnie szarlotka na ciepło, ale deser lodowy też do polecenia). Patrząc naszymi oczami, wycieczka nie wypaliła – mieliśmy w końcu wjechać na Szrenicę – jednak dzieci są w pełni usatysfakcjonowane atrakcjami dzisiejszego dnia. Tymo, zapytany na koniec wyjazdu, który dzień mu się najbardziej podobał, powiedział, że właśnie ten z ulewą. Bo cały czas byliśmy razem i mogliśmy oglądać niepowtarzalny wodospad Brudasek:)

Atrakcje okołoobiednie - za oknem ulewa i Wodospad Brudasek.

Atrakcje okołoobiednie – za oknem ulewa i Wodospad Brudasek.

W końcu deszcz przestaje padać. Wszyscy wracają do samochodów, a my niestety dajemy się jeszcze naciągnąć naszym dzieciom na stoisko z pamiątkami, przez co łapie nas kolejna ulewa. W deszczu dobiegamy do samochodu i wracamy prosto na naszą metę w Maciejowcu.

Po południu i wieczorem dajemy dzieciakom wybawić się do woli na terenie. W tym roku hitem są drewniane miecze i łuki kupione na tutejszych stoiskach z pamiątkami. Potem robimy ognisko, śpiewamy z gitarą itp. Jest przemiło. To chyba największy urok wspólnych wyjazdów.

A wieczorem... Płonie ognisko i szumią knieje!.

A wieczorem… Płonie ognisko i szumią knieje!.

29 maja, niedziela

Nareszcie pięknie: 24 stopnie i słońce

Jak na złość pogoda dzisiaj od rana cudna – tak by się chciało ruszyć razem w góry. Niestety, wszyscy nasi towarzysze odjeżdżają dziś do domu, tylko my zostajemy jeden dzień dłużej. Rano robimy sobie pamiątkowe zdjęcie, dziękujemy sobie wspólnie za miły pobyt i każdy rusza w swoją stronę.

My pakujemy dzieciaki do samochodu i ruszamy na wycieczkę. Po wczorajszej burzy mózgów decydujemy się dziś pomyszkować trochę po okolicy. Na pierwszy ogień idzie Ostrzyca Proboszczowicka – najwyższe wzniesienie Pogórza Kaczawskiego ( 501 m n.p.m.). Zęby na nią ostrzyliśmy sobie już od dawna. Kto myśli że w Polsce nie ma wulkanów, jest w błędzie – powinien pojechać na Pogórze Kaczawskie – Krainę Wygasłych Wulkanów. Oczywiście te nasze już nie dymią, ale prezentują się bardzo okazale. Ostrzyca jest uznawana za najpiękniejszy polski wulkan, a przy tym za jeden z najlepszych punktów widokowych w całych Sudetach Zachodnich – ze szczytu pięknie prezentują się Karkonosze, Góry Kaczawskie i Izerskie. W dodatku mamy tu jedyne w Polsce bazaltowe gołoborza i rezerwat przyrody w okolicy szczytu – smakowity kątek dla miłośnika przyrody i pięknych plenerów. Dojście jest dość krótkie, lecz spektakularne, a cała wycieczka – niezwykle atrakcyjna dla rodzin z dziećmi. Dookoła piękna przyroda, inni turyści pojawiają się tylko od czasu do czasu – nasz przedpołudniowy spacer to prawdziwy odpoczynek.

Ostrzyca Proboszczowicka w rzepakowej oprawie.

Ostrzyca Proboszczowicka w rzepakowej oprawie.

Jeśli ktoś twierdzi, że w Polsce nie ma wulkanów, Pogórze Kaczawskie zaprasza!

Jeśli ktoś twierdzi, że w Polsce nie ma wulkanów, Pogórze Kaczawskie zaprasza!

Drogowskazy na Ostrzycę - również stary niemiecki.

Drogowskazy na Ostrzycę – również stary niemiecki.

Podjeżdżamy do Proboszczowic i w pobliżu kościoła skręcamy w nieutwardzoną drogę wiodącą na leśny parking. Jest tu świetnie zorganizowane miejsce wypoczynku – ogromna zadaszona wiata, miejsce na ognisko z grillem, ułożone drewno czeka na strudzonych turystów. Gisiek dosypia w samochodzie, więc przodem idzie M. ze starszakami. Idziemy najpierw ok. 15 minut drogą przez piękny las, potem szlak skręca pod kątem ostrym w lewo i zaczyna się główny punkt programu – strome wejście na szczyt po kilkuset bazaltowych schodkach. Po wczorajszych opadach skały są śliskie i trzeba uważać, ale dzieciakom bardzo się podoba. Podoba im się, że skała, po której idziemy jest prawie czarna – jak z piekła rodem – tak właśnie wygląda bazanit – skała zbliżona do bazaltu. Naszą uwagę przyciągają zwłaszcza spektakularne bazaltowe gołoborza – a to wszystko w oprawie bujnej roślinności. Podejście się nie dłuży i po kolejnych 15 minutach stajemy na szczycie. Postój jest bardzo przyjemny pod każdym względem. Dzieciakom podobają się zwłaszcza imponujące szczytowe wulkaniczne skałki, nam – przepiękna panorama. Grzesiek próbuje (z powodzeniem…) wspinać się gdzie tylko może – zamiłowanie do gór ma chyba we krwi. W tak pięknym miejscu drugie śniadanie smakuje wyjątkowo dobrze. Nawet Grzesia udaje się w miarę bezproblemowo nakarmić. Ostrzycę jednogłośnie zaliczamy do naszych ulubionych miejsc. Dobrze, że nie dotarła tu jeszcze masowa turystyka.

W krainie zieleni.

W krainie zieleni.

Wkraczamy na teren rezerwatu - atrakcje dopiero się zaczną.

Wkraczamy na teren rezerwatu – atrakcje dopiero się zaczną.

Kilkaset bazaltowych schodków wprowadza na szczyt.

Kilkaset bazaltowych schodków wprowadza na szczyt.

Bazaltowe gołoborza do zdjęcia!

Bazaltowe gołoborza do zdjęcia!

Bazanitowe świadectwo dawnych czasów.

Bazanitowe świadectwo dawnych czasów.

Hura, dotarliśmy na szczyt! 501 m n.p.m.

Hura, dotarliśmy na szczyt! 501 m n.p.m.

Ostrzyca to jeden z najlepszych punktów widokowych w Sudetach Zachodnich.

Ostrzyca to jeden z najlepszych punktów widokowych w Sudetach Zachodnich.

Ale tu suuuuuper!

Ale tu suuuuuper!

Najmłodszy władca wulkanów.

Najmłodszy władca wulkanów.

Jedyne w Polsce bazaltowe gołoborza.

Jedyne w Polsce bazaltowe gołoborza.

Jedyne w Polsce bazaltowe gołoborza.

Jedyne w Polsce bazaltowe gołoborza.

Wracamy. Ta lipa nas urzekła.

Wracamy. Ta lipa nas urzekła.

W pierwotnych planach myśleliśmy jeszcze od odwiedzeniu najstarszego drzewa w Polsce – ok 1300-letniego cisu w Henrykowie Lubańskim, a także zamków Czocha i Kliczków, ale ze względu na długi dojazd tym razem odpuszczamy. W zamian kierujemy się do Wlenia. To kolejne (podobnie jak pobliski Siedlęcin z genialną ‘freskową’ wieżą rycerską) miejsce warte polecenia wszystkim lubiącym zboczenie z utartych szlaków. We Wleniu zachowało się dużo dawnej zabudowy i miasteczko ma swój własny prowincjonalny urok. Zatrzymujemy się na chwilę na rynku. Oglądamy skromny, ale urokliwy ratusz z wieżyczką (obecna postać z pocz. XIX w). Napis nad wejściem łaciński napis głosi Po deszczu słońce z popiołów odradza się feniks. Fajny klimat. Przed ratuszem fotogeniczny stuletni fontanno-pomnik Gołębiarki.

Ratusz we Wleniu. Przed nami pomnik gołębiarki.

Ratusz we Wleniu. Przed nami pomnik gołębiarki.

Wleń. Jak my lubimy takie klimaty...

Wleń. Jak my lubimy takie klimaty…

Gdzie by tu dalej...

Gdzie by tu dalej…

Nie zwiedzamy już barokowego wleńskiego pałacu książęcego, tylko kierujemy się prosto do rezerwatu Góra Zamkowa z ruinami  średniowiecznego zamku. Do naszych czasów zachowała się XII-wieczna sześciokątna wieża, reszta jest w ruinie. Cały kompleks zwiedza się na własną rękę, czyli tak jak lubimy najbardziej. Chłopcom najbardziej podoba się wejście na wieżę – a raczej to, że w wieży jest zupełnie ciemno. Jeśli ktoś się nie boi i dobrze trzyma się poręczy, po pokonaniu spiralnych schodów staje na szczycie wieży, który jest jednocześnie dobrym punktem widokowym na malowniczą Dolinę Bobru – brawo, chłopaki, to atrakcja dla śmiałków! Grzesiowi we Wleniu też bardzo się podoba. Biega sam po ścieżkach rezerwatu, mało nóżek nie pogubi. Wracając, M. zagląda jeszcze do barokowego pałacu Lenno – obiekt wraz z otoczeniem ma ogromny potencjał i aż prosi się o remont. W środku mieści się klimatyczna kawiarnia.

Idziemy do zamku ścieżką na tyłach Pałacu Lenno.

Idziemy do zamku ścieżką na tyłach Pałacu Lenno.

Zamek książęcy we Wleniu. Do naszych czasów zachowała się XIII-wieczna wieża.

Zamek książęcy we Wleniu. Do naszych czasów zachowała się XIII-wieczna wieża.

Ruiny zamku książęcego we Wleniu.

Ruiny zamku książęcego we Wleniu.

Dzielny Grześ wszedł na wieżę!

Dzielny Grześ wszedł na wieżę!

Na wieży wleńskiego zamku.

Na wieży wleńskiego zamku.

Ze średniowiecznego zamku książęcego zostały tylko ruiny.

Ze średniowiecznego zamku książęcego zostały tylko ruiny.

Z wieży roztacza się piękny widok na dolinę Bobru.

Z wieży roztacza się piękny widok na dolinę Bobru.

Chłopcy sprawdzają, jaki był widok przez okna.

Chłopcy sprawdzają, jaki był widok przez okna.

Barokowy pałac Lenno.

Barokowy pałac Lenno.

Brama wejściowa do pałacu Lenno nosi tylko ślad dawnej świetności.

Brama wejściowa do pałacu Lenno nosi tylko ślad dawnej świetności.

Ostatni punkt programu to oczywiście obiad. Dziś obiad pożegnalny, więc jemy w miejscu nie byłe jakim –  podjeżdżamy do Siedlęcina, a dalej do Perły Zachodu. Budynek jest niezwykle malowniczo położony na urwistej skale nad zaporowym Jeziorem Modrym, powstałym ze spiętrzenia wód Bobru. Kiedyś było to schronisko PTTK, dziś „Perła” nadal należy do PTTK, ale w standardzie zdecydowanie przesunęła się o oczko wyżej. Obiekt doskonale wykorzystał fundusze na modernizację (taki sam lifting przydałby się schodkom prowadzącym do kładki i samej kładce nad jeziorem) i teraz pobyt tutaj to sama przyjemność. Oryginalnie i stylowo. A jedzenie – mniam – porcje ogromne i takie pyszne. Te polędwiczki… Mmmm… Tylko obsługa mogłaby być milsza, ale dziś ruch był spory, więc usprawieliwiamy. Po obiedzie wszyscy wspinamy się na widokową wieżyczkę, a potem oczywiście idziemy na obowiązkowy spacer przez kładkę przewieszoną nad jeziorem. Gisiek zasypia w nosidle, więc nie spieszymy się z powrotem. Oglądamy imponujące formacje skalne, spacerujemy ścieżką najpierw wzdłuż północnego brzegu jeziora (rety, co za idioci wrzucają tu tyle śmieci!), potem po drugiej stronie – zrobiono tu ścieżkę rowerowo spacerową, prowadzącą aż do Jeleniej Góry.

Przed nami wyłania się Perła Zachodu.

Przed nami wyłania się Perła Zachodu.

Perła Zachodu.

Perła Zachodu.

Budynek jest przepięknie położony nad Jeziorem Modrym.

Budynek jest przepięknie położony nad Jeziorem Modrym.

Perła w środku. Czekamy na obiad.

Perła w środku. Czekamy na obiad.

Uszereguj łobuzy od największego do najmniejszego.

Uszereguj łobuzy od największego do najmniejszego.

Kładka nad Jeziorem Modrym.

Kładka nad Jeziorem Modrym.

Idziemy na drugą stronę.

Idziemy na drugą stronę.

Nad Jeziorem Modrym - do zdjęcia!.

Nad Jeziorem Modrym – do zdjęcia!.

Po drugiej stronie czekają na nas malownicze grupy skał.

Po drugiej stronie czekają na nas malownicze grupy skał.

I ścieżka wzdłuż jeziora.

I ścieżka wzdłuż jeziora.

Ostatnie spojrzenie na Perłę Zachodu.

Ostatnie spojrzenie na Perłę Zachodu.

A na deserek - spacer ścieżką spacerowo-rowerową w stronę Jeleniej Góry.

A na deserek – spacer ścieżką spacerowo-rowerową w stronę Jeleniej Góry.

Czas biegnie nieubłaganie, a wieczorem czeka nas perspektywa pakowania – pozostaje więc nam już tyko wrócić do samochodu. A wieczorem – ach, pomińmy to milczeniem, lepiej planować kolejne wyprawy!

***

Choć pogoda była w kratkę i plany górskie wypaliły połowicznie, wyjazd był bardzo przyjemny. Towarzystwo doborowe, wycieczki bardzo różnorodne. Niesamowicie interesujące turystycznie te nasze Sudety. Górsko, turystycznie, geologicznie. Ciekawe zabytki, piękne góry, niespotykane na innych terenach poniemieckie budownictwo – do takiego wniosku dochodziliśmy zawsze, odwiedzając kilkanaście sudeckich pasm górskich przy okazji kompletowania szczytów KGP. W Karkonosze wrócimy na pewno jeszcze nie raz – na razie dopiero je liznęliśmy – ale równie chętnie odwiedzimy inne sudeckie pasma i podgórskie miejscowości. Dorotko i Sławku, dziękujemy za zaplanowanie tras i „ducha organizacyjnego” imprezy, a wszystkim naszym kompanom –  za wspaniałe towarzystwo!

 

Wieliczka z dziećmi

Wieliczka i Kraków

08.05.2016

Przed południem w Krakowie pochmurno i deszczowo, potem słońce, do 18 stopni

Czy można sobie zrobić jednodniowy citybreak z dziećmi? Oczywiście, że można – zwłaszcza, gdy mamy szybki i wygodny dojazd na miejsce, plan zwiedzania uwzględnia atrakcje dla dzieci i … kilkunastomiesięczniaki zostaną w domu:)

Zamiast zwiedzania Krakowa, dziś nacisk kładziemy na Wieliczkę. Dla najmłodszych organizowana jest tu specjalna trasa turystyczna – Solilandia. Zdecydowanie polecamy to rozwiązanie dla rodzin z dziećmi! Dorośli nic nie tracą, bo zwiedzanie przebiega po klasycznej trasie turystycznej, a dzieci zamiast słuchania długich opisów przewodnika spotykają Soliludka, uciekają przez Solizaurem, by na końcu dotrzeć do rządzonej przez Skarbnika Solilandii i spróbować prawdziwych solilizaków! Takiej Wieliczki jeszcze nie znaliście!

Dzisiejszy dzień był całkowitą niespodzianką dla starszych chłopaków. Chcieliśmy spędzić trochę czasu tylko z nimi, żeby choć trochę zrekompensować im niedawny brak rodziców – operacja Grzesia wyjęła nam niemal pełne dwa tygodnie z życiorysu. Wszyscy potrzebowaliśmy odrobiny luzu.

Rano Ciocia Małgosia przejmuje Grzesia, a my pakujemy chłopaków do samochodu i przed siebie. Panowie nie wiedzą, czego się spodziewać. Czy jedziemy na leśny spacer, a może do parku linowego, albo do kina? Tylko dlaczego bierzemy tyle kanapek? Czyżbyśmy mieli oglądać kilka filmów po kolei?

Po dojechaniu na dworzec zakres możliwych rozwiązań znacznie się zawęża. Już wiemy, że będzie pociąg. Chłopcy sprawdzają rozkład i po chwili zgadują, że obieramy kierunek na Kraków. Zaraz zaraz, to nie do końca prawda – w Krakowie przesiądziemy się w drugi pociąg! To już zupełnie ich rozbraja. To dokąd jedziemy? W góry, do jeszcze innego miasta, a może – jak zgaduje Sebuś – do Danii? Mamy ubaw po pachy. I my, i oni:)

Czekamy na nasz pociąg.

Czekamy na nasz pociąg.

Punkt 8:00 wsiadamy do pociągu. Ale dziś to nie byle jaki pociąg, tylko Pendolino! To atrakcja również dla nas, bo nigdy wcześniej Pendolino nie jechaliśmy. Zajmujemy miejsca przy czteroosobowym stoliku – bardzo dobre rozwiązanie dla rodziców podróżujących ze starszymi dziećmi. Gramy w Uno, w wojnę, w kartofla, wsuwamy jajecznicę w Warsie i nie wiadomo kiedy podróż ma się ku końcowi. Było szybko i komfortowo. Chłopcom podoba się wszystko (najbardziej toaleta:)), nam również. Może poza cenami biletów, które mocno uderzyły nas po kieszeni.

W Krakowie wysiadamy o 10:15, kupujemy bilet Kolei Małopolskich do Wieliczki i o 10:40 już jedziemy w kierunku naszego docelowego miejsca. Dopiero teraz odkryliśmy przed chłopcami wszystkie karty. A więc będziemy zwiedzać kopalnię soli! Ale fajnie!

Ze stacji w Wieliczce do Szybu Daniłowicza, skąd rozpoczyna się zwiedzanie, to tylko krótki spacer. Na miejscu zaskakuje nas ogrom różnojęzycznego tłumu turystów. Fakt, byliśmy tu ostatnio kilkanaście lat temu, od tego czasu wiele się zmieniło. Wieliczka przyciąga odwiedzających z całego świata. I bardzo dobrze, wszak mamy się czym chwalić!

Zwiedzanie rozpoczyna się od Szybu Daniłowicza.

Zwiedzanie rozpoczyna się od Szybu Daniłowicza.

Na szczęście nie musimy stać w imponującej kolejce do kas, tylko kierujemy się prosto do Działu Organizacji Imprez, gdzie odbieramy bilet na Solilandię (konieczna była wcześniejsza rezerwacja). To dodatkowa zaleta tej formy zwiedzania. Mamy wyznaczoną godzinę i zamiast tłoczenia się w kolejce, możemy miło spędzić czas w parku sąsiadującym z głównym wejściem do kopalni. Jak tu dużo się zmieniło! Otoczenie uporządkowano, teraz wszędzie wokół widać zadbane alejki, jest spory plac zabaw. Uwagę zwraca duża konstrukcja modrzewiowej tężni, która od 2014 przyciąga do Wieliczki nie tylko turystów, lecz także kuracjuszy.

Czekając na wstęp, rzucamy okiem na park Św. Kingi z niedawno wybudowaną tężnią.

Czekając na wstęp, rzucamy okiem na park Św. Kingi z niedawno wybudowaną tężnią.

Czekając na wejście, próbujemy uświadomić chłopcom, jak długą historię ma wielicka kopalnia soli i jak wielkim jest unikatem na skalę europejską, a nawet światową! Korytarze drążono tu już 10 wieków temu, a dużo wcześniej, od 3000 lat p.n.e. eksploatowano sól ze źródeł solankowych. Dowodem szerokiego uznania dla niezwykłości kopalni w Wieliczce było uwzględnienie jej już na pierwszej Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO z 1978 r.

Wieliccy przewodnicy czekają na swoje grupy.

Wieliccy przewodnicy czekają na swoje grupy.

O 11:45 po naszą grupę przychodzi przewodnik, stylowo ubrany w mundur wzorowany na górniczym stroju galowym, i na trzy godziny przenosimy się pod ziemię – w inny świat. Na dzień dobry zaliczamy zejście po 380 schodach w dół. Może to i żmudne, ale dzieciaki nie marudzą. Pokonanie tego dystansu na własnych nogach daje niezłe pojęcie o tym, jak głęboko schodzimy. Zaczynamy od 65 m, a kończymy nawet na 135 m pod ziemią!

Najpierw musimy zejść na dół po 380 schodach na głębokość 65 m.

Najpierw musimy zejść na dół po 380 schodach na głębokość 65 m.

Zwiedzanie zaczynamy od przywitania ze Skarbnikiem. Jeszcze go nie widać, ale dzieci przykładają swoje rączki do odcisku Skarbnikowej dłoni w słonej ścianie – to bilet to krainy Solilandii. Do tej bajkowej krainy zaprowadzą nas strzałki z wizerunkiem Skarbnika – najmłodsi turyści muszą bacznie wypatrywać ich na ścianach.

Przewodnik opowiada skrótowo o wydobyciu soli.

Przewodnik opowiada skrótowo o wydobyciu soli.

Dziś trasę wskazuje nam Skarbnik.

Dziś trasę wskazuje nam Skarbnik.

Chłopaki nie mogą uwierzyć, że wszędzie dookoła jest sól. No dobra, po polizaniu ścian już wierzą. Mamy wrażenie, że nawet powietrze wdychane ustami ma słony smak. Korytarze zamieniają się w korytarze, z jednej komory przechodzimy do innej. Odwiedzamy Komorę Kopernika z solną rzeźbą, wykonaną w 500-lecie urodzin Kopernika i kaplicę św. Krzyża. Komora Janowice z naturalnej wielkości rzeźbą św. Kingi to doskonały moment na zapoznanie dzieci z legendą wyjaśniającą, skąd wzięła się wielicka sól. Mijamy zrekonstruowane urządzenia służące do transportu soli. Naprawdę pięknie robi się w Komorze Pieskowa Skała. Schodzimy tu schodami w dół, pod nogami otwiera się przestrzeń. Z jednej strony przycupnęły trzy ponad stuletnie rzeźby krasnoludków, z drugiej widać fragmenty starych schodów wykutych w soli. Tymo wypatruje różne solne formy naciekowe – stalaktyty, a nawet jeden stalagmit i stalagnat. Największe wrażenie na wszystkich wywiera oczywiście największa na świecie podziemna świątynia – kaplica Św. Kingi. Kaplica została urządzona w końcu XIX w. w komorze powstałej po eksploatacji soli, a jej wystrój był tworzony przez ponad 70 lat przez górników-rzeźbiarzy. Chłopcy zachwycają się, że wszystko tu jest z soli – płaskorzeźby przedstawiające sceny z Nowego Testamentu, ołtarz, nawet ogromne żyrandole.

Zdjęcie dla Babci Urszuli

Zdjęcie dla Babci Urszuli

Św. Kinga przyjmuje pierścień znaleziony w bryle soli.

Św. Kinga przyjmuje pierścień znaleziony w bryle soli.

Ściany są słone. Kto nie wierzy, może sprawdzić.

Ściany są słone. Kto nie wierzy, może sprawdzić.

Komora Pieskowa Skała. Jak tu pięknie...

Komora Pieskowa Skała. Jak tu pięknie…

Te leciwe skrzaty mają już ponad 100 lat.

Te leciwe skrzaty mają już ponad 100 lat.

Z kopalni wciąż trzeba na bieżąco odprowadzać wodę.

Z kopalni wciąż trzeba na bieżąco odprowadzać wodę.

Dzieci słuchają soliludka, dorośli podziwiają wielickie plenery.

Dzieci słuchają soliludka, dorośli podziwiają wielickie plenery.

Kaplica Św. Kingi z kon. XIX w.

Kaplica Św. Kingi z kon. XIX w.

Soliludek przepytuje dzieci o znaczenie kolejnych płaskorzeźb.

Soliludek przepytuje dzieci o znaczenie kolejnych płaskorzeźb.

Żyrandol z krzyształów soli przyciąga uwagę każdego.

Żyrandol z krzyształów soli przyciąga uwagę każdego.

Słone klejnoty.

Słone klejnoty.

Kaplica Św. Jana

Kaplica Św. Jana

Na trasie zwiedzania bardzo atrakcyjne są też dwie komory z jeziorkami solankowymi – pięknie podświetlona Komora Barącza i Komora Weimar. Muzyka Chopina, słuchana pod ziemią w wyrobisku zalanym solanką, brzmi naprawdę wyjątkowo.

Piękna Komora Barącza.

Piękna Komora Barącza.

Komory komorami, zabytki zabytkami, dzieci zajęte są czymś innym. A czym? Szukaniem drogi do Solilandii! Po drodze czai się wiele niebezpieczeństw, w tym krwiożercze solizaury. Spotykamy nawet jaja jednego z nich. Dzień wcześniej jaja były cztery, dziś są tylko trzy. Oj, niedobrze, trzeba mieć się na baczności. Czy wiedzieliście, że Smok Wawelski tak naprawdę jest solizaurem? My też nie, a teraz już wiemy:)

Jaja solonia - może z nich wykluć się groźny solizaur.

Jaja solonia – może z nich wykluć się groźny solizaur.

W Komorze Pieskowa Skała czeka na nas niespodzianka. Śpiący soliludek! Na szczęście przy odrobinie wysiłku udaje się go obudzić. Od teraz już on prowadzi naszą grupę. Jest wesoło i dalsza droga mija w mgnieniu oka. Uff, w końcu udaje się, trafiamy do Solilandii. A tam czeka na nas Skarbnik, prawdziwa księżniczka – która, jak się okazuje, ukryła się w naszej grupie – i solilizaki o smaku… Zgadniecie? Nie zdradzimy!

Spotykamy śpiącego soliludka. Dzieci właśnie go obudziły.

Spotykamy śpiącego soliludka. Dzieci właśnie go obudziły.

Wreszcie docieramy do Solilandii!

Wreszcie docieramy do Solilandii!

Na koniec jeszcze pokaz multimedialny i atrakcja na deser – wyjazd prawdziwą górniczą widną!

Wow, wyjechaliśmy prawdziwą górniczą windą!

Wow, wyjechaliśmy prawdziwą górniczą windą!

Atrakcji było mnóstwo, więc wychodzimy porządnie zmęczeni. Już nawet nie mamy ochoty zostawać na obiad w podziemnej restauracji czy wjeżdżać na taras widokowy w monumentalnie wysokiej Komorze Staszica. Pod ziemią spędzamy ok 3 godzin, trzeba przejść spory kawałek drogi (ok. 3 km), dodatkowo zwiedzanie utrudniają wymuszone przestoje – w śluzach, podczas wymijania się z innymi grupami, w trakcie czekania na windę. Pod ziemią harmonogram jest napięty – grupa dosłownie goni grupę, ruch jak na Marszałkowskiej, trzeba pilnować dzieci. Zwiedzanie na pewno byłoby przyjemniejsze i bardziej kameralne poza sezonem. To zdecydowanie nie atrakcja dla maluszków (jak to dobrze, że byliśmy bez Grzesia…), ale kilkulatki czy dzieci w szkolnym wieku z pewnością wyjdą pełne wrażeń!

Po zwiedzeniu Wieliczki całą rodziną jesteśmy zgodni: czas na obiad. Po drodze kupujemy jeszcze obowiązkowe pamiątki – oczywiście wielicką sól. Jemy w karczmie położonej niedaleko stacji. Wszystkim apetyty dopisują; nie musimy czekać nawet na Sebusia.

Po obiedzie wskakujemy w pociąg powrotny do Krakowa. Składy Kolei Małopolskiej kursują na tej trasie co pół godziny, a podróż jest bardzo wygodna.

Do Krakowa docieramy dopiero ok 16:30. Szkoda, że jest tak późno – za godzinę musimy być już z powrotem na dworcu. Tyle chcieliśmy chłopcom pokazać, i rynek, i wzgórze wawelskie, i wawelskiego smoka. W trakcie jednego dnia to oczywiście niewykonalne – do Krakowa będziemy więc musieli zawitać ponownie. I dobrze!

Mając godzinę do dyspozycji, pozostaje nam tylko przystać na plan minimum – urządzamy sobie spacer na rynek i z powrotem. Po drodze pokazujemy chłopcom fotogeniczny barbakan – ten wyjątkowy przykład XV-wiecznej architektury militarnej przyciąga uwagę i dużych, i małych. Kto zgadnie, ile tu wieżyczek? A ile otworów strzelniczych? Po chwili już idziemy w różnojęzycznym tłumie po ulicy Floriańskiej. Z przyjemnością odnotowujemy, że średniowieczna Brama Floriańska została w ostatnich latach pięknie odrestaurowana.

Wychodzimy z pociągu i biegniemy na rynek!

Wychodzimy z pociągu i biegniemy na rynek!

Eklektyczna bryła Teatru im. J. Słowackiego (kon. XIX w.).

Eklektyczna bryła Teatru im. J. Słowackiego (kon. XIX w.).

Fragmenty zachowanych murów miejskich.

Fragmenty zachowanych murów miejskich.

W Bramie Floriańskiej wypatrujemy XVIII-wieczną płaskorzeźbę św. Floriana.

W Bramie Floriańskiej wypatrujemy XVIII-wieczną płaskorzeźbę św. Floriana.

Krakowski rynek bardzo się chłopcom spodobał. Mówili, że dobrze jest na własne oczy zobaczyć coś, co do tej pory widzieli tylko na kartkach podręczników szkolnych. Pokazujemy chłopcom kościół Mariacki i przepytujemy z legendy tłumaczącej różną wysokość wież, potem obchodzimy piękne renesansowe Sukiennice, spoglądamy w górę na ocalałą gotycką wieżę ratuszową, mijamy malutki kościół św. Wojciecha – jedną z najstarszych krakowskich świątyń, zwracamy uwagę na pomnik Mickiewicza i domykamy kółko, zaglądając na Plac Mariacki. Ten teren po dawnym cmentarzu to niezwykle malowniczy zakątek. Widok zamyka gotycki kościół św. Barbary, a przed nim – urokliwa postać krakowskiego żaka, ozdabiająca studzienkę.

Kościół Mariacki chłopcy znali dotąd tylko ze szkolnych podręczników.

Kościół Mariacki chłopcy znali dotąd tylko ze szkolnych podręczników.

Kraków bez dorożkarzy - niemożliwe!

Kraków bez dorożkarzy – niemożliwe!

Kwintesencja krakowskiego rynku.

Kwintesencja krakowskiego rynku.

My oglądamy Sukiennice, a chłopcy sprawdzają, czy z pompy leje się woda.

My oglądamy Sukiennice, a chłopcy sprawdzają, czy z pompy leje się woda.

Jedyna wieża pozostała z gotyckiego ratusza.

Jedyna wieża pozostała z gotyckiego ratusza.

Uroczy Plac Mariacki z kościołem Św. Barbary i figurką krakowskiego żaka na studzience.

Uroczy Plac Mariacki z kościołem Św. Barbary i figurką krakowskiego żaka na studzience.

Rynek zaskoczył chłopców głównie swoim rozmiarem. Idealny kwadrat o boku 200 m na każdym chyba robi wrażenie. My też chętnie przypomnieliśmy sobie, jak oddycha się w sercu Krakowa. Mamy wrażenie, że z roku na rok jest tu coraz więcej turystów. Dziś ani na chwilę nie można było spuścić dzieci z oczu. Choć w sumie to powinniśmy się tylko cieszyć, że to piękne miasto jest tak chętnie wybieranym celem turystycznych wizyt.

Czas nas goni, pora wracać na dworzec. Dziś Kraków tylko liznęliśmy. No ale naszym głównym celem była przecież Wieliczka, a na dokładniejsze zwiedzanie przyjdzie czas, jak wszyscy trzej chłopcy podrosną. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze tylko na szybkie lody – dla chłopaków to równie wielka frajda jak wszystkie dotychczasowe dzisiejszego dnia.

Uff, atrakcji na dziś dość. Pora do domu.

Uff, atrakcji na dziś dość. Pora do domu.

O 17:45 wyruszamy w stronę domu. Tym razem niemal wszystkie miejsca w wagonach są zajęte – jedziemy w weekendowej fali powrotów.

Podróż mija błyskawicznie. W pociągu chłopcy czytają pamiątkę z Wieliczki – książkę Beaty Kołodziej „Pamiętnik wielickiego skrzata”. Kogo zainteresowała Solilandia i jej mieszkańcy, koniecznie powinien do niej zajrzeć!

Ciechanowiec – idealna wycieczka na Wielkanoc

28 marca 2016, Poniedziałek Wielkanocny

Do 15 stopni, piękne słońce, drugi dzień prawdziwej wiosny!

Idealna wycieczka na Wielkanoc? Oczywiście Muzeum Pisanki! Jedziemy do Ciechanowca*!

Po wielkanocnej Niedzieli (spędzonej głównie przy stole) z wielką chęcią ruszamy w długą. Zaplanowana wycieczka wymaga wstania przed 7:00; potem musimy jeszcze w miarę sprawnie przetrwać poranek z naszą trójeczką, kilkakrotnie licząc do dziesięciu i starając się nie denerwować. No nic, ważne, że ok. 9:30 udaje nam się wsiąść do samochodu. Jedzie się dobrze i sprawnie – drogi są świątecznie puste, a widoki – zwłaszcza od okolic Broka, gdzie nasza droga zbliża się do Bugu – bardzo malownicze. O 11:20 meldujemy  się na parkingu w Ciechanowcu. Od kilkunastu minut czekają tu na nas Babcia i Dziadek, których tym razem nie musieliśmy długo namawiać na wycieczkę. Świeci ciepłe słońce, jest naprawdę miło… ruszamy!

Muzeum Rolnictwa im. ks. Krzysztofa Kluka w Ciechanowcu to wyjątkowa placówka. Właściwie można odnieść wrażenie, że to cały konglomerat muzeów, z których każde mogłoby być zwiedzane osobno i stanowić sporą atrakcję samo w sobie. Wart odwiedzenia jest już choćby sam zespół parkowo-pałacowy – dawna siedziba Starzeńskich.

Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu zajmuje teren zespołu pałacowo-parkowego Starzeńskich.

Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu zajmuje teren zespołu pałacowo-parkowego Starzeńskich.

Na teren parku przeniesiono kilkadziesiąt zabytkowych budynków z pogranicza Podlasia i Mazowsza, składających się na ekspozycję skansenową; klasycystyczny XIX-wieczny pałac mieści ekspozycje stałe;  w dworku myśliwskim Potockich ma swą siedzibę niezwykle ciekawe Muzeum Pisanki. To jeszcze nie wszystko. Całe muzeum składa się z dziewięciu działów, a samych wystaw stałych nie sposób zliczyć i „ogarnąć”.

Ciechanowieckie muzeum ma niezwykły potencjał turystyczny. Gdy planowaliśmy wycieczkę tutaj, wydawało nam się idealnym celem wypraw z dziećmi. Organizacja zwiedzania okazała się jednak mało przyjazna dla rodzin i trochę nas rozczarowała. Planowaliśmy zobaczyć jedyne w Polsce (i jedno z dwóch w Europie) Muzeum Pisanki (zwłaszcza je – w końcu to dla niego jechaliśmy 130 km w jedną stronę w wielkanocny Poniedziałek:)), Muzeum Weterynarii oraz przespacerować się po terenie skansenu, oglądając we własnym tempie (bo Grześ itp.) zabytkowe budynki. Na miejscu okazało się jednak, że nie można zobaczyć poszczególnych ekspozycji w dowolnym momencie albo o konkretnej godzinie. Wszystko jest zamknięte na głucho. Można tylko dołączyć do przewodnika, który podchodzi z grupą do kolejnych obiektów, opowiada o nich i otwiera je na chwilę, umożliwiając obejrzenie wnętrza lub znajdujących się wewnątrz wystaw stałych i czasowych. Całość zwiedzania w grupie z przewodnikiem trwa ponad 2,5 godziny.

Jeden z pracowników muzeum doprowadza nas do grupy zwiedzającej z panią przewodnik.

Jeden z pracowników muzeum doprowadza nas do grupy zwiedzającej z panią przewodnik.

Dla rodziny z dziećmi, zwłaszcza tak małymi jak nasz Grześ (aktualnie rok i osiem miesięcy) to po prostu porażka. Maluchy nie są w stanie grzecznie słuchać niewątpliwie ciekawych, ale jakże długich i szczegółowych opisów pani przewodnik. Jak na złość Grześ wbrew naszym planom nie przespał się w samochodzie i w Ciechanowcu jest wyjątkowo marudny. W związku z tym już od wejścia M. musi się wyłączyć ze zwiedzania i podąża ścieżkami Grzesia.

Na razie jest dobrze. Grześ wypatrzył owieczki wrzosówki.

Na razie jest dobrze. Grześ wypatrzył owieczki wrzosówki.

Im starsze, tym jaśniejsze.

Im starsze, tym jaśniejsze.

A może by tak wejść do nich. Skoro mama nie patrzy...

A może by tak wejść do nich. Skoro mama nie patrzy…

Ogólnie rzecz biorąc, na razie grzecznie zwiedzam...

Ogólnie rzecz biorąc, na razie grzecznie zwiedzam…

Grześ zamiast oglądania wnętrz woli zamykać i otwierać furteczki.

Grześ zamiast oglądania wnętrz woli zamykać i otwierać furteczki.

Od czasu do czasu próbuje narzucić mu własną marszrutę, ale już po kilkunastu minutach kończy się to wrzaskiem i uspokajaniem go przez kolejne kilkadziesiąt minut… Nasza najmłodsza latorośl ma charakter – Grzesiowi nie spodobało się, że przez furtkę, której otwieranie i zamykanie bardzo go zajęło, chcieli przejść ludzie. M. próbuje go uśpić w wózku, bezskutecznie. W końcu Grześ zajmuje się głównie jedzeniem paluszków (zamiast zaplanowanego słoiczka) i wchodzeniem w różne zakamarki, co chwilę włączając syrenę, a M. ogląda Muzeum Rolnictwa… na zdjęciach w domu!

U M. mniej sielankowo. Po wielkiej awanturze Grzesia uspokoiły dopiero koniki.

U M. mniej sielankowo. Po wielkiej awanturze Grzesia uspokoiły dopiero koniki.

Druga część wycieczki, czyli Dziadkowie oraz R. i starsi chłopcy, dużo bardziej korzystają ze zwiedzania. Dzielnie dotrzymują kroku pani przewodnik, R. stara się o dokumentację fotograficzną. Oglądają najpierw kilka chałup oraz zagrodę szlachecką. Wnętrza rzeczywiście urządzono z dbałością o szczegóły, dzięki czemu można przenieść się w wiek XIX i pierwszą połowę XX wieku.

Na ławeczce (jednej z niewielu na terenie Skansenu).

Na ławeczce (jednej z niewielu na terenie Skansenu).

Wnętrze chaty - szkoda, że nasi chłopcy nie mieli takiej kołyski.

Wnętrze chaty – szkoda, że nasi chłopcy nie mieli takiej kołyski.

W takiej chacie moglibyśmy mieszkać...

W takiej chacie moglibyśmy mieszkać…

Grześ zainteresował się czymś przy żurawiu. Można nawet zrobić zdjęcie.

Grześ zainteresował się czymś przy żurawiu. Można nawet zrobić zdjęcie.

Wnętrze chaty bogatszego gospodarza.

Wnętrze chaty bogatszego gospodarza.

Potem oglądają dawną własność hrabiostwa Potockich – przeniesiony z Siemion dwór myśliwski z drugiej połowy XIX w.

Dwór myśliwski z Siemion (2. poł. XIX w.).

Dwór myśliwski z Siemion (2. poł. XIX w.).

Wewnątrz mieszczą się cztery wystawy stałe, w tym ta najciekawsza i najbardziej związana z Wielkanocą :

Muzeum Pisanek ze zbiorów prof. Ireny Stasiewicz-Jasiukowej i Jerzego Jasiuka z Warszawy

W środku mieści się Muzeum Pisanek!

W środku mieści się Muzeum Pisanek!

Państwo Jasiukowie w 2004 r. ofiarowali tutejszej placówce swój zbiór ponad tysiąca pisanek. Od tej pory kolekcja sukcesywnie się rozrasta, swoje dzieła ofiarowują kolejni kolekcjonerzy i pisankarze. Obecnie zbiory liczą już około 2300 egzemplarzy. Różnorodność tworzywa (pisanki – poza tymi „tradycyjnymi” – zrobione są z drewna, metalu, porcelany, szkła i kamieni szlachetnych) i sposobu zdobienia („pisane” woskiem, malowane, oklejane, a nawet „dziurawione” dentystycznym wiertłem) przyprawia o zawrót głowy! Czy może być lepsze miejsce na wielkanocną wycieczkę?

W każdej gablocie inne pisanki.

W każdej gablocie inne pisanki.

Zadziwiają nas kolory...

Zadziwiają nas kolory…

...zdobienia...

…zdobienia…

...czasami także klasyczne formy...

…czasami także klasyczne formy…

 ...i przeróżne materiały wykorzystane do tworzenia pisanek.

…i przeróżne materiały wykorzystane do tworzenia pisanek.

Idealne miejsce na wielkanocną wycieczkę.

Idealne miejsce na wielkanocną wycieczkę.

Tę pisankę zrobił chyba wprawny dentysta!.

Tę pisankę zrobił chyba wprawny dentysta!.

Po obejrzeniu Muzeum Pisanek najchętniej przeszlibyśmy prosto do Muzeum Weterynarii, po czym obejrzeli młyn wodny i obrali kurs na obiad. Niestety, musimy podążać za przewodnikiem i grzecznie wysłuchać szczegółowych opowieści o historii kolejnych obiektów, a czas leci i leci… Następny przystanek to główny budynek Muzeum Rolnictwa – klasycystyczny pałac Starzeńskich.

Pałac Starzeńskich został odbudowany pod koniec lat 60.

Pałac Starzeńskich został odbudowany pod koniec lat 60.

Zwiedzanie go jest szczególnie niekomfortowe. Grupa zostaje wpuszczona do wnętrza pałacu, po czym pani przewodnik … zamyka na klucz drzwi wejściowe. Wyjście lub wejście jest możliwe tylko w przerwach między oglądaniem kolejnych wystaw. Czy to dlatego, by wszyscy dzielnie wysłuchali do końca? Ale chyba nie do końca zgodne z przepisami dot. bezpieczeństwa przeciwpożarowego…

Tematyka wystaw stałych jest bardzo szeroka, jednak nawet starsi chłopcy nie wytrzymują tak wielkiego nawału kultury i w połowie zwiedzania pałacu odmawiają współpracy, opuszczając budynek w jednej z przerw. Na ich miejsce od razu wskakuje R., myśląc, że w budynku mieści się Muzeum Weterynarii. Srogo się jednak rozczarowuje, bo zamiast ekspozycji weterynaryjnych trafia na kolejne opisy wnętrz i ich wyposażenia oraz na wystawę czasową prezentującą mapy Podlasia z różnych okresów historycznych:)

Oglądamy tu m.in. kolekcję dawnych map. Tak kiedyś wyobrażano sobie naszą Ziemię!

Oglądamy tu m.in. kolekcję dawnych map. Tak kiedyś wyobrażano sobie naszą Ziemię!

Starsi chłopcy razem z Babcią i Dziadkiem spędzają chwilę na terenie obok dawnej dworskiej oficyny. M. dalej bezładnie biega za Grzesiem. Grupa zwiedzających pałac, w tym R., zostaje w końcu wypuszczona na zewnątrz i wkrótce już całą rodzinką podziwiamy położony nieopodal „Ogród roślin zdatnych do zażycia lekarskiego”.

Coś dla przyrodników - 'Ogród roślin zdatnych do zażycia lekarskiego'.

Coś dla przyrodników – 'Ogród roślin zdatnych do zażycia lekarskiego’.

Chyba najbardziej zaciekawia on Tymusia, który szczególnie lubi przyrodę, ale chyba dla wszystkich jest interesujący. Ogród podzielono na kilkaset kwater, obsadzonych roślinami według XVIII-wiecznego rejestru roślin leczniczych autorstwa samego patrona muzeum. Ksiądz Krzysztof Kluk, bo o nim tu mowa, to ciechanowiecki proboszcz, sprawujący swoją posługę kapłańską w drugiej połowie XVIII w. Zasłynął swoją zdolnością do niezwykle wnikliwej obserwacji zjawisk społecznych. Jako społecznik przyczyny zacofania i problemów chłopów widział w feudalnym ucisku. Jako naukowiec odnosił sukcesy na polu botaniki i zoologii, przenosząc m.in. na polski grunt systematykę gatunków Linneusza. Niezwykle ciekawa postać.

Po obejrzeniu ogrodu Kluka kierujemy się do kolejnego asa ciechanowieckiej placówki – młyna wodnego. To jedyny drewniany obiekt-tubylec: młyn nie został – jak inne drewniane budynki – przeniesiony do muzeum z innych terenów, tylko oryginalnie wchodził kiedyś w skład tutejszego zespołu zabudowań dworskich. W okresie letnim koło młyńskie poruszane jest wodą, co niewątpliwie stanowi dodatkową atrakcję dla turystów. Ale nawet bez tego jest bardzo ciekawie – młyn jest malowniczo położony, można dokładnie obejrzeć jego wnętrze. Dawną część „przemysłową” zajmują zrekonstruowane urządzenia młyńskie oraz eskpozycja żaren, kół młyńskich, miar i wag. Pani przewodnik tłumaczy m.in. czym różni się mąka razowa (mielona tylko raz) od pytlowej (mielonej 5 do 7 razy). W dawnym mieszkaniu młynarza obecnie mieści się Muzeum Chleba z pięknym, okazałym piecem chlebowym.

Młyn wodny - od ponad stu lat w tym samym miejscu.

Młyn wodny – od ponad stu lat w tym samym miejscu.

Mechanizm młyna gotowy do pracy.

Mechanizm młyna gotowy do pracy.

Na górze oglądamy koła młyńśkie i różne wagi.

Na górze oglądamy koła młyńśkie i różne wagi.

Pozyskiwanie mąki było kiedyś bardzo czasochłonne...

Pozyskiwanie mąki było kiedyś bardzo czasochłonne…

Muzeum chleba mieści się na dolnej kondygnacji młyna.

Muzeum chleba mieści się na dolnej kondygnacji młyna.

Spod młyna ładnie prezentuje się pałac.

Spod młyna ładnie prezentuje się pałac.

Skansenu ciąg dalszy.

Skansenu ciąg dalszy.

Po ponad dwóch godzinach nareszcie doczekaliśmy się – mamy Muzeum Weterynarii. Placówka mieści się w budynku dawnej stajni, którą przez wiele lat zajmowała lecznica weterynaryjna. Po zakończeniu jej działalności środowisku weterynaryjnemu udało się zgromadzić wyjątkową kolekcję eksponatów związanych ze swoją pracą. Poza narzędziami lekarsko-weterynaryjnymi oglądamy m.in. podkowy, zwierzęce figurki wotywne, sprzęt laboratoryjny. Szczególną atrakcją dla chłopców stanowi … maszyna rentgenowska, wykorzystywana w przeszłości przez US Army (Sebuś bardzo intensywnie ją ogląda, szukając inspiracji do swoich prac nad teleportacją:)). Wszyscy na dłużej zatrzymujemy się przed gablotą z prawdziwymi bezoarami (Harry Potter na pewno zabrałby kilka…) – kamieniami powstałymi z sierści zlizywanej przez krowy w okresie linienia. Dowiadujemy się wielu ciekawych rzeczy – np. tego, że do zdiagnozowania ciała obcego w brzuchu zwierzęcia można używać… wykrywacza metali, a wyciągać je przy pomocy magnesu!

Nareszcie dotarliśmy do Muzeum Weterynarii.

Nareszcie dotarliśmy do Muzeum Weterynarii.

Ekspozycja jest bardzo ciekawa.

Ekspozycja jest bardzo ciekawa.

Figurki wotywne - pomagały wyjść zwierzętom z chorób.

Figurki wotywne – pomagały wyjść zwierzętom z chorób.

Konie też miały opony zimowe...

Konie też miały opony zimowe…

Jak tu by z tego zrobić maszynę do teleportacji...

Jak tu by z tego zrobić maszynę do teleportacji…

Te bezoary są naprawdę ciekawe!

Te bezoary są naprawdę ciekawe!

Jeżeli myślicie, że opisaliśmy wszystkie wystawy udostępniane przez muzeum w Ciechanowcu, to grubo się mylicie. Pozostało jeszcze co najmniej kilkanaście innych! Nie widzieliśmy chociażby maszyn rolniczych czy ekspozycji „Transport wiejski”… Ogrom tutejszych zbiorów po prostu powala, szkoda jednak, że organizacja zwiedzania nie pozwala na choć trochę samodzielności i elastyczności. Przy wejściu nie dostajemy nawet planu terenu z umiejscowieniem poszczególnych wystaw. Nie ma możliwości obejrzenia konkretnej wystawy w z góry dającym się zaplanować czasie. Dla naszej rodziny z dziećmi w różnym wieku jest to dość uciążliwe. Może warto byłoby choćby w popularnych turystycznie terminach zatrudnić kilka dodatkowych osób, żeby umożliwić stałe otwarcie kilku najpopularniejszych wnętrz… Skoro już marudzimy, to jeszcze dodamy, że bardzo przydałby się choćby mały plac zabaw, albo jakikolwiek inny ukłon w stronę dzieci. Byliśmy już w kilkunastu skansenach w Polsce i innych krajach i wiemy, że można… choćby w konwencji rekonstrukcji dawnych huśtawek. Przecież dzieci i ich rodzice są szczególnie często gośćmi tego typu placówek!

Kwestia nieprzyjaznej organizacji zwiedzania to jednak nasz jedyny zarzut wobec ciechanowieckiego muzeum. Sama jego oferta jest niezwykle bogata i atrakcyjna dla gości w różnym wieku. Już samo Muzeum Pisanki to perełka. Zdecydowanie warto więc odwiedzić Ciechanowiec. Na koniec zadowolona jest nawet M., która mimo że nie ma możliwości spokojnego posłuchania pani przewodnik, po prostu cieszy się piękną wiosenną pogodą i możliwością spędzenia czasu na świeżym powietrzu w malowniczym otoczeniu.

Ostatnie spojrzenia na skansen.

Ostatnie spojrzenia na skansen.

Wycieczkę kończymy wspólnym obiadem w pobliskiej hotelowej restauracji, po czym ruszamy w dwugodzinną podróż powrotną (wydłużoną nieco przez poświąteczne powroty). W domu meldujemy się o 17:30. Cała wyprawa zajęła nam osiem godzin, z czego prawie połowę stanowił dojazd (łącznie 270 km), ale czy dla takich wrażeń nie było warto? Warto, jak zwykle warto!

*Ciechanowiec  to urocze podlaskie miasto, położone nad Nurcem, dopływem Bugu, jednak dla porządku (i jako że wycieczka stanowiła wypad z Warszawy) relację zamieszczamy w dziale Mazowsze.

Czersk

Ruiny zamku książąt mazowieckich w Czersku

12 marca, sobota

5 stopni, wilgotno i pochmurno, wiosny ciągle nie widać…

Gdyby nie kapryśna Wisła, która pod koniec XIV w. zmieniła w okolicy Czerska swoje koryto i odsunęła się 2 km na wschód, być może stolicą Polski byłby Czersk, nie Warszawa. Postanawiamy sprawdzić, co straciliśmy, mieszkając w Warszawie, a nie w Czersku – gdy tylko nadchodzi sobota zaraz po śniadaniu pakujemy się wszyscy do samochodu i w drogę! Jedziemy tym chętniej, że przeziębienia chłopaków zmusiły nas do siedzenia w domu cały zeszły weekend. Namawiamy na wspólną wycieczkę Babcię Urszulę i Dziadka Jerzego, więc na miejscu stawiamy się silną siedmioosobową ekipą.

Czersk to jedna z najstarszych miejscowości na Mazowszu. Lata swojej świetności święcił w okresie średniowiecza, kiedy był siedzibą książąt mazowieckich i stolicą Księstwa Czerskiego. Pod koniec XIV w. książę Janusz I Starszy rozkazał nad brzegiem Wisły wznieść zamek na miejscu dawnego grodu obronnego. Warownia szybko straciła jedna swoje znaczenie – zmiana koryta Wisły zadecydowała o znacznym zmniejszeniu walorów obronnych zamku. Czersk odżył nieco w XVI w., kiedy po śmierci Zygmunta Starego objęła go w swoje posiadanie królowa Bona. Ponoć po dziś dzień można spotkać tu jej ducha, snującego się po dawnej warowni w postaci Białej Damy. Po zniszczeniu zamku w okresie Potopu Szwedzkiego Czersk coraz bardziej podupadał. Obecnie jest malutką mazowiecką miejscowością bez praw miejskich, przyciągającą turystów ruinami gotyckiego zamku, zaliczanymi do jednych z najcenniejszych zabytków Mazowsza.

Wyjeżdżamy rano, zaraz po nakarmieniu Grzesia. Plan jest taki, że Grześ zdrzemnie się podczas 50-minutowego dojazdu, a potem prześpi się jeszcze raz w drodze powrotnej. Grześ planu jednak nie zna, więc przez całą drogę nie zasypia i zamyka oczy dopiero w okolicach Czerska. Cóż robić, R. zostaje z nim śpiącym w samochodzie, a M. z chłopcami po spotkaniu Babci i Dziadka kieruje się w stronę zamku. Parkujemy na czerskim rynku. Próbujemy poczuć klimat średniowiecznego miasteczka – Czersk do tej pory zachował średniowieczny układ miejski. M. wyciąga aparat, żeby zrobić zdjęcie i .. natyka się na komunikat „brak karty pamięci”. Buuuu… No tak, ściągaliśmy niedawno jakieś zdjęcia na komputer i zapomnieliśmy włożyć kartę z powrotem. A to pech… Pozostaje nam robienie zdjęć komórką, co zrobić…

Czerski rynek. Czersk słynie z zachowanego średniowiecznego układu urbanistycznego.

Czerski rynek. Czersk słynie z zachowanego średniowiecznego układu urbanistycznego.

Po przejściu rynku wchodzimy na teren neobarokowego kościoła Przemienienia Pańskiego z 1. połowy XIX w. Zamek leży tuż za nim. Po wykupieniu biletów zaczynamy zwiedzanie. Tym razem nie jest to jednak zwyczajne zwiedzanie. Naszymi krokami kierują bowiem wskazówki z Gry Zamkowej, przygotowanej specjalnie z myślą o rodzinach zwiedzających ruiny czerskiej warowni. Karty gry można za darmo otrzymać w kasie lub wydrukować wcześniej z Internetu. Brawo dla pomysłodawców tej koncepcji. Niewiele trzeba, a zmienia się wiele. Zamiast zwykłego oglądania zamkowych ruin dzieci mają przygodę, w której wcielają się w rolę detektywa. Gra polega na znajdowaniu ukrytych w różnych miejscach zamku nazwisk postaci związanych z historią warowni. Przy okazji sporo można się dowiedzieć, dla wszystkich to świetna zabawa! Szukanie odpowiedzi na zagadki zawarte w grze pochłania naszym starszakom cały czas spędzony w Czersku.

Zamek książąt mazowieckich w Czersku, przeł. XIV i XV w.

Zamek książąt mazowieckich w Czersku, przeł. XIV i XV w.

Wchodzimy przez arkadowy most z XVIII w.

Wchodzimy przez arkadowy most z XVIII w.

Baszta więzienna.

Baszta więzienna.

Baszta zachodnia. S. szuka dalszych wskazówek Gry Zamkowej.

Baszta zachodnia. S. szuka dalszych wskazówek Gry Zamkowej.

Tymo chyba znalazł potrzebne informacje.

Tymo chyba znalazł potrzebne informacje.

Po chwili drzemki w samochodzie Grześ się budzi i potem już w komplecie kontunuujemy zwiedzanie. Choć zwiedzaniem to chyba tego nazwać nie można. Jedno z nas biega za Grzesiem, pilnując żeby nie wszedł tam gdzie nie trzeba, ominął choć część kałuż i nie spadł ze schodów na głowę, a drugie biega z komórką zam. aparatu i próbuje zrobić zdjęcia zamku i reszty wycieczki. W takich okolicznościach przyrody udaje nam się jakoś zobaczyć obie wieże udostępnione do zwiedzania. W pierwszej, baszcie bramnej, odtworzono dawne pomieszczenia mieszkalne wartowników. Odwiedzamy ją razem z Grzesiem, wpisujemy się do księgi gości i wspinamy na taras widokowy, oferujący malownicze widoki na dawną dolinę Wisły. W podziemiach drugiej baszty, wschodniej, było niegdyś więzienie. Sama baszta jest w środku pusta, jej główną atrakcją jest jednak taras widokowy na szczycie. Na górę prowadzą jednak bardzo strome spiralne schody, więc wchodzimy tam tylko na zmianę z dwoma starszymi chłopcami, Grześ biega w tym czasie po trawiastym dziedzińcu. Trzecia zachowana baszta, baszta zachodnia, pełniła niegdyś prawdopodobnie funkcje magazynu. Nie jest jednak udostępniona dla zwiedzających.

Baszta bramna mieściła pomieszczenia wartowników.

Baszta bramna mieściła pomieszczenia wartowników.

Wchodzimy na basztę bramną.

Wchodzimy na basztę bramną.

Grześ chciałby się wpisać do księgi gości...

Grześ chciałby się wpisać do księgi gości…

Widok z baszty bramnej na zachodnią.

Widok z baszty bramnej na zachodnią.

Malowniczy widok na dawną dolinę Wisły.

Malowniczy widok na dawną dolinę Wisły.

Widok na neobarokowy kościół Przemienienia Pańskiego z pocz. XIX w.

Widok na neobarokowy kościół Przemienienia Pańskiego z pocz. XIX w.

Grześ wszedł na górę zupełnie sam, teraz sam schodzi.

Grześ wszedł na górę zupełnie sam, teraz sam schodzi.

Schody na basztę więzienną są naprawdę strome.

Schody na basztę więzienną są naprawdę strome.

19. Baszta jest pusta w środku.

Rzut oka do góry. Czujemy się jak w kominie.

Rzut oka do góry. Czujemy się jak w kominie.

Taras widokowy na baszcie więziennej.

Taras widokowy na baszcie więziennej.

Widok z baszty więziennej na dziedziniec zamkowy.

Widok z baszty więziennej na dziedziniec zamkowy.

Fundamenty kościoła Św. Piotra.

Fundamenty kościoła Św. Piotra.

Po zwiedzeniu ruin czerskiego zamku wszyscy głodni i zmarznięci przenosimy się do znajdującej się przy rynku Karczmy Czerskiej. Mieści się ona w ponad 200-letnim budynku. Jest niewielka, nie ma krzesełka do karmienia dziecka, ale oferuje smaczną domową kuchnię. W środku jest ciepło i przytulnie, pali się kominek. Ściany są pokryte wpisami zadowolonych gości. Miło spędzamy czas. Gdyby nie ciągłe bieganie za Grzesiem i pilnowanie S. z jedzeniem, byłaby istna sielanka.

Opuszczamy Czersk z nadzieją, że zawitamy tu jeszcze kiedyś w cieplejszej porze roku. Drzewa owocowe kwitnące w dawnej dolinie Wisły prezentują się wtedy ponoć wyjątkowo malowniczo. W sezonie można też trafić na turnieje rycerskie i inne imprezy organizowane z myślą o turystach.

Ostatni rzut oka na zamek.

Ostatni rzut oka na zamek.

Karta Gry Zamkowej zostanie jako miła pamiątka dzisiejszej wycieczki.

Karta Gry Zamkowej zostanie jako miła pamiątka dzisiejszej wycieczki.

Beskid Niski, 2016.02

W ostatnim czasie nie możemy już znieść stresu związanego z odwlekaniem się terminu operacji Grzesia. Do tego jeszcze dwa tygodnie temu dopadła nas grypa i ciągle jesteśmy bardzo osłabieni, a jednocześnie strasznie zagonieni pracą i codziennymi obowiązkami. W tej sytuacji „wyrwany zębami” wypad we dwoje jest po prostu na wagę złota. Ogromne dzięki dla Babć i Dziadków za opiekę nad naszymi cudownymi pociechami!

A jednak grypa może mieć swoje dobre strony… Według pierwotnych planów mieliśmy poplątać się po Beskidzie Żywieckim, ale z racji wyczerpania po infekcji wybieramy cel nieco bliższy i z krótszymi trasami wycieczek – Beskid Niski. To miejsce może niepozorne, ale niewątpliwie warte uwagi. Przepiękne widoki, cisza, spokój, a do tego niesamowita historia tych okolic składają się na szczególną atmosferę, która bardzo nam odpowiada.

Beskid Niski to miejsce szczególnie godne polecenia dla osób zainteresowanych szukaniem śladów dawnej historii i smakowaniem kameralnych, melancholijnych krajobrazów. Beskid Niski ma swój wyjątkowy smak. Nie można pomylić go z żadnym innym pasmem górskim. Oglądając mapę, co chwilę wypatruje się jakieś perełki, do których chciałoby się jechać bocznymi drogami, nie śpiesząc się, zatrzymując co chwilę i szukając śladów przeszłości. Uważamy że to idealny rejon na wypad we dwoje bądź w towarzystwie starszych dzieci. Nie są to tereny dla turystów lubiących przemieszczanie się od schroniska do schroniska dobrze przetartymi szlakami, ale raczej dla tych zainteresowanych burzliwą przeszłością tych wielokulturowych terenów i lubiących długie wędrówki bez schronisk na każdym kroku, dla koneserów wędrówek prawdziwych, kryjących na każdym kroku wiele tajemnic.

 

3 lutego, środa

Pochmurno, ok. 5 st.

Wyjazd z Warszawy

Dzisiaj jeszcze oboje byliśmy w pracy. Jednak dzięki kilkudniowym wysiłkom związanym z ogarnięciem tematu zakupów, pakowania chłopców i nas samych udało nam się przygotować wszystko do wyjazdu już wczoraj wieczorem. Niestety, praca R. nieco się przedłuża i wyjeżdżamy dopiero o 15:00. Na szczęście humory nam dopisują, a ruch na drogach jest umiarkowany. Dzięki temu już przed 17:00 meldujemy się w znanej nam Pizzerii „Ramzes” w Iłży. Chłopcy pałaszują małą hawajską, a mu szykujemy miejsce na kolację u rodziców R., tylko pijąc herbatkę i kawę. Ceny mają tu umiarkowane, a najeść się i napić można zupełnie nieźle. Z pełnymi żołądkami realizujemy zaimprowizowany naprędce plan M…

Ruiny zamku biskupów krakowskich nocą!

Nie mieliśmy dzisiaj okazji do rozruszania kości, a przed nami jeszcze kilka godzin jazdy. Nikt w tej sytuacji nie protestuje przeciwko krótkiemu spacerkowi. Wejście na strome z tej strony wzgórze zamkowe prowadzi schodami zaczynającymi się naprzeciwko pizzerii. Niby jest już noc, ale światła kilku latarni na tyle mocno oświetlają teren, że nawet nie musimy wyciągać latarki. Dla chłopców taka nocna wyprawa to prawdziwa frajda. Przed samymi ruinami zaskakuje nas widok tablicy z informacjami z niewielkiej stacji meteo na wyświetlaczach. M. – z marnym powodzeniem – próbuje uwiecznić chwile na zdjęciach. Spacerek z dreszczykiem dostarczył nam miłej porcji adrenaliny na dalszą podróż, która minęła bez większych przygód.

Na wzgórze zamkowe w Iłży

Na wzgórze zamkowe w Iłży

Jest klimatycznie

Jest klimatycznie

Wieczorowa Iłża ze wzgórza zamkowego.

Wieczorowa Iłża ze wzgórza zamkowego.

Dojazd do Beskidu Niskiego

W Kraczkowej meldujemy się przed 21:00. Jemy wspólną kolację i szykujemy chłopców do snu. Sami potwierdzamy telefonicznie nasz dzisiejszy przyjazd do Wysowej i ruszamy dalej. Ostatnie 100 km ze 170-kilometrowego dojazdu to męczące kluczenie po beskidzkich dróżkach, lasach, polach i wsiach. Nie chcąc powtarzać naszego niedawnego zderzenia z sarenką, jedziemy jeszcze ostrożniej niż zwykle. Ostrożność jest rzeczywiście wskazana, bo kilka razy widzimy sarny i jelenie, dwa razy całe stada tuż obok drogi lub wręcz przebiegające drogę tuż przed nami. Tym razem na szczęście tylko podziwialiśmy piękne zwierzęta.

W Wysowej meldujemy się kilkanaście minut po północy. W naszym przemiłym domku, Malowanej Chacie (zarezerwowanej naprędce dzisiaj przed wyjazdem) trzaska ogień w kominku… Czy potrzeba nam czegoś więcej? Wnosimy bagaże, pijemy ciepłą herbatkę, zaliczamy prysznic i spać!

 

4 lutego 2016, czwartek

Przelotne opady śniegu i przejaśnienia, do 3 st.

Kaplica pod górą Jawor

Niezbyt wyspani, niedowierzający, gdzie jesteśmy, ale szczęśliwi, budzimy się rano i dopiero przy dziennym świetle doceniamy piękne niskobeskidzkie otoczenie. Przy śniadanku planujemy wycieczki na najbliższe dni. Wychodzimy na spacer dopiero o 11:10. Dzisiaj aklimatyzacja – pierwszy dzień w górach i pierwszy większy wysiłek po grypie. Nie ruszamy samochodu, tylko pieszo schodzimy pod wysowską cerkiew prawosławną św. Michała Archanioła z 1779 r.

Taki widok budzi nas rano.

Taki widok budzi nas rano.

Schodzimy do centrum Wysowej.

Schodzimy do centrum Wysowej.

Prawosławna cerkiew w Wysowej, 2. poł. XVIII w.

Prawosławna cerkiew w Wysowej, 2. poł. XVIII w.

Po obowiązkowych fotkach kierujemy się już na południowy-zachód najpierw zielonym szlakiem, a potem drogą prowadzącą do kaplicy na Górze Jawor. Na rozstaju nie ma żadnego znaku, ale nie widać też specjalnie innych wyraźnych dróg w lewo, więc na szczęście trafiamy bez problemu. Podejście nie jest bardzo strome, ale miejscami niesamowicie śliskie – pod warstwą świeżego śniegu jest idealny lód. Idąc bardzo spokojnym tempem, docieramy w nieco ponad godzinę do łemkowskiego miejsca kultu.

Idziemy na Świętą Górę Jawor - zaraz przekroczymy Ropę.

Idziemy na Świętą Górę Jawor – zaraz przekroczymy Ropę.

Właśnie tutaj, pod Górą Jawor, w 1925 r. Matka Boska objawiała się okolicznym Łemkiniom. Wkrótce potem (w 1929 r.) powstała tutejsza kaplica greckokatolicka. Po Akcji Wisła w 1947 r. kaplicę przejęły na strażnicę Wojska Ochrony Pogranicza. W 1969 r. świątynia została odzyskana. Po remoncie służy jako cerkiew prawosławna Opieki Matki Bożej, należąc do wysowskiej parafii.

Sanktuarium na Świętej Górze Jawor.

Sanktuarium na Świętej Górze Jawor.

Odpoczywamy i posilamy się pod daszkiem przy cudownym źródełku. Co chwile przelatują opady śniegu. Potem robimy zdjęcia tego niezwykle klimatycznego miejsca. Pobliskie krzyże przynoszone przez grupy pielgrzymów przypominają nam Sanktuarium na Świętej Górze Grabarce. Po kilkunastu minutach chłód jednak zmusza nas do wyruszenia w dalszą drogę.

Pielgrzymi przynoszą ze sobą krzyże.

Pielgrzymi przynoszą ze sobą krzyże.

Miejsce nastraja do zadumy.

Miejsce nastraja do zadumy.

Nieopodal cerkwi jest otoczone kultem źródełko.

Nieopodal cerkwi jest otoczone kultem źródełko.

W parę minut docieramy na grzbiet graniczny. Tutaj oślepia nas słońce odbijające się od zaśnieżonych łąk. Widok jest przecudny. Po lewej mamy szczyt góry Jawor, po prawej wzniesienie Cigelki, a przed nami przepiękny widok na masyw najwyższego w Beskidzie Niskim słowackiego szczytu Busov (1002 m n.p.m.) z leżącą u jego (i naszych) stóp wsią Cigelka. Jest bajkowo! Czy my naprawdę tu jesteśmy? Kierujemy się w prawo, podchodząc około kilometra do rozstaju szlaków i turystycznego przejścia granicznego na przełęczy Cigelka. Jest tu wiata zachęcająca do odpoczynku.

Po lewej stoki góry Jawor.

Po lewej stoki góry Jawor.

Idziemy w kierunku Przełęczy Cigelka.

Idziemy w kierunku Przełęczy Cigelka.

Przed nami Ostry Wierch.

Przed nami Ostry Wierch.

Otoczenie słowackiego szczytu Busov (1002 m n.p.m.) - najwyższego szczytu Beskidu Niskiego.

Otoczenie słowackiego szczytu Busov (1002 m n.p.m.) – najwyższego szczytu Beskidu Niskiego.

Tylko którą drogę wybrać...

Tylko którą drogę wybrać…

My nie zatrzymujemy się tutaj, tylko schodzimy zielonym szlakiem wprost do Wysowej. Początkowo przez piękne buczyny, a dalej wśród pól z widokami na Wysową i jej beskidzkie otoczenie (wypatrujemy nawet domek, w którym mieszkamy). Harmonię widoku psują tylko klockowate budynki sanatoryjne, zwłaszcza ogromna trójkątna „Biawena”, przypominająca sylwetę Titanica rozcinającego beskidzkie wzniesienia.

Wchodząc między zabudowania wypatrujemy z kolei łemkowskie chyże (chaty, w któych pod jednym dachem mieściła się część mieszkalna i pomieszczenia gospodarcze), zwykle już przebudowane.

Z Przełęczy Cigelka do Wysowej.

Z Przełęczy Cigelka do Wysowej.

Wysowa wtulona w stoki Beskidu Niskiego.

Wysowa wtulona w stoki Beskidu Niskiego.

Zabudowania Wysowej. Widać nasze Malowane Chatki.

Zabudowania Wysowej. Widać nasze Malowane Chatki.

Szukamy pozostałości chyż łemkowskich...

Szukamy pozostałości chyż łemkowskich…

Spacer po Wysowej-Zdroju

W Wysowej szukamy miejsca na obiad – spacer zaostrzył nam apetyty. Sercem miejscowości jest odnowiony kilka lat temu Park Zdrojowy. Zaskakuje nas jego miła atmosfera. Szczególnie podoba nam się budynek Pijalni Wód Mineralnych. Został on odtworzony 10 lat temu na podstawie dokumentacji dawnej spalonej pijalni, zbudowanej jeszcze w latach międzywojennych. Planujemy zjeść w jednym z sanatoriów, ale wcześniej napotykamy zbudowany kilka lat temu budynek Parku Wodnego. Tutejsza kawiarnia okazuje się świetnym wyborem na dzisiejszy obiad.  Wnętrze jest przyjemne, z widokiem na pusty jeszcze o tej porze basen, a sałatka z kurczakiem i kluchy z sosem nasycają nas w zupełności.

Wchodzimy do Parku Zdrojowego w Wysowej

Wchodzimy do Parku Zdrojowego w Wysowej

Odbudowany w 2006 r. budynek pijalni wód

Odbudowany w 2006 r. budynek pijalni wód

Niewielki, ale sympatyczny kompleks basenów

Niewielki, ale sympatyczny kompleks basenów

Najedzeni, ciesząc się miłym wspólnym spacerkiem, schodzimy jeszcze w kierunku uroczego drewnianego kościoła z pierwszej połowy XX w. Jeszcze tylko małe zakupy i możemy już wracać do ciepłego domku.

Drewniany kościół w Wysowej nie ma jeszcze 100 lat

Drewniany kościół w Wysowej nie ma jeszcze 100 lat

Nasze osiągi nie są dzisiaj może imponujące, ale nasza kondycja po grypie jest tragiczna, a poza tym tak miło jest celebrować wspólne chwile!

Nasz czas to 4,5 godziny, przeszliśmy ok. 10 km, pokonując ok. 250 m przewyższenia.

 

5 lutego 2016, piątek

Po wieczornych opadach śniegu wyraźnie bardziej zimowo, przejaśnienia i ok. 0 st.

Cerkwie, cmentarze, przesiedlona wieś i piękne góry…,
… czyli Beskid Niski w pigułce

Dzisiaj czujemy się już o niebo lepiej. Wstajemy więc nieco wcześniej i ok. 9:00 ruszamy przed siebie. Nasz główny dzisiejszy cel to zdobycie dwóch szczytów, dostępnych szlakami z Regietowa – Rotundy, z jednym z najpiękniejszych cmentarzy z okresu i wojny światowej, i Jaworzyny Konieczniańskiej – jednego z niewielu widokowych szczytów Beskidu Niskiego. Po drodze do Regietowa odwiedzamy jeszcze trzy łemkowskie cerkwie. Bez postojów w takich miejscach pobyt w Beskidzie Niskim nie miałby całego swojego kolorytu…

Zaczynamy od cerkwi Opieki Matki Bożej w Hańczowej. Świątynia pochodzi z 1. połowy XIX w. i obecnie jest czynną świątynią prawosławną.

Cerkiew łemkowska w Hańczowej (2. poł. XIX w.).

Cerkiew łemkowska w Hańczowej (2. poł. XIX w.).

Szczególnie w pamięć zapada nam jednak cerkiew św. Paraskewy w Kwiatoniu. Zbudowana w 2. połowie XVII w., jest modelowym przykładem cerkwi łemkowskiej typu północno-zachodniego. Świątynia zachwyca swoimi proporcjami – niezależnie od tego, z której strony na nią spojrzeć (chociaż nie można jej spokojnie obejść dookoła, bo sąsiedzi pozagradzali dostęp sznurkami…). Nie dziwne, że wraz z 15 innymi cerkwiami z Polski i Ukrainy została w 2013 r. wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Obecnie budynek jest kościołem filialnym parafii rzymskokatolickiej w Uściu Gorlickim, ale jest wykorzystywany także przez grekokatolików.

Cerkiew w Kwiatoniu (2. poł. XVII w.).

Cerkiew w Kwiatoniu (2. poł. XVII w.).

... słynie z doskonałych proporcji

… słynie z doskonałych proporcji

Po drodze do Regietowa robimy jeszcze zdjęcie cerkwi św. św. Kosmy i Damiana w Skwirtnem. Podobnie jak poprzednie, świątynia jest przykładem stylu zachodniołemkowskiego i składa się z babińca z wieżą, nawy i prezbiterium.

Dawna cerkiew (obecnie kościół) w Skwirtnem (1. poł. XIX w.).

Dawna cerkiew (obecnie kościół) w Skwirtnem (1. poł. XIX w.).

Teraz już prosto podjeżdżamy w okolicę regietowskiej bazy namiotowej SKPB z Warszawy.

Wjeżdżamy do Regietowa - łemkowskiej wsi wyludnionej w ramach Akcji Wisła.

Wjeżdżamy do Regietowa – łemkowskiej wsi wyludnionej w ramach Akcji Wisła.

Okolice Regietowa.

Okolice Regietowa.

Mijamy bazę SKPB Warszawa

Mijamy bazę SKPB Warszawa

Stąd ruszamy na pierwszą dzisiejszą trasę górską – wejście czerwonym szlakiem na Rotundę. To góra o wyjątkowo regularnym okrągłym, kopulastym kształcie. Jednak to nie walory krajobrazowe nas tutaj przyciągają – przede wszystkim chcemy zobaczyć jeden z najbardziej oryginalnych cmentarzy z okresu I wojny światowej. Beskid Niski jest terenem, na którym znajduje się wyjątkowo dużo tego rodzaju obiektów. Cmentarze wojenne są pozostałością ciężkich walk toczonych na tych terenach w czasie I wojny światowej, m.in. operacji gorlickiej. Wiele z nich stanowi same w sobie dzieła sztuki, ze starannie zaplanowaną kompozycją i przemyślanym usytuowaniem. Cmentarze były projektowane przez znanych artystów i architektów. Zadziwia fakt, że zgodnie chowano na nich poległych żołnierzy wszystkich trzech zwaśnionych armii. Obecnie powojenne cmentarze Beskidu Niskiego są starannie skatalogowane, każdy ma przypisany własny numer, trwają starania o renowację wielu obiektów. Cmentarz na Rotundzie, zaprojektowany przez słowackiego architekta, Duszana Jurkowicza, jako pierwszy został wpisany do rejestru zabytków.

Kierujemy się do cmentarza wojennego na Rotundzie.

Kierujemy się do cmentarza wojennego na Rotundzie.

Podejście z Regietowa na Rotundę jest początkowo dość strome i − podobnie jak na wczorajszej trasie − pod świeżym śniegiem czają się lodowe pułapki. Przed szczytem stok wypłaszcza się, a szlak prowadzi przyjemnym trawersem.

Szlak wiedzie przez piękny bukowy las.

Szlak wiedzie przez piękny bukowy las.

100-letni cmentarz położony na szczycie Rotundy (771 m n.p.m.) zachwyca nas i wprawia w zadumę. Nekropolia jest otoczona okrągłym murkiem, dookoła regularnie ułożone są groby indywidualne z krzyżami, a w środku zbiorowe mogiły zwieńczone drewnianymi obeliskami z oryginalnymi krzyżami. W ostatnich latach udało się odbudować kilka z zabytkowych drewnianych wież, a drewno zgromadzone obok cmentarza pozwala mieć nadzieję, że to nie koniec wysiłków zmierzających do przywrócenia dawnego blasku tego miejsca. Szczyt Rotundy nie oferuje widoków, ale z całą pewnością zapada w pamięć!

Cmentarz z okresu I wojny światowej na Rotundzie.

Cmentarz z okresu I wojny światowej na Rotundzie.

Autorem projektu jest Duszan Jurkowicz.

Autorem projektu jest Duszan Jurkowicz.

Dość mocno wieje, ale udaje nam znaleźć zaciszny zakątek pod plandeką okrywającą materiały budowlane do – jak sądzimy – dalszej renowacji cmentarza. Jak dobrze smakują kanapki i gorąca herbata!

A my znajdujemy zaciszną miejscówę na postój.

A my znajdujemy zaciszną miejscówę na postój.

Schodzimy tą samą drogą. Droga powrotna mija błyskawicznie. Już nie raz zauważyliśmy, że zimowe warunki na szlaku nie raz usprawniają schodzenie – nie za gruba, równa warstewka śniegu to chyba najlepsza możliwa amortyzacja.

Wracamy do doliny, w której leży Regietów.

Wracamy do doliny, w której leży Regietów.

Przed drugą częścią naszej górskiej wycieczki odczuwamy zdecydowaną potrzebę odsapnięcia i ogrzania się. Podjeżdżamy do Stadniny Koni Huculskich Gładyszów w Regietowie Niżnym. Ten prężnie działający ośrodek z sukcesami prowadzi od 1984 r. hodowlę koni huculskich, świadczy też przy okazji wiele usług turystycznych. My korzystamy dziś z oferty Karczmy Huculskiej – tradycyjna chrzanica, naleśniki po łemkowsku i pierogi z kaszą gryczaną sprawiają, że wychodzimy stąd w pełni usatysfakcjonowani.

Tak pokrzepieni możemy realizować drugą część naszego dzisiejszego planu. Podjeżdżamy samochodem do Regietowa Wyżnego i ruszamy przed siebie drogą prowadzącą przez nieistniejącą już dawną łemkowską wieś.

Wkraczamy na teren nieistniejącej wsi Regietów Wyżny.

Wkraczamy na teren nieistniejącej wsi Regietów Wyżny.

O ile Regietów Niżny nadal tętni życiem – po wysiedleniach urządzono tu PGR i wieś po prostu zmieniła swój charakter, o tyle Regietów Wyżny sprawia wrażenie zapomnianej karty w księdze historii. Na skutek wysiedleń w ramach Akcji Wisła łemkowska wieś po prostu przestała istnieć. O dawnej historii tych terenów świadczą tylko stare drzewa owocowe, ukształtowanie terenu, pozwalające domyślać się dawnego rozlokowania pół, coraz mniej liczne ślady fundamentów i przybudówek. Idziemy pustą drogą, mając przed sobą charakterystyczny melancholijny krajobraz Beskidu Niskiego, i czujemy ciarki na plecach. Aż ma się ochotę iść cicho, żeby nie budzić duchów tej ziemi. Po drodze zatrzymujmy się na chwilę na terenie dawnego cmentarza łemkowskiego. Znajduje się tu niedawno odbudowana XVIII-wieczna czasownia Przeniesienia Relikwii św. Mikołaja Cudotwórcy, otoczona prawosławnymi krzyżami.

O dawnej wsi przypomina połemkowski cmentarz.

O dawnej wsi przypomina połemkowski cmentarz.

Odbudowana XVIII-wieczna czasownia Przeniesienia Relikwii św. Mikołaja Cudotwórcy.

Odbudowana XVIII-wieczna czasownia Przeniesienia Relikwii św. Mikołaja Cudotwórcy.

Nieco dalej stajemy na chwilę przy urokliwej kapliczce-dzwonnicy. To współczesny obiekt, zbudowany dla upamiętnienia dawnych mieszkańców tych terenów. Tego typu budowli ma ponoć powstać więcej – gorąco kibicujemy temu pomysłowi!

Wysiedlony Regietów Wyżny - można poczuć dreszcze na plecach.

Wysiedlony Regietów Wyżny – można poczuć dreszcze na plecach.

Po lewej Jaworzyna Konieczniańska - nasz cel.

Po lewej Jaworzyna Konieczniańska – nasz cel.

Dzwonnica poświęcona pamięci dawnych mieszkańców tej ziemi.

Dzwonnica poświęcona pamięci dawnych mieszkańców tej ziemi.

Kapliczka-dzwonnica, w tle Jaworzyna Konieczniańska.

Kapliczka-dzwonnica, w tle Jaworzyna Konieczniańska.

Z drugiej strony dzwonu napis w oryginale.

Z drugiej strony dzwonu napis w oryginale.

Po niespełna godzinie nastrojowego spaceru docieramy na Przełęcz Regetowską (646 m n.p.m.), gdzie skręcamy w lewo i idąc czerwono-niebieskim szlakiem granicznym, zaczynamy 45-min podejście na Jaworzynę Konieczniańską. Nachylenie jest dość komfortowe, a droga przez bukowy las bardzo urokliwa, jednak zapadający się pod nogami śnieg dba o zmęczenie w naszych nogach. Wcześniej już też nogi pracowały nam na pełnych obrotach – pod warstewką świeżego śniegu cała droga przez Regietów była pokryta gładziutkim lodem, więc o piruety było nietrudno. Z radością witamy szczyt i perspektywę odpoczynku.

Z Przełęczy Regietowskiej na Jaworzynę Konieczniańską. Nasze ślady te po prawej.

Z Przełęczy Regietowskiej na Jaworzynę Konieczniańską. Nasze ślady te po prawej.

Wypłaszczenie terenu tuż przed szczytem.

Wypłaszczenie terenu tuż przed szczytem.

Szczyt Jaworzyny Konieczniańskiej (881 m n.p.m.) jest jednym z niewielu widokowych szczytów Beskidu Niskiego. Prawdę mówiąc, tu również nie można liczyć na niezakłócone niczym panoramy, ale trzeba przyznać, że wyłaniające się zza drzew kolejne beskidzkie szczyty są bardzo malownicze. To wszystko w oprawie śniegu i w świetle późnopopołudniowego słońca. Po co nam skaliste widoki. Jest pięknie. Przed zejściem oglądamy sobie jeszcze przez chwilę w księdze wejść – jak widać tu pełna profeska, a my nawet nie mamy ze sobą marnego długopisu…

Szczyt Jaworzyny Konieczniańskiej (881 m n.p.m.).

Szczyt Jaworzyny Konieczniańskiej (881 m n.p.m.).

Pełen profesjonalizm - jest nawet księga wejść!

Pełen profesjonalizm – jest nawet księga wejść!

Postój na powalonym bukowym pniu z gorącą herbatą to chwila, do której chętnie będzie się wracać…

Wracamy tą samą drogą. Oczywiście mija kilkakrotnie szybciej niż w odwrotnym kierunku. Przy tym już od szczytu cieszymy się na perspektywę ponownego przejścia niezwykle klimatyczną drogą przez opustoszały Regietów Wyżny.

Czas na dół.

Czas na dół.

Żaden krok nie pozostanie niezauważony.

Żaden krok nie pozostanie niezauważony.

Już od szczytu cieszyliśmy się na powtórne przejście drogą przez Regietów Wyżny.

Już od szczytu cieszyliśmy się na powtórne przejście drogą przez Regietów Wyżny.

Stajemy pod samochodem zmęczeni, ale w pełni usatysfakcjonowani z dzisiejszego dnia. Łemkowskie wsie i cerkwie, wyjątkowe cmentarze wojenne, melancholijne beskidzkie szczyty. Ach… Słyszeliśmy, że potrzeba czasu, żeby zakochać się w Beskidzie Niskim. My tam zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia.

Dzisiejsza wycieczka to Beskid Niski w pigułce.

Dzisiejsza wycieczka to Beskid Niski w pigułce.

Nasz czas: Regietów – Rotunda – Regietów: 10:00-11:45, ok. 3 km, 250 m przewyższenia.

Regietów Wyżny – Jaworzyna Konieczniańska – Regietów Wyżny: 13:10-16:15, ok. 9 km, 350 m przewyższenia.

 

6 lutego 2016, sobota

Cały dzień ok. 0 stopni, z przejaśnieniami

Na Lackową – najwyższy polski szczyt Beskidu Niskiego

Lackowa jest naszym 25. szczytem Korony Gór Polski. Bardzo się cieszymy, że udało nam się dziś zrobić wycieczkę na tę piękną górę, górę z własnym nieprzesłodzonym charakterem. Zorientowanym na bicie rekordów wysokości mogłoby się wydawać, że chodzenie po szczytach Beskidu Niskiego nie jest niczym interesującym. A my wracamy z poczuciem, że mieliśmy dziś – jak to mawiał Tymo – prawdziwą przygodę. Refleksyjna droga przez nieistniejącą wieś Bieliczna, szukanie nieoznakowanej drogi na Przełęcz Pułaskiego, spacer oryginalnie ukształtowanymi partiami szczytowymi Lackowej i dostarczające sporej dawki adrenaliny zejście niemal pionowo w dół na Przełęcz Beskid. Do tego postoje w zimowej aurze i kolejny dzień gdzieś na szlaku we dwoje. Nawet wieczorny ból wszystkich kości witamy z perwersyjną przyjemnością.

Lubimy dojazdy samochodem do punktów wyjścia szlaków w Beskidzie Niskim. Drogi są malownicze i kameralne, a do tego te co krok obecne cerkwie, przypominające o dawnych mieszkańcach tych terenów. Jedziemy dziś, nie spiesząc się i zatrzymując wszędzie tam, gdzie mamy na to ochotę. Wiwat wyjazdy bez dzieci! Ruszamy z Wysowej w kierunku Izb. Nie dajemy rady jednak się powstrzymać przed fotograficznymi postojami po drodze. Zaczynamy od miejscowości Czarna, znanej  z zachodniołemkowskiej cerkwi św. Dymitra z 1764 r. M. wyskakuje na zdjęcie, głowiąc się tylko nad dobrym ujęciem – ciemne ściany świątyni słabo odcinają się od zalesionych stoków, kontrastując przy tym mocno z białymi płatami śniegu.

Cerkiew św. Dymitra w Czarnej, XVIII w.

Cerkiew św. Dymitra w Czarnej, XVIII w.

Kolejny postój wypada kawałek dalej, w Brunarach. Tutejsza cerkiew św. Michała Archanioła (podobnie jak ta w Czarnej pełniąca obecnie funkcję kościoła katolickiego) została w 2013 r. wpisana na listę UNESCO razem z grupą innych polskich i ukraińskich drewnianych cerkwi (m.in. z tą w Kwiatoniu).

XVIII-w. cerkiew św.michała Archanioła w Brunarach została wpisana na listę UNESCO.

XVIII-w. cerkiew św.michała Archanioła w Brunarach została wpisana na listę UNESCO.

Kilka kilometrów dalej i za oknami ukazuje się kolejna połemkowska świątynia – cerkiew w Śnietnicy. Po Akcji Wisła przez 50 lat obiekt służył katolikom, ale obecnie stanowi własność kościoła grekokatolickiego. Ostatni samochodowy postój urządzamy sobie w Banicy, oglądając XVIII-wieczną zachodniołemkowską cerkiew św. św. Kosmy i Damiana (obecnie kościół katolicki). Uff, tyle wrażeń, a nawet jeszcze nie dotarliśmy do wyjścia szlaku.

Banica, cerkiew św.św. Kosmy i Damiana (poł. XVIII w.).

Banica, cerkiew św.św. Kosmy i Damiana (poł. XVIII w.).

Przejeżdżamy urokliwą widokową drogą przez miejscowość Izby wzdłuż Potoku Banickiego i parkujemy niedaleko rozdroża w Izbach.

Dojeżdżamy do Izb, wypatrujemy Lackową.

Dojeżdżamy do Izb, wypatrujemy Lackową.

Tu zostawiamy samochód i ruszamy na wschód, doliną potoku rzeki Białej. Po prawej dumnie wygląda Lackowa – szkoda, że nie możemy zrobić dobrego zdjęcia – w kadr ciągle wchodzą nam aktualnie rozbudowywane budynki kompleksu hotelowo-stadninowego Końska Dolina. Na szczęście po kilku krokach ślady człowieka nikną. Wchodzimy na teren dawnej połemkowskiej wsi Bieliczna. Po Akcji Wisła wieś jest zupełnie opustoszała. A pomyśleć, że jeszcze w 1900 r. stało tu kilkadziesiąt domów, dookoła tętniło życie. Podobnie jak w Regietowie Wyżnym, przeszłości tych terenów można się teraz tylko domyślać.

Teren wsi po Akcji Wisła jest zupełnie opustoszały.

Teren wsi po Akcji Wisła jest zupełnie opustoszały.

A Lackowa jak górowała, tak góruje nad okolicą.

A Lackowa jak górowała, tak góruje nad okolicą.

Po ok. 2 km spaceru zwracamy uwagę na niepozorną niewielką kamienną budowlę po prawej. Podchodzimy bliżej – i wyciągamy aparat: przy drodze melancholijnie stoi samotna łemkowska kapliczka.

Mijamy dawną łemkowską kapliczkę.

Mijamy dawną łemkowską kapliczkę.

Nie da się nie zrobić zdjęcia.

Nie da się nie zrobić zdjęcia.

Jeszcze kilka kroków i docieramy do serca dawnej Bielicznej – cerkwi św. Michała Archanioła z 1796 r. Białe ściany świątyni pięknie odcinają się od okolicznych szczytów, dookoła rosną stare drzewa, nieopodal na wzgórzu rozsiadł się stary cmentarz. Klimat Beskidu Niskiego chwyta ze serce.

Cerkiew Św. Michała Archanioła (z 1796 r.) w opustoszałej Bielicznej.

Cerkiew Św. Michała Archanioła (z 1796 r.) w opustoszałej Bielicznej.

Nieopodal cerkwi znajduje się cmentarz.

Nieopodal cerkwi znajduje się cmentarz.

Po minięciu cerkwi zerkamy na mapę. Droga jest nieoznaczona, ale idąc cały czas wzdłuż potoku powinniśmy dostać się bez problemów na Przełęcz Pułaskiego. Przez chwilę błądzimy w poszukiwaniu dobrej drogi – ruch turystyczny jest tu znikomy, śnieg poprzysypywał ścieżki. Na szczęście po chwili trafiamy na znajome ślady dwóch osób, które trawersem przez pola wyprowadzają nas na wyraźną drogę. No, teraz powinno pójść już bez problemów. Idziemy przez opustoszałe pola, wypatrując przed sobą śladów – nasza dzisiejsza wycieczka jest taka prawdziwa i nieplastikowa…

Rzut oka za siebie - wypatrujemy Jaworzynę Krynicką.

Rzut oka za siebie – wypatrujemy Jaworzynę Krynicką.

Po kilkunastu minutach docieramy do granicy lasu. Decyzja jest jedna: ani kroku dalej bez odpoczynku. To niesamowite, jak dobrze smakują kanapki i gorąca herbata po kilkudziesięciominutowym marszu w zimowej aurze.

Po odpoczynku już szybko mija nam droga na Przełęcz Pułaskiego (743 m n.p.m.). Tu łączymy się z granicznym zielono-czerwonym szlakiem. Obecnie zielone znaki nie są już odnawiane, więc należy wypatrywać głównie znaków czerwonych. Skręcamy w prawo i idziemy szerokim duktem wzdłuż granicy.

Szlakiem granicznym idziemy w kierunku Lackowej.

Szlakiem granicznym idziemy w kierunku Lackowej.

Po chwili zaczyna się podejście na Lackową. Miejscami nachylenie jest strome, ale ogólnie szlak jest wygodny i szybko zdobywamy wysokość. W rejonach szczytowych zaczyna mocniej wiać. Naciągamy kaptury na głowę i zasuwamy się pod szyję. Za to robi się coraz piękniej. Nie spodziewaliśmy się dziś żadnych widoków, a tu jaka miła niespodzianka! Z prześwitów między drzewami wyłaniają się coraz to nowe beskidzkie szczyty. W dodatku samo ukształtowanie partii szczytowych Lackowej jest bardzo ciekawe. Jej stoki niezwykle stromo opadają na stronę słowacką, a szlak wiedzie przez siebie wąską grzbietową ścieżką. Kilkanaście minut i stajemy na szczycie.

Za nami główne podejście. Teraz szlak skręca w prawo.

Za nami główne podejście. Teraz szlak skręca w prawo.

Ścieżka grzbietowa wiedzie prosto na szczyt Lackowej.

Ścieżka grzbietowa wiedzie prosto na szczyt Lackowej.

Stoki Lackowej są mocno nachylone.

Stoki Lackowej są mocno nachylone.

Na Lackowej (997 m n.p.m.).

Na Lackowej (997 m n.p.m.).

Lackowa (dawna łemkowska Łackowa, od imienia Łacko) to najwyższy polski szczyt Beskidu Niskiego. Z racji swojej wysokości (997 m n.p.m.) bywa nazywana szczytem policyjnym:). Robimy obowiązkowe zdjęcia KGP pod szczytowym szlakowskazem. Z zaskoczeniem zauważamy nieopodal czerwoną skrzyneczkę, mieszczącą w sobie lackowską pieczątkę potwierdzającą wejście. Rewelacyjny pomysł! Czym prędzej podbijamy nasze książeczki KGP i ruszamy na dół bo wieje, oj wieje.

Rety, jest nawet szczytowa pieczątka!.

Rety, jest nawet szczytowa pieczątka!.

Przed nami zejście w kierunku Przełęczy Beskid.

Przed nami zejście w kierunku Przełęczy Beskid.

Z Lackowej schodzimy na zachód, w kierunku Przełęczy Beskid. Wcześniej czytaliśmy, że prowadzi tędy najstromszy znakowany szlak w Beskidzie Niskim. Momentami jego nachylenie przekracza 40%. Nie spodziewaliśmy się problemów, zakładając, że warstwa śniegu ułatwi manewr schodzenia. Śniegu było tu jednak jak na lekarstwo, tylko tyle, żeby przykryć skalisto-lodowe pułapki. A nachylenie było naprawdę solidne, jeszcze stopień więcej i trudno byłoby się utrzymać w pozycji pionowej. Zastanawialiśmy się, dlaczego niektórzy nazywają ten szlak mordospadem. No to już wiemy. Kilka razy zaliczamy spotkanie ziemi z czterema literami, kilka razy wyciągamy z kieszeni ręce i schodzimy na czworaka.

Najstromiej poprowadzony szlak w Beskidzie Niskim.

Najstromiej poprowadzony szlak w Beskidzie Niskim.

Rzut oka do góry. Tędy wiedzie szlak, a co!.

Rzut oka do góry. Tędy wiedzie szlak, a co!.

Szliśmy tą wydeptaną ścieżką - tu też widać grozę sytuacji.

Szliśmy tą wydeptaną ścieżką – tu też widać grozę sytuacji.

To niedługi odcinek, ale bardzo niekomfortowy do schodzenia. Zdecydowanie nie do polecania z dziećmi. Mamy wrażenie, że sytuację można by poprawić odpowiednią korektą przebiegu szlaku, wprowadzając – nie nie, nie schodki – ale po prostu trawersy. Tak czy siak, z radością witamy koniec mordoschodzenia. Z pewnością bardziej optymalnie byłoby dziś przyjąć odwrotny kierunek marszu, tak żeby wchodzić od Przełęczy Beskid, a schodzić na Przełęcz Pułaskiego. Baliśmy się jednak problemów orientacyjnych, tego, czy w zimowych warunkach znajdziemy odpowiednią drogę z Przełęczy Pułaskiego do Bielicznej. I chyba słusznie, bo ścieżka kryła się pod śniegiem, a przebieg drogi do Izb z Przełęczy Beskid nie pozostawiał żadnych wątpliwości.

Gdy teren się wypłaszcza, rozsiadamy się na nasz ostatni dzisiejszy postój. Teraz już łatwa droga na dół.  Po chwili stajemy na Przełęczy Beskid (644 m n.p.m.), gdzie opuszczamy znakowany szlak i skręcamy w prawo w wyraźną drogę wiodącą w kierunku Izb. Odtąd już mamy autostradę. Dwa kilometry przyjemnego spaceru i wracamy do punktu wyjścia – rozdroża w Izbach.

Teraz już czeka nas tylko wygodna ścieżka w kierunku Przełęczy Beskid.

Teraz już czeka nas tylko wygodna ścieżka w kierunku Przełęczy Beskid.

Ale najpierw czas na odpoczynek.

Ale najpierw czas na odpoczynek.

Ten las bardzo nam się spodobał.

Ten las bardzo nam się spodobał.

Przełęcz Beskid (644 m n.p.m.). Tu skręcamy w prawo do Izb.

Przełęcz Beskid (644 m n.p.m.). Tu skręcamy w prawo do Izb.

Lackowa na pożegnanie

Lackowa na pożegnanie

Z Przełęczy Beskid do Izb.

Z Przełęczy Beskid do Izb.

Nasz czas: 10:30 wyjście z Izb, 13:30 Lackowa przez Przełęcz Pułaskiego, 15:15 powrót do Izb przez Przełęcz Beskid. Ok 11 km, 550 m przewyższenia.

W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze w sklepie w Wysowej i kupujemy pamiątki dla Babć i Dziadków – wysowską wodę z trzech ujęć: Henryk, Józef i Franciszek. Podjeżdżamy też samochodem do położonej za Wysową wsi Blechnarka. Dalej już droga utwardzona się kończy, ale wędrowcy mogą dojść prosto aż na Przełęcz Wysowską. W Blechnarce mieszka obecnie niewielu mieszkańców. Jest tu cerkiew z początku XIX w. oraz cmentarz wojenny nr 49, zaprojektowany –  podobnie jak ten na Rotundzie – przez Duszana Jurkowicza.

Blechnarka od 'blechnar'- rzemieślnik bielący płótno.

Blechnarka od 'blechnar’- rzemieślnik bielący płótno.

Beskid Niski z okolicy Blechnarki.

Beskid Niski z okolicy Blechnarki.

Wieczór spędzamy w domku przy kominku, porządkując zapiski i zdjęcia. Przez moment mamy ochotę zrobić sobie jeszcze spacer do pijalni wód. Sprawdzamy w Internecie, że wieczorami jest już zamknięta. Może to i dobrze. Wrażeń na dziś mamy już dość.

 

7 lutego 2016, niedziela

Od wczorajszego wieczora silny halny, do 3 st. w górach, niżej do 6 st.

Poranna krzątanina związana ze spakowaniem się w domku mija nam zadziwiająco szybko i sprawnie. Udaje nam się wyjechać ok. 9:30. Oj, trudno jest nam rozstać się z naszą przytulną chatką! Co prawda pocieszamy się tym, że jeszcze cały dzień przed nami, ale trudno wracać do rzeczywistości, jak trudno.

Magura Małastowska i okolice

Podjeżdżamy na Przełęcz Małastowską (604 m n.p.m.). Stąd kierujemy się prosto na kolejny cmentarz wojenny z I wojny światowej, zaprojektowany przez Duszana Jurkowicza. Beskid Niski jest pełen takich miejsc. Cmentarz (nr 60) tworzą nagrobki z drewnianymi krzyżami i jedna drewniana macewa austriackiego Żyda, który także zginął w czasie operacji gorlickiej. Oś cmentarza podkreśla drewniana kaplica z kopią obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej.

Cmentarz wojenny nr 60 na Przełęczy Małastowskiej.

Cmentarz wojenny nr 60 na Przełęczy Małastowskiej.

Chowano tu żołnierzy różnych wyznań.

Chowano tu żołnierzy różnych wyznań.

Na trasie naszej wycieczki będą dziś jeszcze dwa cmentarze. Ruszamy asfaltową drogą prowadzącą w kierunku Nowicy i Uścia Gorlickiego. Wkraczamy w świat zimy. Droga jest pokryta śniegiem i posypana kamyczkami. Ruch na szczęście nie jest zbyt duży. Po chwili do drogi dołączają się żółte i zielone znaki szlaku. Idąc za nimi, dochodzimy drogą do dalszej części naszej dzisiejszej trasy. Po ok. 2 km, za tablicą z dwujęzyczną nazwą wsi Nowica, skręcamy w prawo w wyraźną drogę odgrodzoną szlabanem. Prowadzi nią trasa oznakowana biało-czarnymi kwadratami, charakterystycznymi dla dróg wiodących do zabytkowych cmentarzy.

Znaki prowadzą najpierw uroczą zaśnieżoną drogą.

Znaki prowadzą najpierw uroczą zaśnieżoną drogą.

Znaki po kilkuset metrach kierują nas na leśną ścieżkę prowadzącą na szczyt Magury.

A potem wprowadzają na leśną ścieżkę.

A potem wprowadzają na leśną ścieżkę.

Po drodze mamy okazję zobaczyć jeszcze dwa cmentarze zaprojektowane przez Duszana Jurkowicza. Cmentarz nr 59 zajmuje niewielką powierzchnię. Architekt skorzystał z innego budulca – zarówno ogrodzenie, zwieńczone trójkątną ścianą z krzyżem, jak i (w większości zbiorowe) nagrobki są zbudowane z kamieni.

Cmentarz wojenny nr 59 - wykonany z kamieni.

Cmentarz wojenny nr 59 – wykonany z kamieni.

Przed samym szczytem Magury Małastowskiej zlokalizowany jest z kolei cmentarz nr 58. Ten zajmuje znacznie większą powierzchnię niż jego poprzednik. Tworzą go regularnie ułożone szeregi drewnianych krzyży oraz kamienna piramida, na której kiedyś stał duży drewniany krzyż.

Cmentarz wojenny nr 58.

Cmentarz wojenny nr 58.

Każdy cmentarz jest inny, ale wszystkie skłaniają do zadumy, a jednocześnie są prawdziwymi dziełami sztuki.

Na szczycie Magury Małastowskiej (813 m n.p.m.) robimy obowiązkowe fotki i kierujemy się w prawo za znakami zielonego i niebieskiego szlaku.

Magura Małastowska, 813 m n.p.m.

Magura Małastowska, 813 m n.p.m.

Szeroką drogą prowadzi trasa narciarstwa biegowego, na której nawet spotykamy dwóch narciarzy. Po lewej do naszej trasy dociera wyciąg krzesełkowy. Stwierdzamy, że to bardzo przyjemne miejsce na narty. Zbaczamy na chwilę, żeby wykorzystać przecinkę trasy narciarskiej na zrobienie zdjęcia beskidzkiemu widokowi.

Beskidzki widok z trasy wyciągu.

Beskidzki widok z trasy wyciągu.

Stwierdzamy, że warunki do szusowania są świetne, dla nas jednak lepszym psychicznym wypoczynkiem jest spacer w spokojnym beskidzkim otoczeniu.

Wracamy na szlak i po kilku minutach meldujemy się w Schronisku PTTK na Magurze Małastowskiej.

Schronisko PTTK na Magurze Małastowskiej.

Schronisko PTTK na Magurze Małastowskiej.

Schronisko zostało zbudowane w latach 50. przez brygadę cieśli z Zakopanego z – jak czytamy – drewna z rozbieranych okolicznych domów łemkowskich… Trudno to nawet skomentować. Na każdym kroku kryje się tu dawna burzliwa historia… W jadalni zastajemy tylko przemiłego schroniskowego kota. Wyciągamy więc termos i kanapki i pokrzepiamy się po ok. półtoragodzinnym spacerze. Dopiero przed wyjściem orientujemy się, że można było zamówić jedzenie… krzycząc głośno! Obsługa zaś odbywa się za pomocą przemyślnie skonstruowanej windy. Może następnym razem… Po odpoczynku niebieski szlak sprowadza nas w kilkanaście minut do drogi, którą szliśmy na początku, i do naszego samochodu zaparkowanego na przełęczy. Na tym kończymy część górską dzisiejszego programu i ruszamy na część krajoznawczą.

Nasz czas: 10:00–12:20 łącznie z odpoczynkiem w schronisku, ok. 6 km, 280 m przewyższenia.

 

Bartne

Przez Małastów i Bodaki dojeżdżamy do jednego z lokalnych „końców świata” – miejscowości Bartne. Takich miejsc jest wiele w Beskidzie Niskim z racji na specyficzne ukształtowanie terenu, pozwalające na prowadzenie dróg głównie dolinami pomiędzy kolejnymi grzbietami górskimi.

Chyż łemkowska w Bartnem.

Chyż łemkowska w Bartnem.

Oglądamy najpierw niezwykle malowniczą cerkiew greckokatolicką św.św. Kosmy i Damiana. Powstała ona ok. 1842 r. To kolejny przykład zachodniołemkowskiej świątyni, jaką udało nam się zobaczyć podczas naszego wyjazdu. Świątynia obecnie jest filią Muzeum Dwory Karwacjanów i Gładyszów w Gorlicach. Funkcje sakralne przejęła XX-wieczna cerkiew.

Cerkiew św. św. Kosmy i Damiana w Bartnem, przeb. w 1842 r.

Cerkiew św. św. Kosmy i Damiana w Bartnem, przeb. w 1842 r.

Potem głód prowadzi nas prosto do drugiego (i ostatniego) ze schronisk w Beskidzie Niskim – Bacówki PTTK w Bartnem. Schronisko jest położone niezwykle urokliwie, ale jakoś nie mamy ochoty spędzać tu więcej czasu. Gospodarz, prowadzący wcześniej m.in. Chatę Socjologa, jest dość specyficzny w obejściu. Jego facebookowe wpisy są – przyznajmy – niezwykle oryginalne i pełne autorskich przemyśleń, ale oglądanie wywieszonego na ścianie kolażu przedstawiającego bacówkę z drzewem i podpisem „Wisieć każdy może trochę lepiej lub trochę gorzej, ale nie o ty chodzi jak wiszenie komu wychodzi” jakoś nie skłania do dłuższych postojów w tym miejscu. Zjadamy bardzo smaczne regionalne pierogi łemkowskie, robimy – na prośbę gospodarza – zdjęcie rusałki pawik na śniegu i na ławce przed schroniskiem, a potem zarządzamy odwrót.

Bacówka PTTK w Bartnem.

Bacówka PTTK w Bartnem.

Bacówka PTTK w Bartnem.

Bacówka PTTK w Bartnem.

Rusałka pawik.

Rusałka pawik.

Najpierw mamy ochotę wspiąć się jeszcze na szczyt Magury Wątkowskiej (829 m n.p.m.), po przekalkulowaniu czasu jednak pomysł odrzucamy.

Sękowa

Z Bartnego kierujemy się drogą na Gorlice. Po drodze urządzamy obowiązkowy postój w Sękowej, żeby zobaczyć jeden z najsłynniejszych drewnianych kościołów w Polsce, od 2003 r. figurujący na liście UNESCO. Kościół św. św. Filipa i Jakuba, pochodzący z początku XVI w. (!) zadziwia nas przede wszystkim swoją niespotykaną bryłą. Nie dziwimy się, że przez wielu bywa uznawany za najpiękniejszą drewnianą świątynię. Obchodzimy kościół dookoła, zaglądamy do środka przez dziurkę od klucza. Takie miejsca są naprawdę niezwykłe.

Kościół św. św. Filipa i Jakuba w Sękowej, 1520 r.

Kościół św. św. Filipa i Jakuba w Sękowej, 1520 r.

Kościół św. św. Filipa i Jakuba w Sękowej, 1520 r.

Kościół św. św. Filipa i Jakuba w Sękowej, 1520 r.

Chrzcielnica i tablica UNESCO.

Chrzcielnica i tablica UNESCO.

Możemy zajrzeć tylko przez dziurkę od klucza.

Możemy zajrzeć tylko przez dziurkę od klucza.

Owczary

Potem podjeżdżamy jeszcze kilka kilometrów, by obejrzeć cerkiew w Owczarach z 1653 r. Grzech byłoby tu nie zajechać, będąc tak blisko. To jedna z najstarszych cerkwi łemkowskich. W 2013 r. została wpisana na listę UNESCO, podobnie jak odwiedzone już przez nas cerkwie w Kwiatoniu i Brunarach Wyżnych. Obecnie – co z przyjemnością odnotowujemy – świątynia jest wykorzystywana jako miejsce kultu zarówno przez wiernych wyznania rzymsko-, jak i grekokatolickiego.

Cerkiew w Owczarach, 1653 r.

Cerkiew w Owczarach, 1653 r.

Krempna

Ostatni punkt naszej dzisiejszej wycieczki to miejscowość Krempna. Podjeżdżamy do niej przez Nowy Żmigród, z niepokojem zerkając na palącą się kontrolkę rezerwy paliwa. Jeździmy i jeździmy, a stacji tutaj jak na lekarstwo. No nic, może nie rozkraczymy się gdzieś na środku drogi. Na szczęście jesteśmy bez dzieci, więc wrzucamy na luz. W Krempnej oglądamy kolejną wspaniałą łemkowską cerkiew.

Cerkiew w Krempnej, XVIII w.

Cerkiew w Krempnej, XVIII w.

Tutejsza świątynia pochodzi z XVIII w. Wokół skubią trawę kury.

Kur przy cerkwi jeszcze nie widzieliśmy.

Kur przy cerkwi jeszcze nie widzieliśmy.

Gdzieś z boku wypatrujemy starą drewnianą chałupę. Chwilo, trwaj.

Gdzieś w Krempnej.

Gdzieś w Krempnej.

Niestety, koniec naszej randki zbliża się nieubłaganie. Podjeżdżamy więc pod ostatni nasz dzisiejszy cel – ośrodek muzealny Magurskiego Parku Narodowego. Magurski Park Narodowy został utworzony w 1995 r. dla ochrony unikatowej flory i fauny obszaru przejściowego między Karpatami Zachodnimi i Niskimi. Niestety, nie mamy możliwości zwiedzenia ekspozycji zajmującej duży, nowoczesny budynek. Poza sezonem muzeum jest bowiem w weekendy nieczynne. Dziwimy się trochę temu pomysłowi, bo kiedy jeśli nie w weekend docierają tu turyści poza szczytem turystycznym? Nie nam jednak o tym decydować. Zadowalamy się więc zrobieniem zdjęć na zewnątrz i wracamy do samochodu.

Muzeum Magurskiego Parku Narodowego.

Muzeum Magurskiego Parku Narodowego.

W Nowym Żmigrodzie przepraszamy się z małymi przydrożnymi stacjami paliw. Jeden stres odpada. Teraz już tylko prosta droga do Babci i Dziadka, gdzie czekają na nas starsi chłopcy. Jutro zaraz po śniadaniu pędzimy do Grzesia.

 

8 lutego 2016, poniedziałek

Dzisiaj wiosna: 8 stopni

Rezerwat przyrody „Skały w Krynkach”

W drodze powrotnej do Warszawy zatrzymujemy się na ciekawy postój niedaleko miejscowości Krynki Małe, położonej między Ostrowcem Świętokrzyskim i Iłżą. Niedaleko Zalewu Brodzkiego, na stoku Doliny Kamiannej znajduje się interesujący rezerwat Skały w Krynkach. Rezerwat chroni odsłonięte bloki piaskowca, ukształtowane przez wiekami na dnie rzeki. Oczywiście rezerwat w żaden sposób nie jest wcześniej oznaczony, wyszukujemy go w Internecie, wypatrując ciekawego miejsca na postój. Chcemy wykorzystać, że jesteśmy bez Grzesia i odpoczynek zimą po drodze może mieć bardziej plenerowy charakter. R. wklepuje współrzędne w nawigację i trafiamy bez większych problemów.

Do rezerwatu można dojść czerwonym szlakiem przecinającym drogę Starachowice-Ostrowiec Świętokrzyski. Zostawiamy samochód na poboczu nieopodal położonego w lesie ośrodka wypoczynkowego  i ruszamy za znakami. Po chwili dostrzegamy tablicę informującą o rezerwacie i schematyczną mapkę. Do dwóch głównych grup skał prowadzą znaki czerwonego szlaku. Chłopcy ochoczo ruszają leśną ścieżką przed siebie. Po kilku minutach docieramy do głównej atrakcji – skupiska bloków dolnotriasowego piaskowca. Skały znajdują się w lesie. Ich wielkość nie rzuca może na kolana – osiągają wysokość kilku metrów – ale mają bardzo urozmaicone kształty: w skałach dopatrujemy się podobieństwa do grzybów, ambon, okapów. Dodatkową atrakcją dla dzieci jest możliwość w miarę bezpiecznego wejścia niemal na każdą skałę. Piaskowcowe bloki są na górze wypłaszczone, prawie poziome, i doskonale spełniają się w roli mini-punktów widokowych. Po obejrzeniu dwóch głównych skupisk skał podchodzimy jeszcze chętnie kawałek w drugą stronę, zielonym szlakiem. Doprowadza on do trzeciego skupiska piaskowców, jednak mniej spektakularnego. Opuszczając teren rezerwatu od strony Zalewu Brodzkiego zauważamy mapkę na tablicy informacyjnej, z której wynika, że idąc najpierw czerwonym, potem zielonym szlakiem można zrobić pętelkę – i tak byłoby zrobić najlepiej. My nie wiedzieliśmy o tym i wracaliśmy do zielonego szlaku niepotrzebnie tą samą drogą, ale co tam – spacer był dłuższy.

Rezerwat Skały w Krynkach. Do skał prowadzi czerwony szlak.

Rezerwat Skały w Krynkach. Do skał prowadzi czerwony szlak.

Rezerwat chroni bloki piaskowca dolnotriasowego.

Rezerwat chroni bloki piaskowca dolnotriasowego.

Bloki powstały na dnie rzeki.

Bloki powstały na dnie rzeki.

Mają przeróżne kształty.

Mają przeróżne kształty.

Górne powierzchnie skał są prawie płaskie.

Górne powierzchnie skał są prawie płaskie.

Można wejść niemal na każdą.

Można wejść niemal na każdą.

To chyba najbardziej imponujące skupisko piaskowcowych bloków.

To chyba najbardziej imponujące skupisko piaskowcowych bloków.

Skały mogą służyć jako mini-punkty widokowe.

Skały mogą służyć jako mini-punkty widokowe.

Hej, Wy tam na dole!.

Hej, Wy tam na dole!.

Tu jakiś grzyb, czy może okap.

Tu jakiś grzyb, czy może okap.

Chłopakom taki postój bardzo się podobał.

Chłopakom taki postój bardzo się podobał.

Opuszczamy teren rezerwatu.

Opuszczamy teren rezerwatu.

Taki aktywny postój z zobaczeniem czegoś ciekawego to coś, co wszyscy lubimy najbardziej. Niewiele trzeba, żeby humory wszystkim się poprawiły. Apetyty również – po takim spacerku z przyjemnością zaraz za Iłżą zatrzymujemy się na obiad. A potem już prosto do Grzesia!