Beskid Wyspowy i okolice, 2015.12/2016.01

Okres świąteczno-noworoczny to dla nas bardzo dogodny czas na wyjazd. Oboje możemy bez problemu wziąć wtedy urlop w pracy, dzieci mają wolne w szkole. Jedyny minus to znacznie nasilony ruch turystyczny i chyba najwyższe w roku ceny noclegów. Jedyne antidotum na te problemy to obranie nienajpopularniejszego kierunku podróży. W tym roku jednogłośnie wybór pada na Beskid Wyspowy. Co prawda jego najwyższe wzniesienie, Mogielicę, mieliśmy przyjemność osobiście poznać w listopadzie 2012 roku podczas kilkudniowego wypadu we dwoje, ale przecież to pasmo ma o wiele więcej do zaoferowania niż rejon Mogielicy. Zmotoryzowani piechurzy bez problemu mogą też stąd zrobić wypad w Gorce i Beskid Makowski. Plan pobytu rozpisany, jedziemy! Przyjmujemy kierunek na Kasinę Wielką, w której planujemy zadekować się u podnóża Śnieżnicy, tuż przy dolnej stacji wyciągu krzesełkowego. Co prawda śniegu na razie zupełnie brak, ale co nam szkodzi żywić nadzieję na nagłą zmianę pogody?

 

26 grudnia 2015, sobota

Nie do wiary: 14 stopni i słońce! (ale silny wiatr)

Po wigilijnym świętowaniu w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia ledwo mamy siłę ruszać się z przejedzenia, ale plany jutrzejszego wyjazdu nie pozostawiają nam wyboru. Musimy uwijać się, żeby zdążyć się spakować, i to żwawo! R. zapewnia M. chwilę spokoju bez dzieci wieczorem – razem z chłopcami przeistaczają się w kolędników i uzbrojeni we flet i trójkąt bieżą śpiewać kolędy Dziadkom, Sąsiadom i Przyjaciołom. Około północy udaje nam się jako tako ogarnąć, więc plany porannego wyjazdu nabierają realnych kształtów.

Warszawa–Kasina Wielka, 10:20-17:20, ok. 410 km

Zgrzeszylibyśmy, gdybyśmy dziś narzekali na jazdę. Ze względu na komfort i bezpieczeństwo jazdy tradycyjnie wybieramy trasę przez Katowicką. Jedzie się szybko i sprawnie, bez towarzystwa tirów, w idealnych warunkach pogodowych. Jedyne, co wydłuża podróż, to postoje. Plan optymalny, czyli dociągnięcie przez pierwszą porcję aż do McD w Częstochowie, niestety spalił na panewce – Grześ wbrew naszym nadziejom nie zasnął w samochodzie, zmuszając nas do zatrzymania się już po 140 km od domu.

Nie przepadamy za postojami w McD. Dużo ludzi, no i nie za bardzo jest co wybrać z menu. Nawet dzieciaki wolą o dziwo „normalny” obiad. Dziś jednak, z racji na świąteczną datę, nie ryzykujemy całowania klamki innej restauracji i parkujemy pod literką M. Chyba tylko Tymo cieszy się ze swojego hamburgera. Sebuś dziś jest jakoś na anty nastawiony do jedzenia, podobnie zresztą jak Grześ, nad którym musimy bardzo popracować, żeby zjadł swój słoiczkowy obiadek.

Drugi i ostatni postój urządzamy sobie tuż przed zjazdem z autostrady. Bistro przy stacji Orlen jest bardzo przyjemne. Rozgrzewamy się ciepłą zupą i herbatą, Grześ również je swój podwieczorek (podobnie jak poprzednio wystawiając na wielką próbę cierpliwość M….).

O 17:20 jesteśmy na miejscu. Na lokum obraliśmy sobie tym razem Stację Kasina w Kasinie Wielkiej. Są tu niezwykle klimatyczne apartamenty, urządzone w XIX-wiecznym budynku dworca Galicyjskiej Kolei Transwersalnej. Obecnie na wielu odcinkach polskiego fragmentu tej trasy ruch kolejowy został wstrzymany (na odcinku Rabka – Kasina Wielka urządzane są w sezonie letnim przejazdy turystyczne), zniszczeniu uległa też większość zabytkowych budynków dworców. Na szczęście ten w Kasinie ocalał i po odremontowaniu znakomicie służy celom turystycznym. Jest czyściutko, gospodarze umiejętnie, ale nienachalnie potrafią wyeksponować ciekawą historię tego miejsca, z okien widać stację wyciągu na Śnieżnicę. Miejsce absolutnie do polecania!

Mieszkamy w XIX-wiecznym budynku dworca

Mieszkamy w XIX-wiecznym budynku dworca

Stylowa klatka schodowa

Stylowa klatka schodowa

Stylowa klatka schodowa

Stylowa klatka schodowa

Stacja Kasina na dobranoc

Stacja Kasina na dobranoc

Widoki z okna

Widoki z okna

Widoki z okna

Widoki z okna

Po przyjechaniu – jak to zawsze – kryj się lotnik. Na szczęście Grześ jest łaskawy i nie wymaga wielkiego zabawiania, starsi chłopcy oczywiście też już sami zajmują się sobą, więc udaje nam się rozpakować i nawet zapisać wrażenia z dzisiejszego dnia. Rano chętnie porozglądamy się dokładniej po okolicy – dziś po przyjechaniu było ciemno, choć oko wykol:)

 

27 grudnia 2015, niedziela

Pogody wiosennej cd. 14 stopni i słońce…

Do schroniska PTTK na Kudłaczch

W nocy Grześ co chwilę się budzi – właśnie rosną mu dolne trzonowce i noce bywają trudne, w dodatku M. czuje się jakaś podziębiona. Nasze humory jednak zdecydowanie poprawiają się po wyjrzeniu przez okno. Z jednej strony widać „ozdobiony” wyciągiem narciarskim stok Śnieżnicy i biegnące na wyciągnięcie ręki tory kolejowe, z drugiej – niezwykle malowniczy widok na wzniesienia Beskidu Wyspowego w oprawie błękitnego nieba.

Widok z naszego okna na Beskid Wyspowy

Widok z naszego okna na Beskid Wyspowy

Tak pięknego dnia nie można spędzić inaczej niż na górskim spacerku. Po błyskawicznym przejrzeniu planu wycieczek wybór pada na schronisko PTTK na Kudłaczach. Dojście niedługie, w sam raz na dzień aklimatyzacyjny.

Podjeżdżamy samochodem przez Trzemeśnię i Porębę aż na Przełęcz Granice i ruszamy czerwonym szlakiem w kierunku wschodnim. Nasza cała droga biegnie łagodnie nachyloną leśną drogą przez ładny las mieszany. Wszystkim humory dopisują. Grześ jak tylko widzi nosidło, od razu chce do niego wejść. Chyba jeszcze pamięta nasze letnie eskapady. Chłopcy chętnie rozmawiają z nami i bawią się w różne gry śpiewane i słowne. Wspólne piesze wycieczki to doskonała okazja do spędzenia z nimi czasu; z nimi, nie obok siebie, do czego tak mało okazji mamy na co dzień. Droga mija sprawnie i przyjemnie. Tymo dziarsko rwie do przodu, Sebuś szuka kolejnych znaków szlaku. Pogoda iście wiosenna. Znajdujemy nawet baziową gałązkę! W okolicy schroniska z prześwitów odsłaniają się malownicze widoki w kierunku Babiej Góry. Dojście od przełęczy do schroniska zajmuje nam (bardzo spacerowym tempem) ok. 50 minut (11:20-12:10).

Ruszamy z przełęczy Granice

Ruszamy z przełęczy Granice

Tam idziemy!

Tam idziemy!

Do schroniska PTTK na Kudłaczach

Do schroniska PTTK na Kudłaczach

Bardzo przyjemne nachylenie dla dzieci

Bardzo przyjemne nachylenie dla dzieci

Znaleźliśmy oznaki wiosny - Tymo trzyma gałązkę bazi

Znaleźliśmy oznaki wiosny – Tymo trzyma gałązkę bazi

Widok na pasmo Babiej Góry

Widok na pasmo Babiej Góry

Schronisko przed nami

Schronisko przed nami

W schronisku PTTK na Kudłaczach zatrzymujemy się na ciepły posiłek. Dobrze, że nie dotarliśmy tu później – zajmujemy ostatni wolny stolik, potem nadchodzący spacerowicze mają problem ze znalezieniem miejsc. Fakt, jadalnia jest niewielka (schronisko na Kudłaczach to jedno z najmniejszych schronisk PTTK, gabarytowo mniejsze nawet od bacówek-moskałówek), a słoneczny niedzielny poświąteczny dzień to idealna okazja do górskiego spaceru. Schronisko jest ładnie położone między szczytami Łysiny i Działka. Niektórzy zaliczają jego położenie do Beskidu Wyspowego, inni do Makowskiego – ale czy to takie ważne? Przed schroniskiem jest spory trawiasty teren z ławami oraz miejsce na rozbicie namiotów – zapewne jest tu bardzo przyjemnie w ciepłej porze roku. Miło spędzamy czas. Grześ, wypuszczony z nosidła, nadrabia „zaległe” kilometry, biegając pomiędzy ławami. Wcześniej spaceruje z R. po okolicach schroniska i razem ze starszymi chłopcami huśta się na przyschroniskowym placu zabaw. Jak dobrze, że gospodarze pomyśleli o dzieciach. Mała rzecz, a cieszy. Grześ chyba przeczuwał, że będą huśtawki, bo przez całą drogę do góry w nosidle wołał „buju”:) Wracamy tą samą drogą.

Schronisko PTTK na Kudłaczach

Schronisko PTTK na Kudłaczach

Jak dobrze, ze jest plac zabaw

Jak dobrze, ze jest plac zabaw

Na terenie pola namiotowego

Na terenie pola namiotowego

Korzenie lepsze niż plac zabaw

Korzenie lepsze niż plac zabaw

Schodzimy tą samą drogą

Schodzimy tą samą drogą

Widok na pasmo Babiej Góry bis. M. znalazła lepsze miejsce na zdjęcie

Widok na pasmo Babiej Góry bis. M. znalazła lepsze miejsce na zdjęcie

Po południu R. zabiera starszych chłopców na mszę do Mszany Dolnej.

Z nazbieranych wcześniej na wycieczce gałązek jodłowych i bazi robimy wyjątkowy stroik świąteczny…

Nasz oryginalny świąteczny stroik - z baziami!

Nasz oryginalny świąteczny stroik – z baziami!

Potem już tylko kolacja, zerkanie na prognozy modeli ICM i zastanawianie się, co by tu jutro zrobić – jak my lubimy takie problemy!

 

28 grudnia 2015, poniedziałek

Cały dzień pochmurno, mgliście i siąpi deszcz, ok. 8 st.

Noce ostatnio co jedna, to gorsza; już jesteśmy tacy niewyspani – kiedy te czwórki wreszcie wyrosną Grzesiowi? A tu jeszcze od rana pogoda jak w listopadzie… Co tu robić?

Wkrótce po śniadaniu Grześ idzie spać, a R. ze starszymi chłopcami jadą na duże zakupy – podczas pakowania nie wszystko udało się zmieścić do bagażnika naszej bryki. Po rozpakowaniu zakupów i zjedzeniu drugiego śniadania pogoda nadal jest kiepska, ale co to byłby za dzień spędzony tylko na zakupach? Postanawiamy zmobilizować się i jednak gdzieś pojechać.

Rabka-Zdrój

Niewątpliwie mamy szczęście do spacerowania po Rabce w jesiennej aurze… Ostatnio byliśmy tutaj trzy lata temu w listopadzie. Wtedy po górskiej trasie postanowiliśmy jeszcze wieczorem wyrwać się na spacer. Niestety, wszystko oglądaliśmy pod osłoną nocy. Dzisiaj też nie możemy w pełni docenić walorów tutejszego parku zdrojowego, zrewitalizowanego w 2011 r. W pełnej krasie prezentuje się on zapewne w ciepłych porach roku, kiedy kwitną kobierce różnorodnych kwiatów w tutejszych 10 ogrodach tematycznych. W grudniu, niestety, nie działa też tężnia (niewielka, ale ciekawa), chętni mogą jednak odpocząć w kameralnej pijalni wody i spróbować wody z ujęcia „Helena”.

Spacer pod parasolami jest mimo wszystko całkiem przyjemny. Opowiadamy chłopcom o uzdrowiskowych tradycjach Rabki, o tym, że miasto jest nazywane Miastem Dzieci Świata, że jest tu jedyny w Polsce pomnik Świętego Mikołaja (położony przy prawie stuletnim budynku dworca). W trakcie przechadzki przestaje padać, a do pełni szczęścia brakuje nam jeszcze tylko… toalety! Na szczęście w pobliżu ul. Chopina znajdujemy i taki przybytek. O dziwo całkiem przyzwoity i darmowy. Chłopcy (zwłaszcza Grześ) z upodobaniem biegają po dachu szaletów (położonym tuż powyżej poziomu alejek parkowych) – to chyba największa atrakcja popołudnia!

Tężnia i pijalnia wód w rabczańskim parku zdrojowym

Tężnia i pijalnia wód w rabczańskim parku zdrojowym

Park zdrojowy, Rabka Zdrój

Park zdrojowy, Rabka Zdrój

Dalej schodzimy ul. Chopina w kierunku rabczańskiego deptaku z nadzieją, że znajdziemy w tej okolicy jakąś sensowną restaurację. Przeczucie nas nie myli. Jak tylko mijamy amfiteatr, przed oczami ukazuje się napis „Restauracja Kawiarnia Zdrojowa”. Dobra nasza! Przed wejściem oglądamy jeszcze sympatyczną fontannę, ozdobioną siedmioma figurami słoni, wykonanymi z brązu. Zwierzaki wesoło zadzierają trąby do góry. Niestety, nie możemy podziwiać fontanny w pełnej krasie – w zimie oczywiście jest nieczynna, nie widać też kolorowej mozaiki układającej się w herb Rabki-Zdroju (całość jest zadaszona na zimę). Cóż, trzeba przyjechać tu w lecie.

Amfiteatr przy deptaku spacerowym

Amfiteatr przy deptaku spacerowym

Rabczański deptak

Rabczański deptak

Sympatyczna fontanna ze słoniami

Sympatyczna fontanna ze słoniami

Na obiad najadamy się jak bąki. Żeby tylko móc wyjąć Grzesiowi na chwilę baterie z pupy i mieć możliwość chwilę posiedzieć spokojnie… Tymczasem jedno z nas ciągle musi za nim biegać. Na domiar złego Grześ ciągle wynajduje sobie chyba najgorsze możliwe zajęcia. Najpierw chce sam prowadzić swój wózek i wjeżdżać nim we wszystkie krzesła. Potem chce plastikowym krzesełkiem jeździć po całej restauracji. Potem zabiera się za rozbieranie choinki. A gdy tylko łagodną perswazją próbujemy nakłonić go do zmiany zajęcia, ryczy. Ratunku! Obok nas widzimy rodzinę z niemowlakiem i niewiele starszym bratem. Biedni, wszystkie atrakcje mają jeszcze przed sobą…:)

Po obiedzie wracamy do samochodu przez ładnie oświetlony park zdrojowy. Rozpogodziło się, przestało padać, ale nad ziemią unosi się wilgotna mgiełka. Jakoś tak bardzo malowniczo wokół.

Park zdrojowy wieczorem

Park zdrojowy wieczorem

Głosujemy na najładniejszą świąteczną ozdobę

Głosujemy na najładniejszą świąteczną ozdobę

Choinka chyba wygrywa

Choinka chyba wygrywa

Wieczorem chłopcy – jak codziennie na wyjeździe – rysują wspomnienia z minionego dnia. Dziś obaj wybrali sobie na temat oświetlony park zdrojowy. Potem do późnego wieczora kipią energią. Widać brakuje im w nogach górskiej przebieżki… Jako zabawka na wyjeździe najlepiej sprawdzają się tradycyjne drewniane klocki (prezent dla Grzesia od Cioci Majki – dziękujemy!) – niesamowicie kreatywne zajęcie i dla starszaków, i dla Grzesia.

 

29 grudnia 2015, wtorek

Chłodniej, ale nadal pochmurno i mgliście, 2 st.

Grześ nareszcie trochę lepiej spał w nocy. Wieczorem jednak bardzo długo zasypiał, zabawiając przy okazji starszaków swoim śpiewem: „A-a-a, ne ne ne”. Rano z kolei obudził wszystkich radosnymi okrzykami: „A-a-a bach!”, wyrzucając z łóżeczka smoczki i maskotkę-księżyc (na które też, jako rzeczy związane ze spaniem, mówi „a-a-a”).

Dzisiaj z racji niezbyt górskiej pogody za cel naszej kolejnej wycieczki obieramy Sekcję Utrzymania i Napraw Taboru Zabytkowego „Skansen” w Chabówce, zwaną potocznie Skansenem Taboru Kolejowego w Chabówce.

Obiekt mieści się w dawnej parowozowni w Chabówce. Można tu obejrzeć ponad pięćdziesiąt parowozów, a także kilka pługów odśnieżnych, kilkadziesiąt wagonów pasażerskich i towarowych oraz inne urządzenia, ogółem 135 zabytkowych obiektów.

Minusem ekspozycji jest tylko nieco chaotyczne rozmieszczenie eksponatów i brak jakichkolwiek elementów interaktywnych. Naszym zdaniem warto byłoby przynajmniej część ekspozycji skomponować w pewną całość, np. rozpoczynając od maszyn parowych – prekursorów silników parowych, a kończąc na lokomotywach spalinowych i elektrycznych. Ewentualnie za pomocą numerków skierować turystów na taką trasę z odpowiednią mapką. Ale w sumie to tylko drobna niedoskonałość.

Chłopcy są bardzo zaciekawieni poszczególnymi parowozami i wagonami. Wchodzą we wszystkie dostępne zakamarki, zaglądają do wnętrza lokomotyw. Tymusiowi szczególnie podoba się lokomobila, a Sebusiowi – wagon z toaletą:)

SKansen Taboru Kolejowego w Chabówce - rozpoczynamy zwiedzanie

SKansen Taboru Kolejowego w Chabówce – rozpoczynamy zwiedzanie

Skoro wokół tyle pociągów, chłopcy też robią pociąg

Skoro wokół tyle pociągów, chłopcy też robią pociąg

Mamy wyjątkowy sentyment do wąskotorówek

Mamy wyjątkowy sentyment do wąskotorówek

Sebuś sprawdza, gdzie sypało się węgiel

Sebuś sprawdza, gdzie sypało się węgiel

Niemiecki parowóz wąskotorowy z 1918 r.

Niemiecki parowóz wąskotorowy z 1918 r.

Lokomobila szczególnie spodobała się Tymkowi

Lokomobila szczególnie spodobała się Tymkowi

Polski silnik parowy z 1921 r.

Polski silnik parowy z 1921 r.

Mijamy coraz to inne eksponaty

Mijamy coraz to inne eksponaty

To pług odśnieżny wyprodukowany w Ostrowcu Świętokrzyskim w 1942 r.

To pług odśnieżny wyprodukowany w Ostrowcu Świętokrzyskim w 1942 r.

Koło żurawia kolejowego

Koło żurawia kolejowego

Kolejowe impresje

Kolejowe impresje

Jak w ilustracjach do 'Lokomotywy' Tuwima

Jak w ilustracjach do 'Lokomotywy’ Tuwima

To dopiero jeden rząd eksponatów. Wchodzimy w kolejną alejkę

To dopiero jeden rząd eksponatów. Wchodzimy w kolejną alejkę

Koła w ruch...

Koła w ruch…

Niemiecki parowóz z 1921 r.

Niemiecki parowóz z 1921 r.

Niewątpliwie największą atrakcją związaną ze skansenem są przejazdy zabytkowym taborem, ciągniętym przez spektakularne parowozy. Trasa zabytkowych składów prowadzi do stacji Kasina Wielka, w budynku której mieszkamy! Poza kursami pociągów retro skansen jest również współorganizatorem wielu imprez, np. „Parowozjady”, czy „Nocy muzeów”. Niestety, takie atrakcje są dostępne tylko w sezonie letnim. Bardzo żałujemy, że w czasie naszego pobytu nie możemy uczestniczyć w przejeździe takiego zabytkowego pociągu, albo chociaż zobaczyć parowozu „pod parą”, ale cóż – będziemy mieli motywację, żeby wrócić jeszcze w te strony!

Grześ zasypia nam niestety tuż przed Chabówką i R. zostaje z nim w samochodzie na „dospanie”. Gdy nasz najmłodszy miłośnik pociągów się budzi, M. ze starszakami kończy już zwiedzać prawie cały skansen. Załapuje się jeszcze na obejrzenie kilku parowozów, chociaż najbardziej podoba mu się… wchodzenie po schodkach do wagonu! Chyba pociągi kojarzy głównie z nowoczesnymi składami kursującymi pod naszym oknem 😉

Jest i nasz najmłodszy miłośnik kolei!

Jest i nasz najmłodszy miłośnik kolei!

Chłopcom bardzo podobał się stary wystrój wagonów

Chłopcom bardzo podobał się stary wystrój wagonów

Ciekawe, czy Sebuś da radę sam poruszyć parowóz

Ciekawe, czy Sebuś da radę sam poruszyć parowóz

Bo Grześ na pewno!

Bo Grześ na pewno!

Pizzeria Jako w Chabówce

To miejsce zasługuje na osobny nagłówek. Naprawdę! Ale po kolei.

Wszystkim kiszki już zaczynają grać marsza z głodu, więc szybko wycofujemy się na z góry upatrzone pozycje do wypatrzonej po drodze pizzerii. Niepozorny z zewnątrz lokal okazuje się niebywałą gratką dla miłośników pociągów. Wystrój sali nawiązuje do wnętrza wagonu – stoliki to jakby przedziały, oświetlenie to stylizowane elementy zwrotnic, na środku pod przeszkloną podłogą są umieszczono na oryginalnych podkładach kolejowych prawdziwe tory, a na nich – jeżdżący model pociągu. Do tego wszystkiego z końca sali świecą groźnie światła nadjeżdżającego pociągu. To po prostu kultowe miejsce! Ogromne brawa dla pomysłodawcy tego wystroju!

A pizza też jest niczego sobie. Zamawiamy „tylko” jedną dużą i jedną małą, ale objadamy się wszyscy jak bąki!

Pizzeria Jako w Chabówce - wystrój na medal!

Pizzeria Jako w Chabówce – wystrój na medal!

Wieczorny spacer u podnóża Śnieżnicy

Po południu chłopcy kipią energią i dopominają się o wyjście z latarkami na „rekonesans” po najbliższej okolicy. Takich kompanów sobie wychowaliśmy, ha! Gdy wychodzimy, jest już ciemno. Niespodziewanie zrobiło się też bardzo zimno. Temperatura zjechała na minus (co skrzętnie wykorzystują gospodarze wyciągu – ku naszej uciesze armatki śnieżne pracują pełną parą), wieje silny wiatr. W związku z tym R. z Grzesiem podchodzi tylko pod dolną stację wyciągu i wraca do domu, a M. z chłopcami ucina sobie wieczorny spacer do głównej drogi w Kasinie. Idąc, zabawiamy się w zgadywankę „prawda czy fałsz”, po drodze widzimy też dwie grupy kolędników. Jest bardzo miło, tylko zimno, ale zimno!

Stacja Kasina wieczorową porą

Stacja Kasina wieczorową porą

Wieczorem kładziemy dzieciaki spać i przy dobrym winku spoglądamy na prognozy pogody, planując kolejne wyprawy w zimowej już aurze. Jak my lubimy te momenty, gdy dzieci już śpią i można choć na krótką chwilkę pożyć sobie w swoim rytmie… Zwłaszcza na wyjeździe, gdy nie ma prania, sprzątania, gotowania, etc. Chwilo trwaj!

 

30 grudnia 2015, środa

Od dziś inna pora roku: -6 stopni i słońce

Spacer do Bacówki na Maciejowej

Wita nas słoneczny, mroźny poranek – po dwóch dniach siąpiącego deszczu błękitne niebo przyjmujemy z radością. Wszyscy, i my, i starsze dzieci, mamy ochotę na spacerek w górach. Jedyny problem to transport Grzesia w solidnie ujemnej temperaturze – ostatnie dni przyzwyczaiły nas do temperatur rzędu plus 10 i teraz boimy się, że Grzesiek zmarznie nam w nosidle. Rozwiązujemy ten problem, zabierając ze sobą dwa grube koce do opatulenia małego podróżnika i ubierając go o kilka warstw grubiej.

Nasz cel to sympatyczna Bacówka na Maciejowej. Co prawda byliśmy już tu we dwoje w listopadzie 2012 r. w ramach wieczornej przebieżki po wycieczce na Mogielicę, ale wtedy było zupełnie ciemno , padał deszcz i w sumie poza wnętrzem schroniska niczego innego nie widzieliśmy. Sami więc chętnie powtarzamy tę trasę. Bacówka położona jest co prawna w paśmie Gorców, ale dojazd od nas jest tu tak samo bliski jak do szlaków Beskidu Wyspowego.

Podjeżdżamy samochodem do Rabki-Zającówki i odbijamy w prawo czarnym szlakiem. Gwoli ścisłości, najpierw wyrusza M. ze starszymi chłopcami, a R. zostaje ze śpiącym Grzesiem w samochodzie, planując zarzucenie go na plecy, jak tylko się obudzi, i sprawne dogonienie reszty wycieczki. To rozwiązanie ma jeszcze jeden plus, a mianowicie minimalizuje czas spędzony przez Grzesia na mrozie – Sebuś jednak idzie dużo wolniejszym tempem niż pozostali. Po krótkim odcinku szlaku prowadzącym drogą między zabudowaniami ścieżka zaczyna stromo forsować zbocza Maciejowej (815 m n.p.m.). Idziemy wzdłuż trasy narciarskiej, poprowadzonej ze szczytu Maciejowej. Armatki śnieżne pracują pełną parą – faktycznie, rok chyli się ku końcowi, a tu śniegu ani grama – jakie to straty dla właścicieli wyciągów. Chłopcy mają frajdę z chwilowej armatkowej śnieżycy. Prosto w oczy świeci nam słońce, zapewniając naturalną fototerapię grudniowego przygnębienia. Jedyne zakłócenie sielanki to konieczność ciągłego mobilizowania Sebusia do marszu– na tym odcinku szlaku nachylenie jest naprawdę spore, więc spacer wymaga nieco wysiłku.

Czarnym szlakiem z Rabki-Zającówki na Maciejową

Czarnym szlakiem z Rabki-Zającówki na Maciejową

Na szlaku zawsze znajdzie się coś ciekawego

Na szlaku zawsze znajdzie się coś ciekawego

Armatki śnieżne zadbały o zimowe akcenty

Armatki śnieżne zadbały o zimowe akcenty

Mróz prawdziwy, ale śnieg sztuczny

Mróz prawdziwy, ale śnieg sztuczny

R. dogania M. i chłopców zaraz po połączeniu czarnego i czerwonego szlaku na grzbiecie Maciejowej. Teren wypłaszcza się, w starszaki wstępuje więc nowa energia. Dobrze, że nie szliśmy tą trasą w minionych dniach – głębokie błotniste koleiny na drodze nie zachęcają do marszu w deszczowe dni. Teraz wszystko jest zmrożone i idzie się bajkowo. 20 minut marszu przez las i naszym oczom ukazuje się znajomy widok – Bacówka na Maciejowej. Nazwa jest trochę myląca, bo przecież Maciejowa została już daleko za nami, ale czy to ważne? Teraz wszystko wygląda inaczej niż w listopadowy wieczór. Przede wszystkim widać piękne widoki na Tatry na południu i na Beskid Wyspowy na północy. Po drugie: w ogóle wszystko widać w świetle dnia. I otoczenie bacówki, i samą bryłę budynku.

R. z Grzesiem już dobili do reszty

R. z Grzesiem już dobili do reszty

Ostatni zakręt przed schroniskiem

Ostatni zakręt przed schroniskiem

Jak tu malowniczo...

Jak tu malowniczo…

Gorczańskie klimaty - Taterki na horyzoncie

Gorczańskie klimaty – Taterki na horyzoncie

Bacówka PTTK na Maciejowej

Bacówka PTTK na Maciejowej

Bacówka PTTK na Maciejowej - wchodzimy

Bacówka PTTK na Maciejowej – wchodzimy

Niesłusznie martwiliśmy się, czy w środku się ogrzejemy. Gospodarze napalili w kominku i w jadalni, dodatkowo zalanej słońcem, jest chyba z 25 stopni. Udaje nam się zająć chyba najlepszy, bo największy stolik. W naszym składzie komfortowe miejsce do spokojnego nakarmienia Grzesia jest bardzo ważne – ostatnio Grzesiek przy jedzeniu byle czym się rozprasza i karmienie go bywa niełatwe. Z biegiem czasu do bacówki docierają kolejni goście. Jak dobrze, ze mamy gdzie siedzieć. Sam budynek jest niewielki – to typowa bacówka-moskałówka z lat 70. Pomyśleć, że wg planów takich bacówek w polskich górach miało być grubo ponad 100 – zapoznajemy się z ich planowanym rozmieszczeniem, czytając ciekawą tablicę na ścianie. W końcu zbudowano niewiele ponad 10. Byliśmy już w bacówce Jaworzec, pod Małą Rawką, pod Honem, pod Bereśnikiem, nad Wierchomlą, na Przełęczy Okraj, przy nieczynnej bacówce pod Trójgarbem; mamy w planach bacówkę na Krawców Wierchu i na Rycerzowej – a to tylko garstka z tych planowanych.

Postój z całą naszą ekipą to nie jest bułka z masłem. Grzesia trzeba nakarmić (co łatwe nie jest), przewinąć, czymś zabawić, w międzyczasie zamawiając jedzenie, nadzorując starszaki, mobilizując Sebusia do jedzenia, no i samemu wrzucając coś na ząb. Tym razem wszystko przebiega jakoś bezboleśnie. Jedzenie jest pyszne – szczególnie godne polecenia są racuchy z jagodami, w których to jagodach szczególnie rozsmakował się Grześ – jadł, aż mu się uszy trzęsły, zagryzając skwarkami i cebulką z pierogów Tymka. Cóż, o gustach się nie dyskutuje:) Wnętrze bacówki jest bardzo przyjemne i stylowe – jest tu wiele rzeźbionych elementów wyposażenia, wykonanych przez absolwentów zakopiańskiego Liceum Sztuk Plastycznych. Inni turyści miło się uśmiechają.

Jak dobrze się ogrzać!

Jak dobrze się ogrzać!

Ale pyszne te jagody!

Ale pyszne te jagody!

O ile postój mija bezproblemowo, potem już tak różowo nie jest. Najgorszy punkt programu to zapakowanie Grześka do nosidła razem z zimowym opatuleniem. Wyje, jakby go ze skóry obdzierali. Jak my byśmy chętnie wyrwali się w góry choć na chwilę we dwoje, żeby nie musieć ciągle żyć na stend baju… Na szczęście jak tylko R. rusza, Grześ zadowolony uspokaja się. Przez wzgląd na temperaturę R. po raz kolejny rusza z kopyta, nie oglądając się na M. i chłopców. Umawiamy się przy samochodzie.

Pokrzepieni, zadowoleni i gotowi do zejścia

Pokrzepieni, zadowoleni i gotowi do zejścia

Taterki raz jeszcze

Taterki raz jeszcze

Iść, ciągle iść, w stronę... Babiej Góry

Iść, ciągle iść, w stronę… Babiej Góry

Droga w dół mija chłopakom – dosłownie i w przenośni – w podskokach. Jeśli pod górę to M. musiała mobilizować do marszu, teraz jest odwrotnie – ledwo może za nimi nadążyć. T. mówi „jak ja lubię góry”, Sebuś podśpiewuje Mikołajowe „hoł hoł hoł”.

Wracamy do naszej dworcowej mety

Wracamy do naszej dworcowej mety

Popołudnie i wieczór

Od dwóch dni na prośbę gospodarzy musieliśmy ograniczać zużycie wody. Dzisiaj po powrocie do domu okazuje się, że problemy z wodą są naprawdę poważne. Z kranu nie kapie już nawet kropla… Dowiadujemy się, że jakakolwiek woda będzie za 3 godziny, a naprawa być może jutro. Cóż… musimy to jakoś przetrwać.

Grześ chwilę drzemie w domu, a R. z chłopcami jedzie do Mszany na uzupełniające zakupy. Kupujemy większą ilość wody w razie dalszych problemów z jej dostępnością w apartamencie i oczywiście trochę fajerwerków na jutro!

 

31 grudnia 2015, czwartek

Piękna zima, szkoda, że bez śniegu, ok. -4 st.

Podczas tego wyjazdu (podobnie jak latem w Pieninach) chłopcy są zachwyceni górskimi spacerami. W związku z tym dzisiaj planujemy kolejny. Ze względu na mróz celami naszych spacerów są schroniska – można ogrzać się, zjeść coś ciepłego i przewinąć Grzesia. Wyszukujemy na mapie możliwie najkrótsze drogi dojściowe, uwzględniając najsłabsze ogniwo naszej ekipy, czyli Grzesia, który siedząc w nosidle bez ruchu w mroźny dzień, mógłby zmarznąć.

Z Obidowej do schroniska Stare Wierchy

Trzy lata temu odwiedziliśmy to schronisko we dwoje – schodziliśmy do Obidowej po wycieczce na Turbacz. Teraz też zaczynamy spacer od końca wsi Obidowa. Powstał tu spory parking jako zaplecze trasy narciarstwa biegowego na Turbacz. Dzisiaj samochodów prawie nie ma. Grześ przespał się po drodze, więc z parkingu ruszamy razem.

Po obowiązkowym płaczu Grzesia przy pakowaniu do nosidła (nie pasują mu koce, którymi go owijamy ze wszystkich stron…) idzie nam się bardzo dobrze. R. z Grzesiem i Tymem wchodzą sprawnym tempem i po pół godziny meldują się pod schroniskiem. R. pozwala Giśkowi rozprostować kości i doświadczyć kontaktu z minimalną warstewką śniegu na ławkach. M. musi się dopasować do tempa Sebunia (dziś droga mija im wyjątkowo wesoło – wymyślają historię o Maleszkowym czerwonym krześle, tylko że tym razem jest to czerwone krzesełko do karmienia, któremu tylko Grześ może wydawać rozkazy), ale i tak wkrótce stawiamy się w komplecie w schronisku.

Zielonym szlakiem z Obidowej na Stare Wierchy

Zielonym szlakiem z Obidowej na Stare Wierchy

Gorczański widok

Gorczański widok

Sebuś z M. zamykają peleton

Sebuś z M. zamykają peleton

Prawdziwe lodowce na szlaku

Prawdziwe lodowce na szlaku

Polany przy szlaku są bardzo malownicze

Polany przy szlaku są bardzo malownicze

Jeszcze dwa kroki i po lewej mamy schronisko!

Jeszcze dwa kroki i po lewej mamy schronisko!

Schronisko Stare Wierchy

Schronisko Stare Wierchy

Grześ, R. i T. dotarli tu pierwsi

Grześ, R. i T. dotarli tu pierwsi

Obie sale schroniska są dzisiaj pełniutkie (Sylwester…) i z wielkim trudem udaje nam się znaleźć miejsce, żeby usiąść. Na szczęście się udaje. Wędrując zimą z Grzesiem, najważniejszy okazuje się ciepły i spokojny kąt do nakarmienia i pobiegania. Wszyscy chętnie pałaszują obiad, chłopcy sami kupują widokówki i podstemplowują książeczki GOT – z uśmiechem stwierdzamy, że to dla nich naturalny element pobytu w schronisku.

Jadalnia przeluźnia się dopiero pod koniec naszego odpoczynku

Jadalnia przeluźnia się dopiero pod koniec naszego odpoczynku

W drodze powrotnej chwilę jeszcze zabawiamy na przyschroniskowej polanie – huśtamy się na huśtawce, Tymo rozbija kijkiem lód na kałuży, Grześ biega własnymi ścieżkami. Schronisko Stare Wierchy rozlokowało się na rozległej gorczańskiej polanie na wysokości 968 m n.p.m. Przy ładnej pogodzie dobrze stąd widać Tatry – dziś też rozkoszujemy się ich widokiem. Jest jednak zimno, więc pora wracać. Droga powrotna mija błyskawicznie. Główną atrakcją dla starszaków jest lód pokrywający miejscami drogę – S. nazywa go „lodowcem”. Obaj chłopcy rozbijają lód kijkami i przeskakują przez zamarzłe na drodze strumyczki. Stawiamy się przy samochodzie tuż przed 15:00, po ok. 3 godzinach od wyjścia. Trasa to niespełna 200 m przewyższenia i ok. 3,5 km w obie strony. W sam raz na zimowy dzień dla naszej rodzinki.

Przed schroniskiem. Grześ idzie w swoją stronę

Przed schroniskiem. Grześ idzie w swoją stronę

Tatry z polany Stare Wierchy

Tatry z polany Stare Wierchy

Czas z powrotem. Ale jestem zapakowany...

Czas z powrotem. Ale jestem zapakowany…

Wracamy do Obidowej

Wracamy do Obidowej

Wesoło nam!

Wesoło nam!

Wieczór jest wyjątkowy, bo sylwestrowy! Pożegnanie starego roku zaczynamy od odpalenia fajerwerków kupionych dzień wcześniej w Mszanie Dolnej. Nie obywa się bez przygód – najpierw R. dzielnie walczy z zapałkami (i świeczką), ciągle gasnącymi na wietrze, potem wpada na przyparkingowy płotek. Chłopcy są jednak zachwyceni, szczególnie Tymo. Robimy transparent 2015/2016, gramy w kalambury, chwilę tańczymy. Grześ dzielnie towarzyszy nam do 23:20 i nawet próbuje uczestniczyć w grze w kalambury – jaki on jest pocieszny! Tuż przed północą zaczynamy wielkie odliczanie i wkrótce witamy Nowy Rok! Ostatni punkt programu to oglądanie przez okno fajerwerków w okolicy, a mamy u stóp całą Kasinę, więc widok jest naprawdę piękny. Życzymy sobie głównie zdrowia i spokoju, oby nie zabrakło ich w tym nadchodzącym roku! Niedługo potem idziemy spać, bo wiadomo, że chłopcy jutro nie pośpią wiele dłużej niż zwykle – taki już nasz los:)

Sylwester w Kasinie Wielkiej

Sylwester w Kasinie Wielkiej

 

1 stycznia 2016, piątek

Nadal mróz, ok. -5 st., słonecznie

Panowie są dzisiaj względnie łaskawi i wstają o 8:00, czyli godzinę później niż zwykle. Niestety niemiłą niespodzianką jest całkowity brak wody w kranach. Jakoś radzimy sobie z tą sytuacją i ok. 11:30 ruszamy na wycieczkę.

Z racji terminu (Nowy Rok) chcemy mieć pewność, że znajdziemy gdzieś otwartą restaurację. Obieramy więc kurs na największe pienińskie uzdrowisko, czyli Szczawnicę. Co prawda byliśmy w Pieninach niedawno, na pożegnanie lata, ale wtedy nastawialiśmy się głównie na chodzenie po górach, nie zostawiając sobie czasu na zwiedzanie i leniwe spacery. Szczawnicę oglądaliśmy głównie w przelocie, z samochodu.

Grześ w samochodzie zasypia, więc przed zatrzymaniem się w Szczawnicy robimy jeszcze krótki postój w Krościenku. Tj. – gwoli ścisłości – tylko M. robi tu postój fotograficzny – panowie ze śpiącym Grzesiem krążą samochodem po pobliskich uliczkach. M. fotografuje największy krościeński zabytek, czyli częściowo gotycki kościół Wszystkich Świętych (XIV-XVI w.), znany z cennych naściennych polichromii. Na jednej z nich można oglądać trzy diabły trzymające w rękach cyrograf. Świątynia jednak jest zamknięta, więc M. może oglądać jej wnętrza tylko zaglądając przez kraty. Potem obchodzi przestronny rynek, otoczony niskimi kolorowymi domami, wśród których wyróżnia się jako najbardziej okazały budynek XIX-wiecznego ratusza, zbudowanego w stylu pienińskim. Na rynku uwagę zwraca też stylowa studnia, postawiona tu w latach 90. z okazji 650. rocznicy założenia Krościenka.

Krościenko - studnia upamiętnia 650-lecie założenia osady

Krościenko – studnia upamiętnia 650-lecie założenia osady

Kościół Wszystkich Świętych (XIV-XVI w.), częściowo gotycki

Kościół Wszystkich Świętych (XIV-XVI w.), częściowo gotycki

Wnętrze Kościoła Wszystkich Świętych, polichromie z XIV - XVI w.

Wnętrze Kościoła Wszystkich Świętych, polichromie z XIV – XVI w.

Ratusz w Krościenku, XIX w.

Ratusz w Krościenku, XIX w.

Po obejrzeniu Krościenka jedziemy już prosto do Szczawnicy. Miejsce parkingowe znajdujemy na płatnym parkingu w samym centrum przy ul. Zdrojowej. Zwiedzanie Szczawnicy zaczynamy od … pilnego poszukiwania restauracji. Grześ jest już głodny, a Sebuś bardzo potrzebuje odwiedzić toaletę. Kolejne mijane przez nas lokale są totalnie zapełnione. Zrezygnowani docieramy aż do Placu Dietla. Na szczęście znajdujemy miejsce w chyba najbardziej reprezentacyjnym szczawnickim lokalu – w połączonej z budynkiem pijalni wód Café „Helenka”.

Pomnik Henryka Sienkiewicza przy ul. Zdrojowej

Pomnik Henryka Sienkiewicza przy ul. Zdrojowej

Park Górny z ul. Zdrojowej

Park Górny z ul. Zdrojowej

Plac Dietla

Plac Dietla

Szczawnicka Pijalnia w Domu nad Zdrojami

Szczawnicka Pijalnia w Domu nad Zdrojami

Cafe Helenka i Dom nad Zdrojami

Cafe Helenka i Dom nad Zdrojami

To świetne miejsce na obiad lub przekąskę dla rodziny z dziećmi. Stoliki nie są rozstawione zbyt ciasno, udaje się zmieścić wózek, a Grześ ma gdzie pospacerować (z kawiarnianej sali można przejść bezpośrednio do niewielkiej pijalni wód mineralnych); jest nawet przewijak. W menu nie ma typowych dań obiadowych, ale francuskie tarty i włoskie kluchy bardzo nam i chłopcom odpowiadają. Nieodzownym elementem jest jak zwykle płacz Grzesia przy ubieraniu i pakowaniu do wózka, cóż, my też nie lubimy zimy i wielowarstwowych ubrań… Tymo jest za to bardzo pomocny i sam załatwia kupno pamiątkowych aniołków w pijalni.

Wnętrze pijalni w Domu nad Zdrojami

Wnętrze pijalni w Domu nad Zdrojami

Czekamy na obiad w Cafe Helenka

Czekamy na obiad w Cafe Helenka

Starsi chłopcy nie stwarzają nam większych problemów podczas wycieczek. W ramach dodatkowej atrakcji dla nich decydujemy się jeszcze na wjazd wyciągiem krzesełkowym na Palenicę (719 m n.p.m.). To jedna z głównych atrakcji Szczawnicy. Po drodze kupujemy jeszcze w kiosku jabłuszka dla chłopaków z nadzieją, że na naszym stoku uda się pozjeżdżać na sztucznym śniegu. M. zostaje na dole z Grześkiem, a pozostali chłopcy wjeżdżają na Palenicę. Przejazd wyciągiem to spora atrakcja. Dodatkową adrenalinę zapewnia zawiśnięcie na dyndającym krzesełku nad sporą przepaścią, gdy wyciąg zatrzymuje się na chwilę.

Na górze przyciąga uwagę widok pracujących pełną parą armatek śnieżnych i spore zaspy śniegu. Przez tę „krainę lodu” – jak szczyt Palenicy ochrzcili chłopcy – schodzimy kilkadziesiąt metrów w kierunku siodła Maćkówka. W świetle zachodzącego słońca podziwiamy widok na Tatry oraz okoliczne pienińskie szczyty. Wypatrujemy znane nam z sierpniowych wycieczek Sokolicę i Wysoką.

Widoki z Palenicy

Widoki z Palenicy

Zachód słońca nad Tatrami

Zachód słońca nad Tatrami

Stok Szafranówki już naśnieżają

Stok Szafranówki już naśnieżają

Widoki z Palenicy, od Tatr po Sokolicę

Widoki z Palenicy, od Tatr po Sokolicę

Podskoki z radości

Podskoki z radości

Ze względu na czekającego na dole w mrozie Giśka szybko wracamy do wyciągu i zjeżdżamy. Chłopcy trochę mają pietra, chyba odzwyczaili się już od wyciągów, a tutejsza trasa jest dość mocno eksponowana. Na dole stwierdzają jednak, że chcą wjechać na górę jeszcze raz!

Szczawnica widziana z wyciągu

Szczawnica widziana z wyciągu

Grześ w tym czasie spaceruje w okolicy potoku Grajcarek. Niespecjalnie ogląda się przy tym na M., powstrzymującą go usilnie przed wpadnięciem do wody. Wspólnie pakujemy go znowu do wózka (zazwyczaj przy tym punkcie programu wyje) i bez zbędnej zwłoki idziemy w stronę samochodu. Po drodze kupujemy jeszcze oscypki, starszaki nie mogą powstrzymać się przed skubnięciem chociaż jednego.

Spacer z obiadem i atrakcjami zajął nam niespełna trzy godziny (dojazd dodatkowo ponad godzinę w każdą stronę). Można by spędzić tutaj na pewno o wiele więcej czasu. Przyjemny byłby zwłaszcza spacer po Parku Górnym i Parku Dolnym oraz wzdłuż Grajcarka i Dunajca. Chętnie też spróbowalibyśmy którejś z leczniczych wód. Szczawnica jest niezwykle urokliwa. Okolice Parku Górnego są bardzo spójne architektonicznie i ładnie prezentują się po renowacji. W budynkach zdrojowych można dopatrzeć się stylu szwajcarskiego, wprowadzanego przez wielkiego propagatora Szczawnicy – Józefa Szalaja. Na pewno jeszcze tu wrócimy!

Wieczorem R. z chłopcami idą jeszcze wypróbować jabłuszka na świeżo naśnieżonym stoku. Jabłuszka sprawdzają się doskonale, gorsze są natomiast wiadomości od obsługi stacji narciarskiej, że ośrodek zostanie uruchomiony prawdopodobnie dopiero w dniu naszego wyjazdu… Całe szczęście, że w wyjazdach zimowych nie skupiamy się tylko na nartach – zazwyczaj w okolicy jest aż nadto interesujących rzeczy do obejrzenia.

 

2 stycznia 2016, sobota

Co dzień, to zimniej, dziś mróz sięga -10 stopni

Szczyrzyc i okolice

Dziś odwiedzają nas Dziadek Janek i Babcia Stasia. Pierwotnie planujemy iść z nimi na górski spacer do Młodzieżowego Domu Rekolekcyjnego na Śnieżnicy. Niestety, jest tak zimno, że to plany zupełnie nieodpowiednie dla transportowanego w nosidle Grzesia. Wcielamy więc w życie plan B, czyli odwiedzenie opactwa cystersów w Szczyrzycu.

Oglądaliśmy już opactwa cystersów w Wąchocku i Jędrzejowie. Teraz przyszła kolej na Szczyrzyc. Mogłoby się wydawać, że to wycieczka zupełnie nieatrakcyjna dla dzieci. A jest wręcz przeciwnie! Nasi chłopcy – od najmniejszego do największego – wracają do domu pełni wrażeń. Wycieczkę zaczynamy od obejrzenia Diablego Kamienia i leśnej pustelni. Aby się do nich dostać, najpierw musimy wspiąć się dość stromo przez las na zalesiony pagórek wznoszący się nad doliną Stradomki. Idziemy trasą drogi krzyżowej – kolejne stacje są umieszczone na drzewach. To miejsce mało znane, a ze wszech miar warte odwiedzenia. Diabli Kamień to potężny piaskowcowy ostaniec (przypominający nam bardzo skałę z Leska) o długości 55 m i wysokości siegającej 25 m. Jego nazwa wywodzi się z legendy, wg której przywlókł go tu sam diabeł. Tuż obok znajduje się maleńka kapliczka z XIX w oraz niewielki drewniany budynek pustelni – ostatni z jej mieszkańców, Zygmunt Młynek, mieszkał tu aż do 1995 r., sypiając w otwartej trumnie. Niestety, konflikty z właścicielką ziemi spowodowały, że obecnie pustelnia jest niezamieszkała.

Idziemy pod Diabli Kamień

Idziemy pod Diabli Kamień

Towarzyszą nam malowane na drewnie stacje drogi krzyżowej

Towarzyszą nam malowane na drewnie stacje drogi krzyżowej

Obok pustelni stoi niewielka kaplica pw. MB Niepokalanie Poczętej

Obok pustelni stoi niewielka kaplica pw. MB Niepokalanie Poczętej

Wnętrze kaplicy

Wnętrze kaplicy

Kapliczka i pustelnia ze ścieżki okrążający Diabli Kamień

Kapliczka i pustelnia ze ścieżki okrążający Diabli Kamień

Diabli Kamień w pełnej okazałości

Diabli Kamień w pełnej okazałości

Podobno są na nim odciski czarcich palców i kopyt

Podobno są na nim odciski czarcich palców i kopyt

Nam bardzo przypominał się Kamień Leski

Nam bardzo przypominał się Kamień Leski

Wszystkim uczestnikom wycieczki to miejsce bardzo się podoba. Grzesiowi też, pod warunkiem jednakże, że może robić to, co sam chce. A chce otwierać i zamykać furtkę do pustelni, otwierać i zamykać, otwierać i zamykać. Za nic nie chce za to iść tam, gdzie kieruje się R. Jego protesty słyszą chyba cystersi w Szczyrzycu. Do tego ta zima, czapki i grube kombinezony. To nie jest to, co kilkunastomiesięczni turyści lubią najbardziej.

Po obejrzeniu pustelni i Diablego Kamienia podjeżdżamy pod zespół cysterski w Szczyrzycu. Szczyrzyckie opactwo jest jedynym nieprzerwanie działającym opactwem na ziemiach polskich od jego powstania w XIII w. W skład zespołu klasztornego wchodzi barokowy XVII-wieczny kościół NMP Wniebowziętej i św. Stanisława, powstały w wyniku rozbudowy pierwotnej świątyni z kamienia łupanego, a także XVII-wieczne zabudowania klasztorne, dom opata oraz… cysterski browar (nadal wytwarzający wg tradycyjnej receptury piwa Opackie, Przeora i Grodzisko:)). W przyklasztornym kościele znajduje się otaczany szczególną czcią XVI-wieczny obraz Matki Bożej Szczyrzyckiej autorstwa nieznanego artysty.

Opactwo cystersów w Szczyrzycu

Opactwo cystersów w Szczyrzycu

Kościół NMP Wniebowziętej i św. Stanisława (XVII w.)

Kościół NMP Wniebowziętej i św. Stanisława (XVII w.)

A to cysterski browar

A to cysterski browar

Klasztorne arkady

Klasztorne arkady

Cysterski zespół klasztorny z perspektywy dzwonnicy

Cysterski zespół klasztorny z perspektywy dzwonnicy

Dla dzieci najbardziej atrakcyjna jest jednak żywa szopka, w tym roku po raz drugi urządzona przez cystersów w pomieszczeniu w arkadach klasztoru. Można zobaczyć tu zwierzęta hodowane przez cystersów – kucyki, króliki, owce, gołębie, perliczki, kury, gęsi i kaczki oraz egzotyczne papużki. Dzieci są zachwycone, zwłaszcza te młodsze. Grześ w szopce nie zamarudził ani przez moment – tym razem widocznie trafiliśmy w jego gusta. Ciągle chciał tylko całować się ze wszystkimi zwierzątkami i oblizywać ogrodzenia i klatki. Ratunku! Każdy rodzic powinien chyba mieć nad głową aureolę…

Żywa szopka u szczyrzyckich cystersów

Żywa szopka u szczyrzyckich cystersów

Żywa szopka u szczyrzyckich cystersów

Żywa szopka u szczyrzyckich cystersów

Chłopcom najbardziej spodobały się sympatyczne koniki

Chłopcom najbardziej spodobały się sympatyczne koniki

Grzesiowi podobało się wszystko

Grzesiowi podobało się wszystko

Po powrocie z wycieczki wyjątkowo jemy dziś obiad na miejscu – zajadamy się specjałami przywiezionymi przez Babcię Stasię. Potem Dziadkowie odjeżdżają.

Późnym popołudniem M. ze starszymi chłopcami wybiera się jeszcze na spacer. Tym razem idziemy wzdłuż torów kolejowych w kierunku wschodnim. Poza sezonem zimowym „nasza” linia kolejowa jest w ogóle nieczynna, więc możemy cieszyć się taką niecodzienną wycieczka przy zachowaniu pełni bezpieczeństwa. Czy ktoś szedł kiedyś po torach przez las w mroźny zimowy wieczór? Nie? My też szliśmy tak po raz pierwszy. A to przeżycie jedyne w swoim rodzaju! Jeden z chłopców na zmianę był „lokomotywą” – szedł na przedzie, świecąc latarką. W połowie wycieczki wypaliliśmy sobie zimne ognie. Ale było fajnie! Wracając, zahaczyliśmy jeszcze o stok Śnieżnicy – chłopcy zrobili po kilka zjazdów na jabłuszkach. Do domu przygnało nas przenikliwe zimno oraz informacja, że woda w kranie znowu się kończy – trzeba będzie się pośpieszyć z myciem chłopców. Gdyby nie „wodne” niedogodności, Stacja Kasina byłaby chyba zimową metą naszych marzeń.

Stacja Kasina. Bo wszystkie drogi stąd prowadzą na tory!

Stacja Kasina. Bo wszystkie drogi stąd prowadzą na tory!

Chłopcy nie przepuszczą okazji pojabłuszkowania

Chłopcy nie przepuszczą okazji pojabłuszkowania

U podnóża Śnieżnicy wreszcie zima

U podnóża Śnieżnicy wreszcie zima

Szybciej, żeby zdążyć zjechać jeszcze raz.

Szybciej, żeby zdążyć zjechać jeszcze raz.

 

3 stycznia 2016, niedziela

U nas nadal -10, w Pieninach -8

Wycieczka do Niedzicy

Siarczysty mróz nie odpuszcza, do tego odczucie zimna okresowo wzmaga dość silny wiatr. Taka aura dość mocno krzyżuje nam plany górskich wycieczek z Grzesiem w nosidle – skoro i tak nie ma śniegu na narty, to już chyba wolelibyśmy cieplejsze temperatury.

Dziś rano jest tak zimno, że od razu wykluczamy plan jakiegokolwiek dłuższego spaceru. W związku z tym kierujemy się do Niedzicy zwiedzić Zamek Dunajec. Ta warownia szczyci się prawie 700-letnim rodowodem – została wzniesiona w pierwszej połowie XIV w. Bez przerwy była zamieszkana, co pozwoliło jej dotrwać w tak dobrym stanie do czasów współczesnych. Pieczę nad zamkiem aż do 1945 r. sprawowały węgierskie rody – w czasach swojego powstania niedzicka warownia chroniła północne granice Węgier. Obecnie opiekę nad zamkiem sprawuje Stowarzyszenie Historyków Sztuki, a jego wnętrza zostały zaadoptowanie na muzeum.

Ostatnio w Niedzicy byliśmy w sierpniu, przy okazji pienińskiego pożegnania lata, ale nie zwiedzaliśmy warowni. Wtedy było – bagatela – 45 stopni cieplej, więc oddawaliśmy się typowo letnim przyjemnościom: popłynęliśmy w rejs po Jeziorze Czorsztyńskim, sprawdzaliśmy uroki niedzickiego kąpieliska, a potem pojechaliśmy do Szczawnicy na spacer do Schroniska pod Bereśnikiem.

Po dość długim dojeździe (ze współczuciem patrzymy na korek stojący na Zakopiance od strony Zakopanego…) parkujemy na przyzamkowym parkingu. Naszą uwagę zwraca grubaśny zabezpieczony pień kilkusetletniego „dębu Palocsayów”, wg legendy mającego żyć tak długo, jak długo trwać będzie linia węgierskiej dynastii Horváthów. Obecnie wewnątrz pnia można oglądać rzeźbę Józefa Janosa z podhalańskiego Dębna. Po zaopatrzeniu się w bilety (niestety, musimy wracać się do kasy, znajdującej się przy wjeździe na parking, ale jest tu dość duży wybór  pamiątek dla dzieci) kierujemy się do baszty wiodącej na dziedziniec zamku dolnego. Chłopcy z uśmiechem wypatrują znak ostrzegający przed duchami. Miła pani otwiera dla nas całą okutą bramę wejściową – jak dla królów:) – normalnie wchodzi się przez niewielką furtę. Takie zaszczyty przypadają nam za sprawą Grzesia, a właściwie jego wózka – inaczej trudno byłoby nim przejechać przez wysoki próg. Zaraz po przejechaniu przybramnej baszty Grześ żegna się jednak ze swoim pojazdem i dalej podróżuje już na własnych nóżkach (…i na rękach M.). Zwiedzanie zamku wymaga pokonania wielu schodów, więc jest absolutnie nieodpowiednie dla dziecięcych wózków. Grześ cały czas wybiera oczywiście własne ścieżki, więc M. ma ograniczone możliwości dokładnego badania detali architektonicznych i elementów wystroju wnętrz. Ogląda za to ze szczegółami liny odgradzające części niedostępne do zwiedzania („buju”) i drewniane schody wiodące na wyższe kondygnacje (wchodzimy w górę i w dół, w górę i w dół)… R. na szczęście dba o dokumentację fotograficzną – tak naprawdę przyjrzymy się wszystkiemu na komputerze w domu. Cóż, los rodziców…

Zamek w Niedzicy

Zamek w Niedzicy

Wchodzimy na zamek w Niedzicy

Wchodzimy na zamek w Niedzicy

Zwiedzanie zaczynamy od malowniczego dziedzińca dolnego zamku. Niegdyś w tej części warowni były izby dla załogi, teraz znajduje się tu dom pracy twórczej i pokoje hotelowe. Potem po schodach przechodzimy do zamku górnego. Duże wrażenie wywiera na wszystkich studnia wydrążona w litej skale na głębokość ponad 60 m – można zajrzeć do środka (całość jest podwójnie zabezpieczona kratami) i spróbować porozmawiać z echem – wrażenie jest niesamowite. Dalej oglądamy kaplicę, izbę straży, pomieszczenie tortur, sypialnię i komnaty mieszkalne – na chłopcach największe wrażenie robi stylowa „tronowa” toaleta. Dużą atrakcją dla zwiedzających jest też możliwość oglądania malowniczych pienińskich widoków z tarasów widokowych.

Dziedziniec dolnego zamku

Dziedziniec dolnego zamku

60-metrowa studnia na dziedzińcu górnego zamku

60-metrowa studnia na dziedzińcu górnego zamku

Dziedziniec górnego zamku

Dziedziniec górnego zamku

Pieniński widok z tarasu na górnym zamku

Pieniński widok z tarasu na górnym zamku

Izba strażników

Izba strażników

Pomieszczenia górnego zamku - sedes tronowy

Pomieszczenia górnego zamku – sedes tronowy

Fragment Księgi Gumisiów...

Fragment Księgi Gumisiów…

Sala tortur w kazamatach górnego zamku

Sala tortur w kazamatach górnego zamku

Kazamaty górnego zamku - kogo zakujemy w dyby...

Kazamaty górnego zamku – kogo zakujemy w dyby…

Pomieszczenia mieszkalne tzw. zamku średniego

Pomieszczenia mieszkalne tzw. zamku średniego

Idziemy na taras widokowy

Idziemy na taras widokowy

Taras widokowy

Taras widokowy

Taras widokowy

Taras widokowy

Na tarasie widokowym

Na tarasie widokowym

Po zwiedzeniu zamku wszyscy mamy w głowie jedno: obiad. Kierujemy więc swe kroki do wypatrzonej już z parkingu karczmy Hajduk, urządzonej w dawnym domu rządcy. Serwują tu bardzo smaczne jedzenie. Wszyscy pięcioro jemy ze smakiem – nawet Grześ poprawia swoją słoiczkową zupkę pierogami z jagodami, zagryzanymi kawałkami drobiowego fileta.

Pień „dębu Palocsayów”, w tle karczma Hajduk w domu rządcy

Pień „dębu Palocsayów”, w tle karczma Hajduk w domu rządcy

W ramach pożegnania Niedzicy idziemy jeszcze na krótki spacer w kierunku plaży nad Jeziorem Czorsztyńskim, na której chłopcy pluskali się kilka miesięcy temu. W sierpniu było tu gwarno i tłoczno, teraz plaża i port są pogrążone we śnie. Widoki na pienińskie szczyty są jednak tak samo malownicze w lecie, jak i w zimie.

Zamek w Czorsztynie

Zamek w Czorsztynie

Stąd kilka miesięcy temu wypływaliśmy w rejs po j. Czorsztyńskim

Stąd kilka miesięcy temu wypływaliśmy w rejs po j. Czorsztyńskim

Ostatnie spojrzenia na zamek w Niedzicy

Ostatnie spojrzenia na zamek w Niedzicy

Ostatnie spojrzenia na zamek w Niedzicy

Ostatnie spojrzenia na zamek w Niedzicy

Droga powrotna mija szybciej – młodsi chłopcy zasypiają w samochodzie, a my zastanawiamy się nad planem na ostatnie dwa dni – spektakularnego ocieplenia jakoś nie widać…

Wieczorem R. z chłopcami jedzie jeszcze na mszę do Mszany Dolnej, a M. zostaje z Grzesiem. Grześ na wyjeździe zrobił się jeszcze bardziej operatywny niż dotąd. Wszystko chce robić SAM i doskonali coraz to nowe umiejętności – ostatnio fascynuje go m.in. otwieranie wszystkich klamek, odkręcanie nakrętek kosmetyków i wyjmowanie rzeczy z lodówki. Dziś zaczął sam „czytać” książkę – usiadł ze swoją ulubioną „Kolędą myszki” Osieckiej i w swoim języku czytał na głos. Refren powtarzał bezbłędnie – „bim bim bom!”, kiwając się przy tym do przodu i tyłu. Wszystkich nas tym rozbroił. Takie chwile wiele rekompensują…

 

4 stycznia 2016, poniedziałek

Cały czas mróz, ale po ostatnich doświadczeniach dzisiejsze bezwietrzne -7 st. wydaje nam się już całkiem przyzwoitą temperaturą…

Nieznaczne ocieplenie pozwala nam na zaplanowanie kolejnego górskiego spaceru. Dzisiaj wreszcie przyszedł czas na pobliską Śnieżnicę.

Wycieczka na Śnieżnicę

Podjeżdżamy na drugą stronę góry, na przełęcz Gruszowiec, skąd wychodzą szlaki na Śnieżnicę i położony po drugiej stronie przełęczy Ćwilin. Kierujemy się niebieskim, a następnie zielonym szlakiem w stronę Ośrodka Rekolekcyjnego na Śnieżnicy. Wcześniej telefonicznie zamówiliśmy sobie obiad w tamtejszej stołówce (w sezonie nie trzeba rezerwować posiłków).

Wejście jest bardzo wygodne, dość strome, ale prowadzi drogą, którą dojeżdżają terenowe samochody. Z powodzeniem poradziłby sobie tutaj dobry terenowy wózek, dzisiaj jednak zanieśliśmy Grzesia w nosidle. To zaledwie ok. 150 m przewyższenia i ok. 1,5 km odległości, więc dojście zajęło nam tylko 40 minut spokojnym tempem.

Wyruszamy z przełęczy Gruszowiec

Wyruszamy z przełęczy Gruszowiec

Ostatnie opatulanie Grzesia

Ostatnie opatulanie Grzesia

Nie sposób pomylić szlak

Nie sposób pomylić szlak

W prawo odgałęzia się szlak na Śnieżnicę

W prawo odgałęzia się szlak na Śnieżnicę

Początki Ośrodka Rekolekcyjnego na Śnieżnicy sięgają okresu międzywojennego. Ośrodek powstał z inicjatywy Sodalicji Mariańskiej, a właściwie założyciela polskiego odłamu tej organizacji, ks. Józefa Winkowskiego. Od 1930 r. do wybuchu II Wojny Światowej odbywały się tutaj turnusy kolonijne dla chłopców z całej Polski. Celem księdza była poprawa zdrowia i jednocześnie integracja młodzieży z różnych części kraju, z terenów wszystkich trzech zaborów. Po wojnie teren przejęła w dzierżawę YMCA, po wielu zmianach zarządów ośrodek podupadł i groziła mu likwidacja. Po 1989 r. reaktywowano Sodalicję (zdelegalizowaną po wojnie) i ośrodek udało się uratować. Obecnie stopniowo się rozwija i pięknieje, w 2000 r. wybudowano kościół, który zastąpił drewnianą kaplicę. Młodzieżowy Ośrodek Rekolekcyjno-Rekreacyjny (pełna nazwa) w naszych oczach promienieje spokojem i nastraja do refleksji, umożliwiając zgodnie z zamysłem organizatorów kontakt z piękną górską przyrodą.

Przed nami nasz cel

Przed nami nasz cel

Ośrodek Rekolekcyjny na Śnieżnicy

Ośrodek Rekolekcyjny na Śnieżnicy

Ośrodek Rekolekcyjny na Śnieżnicy

Ośrodek Rekolekcyjny na Śnieżnicy

Dziś mamy okazję zobaczyć sporą jadalnię, ogrzewaną kominkiem. Jesteśmy jedynymi gośćmi. Najadamy się po uszy żurkiem i gulaszem, płacąc dosłownie grosze (42 zł za dwie dorosłe i dwie dziecięce porcje!). Samoobsługowo kupujemy kartki, które chłopcy stemplują razem z naszymi książeczkami GOT. Grześ biega po całej jadalni, ładnie zjada swój obiadek i poprawia surówką z czerwonej kapusty:)

Chłopcy pieczołowicie podbijają pocztówki

Chłopcy pieczołowicie podbijają pocztówki

Turyści zasłużyli na gorącą herbatę

Turyści zasłużyli na gorącą herbatę

Przy suficie wiszą świąteczne ozdoby

Przy suficie wiszą świąteczne ozdoby

Dalsza część wycieczki przebiega już w podgrupach. R. z młodszymi chłopcami schodzi tą samą drogą do samochodu na przełęczy i jedzie do Kasiny. Natomiast M. z Tymkiem ruszają na szczyt Śnieżnicy (1006 m n.p.m.). Zostawiają ośrodek rekolekcyjny za sobą i idą wygodną, szeroką drogą przez las mieszany. Po drodze przez chwilę towarzyszą nam (M. i T.) leśne stacje drogi krzyżowej. Ze zdziwieniem rozglądamy się po lesie. Brak nawet śladowych ilości śniegu o tej porze roku i przy takiej temperaturze jest zaiste niebywały. Pod nogami dywan bukowych liści, jak w listopadzie.

W drodze na Śnieżnicę. Mijamy stacje drogi krzyżowej

W drodze na Śnieżnicę. Mijamy stacje drogi krzyżowej

Tron dla strudzonych wędrowców

Tron dla strudzonych wędrowców

Po ok. pół godziny docieramy do górnej stacji wyciągu narciarskiego na Śnieżnicę (piękne widoki!). Czytamy tablicę informacyjną nt. rezerwatu przyrodniczego na Śnieżnicy, chroniącego cenne drzewostany bukowe.

Spod górnej stacji wyciągu roztacza się przepiękny widok

Spod górnej stacji wyciągu roztacza się przepiękny widok

Tu nasz szlak pod ostrym kątem odbija w prawo. Ścieżka jest szeroka i wygodna, o niemęczącym nachyleniu. Rozmawiamy o szkole, książkach, gramy w 10 pytań i zagadki – wycieczka z naszą najstarszą pociechą to już naprawdę sama przyjemność. Po kolejnych 20 minutach stajemy na wypłaszczonym szczycie Śnieżnicy (1006 m n.p.m.). Nazwa Śnieżnicy pochodzi od długo zalegającego płatu śniegu w partiach szczytowych. Dziś tej etymologii na pewno byśmy się sami nie domyślili – wokół tylko szarości i brązy. Na szczycie Śnieżnicy jest spory drewniany krzyż i ławeczka dla strudzonych podróżnych. Niestety, wierzchołek jest zalesiony, więc nie możemy cieszyć oczu widokami. Urządzamy sobie za to krótki (…mróz…), ale bardzo miły postój z gorącą herbatą z termosu i bezkarnym (bo na górskiej wycieczce:)) uzupełnieniem czekoladowych kalorii.

Teraz już prosto na szczyt Śnieżnicy

Teraz już prosto na szczyt Śnieżnicy

Na szczycie Śnieżnicy (1006 m n.p.m.)

Na szczycie Śnieżnicy (1006 m n.p.m.)

Postój herbatkowo-czekoladowy

Postój herbatkowo-czekoladowy

Wracamy tą samą drogą do rozwidlenia szlaków przy górnej stacji wyciągu krzesełkowego, po czym kierujemy się już prosto w dół na Stację Kasina. Początkowo idziemy brzegiem sztucznie ośnieżonej trasy narciarskiej. Miło idzie się po wyratrakowanym śniegu – można choć na chwilę przenieść się w krainę zimy. Niestety, po chwili z wygodnej trasy zganiają nas ratraki – widać gospodarze gorączkowo przygotowują się do otwarcia trasy narciarskiej. Nie chcemy grać w uciekających przed ratrakami, więc chcąc nie chcąc, skręcamy w las, trafiając zupełnie przez przypadek na rowerową trasę do downhillu. Ta ekstremalna kasińska atrakcja została otwarta w 2012 r. Trasa należy ponoć do jednej z najtrudniejszych w Polsce. Wcale nas to nie dziwi – w niektórych miejscach pokonanie jej pieszo nastręczyło nam dziś trudności, a widok zakrętów, mostków i skoczni przyprawiał o zawrót głowy. Na ośnieżoną trasę udaje nam się wrócić dopiero na samym dole. W Stacji Kasina stawiamy się po ok. 50 min. od opuszczenia szczytu Śnieżnicy.

Schodzimy. Najpierw udaje nam się iść trasą narciarską

Schodzimy. Najpierw udaje nam się iść trasą narciarską

Potem przeganiają nas ratraki i trafiamy na tor do downhillu

Potem przeganiają nas ratraki i trafiamy na tor do downhillu

Czerwona trasa wzdłuż wyciągu nie jest na razie naśnieżana

Czerwona trasa wzdłuż wyciągu nie jest na razie naśnieżana

Ostatnia prosta. Stacja Kasina przed nami

Ostatnia prosta. Stacja Kasina przed nami

Jak miło tak móc się poruszać. Wracamy i czujemy każdy mięsień w nogach. Brak ruchu jest dla nas (M. i R.) chyba jedną z najbardziej uciążliwych rzeczy przy małych dzieciach. R., pozazdrościwszy M. i T. górskiego spaceru, postanawia sam też dla kondycji wejść do górnej stacji wyciągu krzesełkowego i z powrotem. Wraca cały szczęśliwy po ok. 45 min. i pokonaniu ok. 300 m przewyższenia.

Stoki Śnieżnicy z wieczornego wypadu R.

Stoki Śnieżnicy z wieczornego wypadu R.

Wieczorem całą rodziną wybieramy się jeszcze na dwór odpalić nasze pozostałe z Sylwestra fajerwerki. Odchodzimy kawałek wzdłuż torów, szukając bezpiecznego miejsca. Taki mini pokaz to wielka atrakcja dla chłopców. Wszyscy żałujemy, że jutrzejszy dzień będzie ostatnim dniem naszego pobytu.

 

5 stycznia 2016, wtorek

Dziś zmiana aury: mróz nie przekracza -5 i prószy śnieżek

Uwaga uwaga – po czterech dniach naśnieżania dziś wreszcie otworzyli stok na Śnieżnicy! A my jutro wyjeżdżamy… Buuu… No ale może lepiej późno niż wcale.

Narty na Śnieżnicy

To największe wydarzenie dzisiejszego dnia ustawia cały nasz rozkład jazdy. Zaraz po śniadaniu R. dzwoni do szkółki narciarskiej i umawia chłopców na przedpołudniowe lekcje. Najpierw Tymuś, potem Sebuś jeżdżą z sympatycznym panem Michałem. R. korzysta z okazji i sam wypożycza sobie narty na godzinę. Ilości homeopatyczne narciarstwa mamy w tym roku, ale co zrobić – po prostu Grześ musi szybko urosnąć.

Tymo szybko przypomina sobie umiejętności z zeszłego roku, Sebuś zjeżdża z samej góry i jest bardzo podekscytowany samym faktem jeżdżenia na wyciągu i na nartach – aż trudno przez to mu się skupić. Umawiamy mu jeszcze jedną lekcję na wieczór – trzeba kuć żelazo, póki gorące.

Narty na Śnieżnicy. Nareszcie!

Narty na Śnieżnicy. Nareszcie!

Pierwszy lekcję zaczyna Tymo

Pierwszy lekcję zaczyna Tymo

W tym czasie M. z Grzesiem plączą się trochę w okolicy wyciągu i Stacji Kasina. Potem Grześ zjada obiadek i idzie spać. Nie mając możliwości wybrania się razem na obiad po nartach chłopców, M. przyrządza danie na winie (co się nawinie, to do garnka:)) z tego co mamy. Raz dwa i wszyscy jemy wyszukane „penne kasińskie”, czyli makaron z parówkami, keczupem i oscypkiem. Palce lizać.

Wycieczka na Ćwilin (M. + T.)

Po obiedzie M. w domu wysiedzieć nie może, więc naprędce organizuje chętnych na wycieczkę na Ćwilin – drugi co do wysokości szczyt Beskidy Wyspowego (1072 m n.p.m.). (Prawdę mówiąc, wczoraj wieczorem razem z R. mieliśmy największą ochotę pójść gdzieś tylko we dwoje – nawet padła propozycja, czy nie zostawić Tyma jako opiekuna dla młodszego rodzeństwa:), przecież sprawdziłby się idealnie, nieprawdaż?) Od razu zgłasza się Tymo. Skład drużyny skompletowany, jedziemy.

O 14:00 ruszamy z poznanej wczoraj przełęczy Gruszowiec (660 m n.p.m.) – parkujemy pod tym samym barem od wdzięcznej nazwie „Pod Cyckiem” – tylko tym razem kierujemy się w przeciwną stronę. Śnieżnica i Ćwilin przyglądają się sobie jak lustrzane odbicia oddzielone przełęczą – może stąd etymologicznie Ćwilin to (z niem.) bliźniak? O ile wczorajsza trasa miała optymalne rozłożenie nachylenia i wysokość zdobywało się „przy okazji”, o tyle dziś mamy wrażenie, jakby ścieżka sprawdzała, przy jakim nachyleniu odpadniemy w dół. Faktycznie, szlak z Gruszowca na Ćwilin na bardzo małym dystansie pokonuje ponad 400 m różnicy wysokości. Podejście jest wyjątkowo mozolne, a szlak – zostawiony w bardzo – hmmm – naturalnym stanie. Idziemy po usypujących się spod nóg mniejszych i większych kamykach. Zabawiamy się zagadkami i grą w inteligencję, ale po kilkudziesięciu minutach oboje mamy dość. Dodatkowo idziemy dziś w presji czasu – wyszliśmy dość późno i chcemy zdążyć wrócić przez zmrokiem. Tymo jest zmęczony – co chwilę pada sakramentalne pytanie „ile jeszcze?”. W okolicy ostrego zakrętu szlaku w lewo tuż przed szczytem brakuje znaków szlaku – próbujemy iść ścieżką na wprost, potem – jak by wynikało z mapy – drogą w lewo, a znaków nie widać. Robi się już szarawo, więc w tej sytuacji jedyną racjonalną decyzją jest odwrót. Do zdobycia Ćwilina zabrakło nam dziś tylko ok. 20 m wysokości i pół godziny zapasu czasowego… No nic, wrócimy tu innym razem.

Z przełęczy Gruszowiec na Ćwilin

Z przełęczy Gruszowiec na Ćwilin

Idziemy szlakiem papieskim

Idziemy szlakiem papieskim

Zaczyna się robić stromo

Zaczyna się robić stromo

Z podejścia na Ćwilin pięknie widać masyw Śnieżnicy

Z podejścia na Ćwilin pięknie widać masyw Śnieżnicy

Gramy w inteligencję. Część ciała na 'i'...

Gramy w inteligencję. Część ciała na 'i’…

Miejsce, w którym WŁadysław Kowalczyk, znany beskidzki przewodnik, zmarł na atak serca podczas wycieczki na Ćwilin

Miejsce, w którym WŁadysław Kowalczyk, znany beskidzki przewodnik, zmarł na atak serca podczas wycieczki na Ćwilin

Tymo sprawdza 'elevation gain'

Tymo sprawdza 'elevation gain’

Partie szczytowe Ćwilina

Partie szczytowe Ćwilina

Zasłużony postój

Zasłużony postój

Droga w dół zajmuje nam dużo mniej czasu (ok. 50 min.), ale wymaga dużej uwagi. Na takim nachyleniu kamienie usypujące się spod nóg, dodatkowo przysypane śniegiem, działają jak śliska pułapka, więc uważamy na każdy krok. Idąc, wymyślamy historię o Ćwilińskim Dziadzie, który zamieszkuje szczyt góry i nie chce wpuścić obcych do swojego królestwa. Najpierw próbuje przepłoszyć ich złowrogim skrzypieniem drzew, potem sypie kamienie na stromy szlak, a jeśli i to nie skutkuje, zmywa znaki szlaku. Biedny Dziad, chodzi w japonkach i pasiastej spódnicy i pewnie dlatego wstydzi się pokazywać gościom. Ale może w lecie śpi? Będziemy musieli to sprawdzić.

Przy samochodzie stawiamy się o 16:20. Samego szczytu nie zdobyliśmy, ale za to przygoda była pierwsza klasa.

Wracamy prosto w zapadający zmrok

Wracamy prosto w zapadający zmrok

Wieczorem Sebuś idzie na jeszcze jedną lekcję na nartach (Tymo po wyprawie na Ćwilin zalega na kanapie i jakoś już nie wyraża chęci, ciekawe dlaczego?). Idzie mu świetnie, jeździ już sam coraz szybciej, a pan instruktor bardzo go chwali. Szkoda, że na nartach mogliśmy pojeździć dopiero ostatniego dnia. Ale w sumie to drobiazg, najważniejsze, że dzieci były zdrowe – a wyjazd i tak był bardzo udany! Dodatkowego „smaczku” nadawał mu sam fakt mieszkania w dworcowym budynku „Stacji Kasina” pod samą Śnieżnicą i na końcu świata – to naprawdę miejsce z klimatem!

*****

Beskid Wyspowy to niedocenione i niepopularne, a bardzo atrakcyjne pasmo górskie. Nie ma tu może skalistych szczytów i spektakularnych widoków, ale krajobraz jest niezwykle malowniczy i urozmaicony. Podejścia bywają strome i wymagające, a gęsta sieć szlaków umożliwia zaplanowanie różnorodnych wycieczek. Zadowoli to zarówno turystów poszukujących ścieżek na rodzinny półdniowy spacer z dziećmi, jak i piechurów spragnionych kilkudniowych wypraw z przerwą na nocowanie w schronisku. Opuszczamy Beskid Wyspowy, mając świadomość, że dwie jego największe atrakcje ciągle jeszcze na nas czekają – obserwatorium astronomiczne na Lubomirze (no dobra, to Beskid Makowski…) oraz dla wielu kultowy szczyt Lubonia z najbardziej chyba oryginalnym polskim schroniskiem. I dobrze! Będziemy musieli wrócić tu niebawem – może uda nam się wziąć udział w organizowanych przez obserwatorium nocnych pokazach nieba? To byłaby gratka nie lada!

Młochów

Pałac i park w Młochowie i okoliczne rezerwaty

28.11.2015, sobota

Deszcz, 7 stopni

Po długim ciągu listopadowych dni wypełnionych po brzegi obowiązkami zawodowo-rodzinnymi w weekend rysuje się szansa na przełamanie rutyny. Pretekst stanowi bal andrzejkowy. Ponieważ imprezy sylwestrowe są – lekko licząc – trzykrotnie droższe niż wszystkie inne, od jakiegoś czasu praktykujemy wyjście na Andrzejki i spędzanie Sylwestra w kameralnym, rodzinnym gronie. Dziś udaje nam się sprzedać chłopców na jedną noc do niezastąpionych Babci Urszuli (Grześ) i Cioci Hani (starsi). Ale luksus! M. niestety do wczesnego popołudnia musi jeszcze odsiedzieć swoje na konferencji, ale zaraz o 13:00 porywa ją R. po wcześniejszym porozwożeniu dzieci.

Wspólny weekend zaczynamy obiadem w naszej włoskiej Trattorii Boccone. Jedzenie pyszne, ale jeszcze pyszniejsza jest możliwość nieśpiesznego podelektowania się jedzeniem przy spokojnej rozmowie. Żyjąc na co dzień w dużym tempie, tak bardzo docenia się chociaż kilkugodzinny brak pośpiechu!

Plan weekendowego wypadu w naszym wydaniu nie byłby oczywiście kompletny, gdybyśmy nie zaplanowali jakiegoś turystycznego spaceru. Wybór pada na Młochów, położony tylko o rzut beretem od trasy katowickiej, z bardzo szybkim i niekłopotliwym dojazdem z Warszawy. Tak naprawdę dzisiejszy wypad to zasługa M., która niedługo po otwarciu połączenia obwodnicy Warszawy z katowicką i „siódemką”, chciała jechać do Rzeszowa przez Katowice:), orientując się dopiero w okolicy Kajetan. Do trasy na Radom wracaliśmy łącznikiem właśnie przez Młochów, przejeżdżając obok doskonale widocznego z drogi zespołu pałacowo-parkowego.

Klasycystyczny pałac w Młochowie wraz z otaczającym go parkiem stanowi doskonały przykład rezydencji ziemiańskiej na Mazowszu. Cały zespół powstał na początku XIX w. Majątek należał pierwotnie do Sobolewskich, potem do Radziwiłłów. Kres jego świetności przyniosła I wojna światowa i pożar wzniecony przez stacjonujące w nim wojska rosyjskie. Po remoncie w latach 50. w pałacu mieścił się jakże romantyczny Instytut Hodowli Ziemniaka, a potem Instytut Hodowli i Aklimatyzacji Roślin. Pałac popadał w ruinę aż do dofinansowanego przez UE odrestaurowania przed kilku laty. W 2009 w rewitalizacji został poddany także park. Obecnie całość stanowi idealne miejsce na romantyczny (i rodzinny) spacer.

Zwiedzanie kompleksu w Młochowie zaczynamy od dawnej oranżerii, mieszczącej obecnie kaplicę pw. św. Michała Archanioła i parafię Księży Michalitów. Potem oglądamy dwie oficyny, usytuowane symetrycznie po obu stronach pałacu, i obchodzimy dokoła bryłę pałacowego budynku. Potem czas na spacer alejkami parku. Jest tu niezwykle malowniczo. Zróżnicowany starodrzew, malownicze stawy z wyspami, trójarkadowy ceglany mostek.

Klasycystyczny pałac w Młochowie (pocz. XIX w.).

Klasycystyczny pałac w Młochowie (pocz. XIX w.).

Klasycystyczny pałac w Młochowie (pocz. XIX w.).

Klasycystyczny pałac w Młochowie (pocz. XIX w.).

Budynek oranżerii obecnie mieści kaplicę.

Budynek oranżerii obecnie mieści kaplicę.

W parku są nastrojowe stawy.

W parku są nastrojowe stawy.

Coś dla amatorów wędkowania.

Coś dla amatorów wędkowania.

Rzut oka przez staw na trójarkadowy mostek.

Rzut oka przez staw na trójarkadowy mostek.

Listopadowe niebo.

Listopadowe niebo.

Spacerując po parku, cały czas wypatrujemy znaków zielonego szlaku, który – jak sprawdziliśmy buszując w Internecie – ma doprowadzić nas do dwóch młochowskich rezerwatów przyrody – Młochowskiego Grądu i Młochowskiego Łęgu. Znakom szlaku przydałoby się zapewne odmalowanie, ale uważny turysta nie będzie miał problemu z odnalezieniem właściwej drogi (łatwo trafić do rezerwatów, zaczynając spacer właśnie od granic pałacowego parku).

Po opuszczeniu parkowych alejek przenosimy się na leśne dukty. Początkowo droga prowadzi malowniczą zabytkową aleją lip, potem wiedzie przez ładny mieszany las. Jedyne, co nam przeszkadza, to pora dnia – robi się coraz ciemniej. O zmroku zarządzamy postój – zdążamy dojść tylko do granic rezerwatu Młochowski Grąd, chroniącego prawie 200-letnie drzewostany dębowo-grabowo-sosnowe. Tablica informacyjna wskazuje drogę do grupy pomnikowych modrzewi – żałujemy, że nie możemy zobaczyć ich jeszcze dziś (ale po ciemku i tak nie miałoby to większego sensu). Wracamy tą samą drogą z mocnym postanowieniem, że wrócimy tu jutro przedpołudniową porą. Przeszliśmy dziś ok. 7 km – dobra rozgrzewka przed andrzejkową imprezą!

Zabytkowa aleja lipowa.

Zabytkowa aleja lipowa.

Po chwili znajdujemy się w lesie.

Po chwili znajdujemy się w lesie.

Urokliwe są nawet wyręby.

Urokliwe są nawet wyręby.

Park w nocnym wydaniu, ładnie oświetlony klimatycznymi latarniami, prezentuje się chyba jeszcze ładniej niż za dnia. Podświetlony pałac idealnie maskuje niedostatki stanu elewacji. Nie możemy pohamować się przed robieniem zdjęć.

Młochowski park nocą

Młochowski park nocą

O tej porze prezentuje się chyba jeszcze ładniej.

O tej porze prezentuje się chyba jeszcze ładniej.

Podświetlenie doskonale eksponuje pałac.

Podświetlenie doskonale eksponuje pałac.

Już zupełnie po ciemku wsiadamy do samochodu i jedziemy do Łazów na naszą andrzejkową zabawę. Co do wystroju hotelu i doboru muzyki, można by mieć różne zastrzeżenia:), ale co tam, my i tak świetnie się bawimy – bo w swoim towarzystwie! Wytrzymujemy do drugiej. Ostatnim akcentem dzisiejszej nocy jest zacięcie się w pokoju. Ale atrakcja! W końcu kelnerowi udaje się jakoś nas otworzyć, ale to już chyba ostatni ruch tego zamka – potem nie rusza się ani w jedną, ani w drugą stronę. Nas przenoszą do innego pokoju. Trochę z tym zachodu, zwłaszcza o tej porze, ale przynajmniej możemy sobie pooglądać inne kolorowe aniołki na suficie!

29.11.2015, niedziela

Słoneczny poranek, ok. 4 stopni

Rano po imprezie jako pierwsi z gości stawiamy się na śniadaniu – w nocy spanie wśród krzyków podchmielonych gości jakoś kiepsko nam wychodziło. A przy tym marzyliśmy o wykrojeniu jeszcze jednego spaceru tylko we dwoje przed odebraniem dzieci. Ok. 10:00 już spakowani stawiamy się w samochodzie. Znów obieramy azymut na młochowskie rezerwaty, tylko tym razem podjeżdżamy z drugiej strony – od miejscowości Krakowiany. Tu zaczyna się drugi rezerwat – Młochowski Łęg. Ochroną rezerwatową został tu objęty las łęgowy jesionowo-olszowy, charakterystyczny niegdyś dla dolin małych rzek. Parkujemy niedaleko stawu powstałego przez spiętrzenie wód Utraty. Niedawno została sprowadzona tu cała rodzina bobrów.

Niedzielny poranek. Staw na Utracie.

Niedzielny poranek. Staw na Utracie.

Ruszamy za znakami zielonego szlaku. Nasz spacer to ok. 6-kilometrowa pętelka w prawo, zakończona powrotem żółtym szlakiem. Na końcowym odcinku, przy żółtych znakach, znajdujemy pomnikową grupę kilkudziesięciu modrzewi, osiągających tu wysokość 40 m!

Rezerwat Młochowski Łęg

Rezerwat Młochowski Łęg

Co kawałek napotykamy tablice informacyjne.

Co kawałek napotykamy tablice informacyjne.

Lasy w okolicy Młochowa.

Lasy w okolicy Młochowa.

Tak blisko Warszawy, a zupełnie inny świat.

Tak blisko Warszawy, a zupełnie inny świat.

Szkoda, że paśnik bez leśnych gości.

Szkoda, że paśnik bez leśnych gości.

Na koniec spaceru znajdujemy grupę pomnikowych modrzewi.

Na koniec spaceru znajdujemy grupę pomnikowych modrzewi.

Leśny spacer jest niezwykle odprężający. Nie spotykamy nikogo, nie licząc trzech sarenek, przecinających nam drogę tuż przed samym nosem. Naprawdę warto wybrać się w okolice Młochowa na weekendowy spacer z Warszawy. Tak niedaleko, a przenosimy się w inny świat. Spacer po obu rezerwatach koniecznie trzeba połączyć z odwiedzeniem młochowskiego zespołu parkowo-pałacowego – wtedy będziemy mieli urozmaiconą wycieczkę, w której każdy znajdzie coś dla siebie.

Kołacinek – w Krainie Świętego Mikołaja

Kraina Świętego Mikołaja w Kołacinku

Kołacinek to niewielka miejscowość w województwie łódzkim, ożywiona w 2007 r. za sprawą otwartego tu Parku Jurajsko-Botanicznego „Dino-Park”, ściągającego w tygodniu tłumy dzieciaków z wycieczek szkolnych, a w weekendy – rodziców poszukujących atrakcji dla swoich pociech. Na czas listopada i grudnia park dinozaurów zmienia się w Krainę Świętego Mikołaja. Brawo za pomysłowość dla organizatorów, którym dość skutecznie udało się w ten sposób przedłużyć sezon turystyczny i zwabić dodatkowych gości. Czy warto tam jechać, by spotkać na żywo sympatyczne wcielenie Świętego i towarzyszące mu bajkowe postaci? Postanowiliśmy to sprawdzić.

21.11.2015, sobota

W ramach rekompensaty za niepojechanie z nami na listopadową włóczęgę po Bieszczadach (relacja tutaj; Sebuś rozchorował się i został u Babci Stasi i Dziadka Janka) obiecujemy naszemu sześcioletniemu turyście wyjazd tylko we troje i tylko dla niego. Po szybkim przeskanowaniu atrakcji położonych w pobliżu Warszawy, a jednocześnie już za dziecinnych dla Tymka, wybór pada na Krainę Świętego Mikołaja w Kołacinku (http://www.krainamikolaja.pl/).

W sobotę przed południem podrzucamy naszą najmłodszą i najstarszą latorośl do Babci Urszuli i Dziadka Jerzego, wskakujemy z Sebusiem do samochodu i w drogę!

Trzeba przyznać, że dzięki autostradzie podróż z Warszawy jest bardzo komfortowa i szybka. Humorów nie psują nam nawet ciężkie krople deszczu, których wycieranie przy prędkości 130 km/h przypomina walkę z wiatrakami. Dobra godzinka i jesteśmy na miejscu. Przez chwilę błądzimy po bocznych drogach – nasza smartfonowa nawigacja, ustawiona na „Dino-Park Kołacinek”, wywozi nas do środka lasu i oznajmia, że jesteśmy u celu. Włączenie alternatywnej nawigacji (ochrzczonej przez nas niedawno „Panią Krysią”) w naszym samochodzie po chwili rozwiązuje sprawę. Kilka minut i stajemy na właściwym parkingu.

Wchodzimy do Krainy Świętego Mikołaja

Wchodzimy do Krainy Świętego Mikołaja

Przygodę z Krainą Mikołaja rozpoczynamy od przejścia przez „bajkową ścieżkę” – wzdłuż wijącego się chodniczka wybudowano kilka domków, zamieszkałych przez bohaterów znanych bajek. Mamy domek Królewny Śnieżki, Czerwonego Kapturka, Trzech Świnek, Calineczki. Przypomina nam się Leśny Park Niespodzianek w Ustroniu. Niestety, tu nic nie jest interaktywne – można po prostu oglądać poszczególne aranżacje i poczytać streszczenia odpowiednich bajek pozamieszczane na tablicach.

To chyba Bałwanek Olaf. W tle zaczarowany młyn

To chyba Bałwanek Olaf. W tle zaczarowany młyn

Wrota do Krainy Bajek

Wrota do Krainy Bajek

Każdy domek - inna bajka

Każdy domek – inna bajka

Rozpoznajemy Czerwonego Kapturka.

Rozpoznajemy Czerwonego Kapturka.

Królewna Śnieżka

Królewna Śnieżka

Po przejściu ścieżki doganiamy grupę oprowadzaną przez przewodnika – panią w przebraniu Czerwonego Kapturka (przewodnik rusza z grupami o każdej pełnej godzinie). Dołączamy do grupy i razem z nią zaglądamy do chatki Dziadka Mroza (który potem chętnie pozuje do zdjęć z dziećmi).

Przed domkiem Dziadka Mroza

Przed domkiem Dziadka Mroza

Tuż obok znajduje się domek Świętego Mikołaja. Oba domki przypominają połączenie wystroju skansenowego z budownictwem działkowym. Świętego w środku nie ma, ale można pozaglądać do pomieszczeń. Dzieci chętnie patrzą, gdzie Mikołaj śpi, a gdzie odpisuje na listy.

Mamy i domek Świętego Mikołaja

Mamy i domek Świętego Mikołaja

Tu Mikołaj śpi

Tu Mikołaj śpi

Kapturek-Przewodnik mówiła, że przy kominku ładnie wychodzą zdjęcia

Kapturek-Przewodnik mówiła, że przy kominku ładnie wychodzą zdjęcia

Po obejrzeniu domków czas nas gwóźdź programu – spotkanie ze Świętym. Po drodze mijamy jeszcze szopkę z naturalnej wielkości postaciami Świętej Rodziny (jak widać dla każdego coś miłego) i po chwili stajemy przed dwoma białymi namiotami. W pierwszym z nich mieści się Sekretariat Mikołaja z biurkiem, kominkiem i saniami zaprzężonymi w renifera. W drugim, nazwanym Salą Tronową, na złoconym tronie siedzi Święty Mikołaj we własnej osobie. Trzeba przyznać, że potrafi miło porozmawiać z dziećmi – bierze chętnych na kolana, wypytuje o wymarzone prezenty itp. Sebuś bardzo rezolutnie opowiada o swoich marzeniach, a także sugeruje Mikołajowi, co powinien przynieść dla Sebusiowych dwóch braci oraz mamy i taty!

Przed nami gwóźdź programu

Przed nami gwóźdź programu

Nareszcie spotkanie z Mikołajem!

Nareszcie spotkanie z Mikołajem!

Ostatnia atrakcja to odwiedzenie „białego namiotu” – dużej ogrzewanej hali. Jest tu punkt gastronomiczny (zamawiamy naleśniki i kawę), stoisko z pamiątkami (dość duże, choć musimy sporo się nagłowić, żeby wybrać sensowne pamiątki dla chłopców), plac zabaw ze zjeżdżalniami, kuleczkami itp., stanowiska do air-hokeja, automaty sprzedająca kuleczki i inne wabiki. Mamy też dodatkowe atrakcje – młyn do mielenia złych uczynków, duży basen z kuleczkami i mennica Świętego Mikołaja. Niestety, trzeba za nie dodatkowo płacić, nie widać w pobliżu żadnej osoby z obsługi, więc z nich rezygnujemy.

Hala z gastronomią

Hala z gastronomią

Dodatkowo płatna mennica Św. Mikołaja

Dodatkowo płatna mennica Św. Mikołaja

Na deser małpi gaj

Na deser małpi gaj

Spokojne obejrzenie całości z szaleństwami Sebusia na placu zabaw i jedzeniem naleśników zajmuje nam ok. 2 godzin.

Kraina Świętego Mikołaja to dla dorosłych atrakcja wątpliwa. Za dość wysoką cenę (za naszą trójkę płacimy na wstępie 70 zł) oferuje w sumie niewiele. Poszczególne składniki otoczenia gryzą się z sobą – obok zimowych dekoracji stoi wielki dinozaur, bajkowa ścieżka przypomina alejkę w przydomowym ogródku, postawione obok siebie domek Mikołaja, Dziadka Mroza i szopka ze Świętą Rodziną też stanowią dość dziwną mieszankę. Na pewno całość prezentowałaby się dużo lepiej w zimowej scenerii. Ale trzeba przyznać, że dzieci bawią się dobrze. Sebuś wyszedł bardzo zadowolony i dopytywał, czy przyjedziemy tu jeszcze kiedyś. Obsługa jest sympatyczna – i Czerwony Kapturek-Przewodnik, i Święty Mikołaj znają się na rzeczy i potrafią rozmawiać z małymi gośćmi. My w sumie też dobrze się bawimy – po prostu wrzucamy na luz i nie traktujemy niczego poważnie. Ale najważniejszą wartością dzisiejszej wycieczki jest poświęcenie czasu tylko Sebusiowi. A przy tym sam wyjazd jest dla nas jak zawsze miły. Pozwala na przełamanie rutyny i subiektywne przedłużenie weekendu. Choćby i z kołacińskim Mikołajem!

 

Bieszczady, 2015.11

 

Mamy już wieloletnią tradycję listopadowych wyjazdów w góry. Dzięki temu łatwiej znieść jesienną szarugę. Do tej pory zawsze wyjeżdżaliśmy we dwoje. W tym roku jednak starsi chłopcy byli tak dzielnymi kompanami w Pieninach, że obiecaliśmy im zabrać ich w Bieszczady. Słowo się rzekło…

10 listopada, wtorek

Przelotny deszcz, chociaż ciepło, do 15 st.

Warszawa-Kraczkowa

Grześ tym razem został w Warszawie z Babcią, a my prosto po szkole i pracy ruszyliśmy ok. 15:45 w kierunku Rzeszowa. Zaplanowaliśmy nocleg u Rodziców R. Jechało się średnio, ale po 6 godzinach (w tym postój w Ostrowcu Świętokrzyskim) dotarliśmy przed 22:00 na miejsce.

Nie obyło się bez przygód. W drugim tygodniu od kupna nowego samochodu zaliczyliśmy pierwszą kolizję z… łanią. Na szczęście refleks R. pozwolił sporo wyhamować i zwierzę ocalało, a nasza „ciężarówa” wyszła z przygody jedynie z niewielkimi obrażeniami (straciliśmy jeden spryskiwacz reflektora, a zderzak udało się z poodginać bez konsekwencji) – niech żyje Doblo! To już nasza druga kolizja ze zwierzęciem leśnym w porze zmierzchu. Przejeżdżając przez obszary niezabudowane, naprawdę trzeba uważać.

U Babci i Dziadka szybko spacyfikowaliśmy bardzo już zmęczonych chłopców i siebie. Dobrze, że możemy tu się przespać, bo droga w Bieszczady z Warszawy jest wyjątkowo długa.

 

11 listopada, środa

Ponuro, momentami mżawka, ale ciepło, do 13 st.

Na Przysłop Caryński

Niestety, nie może być za różowo. Rano Sebuś budzi się chory i z silnym kaszlem. W końcu dostaje antybiotyk i zostaje z Babcią i Dziadkiem. Obiecujemy mu „worek pamiątek i prezentów” oraz perspektywę przyszłego wyjazdu tylko z nim, we troje. Pytamy Tyma, czy woli zostać razem z Sebkiem, czy jechać w góry. Naszej najstarszej pociechy nie zraża jednak ani deszcz, ani perspektywa długiego wchodzenia pod górę. Postanawia jechać z nami.

Przejeżdżamy bardzo uroczymi drogami przez Łańcut, Dubiecko i dalej w kierunku Ustrzyk Dolnych i Górnych. Po dwuipółgodzinnej jeździe zatrzymujemy się w Bereżkach na parkingu przy sympatycznie położonym polu namiotowym (oczywiście obecnie pustym).

Żółty szlak na Przysłup Caryński jest malowniczo przysypany bukowymi liśćmi. Przez to jeszcze bardziej musimy uważać na błotniste bieszczadzkie pułapki. Przechodzimy kilkakrotnie po kamieniach przez piękny potok. Szlak początkowo ciągnie się jego brzegami, a w drugiej części trasy wznosi się nieco stromiej przez piękną buczynę. Wchodzenie urozmaicamy sobie wyszukiwaniem piosenek ze słowami na literę A. Zabawa do polecanie! Tymo to kumpel na medal. Czy my naprawdę tu jesteśmy? Bukowo, listopadowo, jest cudnie!

Z Bereżek na Przysłup Caryński.

Z Bereżek na Przysłup Caryński.

Przekraczanie potoku to atrakcja nie lada.

Przekraczanie potoku to atrakcja nie lada.

Wszystkie kolory listopada.

Wszystkie kolory listopada.

Bukowo pod nogami.

Bukowo pod nogami.

Widok z przełęczy jest piękny. Można spojrzeć na połoniny z nieco innej perspektywy. Stok Magury Stuposiańskiej kusi, by wspiąć się na szczyt. Dzisiaj jednak za późno wyszliśmy i nie zdążylibyśmy przed zmrokiem. Szybko schodzimy więc kilkadziesiąt metrów w dół i po chwili, witani przez sympatycznego wilczura, meldujemy się przy schronisku.

Przysłup Caryński.

Przysłup Caryński.

Przysłup Caryński.

Przysłup Caryński.

Bieszczadzka panorama z Przysłupu Caryńskiego.

Bieszczadzka panorama z Przysłupu Caryńskiego.

Schronisko Koliba ma prawdziwie górską atmosferę. To zaledwie kilkuletni budynek z bali z sympatyczną jadalnią i bufetem czynnym od 8:00 do 20:00. W jadalni siedzimy sami, podziwiając widok na połoniny. Żurek, fasolka i pierogi ruskie smakują świetnie po takim spacerku. Tymo wybiera jajecznicę i też jest zachwycony. To już prawdziwie wytrawny turysta. Cieszymy się, że jest z nami i że tak połknął górskiego bakcyla!

Schronisko Koliba na Przysłupie Caryńskim.

Schronisko Koliba na Przysłupie Caryńskim.

Schronisko Koliba na Przysłupie Caryńskim.

Schronisko Koliba na Przysłupie Caryńskim.

Powrotną drogę umilamy sobie… szukaniem piosenek zawierających słowa na literę B („będzie prościej, będzie prościej, będzie jaśniej!”) – to naprawdę świetna zabawa dla wszystkich! Po niespełna trzech godzinach od wyjścia stajemy się przy naszym dostawczaku o 15:30 i ruszamy do zarezerwowanego domku w Strzebowiskach. Przeszliśmy dzisiaj 5,5 km w klimatycznej listopadowej szarudze i wróciliśmy kompletnie ubłoceni. Ale było fajnie!

Wracamy do Bereżek

Wracamy do Bereżek

Na miejscu czeka na nas rozpalony kominek i zapas drewna chyba na tydzień. Zmieścilibyśmy się tu spokojnie całą naszą rodzinką, nawet z „dokładką”. Trochę tylko pusto bez Sebunia i Grzesia… Rozpakowujemy się, wybieramy zdjęcia, opisujemy dzień i spędzamy przyjemny wieczór w pachnącym kominkiem domku.

Niestety, atmosferę psuje nam wiadomość od Babci Urszuli, że Grześ jest przeziębiony i ma stan podgorączkowy. Zastanawiamy się: wracać do domu czy nie? Czy nie możemy chociaż jeden dzień niczym się nie martwić? To chyba pytanie retoryczne…

 

12 listopada 2015, czwartek

Niżej przejaśnienia, a na szczytach idziemy w chmurach z silnym wiatrem

Na Małą i Wielką Rawkę

Po telefonicznym załatwianiu konsultacji lekarskich Grzesia wyjeżdżamy dość późno i dopiero o 9:30 ruszamy z Przełęczy Wyżniańskiej. Drogą do Bacówki PTTK pod Małą Rawką szliśmy już trzy lata temu z Tymkiem i niespełna trzyletnim Sebusiem. Dzisiaj szybko przechodzimy ten bardzo przyjemny fragment trasy i mijając schronisko, zaczynamy właściwe podejście na Małą Rawkę.

Ruszamy z Przełęczy Wyżniańskiej.

Ruszamy z Przełęczy Wyżniańskiej.

Kierujemy się w stronę Bacówki pod Małą Rawką.

Kierujemy się w stronę Bacówki pod Małą Rawką.

'Bomby bomby' to dla nas niemal symbol tego miejsca.

'Bomby bomby’ to dla nas niemal symbol tego miejsca.

Przełęcz Wyżniańska zostaje za nami.

Przełęcz Wyżniańska zostaje za nami.

Nasz cel gdzieś przed nami.

Nasz cel gdzieś przed nami.

Jest błotniście i coraz bardziej stromo. Znowu we wchodzeniu pomagają nam zabawy w szukanie piosenek z wyrazami na określoną literę i wymyślanie fajnych zagadek. Spoglądamy na kaskady potoku Prowcza. Zdyszani, zatrzymujemy się na łyk herbaty. Ale listopadowy dzień jest krótki, czas ruszać dalej. Krok za krokiem zdobywamy wysokość. W okolicy szczytu przyglądamy się z uwagą ciekawym karłowatym bukom. Ich pnie i korzenie są wymyślnie poskręcane. Jakże trudno przeżyć w tak trudnych warunkach! W pobliżu górnej granicy lasu buki stopniowo zastępuje górska odmiana jarzęba pospolitego. Te skarłowaciałe drzewka zastępują tutaj piętro kosodrzewiny, którego zupełnie brak – jakie to wszystko ciekawe! Robimy sobie tutaj postój, uzupełniając kalorie przed spacerem szczytowym.

Na Małą Rawkę.

Na Małą Rawkę.

Im dalej tym stromiej.

Im dalej tym stromiej.

Dziś znów pod nogami bukowy dywan.

Dziś znów pod nogami bukowy dywan.

Przed szczytem karłowate buki ustępują miejsca jarzębinom.

Przed szczytem karłowate buki ustępują miejsca jarzębinom.

Listopadowy postój tuż przed szczytem Małej Rawki.

Listopadowy postój tuż przed szczytem Małej Rawki.

Najciekawiej miało być na szczytach, bo przecież Rawki słyną z rozległych widoków. Niestety, dzisiaj wchodzimy w chmury, a do tego zaczyna strasznie wiać. Dla Tyma to jednak również nowe i ciekawe doświadczenie. Na szczęście nie mamy już dużej odległości do pokonania. Szybko przechodzimy przez Małą Rawkę (1267 m n.p.m.) i po przejściu niewielkiej przełączki wchodzimy na nieco okazalszą, ale też bardziej rozciągniętą Wielką Rawkę (1307 m n.p.m.).

Na Małej Rawce (1267 m n.p.m.).

Na Małej Rawce (1267 m n.p.m.).

Wokół coraz gęstsze chmury.

Wokół coraz gęstsze chmury.

Wielka Rawka (1307 m n.p.m.).

Wielka Rawka (1307 m n.p.m.).

Kolejna kulminacja Wielkiej Rawki.

Kolejna kulminacja Wielkiej Rawki.

Kolejna kulminacja Wielkiej Rawki.

Kolejna kulminacja Wielkiej Rawki.

Wszystkim we znaki daje się dziś wszechobecne błoto – to prawdziwy znak rozpoznawczy Bieszczadów! Tymo jednak nie zraża się i wyraźnie nakręcony stwierdza, że dzisiaj dwukrotnie pobił swój rekord wysokości, poprzednio ustanowiony w czerwcu na Skrzycznem. Śmieszy nas trochę ustawienie tabliczki Wielka Rawka dopiero na rozstaju szlaków, sporo poniżej właściwej kulminacji. Zdjęcie szczytowe robimy przy resztkach obelisku i wieży triangulacyjnej. Silny wiatr przeganiający wilgotne chmury przez kopuły szczytowe nie pozwala na dłuższe podziwianie widoków.

Wracamy tą samą drogą.

Wracamy tą samą drogą.

W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze na krótki odpoczynek już w zacisznym lesie. Mijamy dzisiaj przez cały dzień kilkanaście sympatycznych osób, z którymi wymieniamy się uwagami na temat rozległych panoram;-). Zgłodniali docieramy do schroniska około 13:40.

Bacówka PTTK pod Małą Rawką.

Bacówka PTTK pod Małą Rawką.

Bacówka pod Małą Rawką wita nas przyjemnym ciepłem. Pałaszujemy przepyszne naleśniki z jagodami (Tymo z czekoladą), a potem ogromne porcje pierogów z mięsem i placków z gulaszem. Dla Tymka i Sebka kupujemy koszulki z bieszczadzkim rysiem. Schroniskowe koty dopełniają atmosfery miejsca. Z chęcią tu jeszcze kiedyś wrócimy. Zejście do samochodu od schroniska to już krótki spacerek. Meldujemy się szybko w naszym doblaku i pędzimy do przemiłego domku.

Nasz czas: 5,5 godziny, dystans: ok. 6 km, przewyższenie: 550 m.

Po południu poza zdjęciami i opisem trasy musimy trochę popracować, a Tymo odrobić lekcje, bo w końcu dzisiaj były normalne zajęcia. Po kolacji oglądamy kolejną część Harry’ego Pottera, korzystając z nieobecności Sebusia, który jeszcze nie czytał książek.

 

13 listopada 2015, piątek

Piękny, słoneczny dzień, do 9 st., na szczytach silny wiatr

Na Połoninę Caryńską

Ten dzień miał wyglądać zupełnie inaczej. Planowaliśmy raniutko wyruszyć na Tarnicę, której nadal brakuje nam w rodzinne kolekcji Korony Gór Polski. Niestety, dzisiaj rozchorował się nasz trzeci chłopak. Spokojnie, spokojnie, tylko nie dajmy się zwariować. Tymo nad ranem zaczyna się skarżyć na ból brzucha. Wszystko kończy się na szczęście tylko kilkugodzinnym osłabieniem i biegunką, ale plany trzeba było zmienić. Z domku wyruszamy dopiero ok. 10:30, planując wejście do Chaty Socjologa na Otrycie i zwiedzanie cerkwi w okolicach Lutowisk i Czarnej.

Z samochodu widzimy jednak piękne słońce i cudne rozległe widoki, których wczoraj tak bardzo nam brakowało. Szybko zmieniamy więc plany i zatrzymujemy się tak jak wczoraj na Przełęczy Wyżniańskiej. Jeszcze przed 11:00 ruszamy w kierunku szczytu Połoniny Caryńskiej.

Przed nami nasz cel - Połonina Caryńska.

Przed nami nasz cel – Połonina Caryńska.

Wyżniańska Przełęcz (860 m n.p.m.) - stąd ruszamy.

Wyżniańska Przełęcz (860 m n.p.m.) – stąd ruszamy.

Wyżniańska Przełęcz (860 m n.p.m.) - stąd ruszamy.

Wyżniańska Przełęcz (860 m n.p.m.) – stąd ruszamy.

Po paruset metrach Tymo znowu źle się czuje… Zmusza nas to do przymusowego postoju. Na szczęście po kilkunastu minutach nasz dzielny harcerz regeneruje się – ruszamy dalej. Po lepszym dopasowaniu grubości stroju do warunków pogodowych (intensywne słońce i spore nachylenie podejścia szybko nas rozgrzały) idzie się znacznie lepiej i dalsza droga mija już bez niespodzianek.

Najpierw szlak wiedzie przez bukowy las.

Najpierw szlak wiedzie przez bukowy las.

Co chwilę odsłaniają się widoki na Połoninę Wetlińską.

Co chwilę odsłaniają się widoki na Połoninę Wetlińską.

Szlak prowadzi dość stromo nachylonym zboczem na przemian przez łąki, zagajniki i piękny bukowy las. Na wysokości ok. 1150 m n.p.m. mijamy górną granicę lasu z malowniczo powykrzywianymi bukami (krzywulcami). Dalej szlak prowadzi połoniną. Tymusia bardzo interesują pojedynczo rosnące świerki ze sztandarowym układem gałęzi. Widać, jak rośliny walczą tu z silnym wiatrem. Po dojściu na grań sami odczuwamy siłę żywiołu. Wracamy do cieplejszych ubrań i zakapturzeni kierujemy się w stronę najwyższej kulminacji połoniny.

I znów wchodzimy do lasu.

I znów wchodzimy do lasu.

Charakterystycznie ukształtowane bukowe pnie.

Charakterystycznie ukształtowane bukowe pnie.

Widok w stronę Tarnicy.

Widok w stronę Tarnicy.

Idziemy do połączenia szlaków na szczycie połoniny.

Idziemy do połączenia szlaków na szczycie połoniny.

Widoki z partii szczytowej Połoniny Caryńskiej zapierają dech w piersiach. W znacznej części rekompensują nam wczorajszy brak panoram. Nie możemy się oprzeć przed robieniem kolejnych fotek. Na samym szczycie (1297 m n.p.m.) zadziwia nas brak wiatru – to specyficzna konfiguracja skałek osłania nas i pozwala na spokojny postój z przepiękną panoramą. Połonina Wetlińska, Rawki, Tarnica, Magura Stuposiańska – wszystko jak na wyciągnięcie ręki.

Na szczycie Połoniny Caryńskiej.

Na szczycie Połoniny Caryńskiej.

Idziemy w kierunku zachodnim.

Idziemy w kierunku zachodnim.

Rzut oka na wschód w stronę Tarnicy.

Rzut oka na wschód w stronę Tarnicy.

Wchodzimy na najwyższą kulminację Połoniny Caryńskiej.

Wchodzimy na najwyższą kulminację Połoniny Caryńskiej.

Kruhly Wierch - najwyższa kulminacja Połoniny Caryńskiej.

Kruhly Wierch – najwyższa kulminacja Połoniny Caryńskiej.

Połonina Wetlińska widziana z Caryńskiej.

Połonina Wetlińska widziana z Caryńskiej.

Widok na południe - majaczą słowackie szczyty.

Widok na południe – majaczą słowackie szczyty.

Widok na Magurę Stuposiańską. Widać schronisko Koliba.

Widok na Magurę Stuposiańską. Widać schronisko Koliba.

Posileni i napojeni kilka minut po 14:00 ruszamy w dół. Schodzi nam się bardzo sprawnie. Nawet z krótkimi postojami zejście zajmuje mniej niż godzinę. Staramy się zapamiętać te piękne widoki, aby pozostały z nami na następne tygodnie jesiennej szarugi. Takie wyjazdy bardzo pomagają nam przetrwać listopad – chyba najsmutniejszy miesiąc w roku.

Nasz czas: 3 godziny, dystans ok. 4,5 km, a przewyższenie: ok. 450 m

Po wycieczce żołądki grają nam marsza, więc kierujemy się prosto do kultowej „Bazy ludzi z mgły” w Wetlinie. Jednak knajpa czynna jest od otwarcia do zamknięcia, co dzisiaj oznacza od 18:00. Zmieniamy więc lokal i podjeżdżamy do Hotelu Górskiego PTTK. Tutejsza restauracja ma klimat rodem z PRL (ale w dobrym tego słowa znaczeniu). Walory smakowe nie urzekają nas jednak szczególnie (wybór dań poza sezonem również). Ale co tam, i tak jest fajnie!

Wieczorem w domku planujemy kolejny wyjazd, czyli noworoczny pobyt w Beskidzie Wyspowym, w Kasinie Wielkiej.

*****

Następnego dnia rano budzi nas kolejny telefon od Babci o utrzymującej się temperaturze u Grzesia. Okazuje się, że infekcja wirusowa zakończyła się zapaleniem obojga uszu. W takiej sytuacji decydujemy się na wcześniejszy powrót do domu. Zamiast na Tarnicę przyjmujemy azymut na Rzeszów, skąd odbieramy Sebusia, po czym wracamy prosto do Warszawy. Cóż, wyjazdy z dzieciakami takie właśnie są – nieprzewidywalne. Tarnica poczeka – może chce, żebyśmy stawili się na niej w komplecie? Dziękujemy Dziadkom za pomoc w opiece nad młodszymi chłopcami – dla tych dwóch dni i tak było warto! 

Pałuki, 2014.08 – pierwsza wyprawa w pełnym składzie! (2+3)

Wakacjami na Pałukach inaugurujemy wyjazdy w pełnym rodzinnym składzie – z trójką dzieci. Trzy tygodnie wcześniej do naszej rodzinki dołącza najmłodszy jej członek – nasz synek Grześ. Tym samym ten wyjazd jest rekordowy również pod innym względem – na żadnym wcześniejszym wyjeździe nie byliśmy jeszcze z takim maluszkiem. Wymusza to na nas istotne ograniczenia w planie pobytu, ale mimo to udaje nam się bardzo dużo zobaczyć i aktywnie spędzić czas. Bardzo ułatwia nam to dobry terenowy wózek, komfortowe też jest karmienie piersią – jedzonko jest zawsze na miejscu i na każde zawołanie. Te wakacje są dla nas absolutnie wyjątkowe. Mimo że chyba jak żadne wcześniejsze wymagają z naszej strony ogromnego zaangażowania i perfekcyjnej organizacji, a czas dla siebie ograniczony jest do minimum, z każdym kolejnym spędzonym wspólnie dniem czujemy coraz większą satysfakcję – uczymy się być razem mimo tak różnych potrzeb każdego z nas. Cieszymy się, że ten wyjazd doszedł do skutku – do końca nie wiedzieliśmy, czy uda nam się wyjechać – w związku z problemami zdrowotnymi Grzesia M. dużo czasu spędziła z nim w szpitalu. Wspólne wakacje są doskonałym odreagowaniem trudnych chwil. Co prawda nie jest łatwo, ale nie zamienilibyśmy tylu wyjątkowych rodzinnych wspomnień na leżenie plackiem w ciepłych krajach!

 

Rekonstrukcja osady łużyckiej (VIII w p.n.e.).

Pałuki część, I – śladami przeszłości

 

Czy to Bydgoszcz, czy Amsterdam...

Pałuki część II – od Bydgoszczy do Pobiedzisk

Pieniny – pożegnanie lata, 2015.08

Po jakich górach najlepiej chodzi się z dziećmi? KKK. Krótkich, konkretnych i klawych. „Krótkich”, czyli takich, w których szlaki dojściowe nie wymagają pokonywania wielokilometrowych odległości. „Konkretnych”, czyli takich, w których uwieńczeniem wycieczki jest jakiś konkretny cel – najlepiej efektowny punkt widokowy na szczycie. „Klawych” – pełnych przygód, takich, w których spotkamy skałki, łatwe do skontrolowania przez rodzica przepaści, przeprawy promem przez rzekę – to wszystko, co sprawia, że na koniec dnia usłyszymy od pociechy, że było fajnie, super fajnie. Wszystkie te warunki idealnie spłniają Pieniny.

Wypad w Pieniny nie był wcześniej przez nas planowany. Mieliśmy do wykorzystania opłacone noclegi w Kluszkowcach (z których dwukrotnie nie skorzystaliśmy z powodu hospitalizacji Grzesia), a że pogoda dopisywała aż do ostatnich dni wakacji, grzech byłoby z takiej okazji nie skorzystać. Pojechaliśmy więc na górskie pożegnanie lata. A więc starszym chłopcom plecaki na plecy, Grzesia do nosidła i w drogę!

 

26 sierpnia 2015, środa

Po przejściowym ochłodzeniu znowu ładnie, do 25 st.

Warszawa-Kluszkowce

Chłopców dopiero wczoraj przywieźliśmy z działki, a R. jeszcze dzisiaj musiał być w pracy. Mimo to jakoś w pośpiechu udaje nam się spakować i wyjechać ok. 13:20 z Warszawy.

Doceniamy obwodnicę Raszyna. To duże usprawnienie drogi, chociaż utrudnienia i prace potrwają jeszcze parę miesięcy. Na postój nr 1 zatrzymujemy się w restauracji obok stacji benzynowej ok. 180 km od Warszawy. Obiad jest niedrogi i całkiem niezły (zestawy obiadowe ze schabowym i żurek dla Sebunia). Potem, niestety, na kilkanaście minut zatrzymuje nas korek na A4 spowodowany wypadkiem. Pęknięta opona z TIRa uszkodziła busa (sam TIR też skończył na pasie zieleni). Na szczęście nikt poważnie nie ucierpiał i służby szybko przywróciły ruch. Drugi postój robimy na stacji w okolicy lotniska w Balicach (chłopcy jedząc lody, podziwiają startujące samoloty).

Postój na A4

Postój na A4

Przejazd Zakopianką przebiega bez problemów i o 21:15, po przejechaniu niespełna 460 km, meldujemy się w Kluszkowcach.

Mieszkamy w kompleksie w ośrodku narciarskim Czorsztyn-ski. Mieliśmy spędzić tutaj Sylwestra, a potem weekend majowy… Nie wyszło. Tym razem nareszcie Grześ jest zdrowy i możemy wykorzystać wpłaconą wcześniej zaliczkę. Nie żałujemy, bo nasze studio 2+2 jest całkiem wygodne. Obiekt ma dopiero trzy lata. Sympatyczna architektura z elementami góralskimi i dobre śniadania satysfakcjonują nas w zupełności. Nie korzystamy z innych atrakcji hotelu, bo całe dnie spędzamy w górach, ale po kolei…

 

27 sierpnia 2015, czwartek

Rano mgła i chłodno, ale cały dzień potem przepiękny, do 29 st.

Rano chłopcy nie dają nam pospać, jak to pierwszego dnia w nowym miejscu. Ale może to i dobrze, bo nie jesteśmy jeszcze przepakowani na wyprawę. Po pysznym hotelowym śniadaniu ruszamy i tak dopiero o 10:30.

Dzielni turyści gotowi na podbój Pienin!.

Dzielni turyści gotowi na podbój Pienin!.

Ze Szczawnicy na Sokolicę i Czertezik

Ruszamy z okolic przystani flisackiej w Szczawnicy (dajemy się namówić na parking na położonej tu prywatnej posesji). Idziemy chodnikiem biegnącym razem ze ścieżką rowerową wzdłuż Dunajca. Chwilę czekamy na prom, bo akurat nie ma wielu chętnych. Przeprawa kojarzy nam się z niedawnym rejsem pychówką po Krutyni. Tutaj „napęd” jest identyczny – długi drąg we wprawnych rękach tutejszego sympatycznego górala – tylko sceneria zupełnie inna.

Ruszamy.

Ruszamy.

Piec Majki.

Piec Majki.

Dunajec ma bardzo niski stan wody.

Dunajec ma bardzo niski stan wody.

Przeprawa promowa przez Dunajec.

Przeprawa promowa przez Dunajec.

Dzielnie wsiadamy na prom - obsługiwany jak pychówka.

Dzielnie wsiadamy na prom – obsługiwany jak pychówka.

Szlak na Sokolicę nie obfituje w rozległe widoki. Prowadzi po prostu przez las – ale za to jaki! Zachwycają nas strzeliste parusetletnie jodły (dokładnie jodły olbrzymie, jak zauważył nasz znawca roślin – Tymo, gatunek osiągający największą wysokość w Polsce, nawet do ponad 50 m!). Piękne są też buki, zarówno te stare, jak i młode drzewinki w poszyciu. Po prostu buczyna karpacka w pięknym wydaniu. Chłopcom podoba się sam szlak, utrzymany częściowo w formie schodów, trochę mozolnie pnący się zakosami na szczyt Sokolicy. Najbardziej lubią odcinki skalne i… (o zgrozo!) obsypujące się spod nóg drobne kamyczki.

W górę na Sokolicę!

W górę na Sokolicę!

Polana Sosnów.

Polana Sosnów.

To się nazywa dobra miejscówa na postój.

To się nazywa dobra miejscówa na postój.

Szczyt Sokolicy (747 m n.p.m.) to główna dzisiejsza atrakcja. Widoki są rzeczywiście warte wysiłku. Wijący się w dole Dunajec, piękne pienińskie wzniesienia, a wszystko to z tutejszymi reliktowymi sosnami na pierwszym planie… to po prostu trzeba zobaczyć! Utrudnieniem jest spora ilość ludzi i dość trudny jak na nasz skład skalisty teren. Na szczęście barierki są mocne i dobrze rozmieszczone, więc przy zachowaniu uwagi (trzeba dobrze pilnować dzieci!) nie ma realnego niebezpieczeństwa upadku w ponadstumetrową przepaść.

Na Sokolicy (747 m n.p.m.).

Na Sokolicy (747 m n.p.m.).

Tymo i pocztówkowa sosna reliktowa.

Tymo i pocztówkowa sosna reliktowa.

Podobno najczęściej fotografowane drzewo w Polsce.

Podobno najczęściej fotografowane drzewo w Polsce.

Machamy naszym Taterkom.

Machamy naszym Taterkom.

Malownicze meandry Dunajca raz jeszcze.

Malownicze meandry Dunajca.

Szczyt Sokolicy nie jest jednak najlepszym miejscem do karmienia Grzesia. R. więc szybko ewakuuje się z nosidłem kilkadziesiąt metrów poniżej punktu sprzedaży biletów na szczyt. Karmienie w warunkach polowych nie należy do łatwych zadań, ale głodny Grześ je całkiem ładnie. M. ze starszymi chłopcami dociera po chwili, podbijając po drodze książeczki GOT – to nasze pierwsze pieczątki! Mimo że chodzimy po górach od dawna, jakoś do tej pory nie zbieraliśmy punktów na kolejne odznaki – kiedyś trzeba zacząć!

Wypoczęci i pokrzepieni kanapkami, z żalem opuszczamy jedyną na dzisiejszym szlaku przyjemnie położoną ławeczkę. Ruszamy na Czertezik – chcemy jeszcze z perspektywy spojrzeć na Sokolicę. Podejście na kolejny szczyt daje się nam trochę we znaki, choć i tutaj są przyjemne nieco skaliste odcinki, które podobają się chłopcom. Na szczyt docieramy wszyscy poza Sebuniem, który zarządził postój dosłownie kilkadziesiąt metrów poniżej szczytu. Wchodzimy więc „na raty” i tylko na właściwy szczyt. W ferworze dzisiejszego dnia nie sprawdziliśmy, że kawałek dalej jest punkt widokowy. Mimo to widoki są piękne, tylko przez drzewa nie widać dobrze samej Sokolicy.

Widok z Czertezika (772 m n.p.m.).

Widok z Czertezika (772 m n.p.m.).

Jak po najeżonych zębach.

Jak po najeżonych zębach.

Po krótkim odpoczynku ruszamy w drogę powrotną, która mija nam zadziwiająco szybko. Zaskakuje nas szczególnie Sebuś. Podczas wejścia był najwolniejszym ogniwem, a teraz schodził, a właściwie prawie zbiegał jak wytrawny górski turysta, bez oznak zmęczenia, w tempie dorosłych. Zatrzymujemy się króciutko na Polanie Sosnów, żeby wyrównać niedobór płynów, i po chwili płyniemy już znowu promem przez Dunajec.

A kuku, Grzesiu!.

A kuku, Grzesiu!.

Czekając na prom...

Czekając na prom…

Wszyscy jesteśmy głodni, więc po krótkiej wizycie w pawilonie recepcyjno-wystawowym PPN kierujemy się do Schroniska Orlica na obiad. R. z Grzesiem docierają pierwsi, bo nasz najmłodszy turysta z głodu znowu trochę marudzi. Grześ zjada swój obiadek, a wkrótce potem wszyscy pałaszujemy swoje porcje. Jedzenie jest bardzo dobre (kotlety drobiowe, naleśniki i pierogi z jagodami), chociaż ogólna atmosfera schroniska nie powala. Widać nie ma dobrego gospodarza – budynek jest ciekawy, pięknie położony, ale wymaga odnowienia i zadbania. Może warto byłoby – wzorem innych schronisk – postarać się o dofinansowanie z Unii na remonty i unowocześnienie… To miejsce ma potencjał!

Schronisko PTTK Orlica w Szczawnicy.

Schronisko PTTK Orlica w Szczawnicy.

O 17:00 po równo sześciogodzinnej wyprawie jesteśmy z powrotem w samochodzie. Pokonaliśmy 540 m przewyższenia i „tylko” 7 km odległości. To specyfika pienińskich szlaków – spore nachylenie, ale niewielkie odległości. Do tego mieszanka wody, skał i lasu – wyjątkowo udane połączenie!

Sebuś po wycieczce jakby trochę zmęczony.

Sebuś po wycieczce jakby trochę zmęczony.

Chłopcy spisali się na medal. Tymo to prawdziwy przyrodnik i koneser pięknych krajobrazów. Sebuś, rezolutny i rozgadany, urzeka nie tylko nas, ale też wiele mijających nas osób. A Grześ bardzo dobrze znosi nawet kilkudziesięciominutowe odcinki pokonywane w nosidle. Lubi patrzeć na drzewa, w niebo itp. Nie marudzi zbytnio, chociaż dzisiaj nie spał długo ani w nocy, ani w dzień (15 minut drzemki w samochodzie i dobre pół godziny w nosidle). A że potem na postojach kipi energią… trudno się dziwić.

Wieczorem czujemy się bardzo zmęczeni – ogarnianie naszej doborowej trójki przez cały dzień w trudnych terenowych warunkach daje się nam we znaki… Chłopcy natomiast mają reaktywację – zachowują się jakby w ogóle nie przeszli dzisiaj górskiej trasy. Starsi robią piękne rysunki i świetnie bawią się w swoim towarzystwie, a Grześ ćwiczy chodzenie… oczywiście za rączkę!

Nasz czas: 10:30-17:00, 7 km, 540 m przewyższenia

 

28 sierpnia 2015, piątek

Cudowny letni upał, do 32 st.

Dzisiaj była już dużo lepsza noc – chłopcy pospali 10-11 godzin do 7:00 i obudzili się, mówiąc, że jeszcze za krótko spali… Nie ma to jak górski spacerek!

Ze Sromowców Niżnych na Trzy Korony

Dojeżdżamy do końca drogi (dalej zakaz wjazdu) – parking tutaj kosztuje 12 zł za cały dzień, ale mamy maksymalnie skrócone dojście. Widok na cały masyw Trzech Koron po prostu zapiera dech w piersiach, bo szczyty mamy przed sobą, tylko… jakby nad nami. Zastanawiamy się, jak my dziś tak wysoko wejdziemy!

Sromowce Niżne. Ruszamy.

Sromowce Niżne. Ruszamy.

Dzisiaj idziemy na kolejną klasyczną wycieczkę pienińską. Zmieniamy tylko tradycyjny kierunek. Ok. 150 metrów za schroniskiem skręcamy w prawo i kierujemy się zielonym szlakiem w kierunku Koszarzysk. Trasa prowadzi głównie lasem, co w dzisiejszym upale jest sporą zaletą. Szlak, jak to w Pieninach, biegnie dość stromo pod górę. Najprzyjemniejsze są fragmenty trawersujące zbocza, w otoczeniu naprawdę pięknego, głównie jodłowo-bukowego lasu.

Idziemy przez piękny las jodłowo-świerkowo-bukowy.

Idziemy przez piękny las jodłowo-świerkowo-bukowy.

Chłopaki skaczą pod górę jak małe kozice.

Chłopaki skaczą pod górę jak małe kozice.

Zatrzymujemy się po nieco ponad godzinie i pokonaniu ponad 300 metrów przewyższenia. Siedzimy na próchniejącej kłodzie jodłowej. Kanapki i czekoladki smakują wyśmienicie! Posileni ruszamy dalej.

Upał południa i więcej nasłonecznionych polan sprawiają, że Sebuś trochę traci rezon. Po dojściu do rozstaju szlaków w siodle na Polanie Koszarzyska decydujemy, że na planowany wypad pod Zamek Pieniński M. podejdzie sama. R z chłopcami mozolnie pokonuje kolejne 100 metrów wzniesienia przez polanę Koszarzyska i dalej przez las, niemal ciągnąc za sobą Sebunia. M w tym czasie szybciutko dociera pod zamek, obfotografowuje go i dogania chłopaków, którzy popasają nieopodal punktu sprzedaży biletów na szczyt. Siły wracają Sebusiowi przy kasie, gdy wbijamy pieczątki do naszych książeczek GOT i kupujemy pamiątkowy medal za wejście na Trzy Korony.

Koszarzyska - chłopaki skręcają w lewo na Trzy Korony.

Koszarzyska – chłopaki skręcają w lewo na Trzy Korony.

...a M. idzie w prawo do ruin zamku pienińskiego.

…a M. idzie w prawo do ruin zamku pienińskiego.

Ruin zamku strzeże figura Św. Kingi.

Ruin zamku strzeże figura Św. Kingi.

Ruiny zamku pienińskiego (XIII w.).

Ruiny zamku pienińskiego (XIII w.).

Wejście na szczyt Okrąglicy (982 m n.p.m., najwyższy szczyt Pienin właściwych) to metalowe kładki i schodki porządkujące ruch turystyczny przez oddzielenie barierkami wchodzących od schodzących. Turystycznym purystom takie rozwiązanie może przeszkadzać, ale dla dzieci to fantastyczna atrakcja. Dzisiaj ruch jest tutaj duży, ale bez wyraźnych przestojów. Chwileczkę czekamy przed samą platformą szczytową, która jest trochę zatłoczona (podobno czasami czeka się przed wejściem na nią nawet 40-50 minut…). Widok jest wart wysiłku, a dodatkową satysfakcję sprawia sam fakt wejścia na ten najwyższy punkt, który widzieliśmy z dołu!

Idziemy do punktu widokowego na Okrąglicy.

Idziemy do punktu widokowego na Okrąglicy.

Dunajec mógłby być fotomodelką...

Dunajec mógłby być fotomodelką…

Widok na północny zachód.

Widok na północny zachód.

Na Okrąglicy. Chłopcy wypatrzyli nawet nasz samochód.

Na Okrąglicy. Chłopcy wypatrzyli nawet nasz samochód.

Nieco poniżej punktu sprzedaży biletów robimy dłuższy postój na ławeczkach. Po zjedzeniu reszty zapasów starsi chłopcy wylegują się na ławkach, a Grześ zwiedza okolicę (i uczy się – chi chi – sikać na stojąco).

Schodzimy bardziej popularnym szlakiem. Najpierw na Przełęcz Szopka, zwaną też przez zasapanych turystów Chwała Bogu, a potem zakosami do Wąwozu Szopczańskiego. W górnej części szlaku zejściowego mijamy piękne polany z widokami m.in. na Pieniny i Tatry. Niżej zachwyca nas wąwóz i jego otoczenie. Przypomina się nam Dol. Kościeliska, chociaż w Pieninach jak zwykle wszystko jest bardziej kameralne. Pienińskie szlaki dają popalić podczas wchodzenia, ale zejścia wydają się cudownie krótkie. Zejście do schroniska zajęło nam mniej niż godzinę.

Schodzimy w kierunku Przełęczy Chwała Bogu.

Schodzimy w kierunku Przełęczy Chwała Bogu.

Ostrożeń głowacz. Tymo wypatrzył i nauczył nas nazwy.

Ostrożeń głowacz. Tymo wypatrzył i nauczył nas nazwy.

Taterki nasze wychylają się zza drzew.

Taterki nasze wychylają się zza drzew.

Zejście w kierunku Wąwozu Szopczańskiego.

Zejście w kierunku Wąwozu Szopczańskiego.

Wąwozem Szopczańskim.

Wąwozem Szopczańskim.

Daleko przed nami majaczy Czerwony Klasztor.

Daleko przed nami majaczy Czerwony Klasztor.

Schronisko Trzy Korony zaskakuje nas bardzo pozytywnie. Bryła budynku jest oryginalnie wyciągnięta w górę, podobnie jak pienińskie szczyty. Z tarasu przed wejściem rozlega się chyba jeden z ładniejszych widoków w polskich górach. My jednak wchodzimy do środka i jemy w jadalni, bo tutaj jest chłodno i… mamy krzesełko do karmienia! Pałaszujemy ze smakiem „baraninówkę”, czuli zupę gulaszową z baraniną i pyszne zestawy z kotletami lub wyprażanym serem. Poprawiamy pierogami z jagodami, a chłopcy lodami – a co – należy nam się!

Schronisko Trzy Korony w pięknej oprawie.

Schronisko Trzy Korony w pięknej oprawie.

Tam byliśmy! Jak miło na to patrzeć przy lodach...

Tam byliśmy! Jak miło na to patrzeć przy lodach…

Na koniec już króciutkie zejście do Sromowców Niżnych. Po drodze zaglądamy do pawilonu wystawowego PPN, obok którego uwagę Tymusia przykuwa alpinarium z kilkunastoma gatunkami pienińskich roślin. Kupujemy sobie pamiątkowe karty do gry ze zdjęciami z Pienin, a starsi chłopcy florystyczne pamiątki. R. kupuje jeszcze w miejscowym sklepie wodę i pieczywo i możemy wsiadać do samochodu.

Pawilon wystawowy PPN.

Pawilon wystawowy PPN.

Trzy Korony na pożegnanie.

Trzy Korony na pożegnanie.

Nasz czas: wycieczka zajęła nam 7 godzin (10:20–17:20). Pokonaliśmy ponad 600 m przewyższenia i 8 km szlaków!

Podsumowując, na gorące dni możemy polecić przejście pętli szlaków wokół Trzech Koron właśnie w obranym przez nas kierunku. Dzięki temu w dzisiejszym skwarze większą część trasy pokonywaliśmy w cieniu, nawet w odkrytym w wielu miejscach wąwozie (dzięki przesunięciu się słońca ku zachodowi). A nasze dzieci dziś znowu spisały się na medal. Podejście – wiadomo – każdemu trochę daje się we znaki. Ale schodząc, chłopcy pędzili w tempie dorosłych i z uśmiechem na ustach. Grzesiulek dwa razy zdrzemnął się po 40-50 minut. Tutaj świetnie sprawdza się nasze „wypasione” nosidełko z wygodną „poduszeczką”, na której nasz Skarbek może oprzeć sobie główkę.

 

29 sierpnia 2015, sobota

Gorąco i duszno, nad Tatrami kłębią się chmury, do 28 st.

Z racji prognozowanej możliwości burz i kłębiących się chmur na horyzoncie, zmieniamy pierwotne plany. Zamiast wyprawy na Wysoką ruszamy w stronę Niedzicy.

Rejs po Zalewie Czorsztyńskim

Dojeżdżamy na parking obok plaży, skąd idziemy prosto do przystani statków. Zdążamy w sam raz na rejs o 11:00. Na statku Harnaś nie ma problemu ani z wjazdem, ani z zajęciem miejsca z wózkiem dziecięcym (mamy porównanie z rejsem po Śniardwach dwa tygodnie temu). Płyniemy na przednim, niższym pokładzie, ale spacerujemy też po górnym, większym, pod którym znajduje się spora kawiarnia.

Gotowi na rejs po Jeziorze Czorsztyńskim.

Gotowi na rejs po Jeziorze Czorsztyńskim.

Widoki są przepiękne. Robimy sporą pętlę, podpływając pod oba zamki – Czorsztyński i Niedzicki. Wysłuchujemy dość długiego (choć interesującego) nagrania o historii powstania akwenu oraz o tutejszych warowniach. Na brzegach bardzo widoczny jest niski poziom wody – kilka metrów mniej niż zwykle, co przy sporej powierzchni jeziora oznacza naprawdę duży deficyt wody.

Płyniemy na drugi koniec Jeziora Czorsztyńskiego.

Płyniemy na drugi koniec Jeziora Czorsztyńskiego.

Mijamy Zamek Czorsztyński (XIII-XVII w.).

Mijamy Zamek Czorsztyński (XIII-XVII w.).

Z każdą chwilą widoki są inne.

Z każdą chwilą widoki są inne.

Malowniczości Jeziorowi Czorsztyńskiemu odmówić nie sposób.

Malowniczości Jeziorowi Czorsztyńskiemu odmówić nie sposób.

Zamek Niedzicki (XIV w.) w pełnej krasie.

Zamek Niedzicki (XIV w.) w pełnej krasie.

Starszaki są bardzo zadowolone – podoba im się dosłownie wszystko. Lody kupione w kawiarni pod pokładem są dopełnieniem szczęścia. Grześ przez pół godziny spaceruje za rączkę po wszystkich zakamarkach statku. Szczególnie podoba mu się… piesek podróżujący z jednym z turystów, Grześ ze zrozumieniem woła „au, au” i koniecznie chce dotknąć czworonoga. Na koniec zjada ładnie jogurcik.

Grześ na Jeziorze Czorsztyńskim.

Grześ na Jeziorze Czorsztyńskim.

Strategiczne miejsce przy kole ratunkowym.

Strategiczne miejsce przy kole ratunkowym.

W południe jesteśmy już na lądzie. Grześ musi się zdrzemnąć, więc R. prowadzi go na spacer w kierunku zamku i zapory. A w tym czasie M. proponuje chłopcom kąpiel w Jeziorze Czorsztyńskim. Oczywiście nie trzeba ich długo prosić. Kąpielisko jest ładnie zorganizowane (przebieralnie itp.), ale dno kamieniste i bardzo muliste – cóż, przecież nie jest to mazurskie jezioro. Potem wszyscy posilamy się kanapkami przygotowanymi z myślą o górskiej trasie i ruszamy… w góry, zwiedzanie zamku i spacer po zaporze zostawiając sobie na inną (zimową?) okazję.

Wyższy stopień znajomości z Jeziorem Czorsztyńskim.

Wyższy stopień znajomości z Jeziorem Czorsztyńskim.

Zamek Niedzicki (XIV w.)

Zamek Niedzicki (XIV w.)

Zamek Niedzicki widziany z zapory.

Zamek Niedzicki widziany z zapory.

Do Bacówki pod Bereśnikiem

W nieco ponad pół godziny transferujemy się do Szczawnicy. Parkujemy obok Muzeum Uzdrowiska i ruszamy w górę. Dosłownie, bo droga jest stroma zupełnie jak w Pieninach, chociaż to już Beskid Sądecki. R. trochę wyścigowym tempem wchodzi z jęczącym dzisiaj mocno Grzesiem, a potem przed schroniskiem czeka na resztę ferajny. Dzisiaj Sebuś ma chyba kryzys, bo strasznie ciężko go wciągnąć w górę, do tego z byle powodu marudzi… Oj, potrafi czasem wyprowadzić z równowagi…

Ruszamy ze Szczawnicy do Bacówki pod Bereśnikiem.

Ruszamy ze Szczawnicy do Bacówki pod Bereśnikiem.

Pieniny za nami, przed nami Beskid Sądecki.

Pieniny za nami, przed nami Beskid Sądecki.

Oto i Bereśnik.

Oto i Bereśnik.

W schronisku już w komplecie zamawiamy pierogi i naleśniki. Niestety, na jedzenie czeka się trochę długo, ale warto, bo jest domowe i pyszne, zwłaszcza naleśniki – oryginalny miejscowy naleśnik zawinięty na kiełbasie i pyszne owocowe z dużą ilością bitej śmietany. W schronisku Sebuś cudownie odzyskuje siły. Za to Grześ już nie jęczy, tylko wyje… chyba będą rosły kolejne zęby. Dzisiaj w każdym razie zebrał kolejne punkty do Odznaki Wyjca Górskiego, na razie ma popularną, ale kto wie, czy nie zbierze jutro na małą brązową!

Bacówka pod Bereśnikiem.

Bacówka pod Bereśnikiem.

Schronisko jest przepięknie położone. Widok na Pieniny prześliczny (dzisiaj, niestety, nie widać na dalszym planie Tatr, ale i tak jest pięknie). Może przydałoby się odnowić to i owo, ale nie będziemy się czepiać, bo atmosfera górska jest.

R. z marudzącym Grzesiem robi jeszcze szybki wypad na Bereśnik. Grześ w tym czasie spokojnie zasypia. Niestety, szlak nie prowadzi na sam szczyt, tylko leśną drogą obok, a widoki na Małe Pieniny są podobno kawałek dalej. R musi jednak wracać, żeby nie opóźniać zejścia. Wracamy tą samą drogą. Droga powrotna jest bardzo przyjemna. Szczególnie urocze są odcinki szlaku prowadzące ścieżynką przez polany z widokami na Pieniny i obok opuszczonego gospodarstwa przez stary sad owocowy (śliwki węgierki już prawie dojrzały – pycha!). Wcześniej podczas wejścia młodsi chłopcy marudzili chyba głównie z powodu uciążliwego upału – nasz stok miał wystawę południowo-zachodnią, więc nasłonecznienie razem ze sporym nachyleniem dało nam popalić – dosłownie.

Tymo wypatrzył dziewięćsiły.

Tymo wypatrzył dziewięćsiły.

Powrót spod Bereśnika do Szczawnicy.

Powrót spod Bereśnika do Szczawnicy.

Powrót spod Bereśnika do Szczawnicy.

Powrót spod Bereśnika do Szczawnicy.

Przed nami Pieniny i wijący się Dunajec.

Przed nami Pieniny i wijący się Dunajec.

Nasz czas: dzisiejsza trasa to w sumie spacerek – łącznie tylko nieco ponad 4 kilometry i ponad 200 m przewyższenia. Wejście z chłopcami w godzinę i 10 minut, zejście w 50 minut. Wypad w okolice szczytu Bereśnika to dodatkowe 25 minut.

Obie dzisiejsze wycieczki zajęły razem sporo czasu. Wyjechaliśmy z domu o 10:20, a wróciliśmy o 18:20. Chłopcy jak to zwykle od razu odzyskali energię i roznosili nasze dwa pokoiki. A my… po takim całym dniu na dużych obrotach z naszą trójeczką czujemy się bardziej zmęczeni niż po trasie na Rysy czy Orlą Perć! Naprawdę! A na dodatek nie bardzo mamy jak odpocząć, bo towarzystwo czeka na kolację, kąpiel itp., a potem jeszcze długo siedzimy nad komputerami, zapisując wspomnienia oraz selekcjonując i podpisując zdjęcia.

 

30 sierpnia 2015, niedziela

Prawdziwy żar leje się z nieba, do 34 st.

Dzisiejsza wyprawa to prawdziwe ukoronowanie naszego pobytu w Pieninach. Z racji długiej trasy i prognozowanych upałów wstajemy dość wcześnie i punktualnie o 8:00 meldujemy się na śniadaniu. Poranne ogarnianie z naszą ferajną trochę zajmuje, więc ostatecznie wyjeżdżamy prawie o wpół do dziesiątej, ale to i tak świetny wynik.

Przez Wąwóz Homole na Wysoką i Durbaszkę

Na parkingu w Jaworkach meldujemy się punktualnie o 10:00. Do wylotu Wąwozu Homole stąd jest ok. 200 metrów. Okolica objęta jest ochroną rezerwatową. Idziemy wzdłuż pięknego potoku Kamionka. Jego koryto początkowo jest wyrzeźbione w nagich skałach. Wokół mamy piękne skaliste ściany wąwozu, czasami ponadstumetrowej wysokości. Przypomina nam się Dolina Białego i Strążyska w Tatrach. Wyżej nasza ścieżka miejscami prowadzi po metalowych mostkach i schodkach, wielokrotnie przekraczając koryto potoku. Wyjątkowo niski stan wody pozwala nam przechodzić na drugą stronę prosto po kamieniach. To dodatkowa atrakcja dla chłopców.

Przed wejściem do Wąwozu Homole.

Przed wejściem do Wąwozu Homole.

Wąwóz Homole - wchodzimy.

Wąwóz Homole – wchodzimy.

Wąwóz Homole.

Wąwóz Homole.

Dnem płynie urokliwa Kamionka.

Dnem płynie urokliwa Kamionka.

Droga się nie dłuży i po kilkudziesięciu minutach jesteśmy już w pobliżu górnej stacji wyciągu, którym można zjechać do Jaworek. R z Sebusiem i Grzesiem skręcają w prawo w kierunku Wysokiej, a M. z Tymem podchodzi jeszcze kilkadziesiąt metrów na punkt widokowy. Teraz mamy kilkaset metrów niemal płaskiego odcinka szlaku prowadzącego szeroką drogą leśną.

Można zjechać wyciągiem w dół, my wolimy pieszo i dalej w górę.

Można zjechać wyciągiem w dół, my wolimy pieszo i dalej w górę.

Postój robimy po niespełna godzinie w pobliżu Rówienki, na skałach przy potoku. Chłopcy świetnie się ogarniają. Sami niosą swoje zapasy, które na postojach chętnie zjadają. Wędrówka z nimi to prawdziwa przyjemność. Żeby nie było za różowo, Grześ wymaga na postojach całej naszej uwagi. Ciągle chce chodzić, a właściwie czasami sam nie wie, czego chce… To trochę przez rosnące kolejne zęby, a trochę z racji swojego wieku. Możemy go jednak pochwalić, że bez problemu robi siusiu w warunkach terenowych. Nie zawsze dokładnie wtedy, kiedy byśmy chcieli (dziś zasikuje sobie całe skarpetki i buty…), ale jednak.

Postój w drodze na Wysoką.

Postój w drodze na Wysoką.

Po minięciu bazy namiotowej SKPB z Łodzi zaczynamy właściwe podejście. Szlak prowadzi przez przepiękne, widokowe tereny wypasowe, m.in. Polanę pod Wysoką. Od tego miejsca dzisiaj przez cały dzień będą nam towarzyszyć widoki na pasmo Radziejowej w Beskidzie Sądeckim i na Pieniny. Niestety, bardzo daje się nam we znaki lejący się z nieba żar (bo drzew tutaj jak na lekarstwo). Mimo to dzięki śmiesznym dialogom o smerfach i śpiewaniu niezbyt mądrych piosenek udaje nam się dość sprawnie dojść do granicy kolejnego rezerwatu („Wysokie Skałki”).

Okolice Polany pod Wysoką.

Okolice Polany pod Wysoką.

Tutaj mamy już miejscami trochę cienia, ale za to droga staje się jeszcze bardziej stroma. Miejscami naprawdę bardzo łatwo o pośliźnięcie (nie chcielibyśmy tędy schodzić, zwłaszcza po deszczu!). Mimo to chłopcy bardzo dzielnie prą naprzód i wkrótce meldujemy się na rozdrożu przy granicy słowackiej. Stąd już wzdłuż granicy wchodzimy po skałach i metalowych schodkach na szczyt Wysokiej (1050 m n.p.m.). Nie licząc odpoczynku, weszliśmy tu równo w dwie godziny. Biorąc pod uwagę nasz skład, to świetny czas. Widoki z Wysokiej wynagradzają cały trud włożony w pokonanie tych 500 metrów przewyższenia. Czujemy się tutaj jak ptaki. Szczególnie pięknie prezentują się pienińskie szczyty. Jednak z racji sporej ilości ludzi i braku miejsca do bezpiecznego chodzenia dla Grzesia, schodzimy na odpoczynek w okolice zakrętu szlaku. Pokrzepieni nabieramy sił do dalszej wędrówki.

Jedną nogą w Polsce, jedną na Słowacji.

Jedną nogą w Polsce, jedną na Słowacji.

Na Wysokiej (Wysokich Skałkach) - 1050 m n.p.m.

Na Wysokiej (Wysokich Skałkach) – 1050 m n.p.m.

Widok z Wysokiej w kierunku Tatr.

Widok z Wysokiej w kierunku Tatr.

Jak ptaki...

Jak ptaki…

Kapralowa Wysoka. Tym razem stajemy na postój.

Kapralowa Wysoka. Tym razem stajemy na postój.

Bardzo dobrze, że wypatrzyliśmy w przewodniku Nyki wariant powrotu przez Durbaszkę, bo dzięki temu uniknęliśmy uciążliwego schodzenia stromym i dość mocno zatłoczonym szlakiem. Na naszej drodze mieliśmy tylko na samym początku jedno bardziej strome i niewygodne miejsce. Wędrówka pięknym widokowym grzbietem to prawdziwa przyjemność. Towarzyszą nam cudne widoki na Tatry, Pieniny i Pasmo Radziejowej. Z radością witamy górną stację wyciągu orczykowego w okolicy szczytu Durbaszki. To znak, że obiad już blisko!

Idziemy w kierunku Durbaszki.

Idziemy w kierunku Durbaszki.

No, niektórzy jadą w kierunku Durbaszki.

No, niektórzy jadą w kierunku Durbaszki.

Widoki na masyw Radziejowej.

Widoki na masyw Radziejowej.

Okolice Durbaszki (934 m n.p.m.).

Okolice Durbaszki (934 m n.p.m.).

Zbiegamy przyjemną łąką wprost do Ośrodka Szkolno-Wypoczynkowego pod Durbaszką. To spory budynek, mieszczący blisko sto miejsc noclegowych, nastawiony głównie na obsługę grup uczniów i młodzieży. Dla nas najważniejsza jest dzisiaj kuchnia i jadalnia. Pod tym względem ośrodek wypada świetnie. Jemy pyszny żurek oraz pierogi z mięsem i jagodami. Ceny bardzo przystępne, a jakość na wysokim poziomie. Inni goście, których, o dziwo, jest niewielu (może warto byłoby zadbać o reklamę przy szlaku na Wysoką…) zajmują miejsca na dworze. My okupujemy ładnie odnowioną salę kominkową, w której panuje przyjemny chłód. Świeżo wyremontowane toalety przy wejściu dopełniają dobrego wrażenia. O jakości noclegów się nie wypowiadamy, ale ośrodek wydaje się bardzo atrakcyjny. Zwłaszcza w zimie, bo tuż obok jest spory orczyk (ponad sto metrów różnicy wzniesień).

Schodzimy z Durbaszki w kierunku Jaworek.

Schodzimy z Durbaszki w kierunku Jaworek.

Schodzimy z Durbaszki w kierunku Jaworek.

Schodzimy z Durbaszki w kierunku Jaworek.

Schronisko pod Durbaszką.

Schronisko pod Durbaszką.

Chcąc nie chcąc, ruszamy dalej w dół drogą dojazdową do ośrodka. Wije się ona po pięknych widokowo pastwiskach. Cały czas przed nami widoki na pasmo Radziejowej z Przehybą i Bereśnikiem, który odwiedziliśmy wczoraj. Zejście zajmuje jeszcze kilkadziesiąt minut. Droga dołącza do asfaltu dosłownie kilkadziesiąt metrów poniżej parkingu, gdzie czeka nasza bryka. Na dole meldujemy się o 17:30.

Zejście do Jaworek.

Zejście do Jaworek.

Zejście do Jaworek.

Zejście do Jaworek.

Zejście do Jaworek.

Zejście do Jaworek.

Nasz czas: przejście tej ponad 9-kilometrowej trasy zajęło nam z odpoczynkami 7 i pół godziny, przewyższenie: niespełna 550 metrów.

W drodze powrotnej zatrzymuje nas spory korek między Szczawnicą a Krościenkiem. Na szczęście wracamy pod nasz wulkan przed 18:20. Dzięki temu R. z chłopcami zdążają jeszcze wjechać wyciągiem na szczyt góry Wdżar, pod którą położony jest nasz hotel. A naprawdę warto, bo widok jest przecudny. Jezioro Czorsztyńskie z oboma zamkami, Tatry, Pieniny… po prostu bajka! Chłopcy wypatrują szczyty Trzech Koron i Wysokiej, na które sami weszli w ostatnich dniach. Robimy zdjęcie z gorczańskim smokiem i doceniamy walory tutejszego ośrodka narciarskiego.

Widoki z góry Wdżar (767 m n.p.m.) - Jezioro Czorsztyńskie i Tatry.

Widoki z góry Wdżar (767 m n.p.m.) – Jezioro Czorsztyńskie i Tatry.

Widoki z góry Wdżar w kierunku Pienin.

Widoki z góry Wdżar w kierunku Pienin.

Widać oba zamki przy Jeziorze Czorsztyńskim.

Widać oba zamki przy Jeziorze Czorsztyńskim.

Tymo z zapałem coś fotografuje.

Tymo z zapałem coś fotografuje.

Musimy wrócić tu w zimie – choćby na kilka dni! Wieczorem pozostaje nam już tylko ogarnianie i pakowanie. Zgodnie stwierdzamy jednak, że takie cztery dni w górach to wspaniały pomysł na zakończenie wakacji!

Mazury część II – Jeziora: Śniardwy, Niegocin, Ołów, Bełdany, Łuknajno i inne

9 sierpnia 2015, niedziela

Rano burze, potem nieco chłodniej, 25 stopni

A jednak można powitać z radością zachmurzone niebo na wakacjach. Po wczorajszym ukropie chmury za oknem i odgłosy burzy witamy niemal brawami. Rano pada i nie bardzo da się gdziekolwiek pójść, więc R. z chłopcami jedzie do Mikołajek i robi uzupełniające zakupy. Potem idziemy na obiad do naszej tawerny. Dopiero po podwieczorku Grzesia wybieramy się na wycieczkę.

Nasza marina po burzy.

Nasza marina po burzy.

Przed wycieczką trzeba zatankować. Sebuś wybrał pierogi ruskie.

Przed wycieczką trzeba zatankować. Sebuś wybrał pierogi ruskie.

Korzystając z chłodniejszego dnia, dziś jedziemy do Kosewa Górnego obejrzeć fermę zwierząt jeleniowatych, prowadzoną przez PAN. Placówka zajmuje się badaniami nad jeleniami szlachetnymi, jeleniami sika oraz danielami, można tu spotkać też pasące się muflony. Nie jest to co prawda miejsce tak przyjazne dzieciom jak Park Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie (pod koniec zwiedzania Sebuś i inne młodsze dzieci wydają się już trochę znudzone), ale z drugiej strony możliwość oglądania pasących się zwierząt w prawie-naturalnym środowisku to atrakcja jedyna w swoim rodzaju. Gisiek zwiedza w nosidle – oglądanie fermy ma charakter mocno terenowy, więc pokonanie trasy wózkiem byłoby bardzo trudne – w końcu, znużony, zasypia.

Kosewo - ferma jeleniowatych. Zwierzęta pasą się na pięknie położonych pastwiskach letnich.

Kosewo – ferma jeleniowatych. Zwierzęta pasą się na pięknie położonych pastwiskach letnich.

Idziemy w zwartej grupie - ma przypominać stado.

Idziemy w zwartej grupie – ma przypominać stado.

Najpierw spotykamy jelenie szlachetne.

Najpierw spotykamy jelenie szlachetne.

Potem stado jeleni sika.

Potem stado jeleni sika.

Budynek IP PAN, mieszczący małe muzeum.

Budynek IP PAN, mieszczący małe muzeum.

Można tu obejrzeć kolekcję poroży.

Można tu obejrzeć kolekcję poroży.

To prawie jak szałas!.

To prawie jak szałas!.

Na koniec idziemy oglądać daniele.

Na koniec idziemy oglądać daniele.

Daniele pozwalają podejść całkiem blisko.

Daniele pozwalają podejść całkiem blisko.

Wracamy dość późno, więc czasu starcza tylko na wieczorny orczyk. Kąpiel w jeziorze zostawimy już na jutro.

Wieczorami po prostu padamy na twarz. Grześ ostatnio zrobił się bardzo absorbujący. Jest w ciągłym ruchu, wchodzi wszędzie tam, gdzie nie trzeba i frustruje się, gdy tylko nie pozwala mu się robić tego, na co ma akurat ochotę, głośno wyrażając przy tym swoje niezadowolenie. A nie zawsze wie, na co ma ochotę. Wtedy też ryczy. A starsi chłopcy też cały czas mają swoje potrzeby. O rety… Rośnij, Grzesiu, rośnij!


10 sierpnia 2015, poniedziałek

Nareszcie komfort termiczny, do 25 stopni, niewielkie zachmurzenie

Dziś wycieczka do Popielna – niewielkiej wioski nad Jeziorem Śniardwy. Popielno jest znane z hodowli konika polskiego, prowadzonej przez stację badawczą PAN. Lubimy takie atrakcje. Jest kameralnie i zielono. Już sam dojazd jest atrakcyjny – przeprawiamy się przez Jezioro Bełdany niewielkim promem, mieszczącym zaledwie trzy samochody. Wokół biało od żaglówek – w najbliższym otoczeniu naliczamy ich aż 20!

Promem przez Bełdany - płyniemy do Wierzby.

Promem przez Bełdany – płyniemy do Wierzby.

W Popielnie parkujemy tuż obok zabytkowego XIX-wiecznego budynku spichlerza, w którym obecnie działa muzeum. Na pastwiskach dookoła można zobaczyć głównych bohaterów Popielna – koniki polskie ze stada stajennego. Oprócz nich są jeszcze dziko żyjące zwierzęta na rozległych terenach rezerwatu. Patrząc na koniki polskie, przypominamy sobie naszą wizytę we Floriance na Roztoczu. Byliśmy tam wtedy z dwuletnim Tymusiem i też oglądaliśmy te zwierzęta. Koniki polskie są dalekimi potomkami niegdyś dziko żyjących tarpanów – ostatnie sztuki przetrwały właśnie w zwierzyńcu Zamojskich na Roztoczu.

Zabytkowy spichlerz (XIX w.), mieszczący muzeum w Popielnie.

Zabytkowy spichlerz (XIX w.), mieszczący muzeum w Popielnie.

Stajnie w Popielnie.

Stajnie w Popielnie.

Wypatrujemy koników polskich.

Wypatrujemy koników polskich.

Ten chyba ma ognisty temperament.

Ten chyba ma ognisty temperament.

Chcemy wykupić chłopcom lekcję jazdy konnej, ale niestety wszystkie dzisiejsze terminy są już zarezerwowane. W związku z tym ruszamy na jedną z dwóch poprowadzonych w okolicach Popielna ścieżek dydaktycznych. Chłopcy ruszają dziarsko, „doładowani” lodami kupionymi w barze w Porcie Popielno. Z drogi wypatrujemy zabytkowe mazurskie chaty z początku XX w. Spacer mamy miły, ale ścieżka nie jest nijak oznaczona. Nawet pani z muzeum nie jest nam w stanie powiedzieć, jak mamy iść. No to kto ma wiedzieć? Posiłkujemy się telefonicznym zdjęciem schematu przebiegu ścieżki i mapą internetową. Nieco skracamy trasę z powodu prac leśnych. Grześ smacznie śpi w wózku.

Zabytkowe 100-letnie chałupy.

Zabytkowe 100-letnie chałupy.

W poszukiwaniu ścieżki dydaktycznej.

W poszukiwaniu ścieżki dydaktycznej.

Tymo coś zapamiętale fotografuje.

Tymo coś zapamiętale fotografuje.

Po spacerze wszyscy jesteśmy jednomyślni: trzeba się wykąpać! Jesteśmy przecież nad brzegiem największego jeziora Polski, więc okazja nie byle jaka. Kąpielisko w Popielnie jest wprost stworzone dla dzieci. Łagodne piaszczyste zejście, długa płycizna pełna nagrzanej wody, obok malowniczy porcik jachtowy. Starsi chłopcy pływają jak małe rybki. Gisiek z zapamiętaniem brodzi nóżkami przy brzegu i próbuje wszystkiego, co można znaleźć na piachu – od kamieni po patyki. O nie!

Kameralny porcik w Popielnie.

Kameralny porcik w Popielnie.

Kąpiel w Jeziorze Śniardwy.

Kąpiel w Jeziorze Śniardwy.

Ideał mazurskiego kąpieliska.

Ideał mazurskiego kąpieliska.

Po kąpieli z chęcią pałaszujemy smaczny obiad w przyportowym barze – kartacze, pierogi, naleśniki – dla każdego coś dobrego.

Po tych wszystkich atrakcjach Grześ już się rozmarudza, więc z bólem serca rezygnujemy z dokładniejszego zwiedzania stacji. Szczególnie szkoda nam, że nie udaje się zobaczyć jedynej w Polsce hodowlanej fermy bobrów. No nic, może następnym razem.

Wracamy tą samą drogą.

Wracamy tą samą drogą.

Po południu – ta dam! – R. ze starszymi chłopcami idzie na rundkę kajakiem po Jeziorze Tałty. Tymo pływał już w zeszłym roku na obozie letnim i z wiosłowaniem radzi sobie całkiem dobrze, ale dla Sebusia to pierwszy raz. M. próbuje położyć Gisia spać w domu, ale próby spalają na panewce. Ładuje więc obywatela do wózka i bawi się w paparazzo – strzela chłopakom kilka pamiątkowych fotek z pomostu. Wiosłują naprawdę przyzwoicie, więc wstydu nie ma! Już nie możemy się doczekać, aż wreszcie będziemy mogli wybrać się na spływ z prawdziwego zdarzenia całą rodziną!

Panowie popłynęli - ten malutki kajaczek to oni.

Panowie popłynęli – ten malutki kajaczek to oni.

Dzielni kajakarze z Jeziora Tałty.

Dzielni kajakarze z Jeziora Tałty.

Dzielni kajakarze z Jeziora Tałty.

Dzielni kajakarze z Jeziora Tałty.


11 sierpnia 2015, wtorek

Powrót upału, ale w przyjemnej wersji, do 31 st.

Giżycko

Będąc na Mazurach, nie sposób tu nie przyjechać. To w końcu jeden z największych tutejszych kurortów. A Twierdza Boyen to obowiązkowy punkt programu zwiedzania tego miasta, zwłaszcza z dziećmi. Ale po kolei.

Wjeżdżając do miasta, zatrzymujemy się, żeby zrobić zdjęcie unikatowemu obrotowemu mostowi (XIX w.) nad Kanałem Łuczańskim. Przy okazji spoglądamy na tutejszy zamek krzyżacki – po odnowieniu i dobudowaniu trzech skrzydeł i kolejnej baszty to teraz nowoczesny Hotel St. Bruno. Styl budowli uległ nieznacznej zmianie, ale w sumie lepsze to niż powolne popadanie zabytku w ruinę.

Giżycko. Ręczna konstrukcja obrotowa mostu sięga korzeniami XIX w.

Giżycko. Ręczna konstrukcja obrotowa mostu sięga korzeniami XIX w.

Potem przyjeżdżamy w okolice portu i plaży miejskiej. Parkujemy na ogromnym darmowym parkingu przy ul. Kolejowej. Są bezpłatne toalety i da się znaleźć nawet miejsce w cieniu! Wow! Ale człowiekowi niewiele do szczęścia potrzeba:) Ruszamy oczywiście prosto na plażę nad Jeziorem Niegocin. R. z Grzesiem zostaje w cieniu, a starszaki z M. idą się wykąpać. Cała plaża jest duża i przyjemna. Kąpielisko jednak nie jest najlepsze – kamieniste i zatłoczone – ale chłopakom to wystarcza do szczęścia. Grześ baraszkuje na trawce w cieniu, bawiąc się patykami, trawą itp., a R. próbuje zapobiec połknięciu kawałków patyków, petów i innych śmieci 😉

Najpierw na plażę! Sebuś - siłacz - trzyma napis.

Najpierw na plażę! Sebuś – siłacz – trzyma napis.

Kąpiel w Jeziorze Niegocin.

Kąpiel w Jeziorze Niegocin.

Tuż po południu idziemy na obiad. Nie mamy już czasu na poszukanie lepszego lokalu (Grześ jest już bardzo głodny), więc lądujemy w barze przy plaży. Jakość zarówno lokalu, jak i jedzenia pozostawia wiele do życzenia, chłopcy jednak cieszą się z pizzy. Największym problemem są tylko wszędobylskie osy (dokuczają z dnia na dzień coraz bardziej, także w naszym domku) i marudzący przy jedzeniu Grześ.

Czekając na obiad...

Czekając na obiad…

Po obiedzie idziemy na krótki spacer. Przede wszystkim odwiedzamy giżyckie długie betonowe molo. Bardzo podobają nam się widoki na plażę i jezioro. To naprawdę przyjemne miejsce. Przez kładkę nad portem i linią kolejową wracamy do samochodu. Chłopcy na chwilę zatrzymują się z M. przy miłej fontannie na nowym osiedlu, a R. w tym czasie załatwia pilne zakupy w aptece. Grześ jest bardzo marudny, bo nie pospał sobie (chłopcy obudzili go po kilkunastu minutach drzemki w samochodzie, wrrr…), więc rezygnujemy z wejścia na wieżę ciśnień, która obecnie jest pięknym punktem widokowym. Zadowalamy się widokami z molo i kładki, przez którą wracaliśmy do miasta.

Spacer betonowym molo. Powrót umożliwia kładka dla pieszych.

Spacer betonowym molo. Powrót umożliwia kładka dla pieszych.

Port w Giżycku.

Port w Giżycku.

A to molo prawie-z-lotu-ptaka.

A to molo prawie-z-lotu-ptaka.

Wyjeżdżając, trafiamy na moment, kiedy kanałem przepływają jachty i statki, a most jest obrócony – dzięki temu utrwalamy go także w tej pozycji. Konstrukcja pochodzi z końca XIX w. i jest to jedyne takie rozwiązanie w Polsce!

Twierdza Boyen

To miejsce absolutnie trzeba odwiedzić. Pruska twierdza z połowy XIX w. jest nieźle zachowana, a przede wszystkim bardzo dobrze zagospodarowana i w przyjazny sposób udostępniona dla zwiedzających (czego zupełnie nie można było powiedzieć o Wilczym Szańcu). Parking za darmo, bilety nie odstraszają ceną, w dodatku mamy zniżkę dzięki Karcie Dużej Rodziny. Przy poszczególnych obiektach umieszczono informacje na ich temat (czego bardzo brakowało w Gierłoży).

Twierdza Boyen dziś będzie nasza!.

Twierdza Boyen dziś będzie nasza!.

Wycieczkę zaczynamy od… lodów! To zawsze poprawia humory i dodaje sił. Chłopcom szczególnie podoba się wchodzenie do wnętrza udostępnionych do zwiedzania budynków, na przykład piekarni z nieźle zachowanymi pozostałościami pieca. Ciekawe jest dla nas też przyjrzenie się całej strukturze twierdzy. Miała ona nie tylko dobre właściwości obronne, ale też była przygotowana do autonomicznego funkcjonowania przez wiele miesięcy w razie oblężenia. Stąd obecność spichlerzy czy piekarni. Zaskoczyła nas niewielka ilość zwiedzających – pewnie w upały ludzie wolą leżeć na plaży. Naszym zdaniem to miejsce naprawdę trzeba odwiedzić – dla nas to największa atrakcja Giżycka!

Wita groźny wartownik.

Wita groźny wartownik.

Rzut oka na Bramę Giżycką.

Rzut oka na Bramę Giżycką.

STanowisko obserwacyjne. Sebuś sprawdza, co w środku.

Stanowisko obserwacyjne. Sebuś sprawdza, co w środku.

Z góry można docenić ogrom całego założenia.

Z góry można docenić ogrom całego założenia.

Schodzimy z wałów.

Schodzimy z wałów.

Wnętrza mają surowy urok.

Wnętrza mają surowy urok.

Budynek piekarni.

Budynek piekarni.

Znajdujemy dawne piece.

Znajdujemy dawne piece.

Między piekarnią i schronem piechoty.

Między piekarnią i schronem piechoty.

Brama Kętrzyńska.

Brama Kętrzyńska.

Widok na kaponierę i Bramę Giżycką - kończymy zwiedzanie.

Widok na kaponierę i Bramę Giżycką – kończymy zwiedzanie.

Wieczorem jeszcze M. z Tymem kąpią się w jeziorze, a R. z Grzesiem towarzyszy Sebuniowi w jeżdżeniu na orczyku.


12 sierpnia 2015, środa

Upału cd., do 32 st.

Kajakiem na kąpiel

Dzisiaj znowu bardzo upalny dzień, więc M. zostaje przed południem w domu, żeby Grześ wyspał się spokojnie w łóżeczku. R. z chłopcami rusza w tym czasie na nieco dłuższy „rejs” kajakiem. Płyniemy półtora kilometra w kierunku Rynu, a potem cumujemy w miłej zatoczce, gdzie urządzamy sobie kąpiel. Na wodzie o wiele mniej odczuwamy upał. Wracamy po niespełna dwóch godzinach.

Kajakiem po Tałtach bis.

Kajakiem po Tałtach bis.

Kajak nie odpłynie, możemy się kąpać!.

Kajak nie odpłynie, możemy się kąpać!.

Zamek w Rynie i Jezioro Ołów

Zgłodniali jedziemy do Rynu z myślą o obiedzie w zamkowej Restauracji Refektarz. Po wczorajszej walce z osami i niezbyt miłych dla podniebienia daniach postanawiamy zaszaleć – w końcu ta restauracja została zaliczona do grona najlepszych w Polsce. Korzystamy przy okazji z zamkowego parkingu i możemy przejść się po wnętrzach, które pachną historią. W sali restauracyjnej czuje się ducha minionych wieków – tutaj jadali bracia zakonni ponad sześćset lat temu! Ceny trochę zwalają z nóg, chociaż przy odrobinie pomysłowości udaje nam się najeść za 150 zł z napiwkiem. Zamawiamy sandacza (dobry) i pierogi ze szpinakiem, mozzarellą i sosem z suszonymi pomidorami (przepyszne – chłopcy podjadali nam je ze smakiem…). Dla dzieci jest osobne menu – chłopcy jedzą spaghetti (średnie) i pizzę (bardzo dobra – na dodatek obsypana frytkami). Dania dziecięce w rozsądnych cenach, a za symboliczną złotówkę można dokupić pucharek lodowy stylizowany na pajacyka w nagrodę za zjedzony obiad – czegóż chcieć więcej!

Zamek krzyżacki w Rynie (XIV, przeb.).

Zamek krzyżacki w Rynie (XIV, przeb.).

Na kanoniera Grześ jeszcze za mały...

Na kanoniera Grześ jeszcze za mały…

Restauracja Refektarz - w dawnym refektarzu.

Restauracja Refektarz – w dawnym refektarzu.

Posiłek w takich wnętrzach smakuje wyjątkowo.

Posiłek w takich wnętrzach smakuje wyjątkowo.

Na zamkowym dziedzińcu.

Na zamkowym dziedzińcu.

Posileni ruszamy dalej. W mieście załatwiamy krótką wizytę w aptece, zaglądamy do studni ukazującej fragment podziemnego kanału łączącego Jezioro Ryńskie z Jeziorem Ołów. Potem kierujemy się już na kąpielisko miejskie nad Jezioro Ołów. Chłopcy pod okiem R. przez pół godziny nurkują (dosłownie) w wodach jeziora. Kąpielisko jest przyjemne, ale zatłoczone przez miejscowe dzieci i młodzież. M. natomiast ze śpiącym w wózku Grzesiem rusza 5-kilometrową ścieżką rowerowo-spacerową dookoła jeziora. Zwłaszcza zachodnie i północne brzegi akwenu są przyjemnie odludne, a momentami wręcz dzikie. Chłopaki po kąpieli ruszają na spotkanie i tym miłym spacerkiem wzdłuż brzegów jeziora kończymy sympatyczną wizytę w Rynie.

Kolorowy zawrót głowy - plaża miejska w Rynie.

Kolorowy zawrót głowy – plaża miejska w Rynie.

Trasa spacerowo-rowerowa dookoła Jeziora Ołów.

Trasa spacerowo-rowerowa dookoła Jeziora Ołów.

Można znaleźć odludne zakątki.

Można znaleźć odludne zakątki.

Wieczór w Mikołajki Resort

Dzisiaj jedyna w ciągu całego tygodnia dyskoteka dla dzieci w sąsiednim ośrodku, więc nie możemy przepuścić okazji i idziemy na imprezę! Dzieci są zachwycone, szaleją z nami przy dźwiękach hitów z ostatnich lat, a i my lubimy się pobawić – oby częściej były takie okazje. Tymuś już wchodzi powoli w wiek, w którym trochę zaczyna się wstydzić przed innymi… Wieczór kończymy lodami – chyba wszyscy są zadowoleni!

Oj, działo się! Wieczorem nad Jeziorem Kuchenka.

Oj, działo się! Wieczorem nad Jeziorem Kuchenka.

Prawdziwi smakosze.

Prawdziwi smakosze.

 

13 sierpnia 2015, czwartek

Wyraźne ochłodzenie, ale nadal przyjemnie ciepło, do 27 st.

Poranna kąpiel

Dzisiaj po nocnych perturbacjach (pobudki Grzesia i Sebusia) i rannych problemach z muchami (bzyczały nam nad uszami od szóstej rano…) wstajemy trochę później. Powtarzamy wczorajszy poranny scenariusz – tym razem M. idzie z chłopcami wykąpać się w Jeziorze Tałty, a R. usypia Grzesia w domku.

Dzień zaczynamy ... kąpielą w jeziorze!.

Dzień zaczynamy … kąpielą w jeziorze!.

Ruciane-Nida i śluza Guzianka

Wycieczkę do Rucianego zaczynamy od obiadu w przyportowej Tawernie Kolorada. Knajpa przyjemna, jedzenie bardzo dobre, tylko znowu mamy towarzystwo os, które przez ostatnie upały stały się prawdziwą plagą.

Grzesia porwała jakaś syrena.

Grzesia porwała jakaś syrena.

Za to Sebuś złapał najlepszą miejscówę.

Za to Sebuś złapał najlepszą miejscówę.

Po obiedzie ruszamy na spacer. Zaczynamy od obejrzenie sympatycznego portu, po czym ruszamy na spacer do śluzy Guzianka. Idziemy ul. Mazurską, wzdłuż której na szczęście cały czas jest chodnik. Znaczna część spaceru prowadzi przez las, więc jest całkiem przyjemnie, mimo że formalnie to cały czas teren miejski. Zresztą Ruciane-Nida, powstałe z połączenia Rucianego i Nidy, przypomina miasto w niewielkim stopniu. I dobrze!

Port w Rucianem-Nidzie.

Port w Rucianem-Nidzie.

Ponad stuletnia śluza jest świetnie widoczna z mostu. Widzimy żaglówki wypływające po śluzowaniu na Jezioro Bełdany. Potem wrota śluzy przymykają się i… nic! Czekamy zdziwieni, bo kolejka jachtów stoi po obu stronach śluzy. Po chwili jednak tajemnica się wyjaśnia, bo od strony Jez. Bełdany nadpływa statek wycieczkowy, który – zgodnie z żeglarskimi zasadami pierwszeństwa – przepływa poza kolejnością. Obserwujemy cały proces śluzowania – stateczek dość sprawnie unosi się ponad 2 metry na wodzie do poziomu Jez. Guzianka Mała, wrota otwierają się i statek płynie dalej.

Śluza Guzianka.

Śluza Guzianka.

Jachty wypływające na Jezioro Bełdany.

Jachty wypływające na Jezioro Bełdany.

Wszystkie jak jeden mąż ze złożonymi masztami.

Wszystkie jak jeden mąż ze złożonymi masztami.

Teraz statek chce wpłynąć na Jezioro Guzianka.

Teraz statek chce wpłynąć na Jezioro Guzianka.

I udało się! Śluzowanie zakończone powodzeniem.

I udało się! Śluzowanie zakończone powodzeniem.

Obserwowanie pracy śluzy to pierwszorzędna atrakcja dla dzieci. Chłopcy chętnie zostaliby jeszcze z godzinę patrzeć na śluzowania, ale czas już wracać. Na pocieszenie kupujemy w przydrożnym sklepiku lody. Robimy też zdjęcia bunkra położonego tuż obok śluzy – pozostałości stanowisk artyleryjskich z okresu I wojny światowej. Potem ruszamy w drogę powrotną. Chłopcy są świetnymi kompanami, nie marudzą podczas całego ponad czterokilometrowego spaceru. Grześ natomiast przesypia całą atrakcję… Cóż, i tak by jej nie docenił:)

Pozostałości umocnień z okresu I wojny światowej.

Pozostałości umocnień z okresu I wojny światowej.

Wycieczkę kończymy uzupełniającymi zakupami. Szkoda, że nie widzieliśmy całego miasta. Wiemy tylko, że na ul. Dworcowej roztacza się atmosfera nadmorskiego deptaka, ale poza tym miasteczko sprawia wrażenie wtopionego w leśne otoczenie. Bardzo nam się to podoba.

Wojnowo

Wracając, postanawiamy jeszcze zajrzeć do Wojnowa, znanego z klasztoru staroobrzędowców. Po drodze uzupełniamy wiadomości o religii starowierców. Fajnie, że wszystko zaczyna się układać w całość przestrzenno-chronologiczną! Do tej pory pamiętamy wizytę w Wodziłkach na Suwalszczyźnie w 2007 roku z molenną i tradycyjną banią ruską. To takie magiczne miejsca… W Wojnowie oglądamy tutejszy budynek dawnego klasztoru starowierców – obecnie jest tutaj muzeum z wystrojem staroobrzędowego domu modlitwy. To zakątek dla koneserów. Obok klasztoru, na cyplu nad Jeziorem Duś, jest cmentarz starowierców – miejsce „na końcu świata” – bardzo skłaniające do zadumy. Czas karmienia Grzesia zbliża się nieubłaganie, więc jedziemy dalej. Zatrzymujemy się jeszcze tylko na zdjęcia molenny starowierców (20. XX w) i cerkwi prawosławnej (pocz. XX w.). Po drodze widzimy wiele pięknych zagród, niektóre pochodzą nawet z XIX w.

Zespół klasztorny staroobrzędowców w Wojnowie.

Zespół klasztorny staroobrzędowców w Wojnowie.

Klasztor z poł. XIX w.

Klasztor z poł. XIX w.

Cmentarz staroobrzędowców nad Jeziorem Duś.

Cmentarz staroobrzędowców nad Jeziorem Duś.

Cmentarz staroobrzędowców nad Jeziorem Duś.

Cmentarz staroobrzędowców nad Jeziorem Duś.

Opuszczamy teren klasztoru.

Opuszczamy teren klasztoru.

Neogotycka (20. XX w.) molenna w Wojnowie.

Neogotycka (20. XX w.) molenna w Wojnowie.

W Wojnowie jest też cerkiew prawosławna (pocz. XX).

W Wojnowie jest też cerkiew prawosławna (pocz. XX).

Wieczorem

Wszyscy chętnie pałaszujemy kolację, a potem Tymo i Seba z M. zaliczają obowiązkowy orczyk, a R. z Grzesiem ćwiczą chodzenie – nasz maluszek bardzo rozwija się na wyjeździe – coraz lepiej chodzi przytrzymywany za jedną rączkę.


14 sierpnia 2015, piątek

Piękna letnia pogoda, 26 stopni

Koniec naszego wyjazdu zbliża się wielkimi krokami. Zaczęliśmy go w Mikołajkach, więc i kończymy go w Mikołajkach. Ostatnio zwiedzaliśmy Mikołajki z perspektywy lądu, więc teraz czas na wodę! Wybieramy się na rejs statkiem Żeglugi Mazurskiej po Jeziorze Mikołajskim i Jeziorze Śniardwy.

Rano spokojnie jemy śniadanie i wybieramy się dopiero ok. 11:00 – będzie nam brakowało tego życia bez zegarka w ręku… W Mikołajkach parkujemy na znajomym parkingu i idziemy prosto do portu. Szybko kupujemy bilety i hop na pokład! Grzesia karmimy już na statku. Co prawda warunki nie są wymarzone – wkoło ciągle kręcą się ludzie, więc Grześ jest zainteresowany wszystkim, tylko nie jedzeniem, ale jakoś dajemy radę.

02. Wybieramy się w rejs na Jezioro Śniardwy.

02. Wybieramy się w rejs na Jezioro Śniardwy.

03. Takim statkiem będziemy płynęli.

03. Takim statkiem będziemy płynęli.

Statek wypływa o 12:10. Płynie na południe Jeziorem Mikołajskim i przez Przeczkę wypływa na Jezioro Śniardwy, zatacza tam sporą pętelkę i wraca do portu w Mikołajkach (13:30) tą samą drogą. Dla dzieciaków to frajda nie lada – Tymo chętnie patrzy przez swoją lornetkę i autentycznie już docenia piękno przyrody, Sebuś najchętniej ciągle siedziałby pod pokładem i jadł lody, Grześ przez pierwsze pół godziny stoi przy barierce i z zapamiętaniem macha do wszystkich przepływających żaglówek, śmiejąc się przy tym głośno, przez kolejne pół godziny zwiedza z R. dolny pokład, a na koniec jeszcze trochę zajmuje się zjadaniem chrupek kukurydzianych, wafelków ryżowych itp. Nie jest nawet dziś jakoś bardzo uciążliwy – chyba dobry kompan nam rośnie! My też chętnie oglądamy z perspektywy wody największe polskie jezioro. Wokół aż biało od żaglówek – ale akurat to nie odbiera otoczeniu malowniczości. Taki rejs to oczywiście atrakcja masowego rażenia, nie do końca w naszym stylu – płyniemy jak sardynki w puszcze obok innych turystów; na pewno przyjemniej byłoby pokonać tę trasę jachtem lub kajakiem, ale w naszych warunkach dzieciowo-rodzinnych to wybór optymalny. 70 zł za półtoragodzinny rejs dla całej naszej piątki też nie wydało nam się jakąś ceną zaporową. Do portu wszyscy dopływamy zadowoleni.

Płyniemy!

Płyniemy!

Patrzymy na Mikołajki z perspektywy Jeziora Mikołajskiego.

Patrzymy na Mikołajki z perspektywy Jeziora Mikołajskiego.

Mikołajki z perspektywy Jeziora Mikołajskiego.

Mikołajki z perspektywy Jeziora Mikołajskiego.

Wycieczka pod pokład.

Wycieczka pod pokład.

Lody podrasowują atrakcyjność rejsu.

Lody podrasowują atrakcyjność rejsu.

Jezioro Śniardwy - mazurskie morze.

Jezioro Śniardwy – mazurskie morze.

Widok na Przeczkę - stamtąd przypłynęliśmy.

Widok na Przeczkę – stamtąd przypłynęliśmy.

Ahoj, dzielne wilki morskie!.

Ahoj, dzielne wilki morskie!.

Machamy do innych wodniaków.

Machamy do innych wodniaków.

Na rufie. Patrzymy na piękny kilwater.

Na rufie. Patrzymy na piękny kilwater.

W Mikołajkach idziemy na obiad do sprawdzonej już restauracji. Wszyscy najadamy się jak bąki, łącznie z Grześkiem, który oprócz swojego obiadowego słoiczka wsuwa jeszcze kilka kluch i sporo kawałków kurczaka.

Kropką nad ‘i’ jest już tylko kupienie pamiątek dla chłopców i Dziadków. W Mikołajkach jest chyba najwięcej straganów z pamiątkowo-wyrwigroszowymi atrakcjami.

Po południu R. ze starszymi chłopcami jedzie do Kętrzyna do dermatologa pokazać ich nieładne zmiany skórne (które – zgodnie z naszymi przypuszczaniami okazują się liczajcem…), a M. zostaje z Grzesiem w domku. Chłopaki wracają obładowani odpowiednimi smarowidłami i w wydrukiem robionych przed tygodniem badań Grzesia.

Wieczorem zdążamy już tylko zajrzeć do naszej mariny…

Wieczór nad Jeziorem Tałty.

Wieczór nad Jeziorem Tałty.

 

15 sierpnia 2015, sobota

28 stopni i pełne słońce

Po śniadaniu idziemy na spacer do położonego nieopodal nas cypla na Jeziorze Tałty. Jest tu pole namiotowe i przystań Kokoszka. Miejsce bez udogodnień cywilizacyjnych, ale jakie malownicze…

Jezioro Tałty z cypla w Kokoszce.

Jezioro Tałty z cypla w Kokoszce.

Potem, w porze drzemki Grzesia, pora na pożegnalną kąpiel. Chłopcy w tym roku naprawdę skorzystali z wody. Niemal codziennie pluskali się, nurkowali i pływali jak małe rybki. Sebuś nauczył się pływać pieskiem i nurkować z głową pod wodą. Brawo!!! To się nazywa pamiątka z wakacji!

Pożegnalna kąpiel.

Pożegnalna kąpiel.

Pożegnalna kąpiel.

Pożegnalna kąpiel.

Jako cel ostatniej wycieczki obieramy sobie bardzo miłe i kameralne miejsce – wieś Łuknajno, położoną na przesmyku między dwoma jeziorami – Śniardwy i Łuknajno. W budynku dawnego XIX-wiecznego dworu utworzono tu Gościniec Pod Łabędziem, oferujący noclegi i smaczną regionalną kuchnię. Jemy lina w sosie kurkowym i plince (naleśniki) ze szpinakiem. Pyyycha… Wokół jakoś tak wolniej czas płynie. Miłe, pozytywne miejsce.

Dawny dwór (XIX w.) w Łuknajnie.

Dawny dwór (XIX w.) w Łuknajnie.

Łuknajno - dwór i zabudowania gospodarcze.

Łuknajno – dwór i zabudowania gospodarcze.

Wnęrze dworu mieści Gościniec Pod Łabędziem.

Wnęrze dworu mieści Gościniec Pod Łabędziem.

Po obiedzie idziemy nad położony tuż obok punkt widokowy na Jezioro Śniardwy. Po drodze przechodzimy obok zabudowań dawnego folwarku. Nad jeziorem jest fantastyczne kąpielisko. Niestety, stroje kąpielowa zostały w domu, więc zadowalamy się podziwianiem panoramy z wieży widokowej. Na zakończenie wycieczki idziemy jeszcze na dwie wieże widokowe położone nad Jeziorem Łuknajno. Teren tego niewielkiego wytopiskowego jeziora jest objęty ochroną rezerwatową. Jezioro stanowi jedną z największych w Polsce ostoi łabędzia niemego – podobno w sezonie przebywa tu nawet 2000 tych ptaków! Faktycznie, z wieży widokowej widać mnóstwo białych punkcików na wodzie. Szkoda, że nie wzięliśmy teleobiektywu.

Idziemy na punkt widokowy na Jezioro Śniardwy.

Idziemy na punkt widokowy na Jezioro Śniardwy.

Punkt widokowy na Jezioro Śniardwy.

Punkt widokowy na Jezioro Śniardwy.

Jezioro Śniardwy z Łuknajna.

Jezioro Śniardwy z Łuknajna.

Wieża widokowa w Rezerwacie Jezioro Łuknajno.

Wieża widokowa w Rezerwacie Jezioro Łuknajno.

Chłopcy patrzą na Jezioro Łuknajno.

Chłopcy patrzą na Jezioro Łuknajno.

A Sebuś duma...

A Sebuś duma…

Jezioro Łuknajno - jedna z największych ostoi łabędzia niemego.

Jezioro Łuknajno – jedna z największych ostoi łabędzia niemego.

Idziemy na następną wieżę widokową.

Idziemy na następną wieżę widokową.

Druga wieża widokowa w rezerwacie Jezioro Łuknajno.

Druga wieża widokowa w rezerwacie Jezioro Łuknajno.

I znów Jezioro Łuknajno z góry.

I znów Jezioro Łuknajno z góry.

O tu Cię mam!.

O tu Cię mam!.

Może to dlatego, że dziś ostatni dzień i wszystkim szkoda wyjeżdżać, ale chłopcy są dziś wyjątkowo grzeczni. Sebuś z Tymusiem idą razem, rozmawiają ze sobą o różnych sprawach, Grześ śpi w wózku. No jakby ktoś na nas popatrzył, istna sielanka!

Wieczorem panowie wybierają się jeszcze na plażę do Starych Sadów, gdzie miała zostać odprawiona polowa Msza Święta. Ludzie czekają, ołtarz przygotowany, a księdza nie ma. Po 20 minutach wszyscy zaczęli się rozchodzić do domu. Szkoda…

Potem już tylko pakowanie. Od rana cierpimy na sunday blue i mamy kiepskie humory, a teraz jeszcze ten bałagan z pakowaniem. Ale się nie chce wyjeżdżać…

Mazury część I – Jeziora: Tałty, Mikołajskie, Czos, Mokre

2 sierpnia 2015, niedziela

Słonecznie i ciepło, 26 stopni

Warszawa – Jora Wielka

Mieliśmy wyjechać już wczoraj, ale w ostatniej chwili M. wypada ważny wyjazd w sobotę. Ruszamy więc dopiero dzisiaj i to w okolicy południa. Rano jeszcze gorączkowo się dopakowujemy (o matko, co jeszcze do wzięcia!…) w pocie czoła i o 12:30 wyruszamy z Warszawy.

Ogólnie jedzie się dobrze, do Wyszkowa dwupasmówką bardzo sprawnie, potem wąskimi drogami już o wiele wolniej, ale niewielki dystans i brak nieprzewidzianych przestojów sprawia, że droga się nie dłuży. O 17:00 jesteśmy na miejscu. Wcześniej zatrzymujemy się tylko raz w McD w Ostrołęce.

Chłopcy po drodze grzeczni, nawet Grześ nie daje zanadto popalić (poza uciekaniem, gdzie oczy poniosą na postoju). Robimy konkurs na liczenie stacji benzynowych.

Zadekowujemy się w miejscowości Jora Wielka niedaleko Mikołajek. Domek fantastycznie duży i wygodny, widok z tarasu tylko niespecjalny, no i kąpielisko małe i muliste, ale na brak rozległej panoramy przestajemy wkrótce zwracać uwagę, a na kąpielisko chodzimy inne, więc jest super.

Nasz czas: 12:30-17:00, ok. 230 km

 

3 sierpnia 2015, poniedziałek

Upał, 30 stopni

Zazwyczaj przed wyjazdem mamy gotowy plan pobytu – no każdy ma jakieś zboczenie… – ale tym razem rzeczy do załatwienia jest tyle, że nie zdążamy przygotować się tak dobrze jak zazwyczaj. Gdzie by tu jechać? – zastanawiamy się od wczoraj. Sebuś wybiera Park Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie, Tymo – spacer po Mikołajkach. Rzucamy monetą – wypada na pomysł Sebusia.

W Kadzidłowie okazuje się jednak, że trasa wymaga kilkakrotnego przechodzenia przez drabinki, a my jesteśmy z wózkiem. Na miejscu zmieniamy więc plany i przyjmujemy azymut na Mikołajki.

Mikołajki to gwarne centrum turystyczne. Mamy wrażenie, że w sezonie wszystko tu zostało stworzone z myślą o turystach i że to oni są głównym wsparciem dla budżetu. Zostawiamy samochód na płatnym parkingu niedaleko zwracającego uwagę ceglanego budynku dawnego młyna (jest cień!) i ruszamy w stronę centrum. Po drodze M. robi zdjęcia klasycystycznemu kościołowi ewangelickiemu (poł. XIX w.) z charakterystyczną wieżą. Na dłużej zatrzymujemy się na rynku. Dzieciaki ciągną do fontanny z Królem Sielaw, nawet biegają trochę po wodzie, a my przyglądamy się eklektycznej zabudowie. Robimy zdjęcia dawnemu ratuszowi (1888 r.), obecnie pełniącemu funkcję hotelu.

Mikołajki od strony Jeziora Mikołajskiego.

Mikołajki od strony Jeziora Mikołajskiego.

Klasycystyczny kościół ewangelicki w Mikołajkach (poł. XIX w.) - zaczynamy spacer.

Klasycystyczny kościół ewangelicki w Mikołajkach (poł. XIX w.) – zaczynamy spacer.

Mikołajki od strony Jeziora Tałty.

Mikołajki od strony Jeziora Tałty.

Kładka nad J. Mikołajskim.

Kładka nad J. Mikołajskim.

Plac Wolności w Mikołajkach.

Plac Wolności w Mikołajkach.

Ratusz w Mikołajkach.

Ratusz w Mikołajkach.

Król Sielaw nie skąpi wody.

Król Sielaw nie skąpi wody.

Upał mocno daje się we znaki, więc kolejny punkt programu to obiad. Siedzimy przy zacienionym stoliku, spoglądając na rynek, jedzenie jest smaczne, dzieciaki rozrabiają tylko trochę (Sebuś wylewa na siebie sok jabłkowy, przy okazji rozbijając szklankę, ale taki przerywnik to dla nas przecież nie pierwszyzna:), jest miło.

Po odsapnięciu idziemy obejrzeć wioskę żeglarską. To tu w sezonie letnim bije serce Mikołajek. Przy długiej kei rozsiadły się restauracje i kramy z pamiątkami, jachty co chwilę przypływają i odpływają, można powspominać żeglarskie życie (ach, kiedy to było, gdy pływaliśmy na rejsy morskie z Trzebieży… – ale wspomnienia i wielki sentyment do żeglarstwa zostają!). Sebuś wysępia pamiątkę za swoje pieniądze – „płynną” klepsydrę. Wszyscy chętnie zatrzymujemy się w jednym z kawiarnianych ogródków na loda. Tylko Gisiek odsapnąć nam nie daje – tym razem z upodobaniem wkłada kamyczki z ziemi do buzi i koniecznie, „trzymany za ręce”, chce spadać z murku.

Wioska żeglarska w Mikołajkach.

Wioska żeglarska w Mikołajkach.

Ooo, rybki!

Ooo, rybki!

Wioska żeglarska w Mikołajkach.

Wioska żeglarska w Mikołajkach.

Lody - obowiązkowy punkt programu.

Lody – obowiązkowy punkt programu.

W drodze powrotnej wstępujemy jeszcze na pieszą kładkę na przesmyku między Jeziorem Mikołajskim i Tałty – Mikołajki prezentują się stąd bardzo malowniczo. Idąc do samochodu, M. wstępuje jeszcze tylko na szybkie uzupełniające zakupy.

Po południu chłopaki idą się kąpać. Nareszcie znajdujemy dobre kąpielisko – w sąsiadującym z nami ośrodku.

Popołudniowa kąpiel w Jeziorze Kuchenka.

Popołudniowa kąpiel w Jeziorze Kuchenka.

To są wakacje.

To są wakacje.

Żółte szczęście.

Żółte szczęście.

Jezioro Kuchenka.

Jezioro Kuchenka.

Mieliśmy dziś wszystko, co w dobrych wakacjach do szczęście potrzebne: wycieczkę, lody i kąpiel. A chłopaki – swoją przejażdżkę na orczykowej tyrolce na placu zabaw:)

 

4 sierpnia 2015, wtorek

Upał, 30 stopni

Upału cd., po śniadaniu strach wyjść na słońce, więc odwracamy dziś marszrutę – rano chłopaki idą się kapać, a wycieczkę przekładamy na późne popołudnie.

Tym razem kąpiemy się w „naszym” Jeziorze Tałty. Zejście jest muliste, ale sama woda bardzo czysta. Po kąpieli obiad w tawernie w naszym ośrodku. Grześ ciągle chce być prowadzony za ręce, kiedy siądzie na podłodze, pcha do buzi wszystkie śmieci – ratunku! Nasz roczniak ma na razie zakaz kąpieli w jeziorze z powodów zdrowotnych, urządzamy mu więc małe chlapanko w podróżnej wanience (plastikowym pudle) na naszym tarasie. Chłopcy nazywają tę atrakcję „Jeziorem Giśtu”.

Po kąpieli nawet upał nie przeszkadza.

Po kąpieli nawet upał nie przeszkadza.

Lody muszą być - bo inaczej co to za wakacje!.

Lody muszą być – bo inaczej co to za wakacje!.

W czasie popołudniowej drzemki Grzesia R. z chłopcami jedzie na uzupełniające zakupy do Mikołajek. Szutrowa droga sprawia, że nasz samochód po dwóch dniach wygląda jak przysypany mąką. Przypominamy sobie wycieczkę do Jaskiń Piusa w Estonii – tam było podobnie!

Na wycieczkę wyjeżdżamy dopiero po podwieczorku Grzesia. Chłopcom spodobało się wczoraj na parkingu w Kadzidłowie:), więc dziś głosują za powtórnym pojechaniem w to miejsce. Wyjeżdżamy w końcu dość późno i R. pobija chyba rekord (oczywiście z głową) w prędkości na trasie.

Park Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie

Mimo że jest parę minut po 18:00, łapiemy jeszcze miłe panie w kasie, kupujemy bilety oraz zostajemy doprowadzeni do grupy, która ruszyła kilka minut wcześniej. Omijamy przez to chyba dwie zagrody, ale i tak jesteśmy szczęśliwi, że nie zmarnowaliśmy dnia – w końcu dzień bez wyprawy to dzień stracony!

Oglądamy wiele ptaków, m.in. żurawie, bociany białe i czarne, czaplę, bażanta, puchacze, orły. Najwięcej jest jednak czworonogów: daniele, inne jeleniowate, dziki, kozy, osły, a nawet wilki i prawdziwe „rarytasy” – rysie i łosie! Te ostatnie (jak wiele z tutejszych zwierząt) dawały się nawet głaskać – jak prawdziwe pieszczochy, ważące – bagatela – prawie pół tony!

Ogólnie największą atrakcją tutejszego parku jest możliwość wejścia bezpośrednio pomiędzy odwiedzane zwierzęta. Dzieci ( i nie tylko) mogą je pogłaskać, poczęstować specjalną karmą i dokładnie obejrzeć. Trafiamy na bardzo sympatyczną przewodniczkę, która otwiera większość bram – tylko raz musimy przechodzić po drabinkach pomiędzy zagrodami (choć drabinki to pierwszorzędna atrakcja dla dzieciaków, trudno je pokonać z wózkiem).

Grześ wyjątkowo spokojnie znosi ponad godzinny spacer w nosidle, chyba mu się podobało. Najbardziej oczywiście wygłupy starszych braci i ciągnięcie taty za włosy;-) Tymo i Seba byli zaciekawieni i również bardzo grzeczni – chyba też znaleźli tu dla siebie coś interesującego!

Park Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie. Widzimy daniele.

Park Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie. Widzimy daniele.

Wiele zwierząt można głaskać.

Wiele zwierząt można głaskać.

Podoba mi się!

Podoba mi się!

Są też osiołki.

Są też osiołki.

Można głaskać do woli.

Można głaskać do woli.

To jest miejsce przyjazne dzieciom!.

To jest miejsce przyjazne dzieciom!.

Drapieżnego puchacza głaskać nie będziemy.

Drapieżnego puchacza głaskać nie będziemy.

Od czasu do czasu trzeba przechodzić przez drabinki.

Od czasu do czasu trzeba przechodzić przez drabinki.

Łoś - król lasu - na razie jednoroczny.

Łoś – król lasu – na razie jednoroczny.

Na czas upałów możemy polecić „celowanie” na ostatnią grupę, zaczynającą zwiedzanie przed 18:00. O tej porze upał już nie doskwiera, a nadal jest przyjemnie ciepło, nie ma też problemu z zaparkowaniem.

 

5 sierpnia 2015, środa

Upał chyba jeszcze większy niż wczoraj

Mamy dziś kolejny cudownie wakacyjny dzień z zaliczeniem wszystkich stałych punktów programu – wycieczki, kąpieli, lodów i zjazdu na „orczyku” na naszym placu zabaw.

Gorąco jest jednak i rano, i po południu, więc wracamy do naszego stałego rytmu przedpołudniowego wyjazdu.

Dziś „wszystkie drogi prowadzą do Mrągowa”. Ten znany ośrodek turystyczny jest czysty i zadbany, malowniczo położony między jeziorami. Przechadzka przez place, skwery i ścieżką przy Jeziorze Czos jest bardzo przyjemna. Spacerując w naszym składzie, nie mamy co prawda okazji studiowania fasad kamienic, czy odkrywania zachowanego układu architektonicznego, za to możemy po prostu poczuć miłą atmosferę tego miejsca. Zatrzymujemy się chyba przy każdej fontannie. Idziemy ulicą Warszawską i Roosevelta. Znajdujemy jeden z najstarszych budynków w mieście, mieszczący restaurację Stara Chata. Dochodzimy wreszcie do rynku. Grześ śpi w wózku, więc mamy możliwość dokładniej się porozglądać. Robimy zdjęcie XIX-wiecznemu ratuszowi, odnajdujemy schowaną za nim szachulcową Wartownię Bośniaków (kon. XVIII w.) – dawną strażnicę miejską – oraz ceglany kościół ewangelicki (XVIII w.). Chłopaki z lizakami w dziobkach nie narzekają na pałętanie się po ulicach. Nie nadwerężamy długo ich cierpliwości – po chwili kierujemy się nad malownicze Jezioro Czos. Na przeciwległym brzegu widać słynny mrągowski amfiteatr i plażę miejską. Dowozi do niej mały tramwaj wodny. Ale jak my z wózkiem mielibyśmy się tam wepchnąć? Wzdychamy i idziemy dalej wzdłuż jeziora. Los chyba jednak dziś nam sprzyja, bo po chwili wypatrujemy miłe miejsce na szybką kąpiel. Chłopaków nie trzeba długo namawiać. Na szczęście jesteśmy odpowiednio przygotowani, więc w okamgnieniu wskakują w kąpielówki i chlapią się w wodzie. Taki przerywnik świetnie wpływa na apetyty – potem obiad w miłej restauracji Mazurska Chata to smaczna przyjemność.

Plac Wolności, Mrągowo.

Plac Wolności, Mrągowo.

Plac Wyzwolenia. W tle budynek szkoły muzycznej.

Plac Wyzwolenia. W tle budynek szkoły muzycznej.

Fontanna na Placu Wyzwolenia - to jest to!.

Fontanna na Placu Wyzwolenia – to jest to!.

Mrągowski ratusz (XIX w.), przed nim pomnik Jana Pawła II.

Mrągowski ratusz (XIX w.), przed nim pomnik Jana Pawła II.

Strażnica Bośniacka (XVIII) - tu stacjonował 9. Pułk Bośniaków.

Strażnica Bośniacka (XVIII) – tu stacjonował 9. Pułk Bośniaków.

Schodzimy nad Jezioro Czos.

Schodzimy nad Jezioro Czos.

Widać mrągowski amfiteatr.

Widać mrągowski amfiteatr.

Chłopcy wypatrują czegoś z molo.

Chłopcy wypatrują czegoś z molo.

Jest pysznie!

Jest pysznie!

Nad Jeziorem Magistrackim.

Nad Jeziorem Magistrackim.

Jeden z najstarszych budynków w Mrągowie.

Jeden z najstarszych budynków w Mrągowie.

Odjeżdżając z Mrągowa, chcemy jeszcze zajechać pod park miejski i odnaleźć Wieżę Bismarcka, ale jakoś nie udaje nam się dobrze trafić – trudno. I tak wycieczka była bardzo udana.

Po południu chłopaki idą wykąpać się w naszej Kuchence (jaka miła nazwa dla jeziora… M. wypatrzyła na mapie też jezioro Kociołek:), a wieczorem jeszcze wszyscy razem idziemy na lody, przejażdżkę na orczyku i spacer po najbliższej okolicy.

A wieczorem... Chłopakom śpieszno do wody.

A wieczorem… Chłopakom śpieszno do wody.

Kąpiel w Kuchence.

Kąpiel w Kuchence.

Szczęście Tymusiowe.

Szczęście Tymusiowe.

Szczęście Grzesiowe.

Szczęście Grzesiowe.

Dobranoc!

Dobranoc!

Gdy się ściemnia, za oknem jest nadal 25 stopni, a w domku 28. O rety, ale gorrrrące wakacje!

 

6 sierpnia 2015, czwartek

Rano pochmurno, ale tylko przez chwilę, potem tylko ciut chłodniej niż ostatnio, ok. 30 st.

Krutyń

Dzisiaj jedziemy do Krutyni – serca Mazurskiego Parku Krajobrazowego. Niestety, starsi chłopcy budzą Grzesia po zaledwie kilkunastu minutach snu w samochodzie, więc nasze plany przepłynięcia się pychówką spełzają na niczym (Gisiek musi być na taką atrakcję wypoczęty…). Miejscowość robi na nas bardzo pozytywne wrażenie, dużo uroku dodają jej stylowe chaty.

Robimy krótki rekonesans pod kątem rejsu pychówką. Przy okazji z mostu spoglądamy z zazdrością na dziesiątki przepływających Krutynią kajaków – takie atrakcje jeszcze nie dla nas… Na chwilę schodzimy na brzeg i moczymy nogi, oglądając z bliska łodzie – nadają się dla naszej całej rodzinki!

Siedziba Mazurskiego Parku Krajobrazowego w Krutyni.

Siedziba Mazurskiego Parku Krajobrazowego w Krutyni.

Jest tu ośrodek Okresowej Rehabilitacji Bocianów.

Jest tu ośrodek Okresowej Rehabilitacji Bocianów.

Siedziba Muzeum Przyrodniczego Mazurskiego Parku Krajobrazowego.

Siedziba Muzeum Przyrodniczego Mazurskiego Parku Krajobrazowego.

Malownicza Krutynia.

Malownicza Krutynia.

Krutyńskie pychówki.

Krutyńskie pychówki.

Grześ zostaje sztakerem na pychówce.

Grześ zostaje sztakerem na pychówce.

W Krutyni nad Krutynią - jest super!.

W Krutyni nad Krutynią – jest super!.

Na obiad idziemy do pobliskiej „Krutynianki”, reklamowanej przez panią z parkingu. Siadamy na tarasie z widokiem na Krutynię. Chłopcy w oczekiwaniu na obiad liczą przepływające kajaki i robią statystyki, jakiego koloru kajaków płynie najwięcej (wyliczają, że przepływa 17 kajaków na 10 min. i przoduje kolor niebieski i zielony, a zaraz potem żółty:) Poza nami w restauracji na obiedzie jest duża grupa Niemców. Jedzenie, chociaż nie najtańsze, jest bardzo dobre. W pamięci zostają nam przede wszystkim pyszne pierogi z jagodami – chyba jeszcze na nie tu wrócimy!

Ścieżką przyrodniczą nad Jezioro Mokre

Z pełnymi brzuchami i w samo południe ciężko jest się ruszyć. My jednak jesteśmy dzielni i ruszamy na trasę ścieżki przyrodniczej Krutyń – Zgon. Idziemy leśną drogą, a otaczające nas drzewa dają przemiły cień. Oglądamy pomniki przyrody: „Dąb Krutyński” i „Zakochaną parę” – 250-letnią sosnę i nieco młodszy dąb, obejmujący ją gałęziami.

Ścieżką przyrodniczą do Jeziora Mokre.

Ścieżką przyrodniczą do Jeziora Mokre.

Pomnikowy Dąb Krutyński.

Pomnikowy Dąb Krutyński.

Tymo ogląda 'Zakochaną parę'.

Tymo ogląda 'Zakochaną parę’.

Po 2,5 km docieramy na brzeg Jeziora Mokre, gdzie jest cudowne kąpielisko z uroczo rozpadającym się pomostem. Ludzi nie ma tu zbyt wiele, tylko ci, którzy dotarli tu przy pomocy własnych mięśni – kajakiem, rowerem lub, tak, jak my – pieszo. Razem kilkanaście osób. Dla dzieci to świetne miejsce do kąpieli – długo jest płytko i bezpiecznie, pod nogami przyjemny piaseczek, a w wodzie przemykające w słońcu rybki – po prostu marzenie!

Gwóźdź programu, czyli kąpiel w Jeziorze Mokre.

Gwóźdź programu, czyli kąpiel w Jeziorze Mokre.

Grześ zasnął po drodze, przespał cały nasz postój z kąpielą i obudził się dopiero na parkingu po powrocie. A my sobie użyliśmy – łącznie pięć kilometrów leśnego spaceru i kąpiel – to lubimy! Cała wyprawa zajęła nam z dojazdem aż sześć godzin. W Krutyni i okolicach można by spędzić tak naprawdę kilka dni – w dodatku bardzo aktywnie – chyba jeszcze tu wrócimy!

Do Krutyni wracamy przez zielony tunel.

Do Krutyni wracamy przez zielony tunel.

Wieczorem chłopcy zaliczają jeszcze obowiązkowe kilkanaście zjazdów na orczyku, spacer nad oba jeziora i – oczywiście – LODY!

I ziuuuuuuu!!!

I ziuuuuuuu!!!

Grześ bardzo polubił buszowanie na trawce (którą namiętnie wyrywa i zjada) i zabawę w piasku i ziemi. No nic… brudne dziecko, to szczęśliwe dziecko!

Piasek to przednia zabawa.

Piasek to przednia zabawa.

Tylko gdzie ten piasek - oj, Grzesiu!.

Tylko gdzie ten piasek – oj, Grzesiu!.

 

7 sierpnia 2015, piątek

Upał coraz większy, dzisiaj 32 st., ale nie narzekamy

Dzisiejszy dzień zaczynamy o 5:30… Po napojeniu Grzesia mlekiem walczymy prawie godzinę, żeby złapać mu mocz do analizy przed badaniem planowanym zaraz po naszym powrocie. R. potem musi jechać do Kętrzyna do laboratorium, a M. w tym czasie zostaje z chłopcami – R. wraca już na gotowe śniadanko. Mimo całej akcji już wkrótce po 10:00 ruszamy na wyprawę.

Wilczy Szaniec w Gierłoży

Sądząc po ilości turystów, których tu zastajemy, to kolejne obowiązkowe miejsce do odwiedzenia na Mazurach. Wybraliśmy tę atrakcję na dzisiaj ze względu na położenie w lesie. Przyjemny cień pozwala zwiedzać nawet w upałach.

Od początku uderza nas nie najlepsza organizacja na miejscu. Wolna amerykanka na parkingu – każdy parkuje gdzie i jak chce (za to jest dużo miejsc w cieniu). Pomimo dość drogich biletów (15 zł dorosły, 10 zł dziecko szkolne) nie dostajemy nawet schematu trasy – mapkę trzeba dokupić (5 zł). Wygląda na to, że w ten sposób zachęcają do korzystania z dodatkowo płatnych przewodników. My idziemy sami, korzystając z informacji na zakupionej mapce. Teren sprawia wrażenie nieuporządkowanego, brakuje choćby ograniczonej informacji o przeznaczeniu czy historii poszczególnych budynków.

Grześ, przedwcześnie obudzony po drzemce w samochodzie, mocno marudzi. W tej sytuacji R. po przejściu części trasy postanawia ruszyć do przodu, w 20 minut przejeżdża wózkiem resztę szlaku i lokuje się z Grzesiem w restauracji. M. z chłopcami kontynuuje zwiedzanie spokojnym tempem.

Wszyscy zgodnie stwierdzamy, że szczególnie podobają nam się ruiny imponujących bunkrów, stopniowo „zagospodarowywane” przez przyrodę. Momentami czujemy się jak w jakimś skalnym mieście, szczególnie tam, gdzie bunkry są wyjątkowo duże i „fantazyjnie” rozłupane w wyniku wysadzenia przez Niemców na koniec wojny. Dodatkowo zaskakuje nas ogrom całego kompleksu (a i tak trasa nie pokazuje całości), a cały kontekst historyczny budzi zadumę, że te wszystkie tragedie działy się tak niedawno…

Wilczy Szaniec.

Wilczy Szaniec.

Bunkry i przyroda jakoś dobrze tu się komponują.

Bunkry i przyroda jakoś dobrze tu się komponują.

Widać ślady po detonacji.

Widać ślady po detonacji.

Czy te patyczki wytrzymają...

Czy te patyczki wytrzymają…

Wilczy Szaniec - bunkier Hitlera.

Wilczy Szaniec – bunkier Hitlera.

Natura robi swoje...

Natura robi swoje…

W środku chyba najlepsza możliwa klimatyzacja.

W środku chyba najlepsza możliwa klimatyzacja.

R. udaje się nakarmić Grzesia i zamówić obiad w restauracji urządzonej w jednym z bunkrów. Po zakończeniu zwiedzania przez M. i chłopców nie musimy więc długo czekać na obiad. Jemy nie najlepszego schabowego, sznycla z jajkiem, smaczny bigos z kiełbasą i pysznego placka po myśliwsku. Restauracja mieści się w jednym z budynków kompleksu. Z zaciekawieniem oglądamy duże zdjęcia na ścianach, przedstawiające bunkry w zimowej scenerii. Na koniec chłopcy kupują jeszcze na pamiątkę po „okolicznościowym” ołówku.

Kętrzyn i Szestno

Wracając do naszego ośrodka, przejeżdżamy przez Kętrzyn. Korzystając z okazji, M .i T. wyskakują, żeby spojrzeć na odbudowany XIV-wieczny zamek krzyżacki i gotycki kościół św. Jerzego (XIV-XV w.). Po obowiązkowych fotkach jedziemy już prosto do domu. Po drodze robimy jeszcze tylko zdjęcie kolejnego gotyckiego kościoła w Szestnie (XV w.). Już w drodze w tamtą stronę zaciekawiła nas jego nietypowa wieża, która niegdyś pełniła funkcje obronne.

Zamek krzyżacki w Kętrzynie (XIV w., odb.).

Zamek krzyżacki w Kętrzynie (XIV w., odb.).

Rycerzowi coś chyba nie smakuje.

Rycerzowi coś chyba nie smakuje.

Gotycki kościół św. Jerzego, Kętrzyn.

Gotycki kościół św. Jerzego, Kętrzyn.

Gotycki Kościół w Szestnie (XV w., przeb.)

Gotycki Kościół w Szestnie (XV w., przeb.)

Popołudnie i wieczór

Po powrocie chłopcy przez dłuższą chwilę opiekują się ładnie Grzesiem – biorą go na spacerek obok naszego domku. Bacznie obserwujemy tę sielankę z okna – ale jesteśmy z nich dumni – szczególnie Tymuś jest bardzo opiekuńczy. Potem R. ze starszymi chłopcami idą nad Jezioro Tałty. Dzisiaj – uwaga! – Sebuś nauczył się pływać! Bez pomocy dmuchańców dawał nury i pływał strzałką z głową pod wodą! Jesteśmy bardzo z Niego dumni! R. w tym czasie robi Grzesiowi kąpiel na tarasie (= Jezioro Giśtu). Spacerujemy sobie też obok domku. Po kolacji jeszcze oczywiście obowiązkowy orczyk i lody. I tak mija kolejny dzień cudownych wakacji.

Gisiek ma najlepszą opiekę.

Gisiek ma najlepszą opiekę.

Kąpiel w Jeziorze Tałty.

Kąpiel w Jeziorze Tałty.

Obowiązkowe szaleństwa na orczyku.

Obowiązkowe szaleństwa na orczyku.

Grześ poszalałby razem z braćmi...

Grześ poszalałby razem z braćmi…

 

8 sierpnia 2015, sobota

Pogoda tropikalna, aż za ładna, 36 stopni w cieniu

Uff jak gorąco! Co tu zrobić, gdzie pojechać, gdy istny żar leje się z nieba – zastanawiamy się już od rana. Po burzy mózgów wybieramy przejażdżkę pychówką po Krutyni – pychówkowi sztakerzy mówili nam ostatnio, że przed południem płynie się w cieniu.

Dzisiaj popłyniemy w rejs, a co!.

Dzisiaj popłyniemy w rejs, a co!.

Po zaparkowaniu w Krutyni niemal od razu wsiadamy na pychówkę – płynie z nami sympatyczny sztaker Jerzy. Cała łódź jest duża i stabilna, a woda w rzece płytka – przejażdżka pychówką jest więc godną polecenia atrakcją dla rodzin z niemowlakami, tym bardziej, że na pokład można zabrać nawet wózek. Wsiadamy i cała naprzód! Płyniemy pod prąd w kierunku Jeziora Krutyńskiego, cały czas wymijając się z dziesiątkami kajaków. Popularność tego szlaku kajakowego w środku sezonu może przyprawić o ból głowy. Z poziomu wody można dobrze przyjrzeć się krutyńskiej przyrodzie – odnajdujemy m.in. kamienie porośnięte charakterystycznym czerwonym krasnorostem, pytamy się naszego sztakera o nazwy mijanych ryb, spotykamy żeremia bobrowe i rodzinę łabędzi. Szczególnie przyjemnie opływa się jedyną wyspę na Krutyni – przede wszystkim dlatego, że jest tu pusto! Starszym chłopcom przejażdżka pychówką bardzo się podoba. Wybierają tylko co najlepsze miejscówki dla siebie i swoich maskotek. Dla równowagi Gisiek daje nam dziś popalić. Najchętniej wskoczyłby cały do wody, a tu mama nie pozwala. Do tego ten wszechobecny upał. Trzeba sobie poryczeć! W związku z tym nie decydujemy się na rejs aż do Jeziora Krutyńskiego. W drodze powrotnej emocje rozładowuje krótki postój na pobrodzenie po wodzie. Cała wodna wycieczka zajmuje nam ok. 1,5 godziny. Mimo wycia Giśka wracamy bardzo zadowoleni.

Pychówką po Krutyni.

Pychówką po Krutyni.

Wymarzona rzeka na spływ.

Wymarzona rzeka na spływ.

Wyspa na Krutyni.

Wyspa na Krutyni.

Podróżnik...

Podróżnik…

Tubylcy.

Tubylcy.

Załoga na razie grzeczna.

Załoga na razie grzeczna.

Ja też chcę być sztakerem.

Ja też chcę być sztakerem.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Jest fajnie…

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

i przyjemnie…

 

Nie ma to jak dobra miejscówa.

Nie ma to jak dobra miejscówa.

Po przejażdżce pychówką kierujemy się do sprawdzonej już przez nas restauracji Krutynianka. Tym razem menu wzbogacamy o słynną zupę z pokrzyw. Jest pyszna – smakuje nawet dzieciom!

Zupa pokrzywowa... Mniam!.

Zupa pokrzywowa… Mniam!.

Po obiedzie Grześ zasypia w wózku, więc idziemy jeszcze na spacer po Rezerwacie Zakręt. 3,5-kilometrowa ścieżka dydaktyczna pozwala obejrzeć dystroficzne jeziorka i otaczającą je roślinność bagienną. O ile rzeka Krutynia jest zatłoczona, o tyle tu jest zupełnie pusto. Można odpocząć. Mimo cienia drzew, upał jednak mocno dziś doskwiera, więc nie przedłużamy spaceru. Na koniec tylko wizyta w sklepie (woda to teraz towar pierwszej potrzeby) i już siedzimy w samochodzie. Jak dobrze, że ktoś wymyślił klimatyzację!

Dąb bartny w rezerwacie Zakręt.

Dąb bartny w rezerwacie Zakręt.

Rezerwat Zakręt - pło się ugina.

Rezerwat Zakręt – pło się ugina.

Tu też kiedyś było jeziorko.

Tu też kiedyś było jeziorko.

Rezerwat Zakręt - można tu odpocząć od tłumów.

Rezerwat Zakręt – można tu odpocząć od tłumów.

Rezerwat Zakręt - wracamy.

Rezerwat Zakręt – wracamy.

Po południu wszyscy kąpiemy się w jeziorze, tylko Grześ biedny nie może (rym niezamierzony). Robimy mu więc tradycyjne chlapanko w jego Jeziorze Giśtu. I to mu starcza do szczęścia!

Nad Jeziorem Tałty.

Nad Jeziorem Tałty.

Dwa delfinki.

Dwa delfinki.

Mazury, 2015.08

Mazury to jedno z must see ma mapie turystycznych atrakcji Polski. Wiele razy bywaliśmy tu przelotem, M. robiła tu wieki temu patent żeglarski, ale jeszcze nie pomyszkowaliśmy tutaj dokładniej. Okazja nadarzyła się w tym roku – Grześ w uroczym wieku uczącego się chodzić (i forsować krzykiem swoje zdanie) roczniaka nie skłaniał nas do długich wojaży zagranicznych. Więc zawędrowaliśmy tutaj – niedaleko Mikołajek, nad Jezioro Tałty na dwutygodniowe rodzinne wakacje.

Cały wyjazd był bardzo udany: pogoda jak na zamówienie i – co najważniejsze – dzieci zdrowe. Mazury są bardzo atrakcyjnym terenem dla fanów aktywnego wypoczynku – wodniaków, rowerzystów, za każdym rogiem pełno tu pocztówkowych widoków. Co prawda pod względem atrakcji turystycznych na pewno atrakcyjniejsza jest Warmia, a spragnieni ciszy zapewne lepiej wypoczną na Kaszubach, Suwalszczyźnie czy w Lubuskiem. Ale na nasze potrzeby Mazury były idealne. Podróżowanie z małym Grzesiem bardzo ułatwiała rozwinięta infrastruktura turystyczna, a i kaliber atrakcji był w sam raz dla roczniaka z dwójką starszego rodzeństwa. Do tego kąpielisko i plac zabaw tuż obok domku. Wracamy z poczuciem, że kolejny kawałek Polski będzie nam się kojarzył z czymś konkretnym i namacalnym, bo zwiąże się z naszymi rodzinnymi wspomnieniami. – z Grzesiem uczącym się chodzić, z Sebusiem uczącym się pływać, z Tymusiem zaczytanym w Harrym Potterze. Może następnym razem zawitamy tu ze starszymi dzieciakami już na żaglówce?

 

Krutyńskie pychówki.

 Mazury część I – Jeziora: Tałty, Mikołajskie, Czos, Mokre

 

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Mazury część II – Jeziora: Śniardwy, Niegocin, Ołów, Bełdany, Łuknajno i inne

Tatry część II – Rysy, od Hali Gąsienicowej na Rówień Waksmundzką, Iwaniacka Przełęcz, zachodnia część Orlej Perci

2015.07.22, środa

Rano chwilkę pochmurno po niewielkim nocnym deszczu, potem słonecznie i 28 stopni

Rysy – Polska – Słowacja

Prognozy znowu są dobre, więc co robić? Grzechem byłoby marnować taką okazję… Wstajemy o 4:25 i po śniadanku i dojeździe ruszamy z Palenicy Białczańskiej o 6:10. Bardzo sprawnie wchodzimy do schroniska (o 7:50), szybko pałaszujemy szarlotkę i o 8:15 idziemy dalej. O tej porze Morskie Oko wygląda po prostu jak piękny górski staw, a nie środek kurortu – staramy się je zapamiętać bez tłumów na brzegach.

Ruszamy. Szczyty Mięguszowieckie wyglądają do nas zza drzew.

Ruszamy. Szczyty Mięguszowieckie wyglądają do nas zza drzew.

Podejście do Czarnego Stawu pod Rysami jak zwykle daje w kość. Dzisiaj jednak mamy miły przerywnik – spotykamy pasącego się w ziołoroślach tuż obok szlaku jelonka, którego jednogłośnie nazywamy Rogasiem z doliny Roztoki.

Po drodze do Czarnego Stawu spotkaliśmy jelonka - Rogaś z Doliny Roztoki pomylił doliny!

Po drodze do Czarnego Stawu spotkaliśmy jelonka – Rogaś z Doliny Roztoki pomylił doliny!

Czarny Staw pod Rysami.

Czarny Staw pod Rysami.

Szlak na Rysy jest… przede wszystkim bardzo nużący. Przyjemnie obchodzi się Czarny Staw, a potem są po prostu monotonne zakosy. Z początku nawet wygodne, wyżej coraz bardziej strome, a ścieżka jest często pouszkadzana przez niewielkie osuwiska. Po drugie: to jeden z najbardziej zatłoczonych szlaków w Tatrach. Mimo wczesnej pory idziemy w sznureczku, jak mrówki podążające do mrowiska. W połowie drogi zachodzimy w głowę: jak tu zrobić siku? – to kolejne wyzwanie czekające na turystów.

Im wyżej, tym piękniejsze widoki.

Im wyżej, tym piękniejsze widoki.

Zbliżenie na dwóch głównych aktorów tej sceny.

Zbliżenie na dwóch głównych aktorów tej sceny.

Tam wczoraj byliśmy! Szczyty Mięguszowieckie i Kazalnica.

Tam wczoraj byliśmy! Szczyty Mięguszowieckie i Kazalnica.

Końcówka prowadzi skalnym, momentami eksponowanym terenem. To miła odmiana po dwóch godzinach monotonnego zdobywania wysokości zakosami. Cała trasa jest pieczołowicie, może nawet nadmiernie, poubezpieczana, ale to zrozumiałe, wziąwszy pod uwagę natężenie ruchu turystycznego. Naszym zdaniem największym zagrożeniem na tym szlaku w sezonie letnim i przy suchej skale są właśnie inni ludzie. Oczywiście często spotyka się uprzejmych turystów, stosujących zasady górskiego savoir-vivre’u, ale pełno także wyprzedzających na chama i przepychających się typów, mogących stanowić zagrożenie dla siebie i dla innych w eksponowanym terenie. Pewne trudności sprawia również wymijanie się z turystami idącymi z naprzeciwka – była to przyczyna kilku naszych dzisiejszych wymuszonych postojów. To zdecydowanie trasa do pokonywania poza sezonem turystycznym, ale przy dobrych warunkach i suchej skale.

I zmęczenie, i uciążliwe warunki na szlaku wynagradzają nam jednak przepiękne widoki. Początkowo widzimy głównie Czarny Staw, Morskie Oko i ich bliskie otoczenie. Wraz z wysokością jednak perspektywa się zmienia i stopniowo poszerza. Zza grani wygląda Krywań i Hruby. Z przyjemnością spoglądamy na odwiedzoną wczoraj Kazalnicę i drogę na Przełęcz pod Chłopkiem – tam było tak miło i kameralnie!

Od teraz aż na sam szczyt towarzyszą nam ubezpieczenia.

Od teraz aż na sam szczyt towarzyszą nam ubezpieczenia.

Dobrze czasem obejrzeć się do tyłu.

Dobrze czasem obejrzeć się do tyłu.

Na szlaku ruch jak na Marszałkowskiej.

Na szlaku ruch jak na Marszałkowskiej.

W górę, w górę...

W górę, w górę…

Zdarzają się przestoje - tu przepuszczamy schodzących.

Zdarzają się przestoje – tu przepuszczamy schodzących.

Przed nami ostatnia prosta.

Przed nami ostatnia prosta.

Morskie Oko i Czarny Staw pod Rysami zostały daleeeeko w dole.

Morskie Oko i Czarny Staw pod Rysami zostały daleeeeko w dole.

Na szczycie Rysów (2499 m n.p.m.) jak zwykle sporo ludzi, ale daje się zrobić zdjęcia i chwilę rozejrzeć – a widoki są przecudne! Robimy zdjęcia z myślą o KGP i… nie chcąc wracać, rozmijając się z dziesiątkami ludzi na usianym łańcuchami szlaku, spontanicznie decydujemy się na zejście na słowacką stronę. To była trafiona decyzja! A przy tym mamy okazję przypomnieć sobie szlak odwiedzony 10 lat wcześniej:)

Widok na słowacki wierzchołek. W tle Gerlach.

Widok na słowacki wierzchołek. W tle Gerlach.

Panorama z Rysów - warta wysiłku.

Panorama z Rysów – warta wysiłku.

Po słowackiej stronie ruch też duży, ale przebieg ścieżki pozwala na w miarę bezproblemowe rozmijanie się. Dość sprawnie schodzimy przez Przełęcz Waga do Chaty pod Rysami. Sporo tutaj się zmieniło – schronisko od dwóch lat jest znowu czynne po przebudowie (zw. z położeniem w miejscu zagrożonym lawinami). Chata została zbudowana na specjalnych fundamentach i cała pokryta blachą. Pijemy herbatę i zdobywamy trochę Euro (dopóki nie zobaczyliśmy tłumów na polskim szlaku, nie planowaliśmy zejścia na tę stronę…).

Schodzimy na Przełęcz Waga (2337 m n.p.m.).

Schodzimy na Przełęcz Waga (2337 m n.p.m.).

Piękne otoczenie Schroniska pod Wagą (2250 m n.p.m.).

Piękne otoczenie Schroniska pod Wagą (2250 m n.p.m.).

Schronisko pod Wagą (2250 m n.p.m.).

Schronisko pod Wagą (2250 m n.p.m.).

Zachwycamy się poczuciem humoru naszych południowych sąsiadów. W tutejszym Wolnym Królestwie Rysów można skorzystać z „Panoramickiej” toalety, a w oczekiwaniu na nią pobujać się na wymyślnie skonstruowanej ławeczce. Można też wypożyczyć rower (na przykład do zdjęcia…), a nawet zjechać na dół autobusem (jest przystanek, czyli „zastavka” z bardzo śmiesznym rozkładem jazdy!).

Oj, mają tu poczucie humoru. Była też wypożyczalnia rowerów.

Oj, mają tu poczucie humoru. Była też wypożyczalnia rowerów.

Schronisko zostaje za nami.

Schronisko zostaje za nami.

Z żalem opuszczamy Królestwo Rysów.

Z żalem opuszczamy Królestwo Rysów.

Na dłużej zatrzymujemy się nieco niżej przy szlaku, wygłodniali zjadamy resztę kanapek i ruszamy, marząc już o obiedzie w schronisku przy Popradzkim Stawie. Szlak zejściowy jest dość wygodny – nachylenie przyjemne dla zmęczonych już nóg. Zaskakuje nas przebudowany odcinek szlaku z umocnieniami – zmieniono nieco przebieg ścieżki, żeby częściowo oddzielić od siebie wchodzących i schodzących. Dalej miłe przejście obok Żabich Stawów i zakosy sprowadzające na niższe piętro Doliny Mięguszowieckiej. Oglądając widoki, przypominamy sobie nasz ponad dwutygodniowy wyjazd w słowackie Tatry Wysokie sprzed 10 lat – to bardzo przyjemne.

Schodzimy do Żabiej Doliny Mięguszowieckiej.

Schodzimy do Żabiej Doliny Mięguszowieckiej.

Żabią Doliną Mięguszowieckią.

Żabią Doliną Mięguszowieckią.

Mięguszowiecki Potok.

Mięguszowiecki Potok.

Nieco dłuży nam się ostatni odcinek zejścia, jesteśmy już głodni i zmęczeni. Zaskakuje nas kolejna zmiana – kilkadziesiąt metrów przed „starym” schroniskiem nad Popradzkim Stawem zbudowano nowy budynek – Majlathovą Chatę. Aby nie przedłużać, zjadamy już tutaj gulaszową i szybko ruszamy dalej – i dobrze, bo tylko dzięki temu udaje nam się zdążyć na elektryczkę i autobus do Polski. Do Szczyrbskiego Jeziora schodzimy czerwonym szlakiem, dobrze znaną nam trasą ścieżki edukacyjnej „Lesom medzi plesom a plesom”. Idziemy naprawdę sprawnie, a i tak nie udaje nam się urwać ani minuty z drogowskazowych 55 minut przejścia.

Widok na otoczenie Doliny Mięguszowieckiej.

Widok na otoczenie Doliny Mięguszowieckiej.

Wypatrujemy opisywanych przez Nykę busów do Zakopanego, ale niestety ich nie znajdujemy. Znając porę odjazdu ostatniego autobusu ze Smokowca, kupujemy bilet na elektryczkę (wyjazd o 17:20) i przez całą drogę zastanawiamy się, czy uda nam się zdążyć, bo przejazd (16 km) trwa pełne 40 minut. Na szczęście bez problemu zdążamy i po kolejnych 50 minutach jazdy o 19-ej jesteśmy na Łysej Polanie i pozostaje nam jeszcze tylko spacerek po samochód na parking na Palenicy… Uff… Ale była przygoda!

Z czystym sumieniem możemy polecić taką kombinowaną wycieczkę na Rysy. Zejście na słowacką stronę pozwala uniknąć schodzenia z niezbyt bezpiecznym rozmijaniem się ze stadami ludzi na polskim szlaku.

Szlak na Rysy z polskiej strony zdecydowanie nie jest dla każdego – potrzebna jest dobra kondycja (najlepiej być już też zaaklimatyzowanym), obycie ze skałą, umiejętność korzystania ze sztucznych zabezpieczeń i… niezbyt rozwinięty lęk wysokości, bo szlak jest przepaścisty. Przede wszystkim potrzeba jednak choćby odrobiny zdrowego rozsądku – może niech każdy, kto chce wejść na Rysy, poczyta dobre opisy szlaku i oceni swoje umiejętności. A widoki są przepiękne. Dla nich warto!

Nasze czasy: Palenica – Rysy: 6:10–12:15   Rysy–Szczyrbskie Pleso: 12:30–17:00

Dystans: 25 km. Przewyższenie: >1500 m w górę i >1200 m w dół

 

2015.07.23, czwartek

Rano upał i parno, od południa burze

Hala Gąsienicowa – Rówień Waksmundzka – Stara Roztoka

Po wczorajszej trasie jesteśmy – delikatnie mówiąc – zmęczeni. Prognozy jednak zapowiadają załamanie pogody od popołudnia i na kolejne dni, a w naszych planach jest jeszcze jeden fragment Orlej, na którym nigdy wcześniej nie byliśmy – od Granatów na Krzyżne. Co robić, …po raz szósty zrywamy się z łóżka bladym świtem i wędrujemy na szlak.

Od dawna uważamy szlak przez Boczań za wygodniejszą (i przy tym piękniejszą widokowo) drogę wejściową na Halę Gąsienicową, więc i tym razem kierujemy się na lewo. Jak zawsze szybko tędy zdobywamy wysokość. Na grzbiecie Skupniowego Upłazu zaczyna jednak bardzo nieprzyjemnie wiać. Podmuchy wiatru towarzyszą nam aż do Karczmiska – są tak silne, że momentami ledwo utrzymujemy się bez ruchu w pionowej pozycji, a ziarenka piasku nieprzyjemnie wciskają się do oczu i biją po nogach. Takie warunki studzą nieco nasz zapał dzisiejszego przejścia Orlej.

Skupniów Upłaz i Nosal.

Skupniów Upłaz i Nosal.

Przed nami Hala.

Przed nami Hala.

Już widać zielony dach Murowańca.

Już widać zielony dach Murowańca.

Murowaniec.

Murowaniec.

W Murowańcu przy pysznej szarlotce i herbacie (ale tu drogo, rety!) robimy burzę mózgów, co robić dalej. Sprawdzamy aktualne modele ICM – prognozowane opady przesunęły się na wcześniejszą porę, a w dodatku ten nieprzyjemny wiatr… To nie jest dobry dzień na Orlą. Zaraz jednak przychodzi nam do głowy Plan B – przejście szlakiem przez Rówień Waksmundzką do Starej Roztoki. Szliśmy tym szlakiem na naszym miesiącu miodowym 12 lat wcześniej i miło zapamiętaliśmy go jako piękną, pustą, dziko wijącą się ścieżkę przez las.

To dobra odmiana po wczorajszej „rysostradzie”. Przez większą część czasu idziemy zupełnie sami – na całym szlaku (nie licząc przecinania szosy do Moka, oczywiście) spotykamy tylko kilkanaście osób. Dookoła las, pachnące kwiaty na dawnej polanie Pańszczyca, przekraczanie malowniczych potoków, piękne widoki z Równi Waksmundzkiej i potem, podczas trawersów, na Dolinę Białej Wody. Ale przyjemnie…

W pierwszej części wycieczki słońce praży gorącem jak z pieca. Początkowo mamy dysonans, że nie poszliśmy na wycieczkę graniową. Niedługo potem okazuje się jednak, że podjęliśmy słuszną decyzję. Momentalnie się chmurzy, zaczyna grzmieć i padać. Ostatnie pół godziny pokonujemy w pelerynach i stup-tutach.

Szlak jest pusty i dziki.

Szlak jest pusty i dziki.

Na stokach Żółtej Turni

Na stokach Żółtej Turni

Widok na Koszystą.

Widok na Koszystą.

Piękny szlak przez dawną polanę Pańszczycę.

Piękny szlak przez dawną polanę Pańszczycę.

Pszczoły się uwijają.

Pszczoły się uwijają.

Polana Waksmundzka.

Polana Waksmundzka.

Rozstaj szlaków na Równi Waksmundzkiej.

Rozstaj szlaków na Równi Waksmundzkiej.

Zejście z Polany pod Wołoszynem.

Zejście z Polany pod Wołoszynem.

Dolina Białki.

Dolina Białki.

Burza nad Tatrami Wysokimi.

Burza nad Tatrami Wysokimi.

Na obiad schodzimy do Schroniska Stara Roztoka. Schodząc, nie możemy nadziwić się, jakie szkody poczynił tu kornik. Kiedy byliśmy tu ostatnim razem, szlak wił się zakosami przez las. Teraz wokół mamy uschnięte i powalone drzewa, odsłaniające szersze widoki. Przyroda jednak od razu zapełnia pustkę – wzdłuż szlaku wyrosła już bujna roślinność, korzystająca z odzyskanego słońca.

Lubimy Starą Roztokę. Jest tu sympatycznie, kameralnie. Zawsze można smacznie zjeść. Teraz, po zmianie właścicieli, schronisko ma zmodernizowany ganek, a i w środku jest jaśniej – nowe jasne stoły, odnowione ściany, nowe toalety. Postój tutaj to sama przyjemność.

Schronisko PTTK na polanie Roztoka.

Schronisko PTTK na polanie Roztoka.

Wracamy do szosy przez zniszczony las.

Wracamy do szosy przez zniszczony las.

Koniec wycieczki to półgodzinne wtopienie się w tłum schodzący szosą na parking Palenica – tego nie przeskoczymy.

Dziś nareszcie jesteśmy wcześniej w pokoju, więc nadrabiamy zaległości w zapiskach i zdjęciach.

Nasz czas: 7:20–15:20. Dystans: ok. 20 km, przewyższenie ok. 850 m

 

2015.07.24, piątek

Rano pochmurno i parno, potem burze z ulewami

Dolina Kościeliska – Przełęcz Iwaniacka – Dolina Chochołowska

Dzisiejsza pogoda nie pozwala na wycieczki graniowe. Rano śpimy więc dłużej – uwaga uwaga – aż do 6:00, a po śniadaniu jedziemy do Trsteny na Słowację wykupić lekarstwa dla Dziadka Janka. Potem podjeżdżamy do Kir i ruszamy Doliną Kościeliską.

Mimo naszych obaw nie ma jakiegoś przerażającego tłumu. Oczywiście idzie wielu turystów, mijamy wycieczki, ale nie ma tragedii – może gorsza pogoda skłoniła część turystów do zostania w domu.

Im dłużej chodzimy po Tatrach, tym bardziej doceniamy urodę Doliny Kościeliskiej. Piękne skalne otoczenie, malowniczy potok, urokliwe polany i hale – Wyżnia Kira Miętusia, Stare Kościeliska, Hala Pisana. Widzimy szarotki rosnące na wapiennej skale. Żeby tylko cieszyć się tu samotnością – jak kiedyś w kwietniu, gdy przyjechaliśmy na krokusy. No ale cóż, jesteśmy w pełni sezonu.

Doliną Kościeliską.

Doliną Kościeliską.

W Schronisku Ornak jemy szarlotkę i pijemy herbatę. Zgodnie stwierdzamy, że w naszym rankingu szarlotek tatrzańskich ta z Ornaka zajmuje niezmiennie pierwsze miejsce.

Schronisko Ornak.

Schronisko Ornak.

Po zatankowaniu pysznych kalorii ruszamy dalej, kierując się na Przełęcz Iwaniacką. Z Małej Polanki i Wielkiej Polany Ornaczańskiej roztaczają się piękne widoki na otoczenie Bystrej. Słońce walczy z chmurami, jest gorąco i parno. Wchodzi się ciężko. Tuż przed Przełęczą Iwaniacką (1459 m n.p.m.) po raz pierwszy łapie nas deszcz. Tym razem nie trwa długo, przeczekujemy go, siedząc na kamieniu, ale nie rozsiadamy się na przełęczy, tylko schodzimy na dół. Pokonywaliśmy już dwukrotnie tę trasę, ale zawsze w odwrotnym kierunku. Nie wiedzieliśmy więc, że górny odcinek szlaku jest tak bardzo widokowy. Widoki na otoczenie Doliny Chochołowskiej w oprawie górskich kwiatów są bardzo urokliwe. Wokół szlaku widać świeże ślady po zrywce drewna.

Widok z Małej Polanki Ornaczańskiej w stronę Bystrej.

Widok z Małej Polanki Ornaczańskiej w stronę Bystrej.

Za nami Tomanowa Przełęcz.

Za nami Tomanowa Przełęcz.

Doliną Iwaniacką.

Doliną Iwaniacką.

Prawdziwe przygody zaczynają się na połączeniu ze szlakiem z Doliny Chochołowskiej. Tym razem łapie nas burza, ale ulewa nie daje łatwo za wygraną – pada chyba ponad godzinę. Najgorsze momenty przeczekujemy, kuląc się pod pelerynami. Patrzymy ze współczuciem na przemykających drogą turystów, zmoczonych do suchej nitki. My w odpowiednim ekwipunku nie przemoczyliśmy się jakoś bardzo.

Wreszcie w deszczu docieramy do schroniska. Ścisk, że igły nie ma gdzie wcisnąć. Ze wszystkich kapie woda, tworząc mokrą warstwę na podłodze. Z trudem znajdujemy miejsce do siedzenia. Obiad (oczywiście tradycyjnie ‘poprawiony’ szarlotką) pałaszujemy w okamgnieniu.

Schronisko Chochołowskie - wybawienie od ulewy.

Schronisko Chochołowskie – wybawienie od ulewy.

Gdy wychodzimy, już nie pada. Powrót odpoczywającą po deszczu Doliną Chochołowską ma w sobie wiele uroku. Do góry unosi się mokra mgiełka, chochołowskie szałasy wyglądają zza zakrętu.

Polana Chochołowska po deszczu

Polana Chochołowska po deszczu

Szałasy na Polanie Chochołowskiej.

Szałasy na Polanie Chochołowskiej.

Mnichy Chochołowskie.

Mnichy Chochołowskie.

Charakterystyczna mgiełka nad Potokiem Chochołowskim.

Charakterystyczna mgiełka nad Potokiem Chochołowskim.

Przed Siwą Polaną skręcamy na szlak łącznikowy do Kir.

Przed Siwą Polaną skręcamy na szlak łącznikowy do Kir.

Ostatni odcinek to powrót szlakiem łącznikowym odchodzącym na wysokości Siwej Polany i prowadzącym do Kir. To już miły spacerek porównywalny do Drogi pod Reglami. M. tylko trochę kuśtyka – pamiątką po wczorajszym uciekaniu przed burzą są bolesne bąble na nogach.

Wieczorem z zadowoleniem stwierdzamy, że poprawili na jutro prognozę pogody – może uda nam się wybrać na Granaty i Krzyżne?

Nasz czas: Kiry: 10:30, Schronisko Ornak: 11:35, Przełęcz Iwaniacka: 13:25, Schronisko w Dol. Chochołowskiej: 15:30 (wcześniej kilkakrotne przeczekiwanie deszczu), Kiry: 18:10.

20,5 km, ok. 700 m przewyższenia

 

2015.07.25, sobota

Od rana ładnie, w górach silne porywy wiatru, ale też słońce, przed wieczorem deszcz

Prognozy pogody nie dawały początkowo nadziei na dłuższą wyprawę, ale wczoraj wieczorem coś się zmieniło i pojawiła się szansa na ostatnią zaplanowaną przez nas trasę! W związku z tym znowu zrywamy się o 4:40…

Przez Granaty na Krzyżne

Ruszamy z Kuźnic. Dzisiaj dla odmiany wchodzimy przez Jaworzynkę. Od lat byliśmy przekonani, że przez Boczań wchodzi się lepiej, a tu niespodzianka: wchodzimy sporo szybciej niż ostatnio (dokładnie 1,5 godziny). Może więc równe rozłożone nachylenia szlaku nie jest najważniejsze? A może po prostu jesteśmy już dobrze rozchodzeni. Na stokach Kopy Magury widzimy dwie sarenki posilające się pyszną trawą i ziołami… Śliczne!

Na Halę przez Dolinę Jaworzynki.

Na Halę przez Dolinę Jaworzynki.

Już widać zielony daszek Murowańca.

Już widać zielony daszek Murowańca.

Widok na Kasprowy z Hali Gąsienicowej.

Widok na Kasprowy z Hali Gąsienicowej.

Po tradycyjnej porannej schroniskowej szarlotce (ta w Murowańcu jest najdroższa ze wszystkich i całkiem przeciętna smakowo) ruszamy dalej.

Obowiązkowy starterek górski.

Obowiązkowy starterek górski.

Ludzi na szlaku ze względu na porę dnia jest niewiele. Sprawnie mijamy Czarny Staw Gąsienicowy, podchodzimy na kolejny próg doliny i zostawiamy w tyle Zmarzły Staw. W pobliżu rozstaju w Koziej Dolince robimy kolejny postój. Wchodząc wyżej, spotykamy przy szlaku parę kozic, które pozują nam do zdjęcia, nie wykazując specjalnego lęku przed ludźmi. Już o 10:30 docieramy na grań.

Do Czarnego Stawu Gąsienicowego.

Do Czarnego Stawu Gąsienicowego.

Otoczenie Czarnego Stawu Gąsienicowego.

Otoczenie Czarnego Stawu Gąsienicowego.

Widok na Czarny Staw Gąsienicowy.

Widok na Czarny Staw Gąsienicowy.

Tu rozdziela się szlak na Kozią i Zawrat.

Tu rozdziela się szlak na Kozią i Zawrat.

Zmarzły Staw.

Zmarzły Staw.

Widok z Koziej Dolinki.

Widok z Koziej Dolinki.

Kozia Dolinka zostaje za nami.

Kozia Dolinka zostaje za nami.

Gospodyni terenu.

Gospodyni terenu.

Grań od Świnicy po Kozi Wierch.

Grań od Świnicy po Kozi Wierch.

Dzisiaj przechodzimy ostatnią część Orlej Perci. Środkową przeszliśmy pięć lat temu, a tę najbardziej zachodnią dokładnie tydzień temu. Idziemy przez Zadni, Pośredni i Skrajny Granat, zastanawiając się, czy nie zejść z tego ostatniego na dół – na niebie kłębi się coraz więcej chmur. Po jeszcze jednym sprawdzeniu dokładnej prognozy pogody (i naradzie z miłym panem napotkanym na szlaku) idziemy dalej. Z prognoz i obserwacji wynika, że pogoda wytrzyma jeszcze co najmniej dwie godziny.

Widok na Zadni Granat z Pośredniego.

Widok na Zadni Granat z Pośredniego.

A przed nami Skrajny Granat.

A przed nami Skrajny Granat.

Czekają nas też Buczynowe Turnie.

Czekają nas też Buczynowe Turnie.

Słynny krok nad szczeliną.

Słynny krok nad szczeliną.

Uff, udało się!

Uff, udało się!

Nie żałujemy podjętej decyzji – pogoda pozostaje stabilna jeszcze przez pięć godzin, a my bez problemu dokańczamy „zwiedzanie” Orlej Perci. Bardzo podoba nam się dzisiejsza trasa – sporo wspinaczki, często wymagającej zwiększonej uwagi. Łańcuchy i klamry są tam, gdzie trzeba. Jednocześnie co chwilę oglądamy przecudne widoki – czy można chcieć czegoś więcej?

Szlakiem z Granatów na Krzyżne.

Szlakiem z Granatów na Krzyżne.

Szlakiem z Granatów na Krzyżne.

Szlakiem z Granatów na Krzyżne.

Widok na Tatry Wysokie.

Widok na Tatry Wysokie.

Hura! Przed nami Krzyżne!.

Hura! Przed nami Krzyżne!.

Warto jednak zaznaczyć, że do przejścia Orlej Perci z prawdziwą przyjemnością potrzebowaliśmy 13 lat chodzenia po szlakach wysokogórskich i ferratach. Wcześniejsze zapuszczenie się na ten szlak skończyłoby się niechybnie „telegrafami” w nogach. To zdecydowanie nie trasa na początek przygody z Tatrami. Gorąco popieramy przy tym projekt przekształcenia tego szlaku w via ferratę!

Dłuższy postój robimy sobie dopiero pod szczytem Kopy nad Krzyżnem. Znajdujemy tam dobrą osłonę przed silnymi porywami wiatru i piękne widoki.

Widok z Kopy nad Krzyżnem w kierunku Granatów.

Widok z Kopy nad Krzyżnem w kierunku Granatów.

Tędy prowadzi szlak na Krzyżne z Murowańca.

Tędy prowadzi szlak na Krzyżne z Murowańca.

Postój na Kopie nad Krzyżnem.

Postój na Kopie nad Krzyżnem.

Szlak z Krzyżnego do „Piątki” jak zwykle jest trochę niewygodny i nużący, bo mimo ogólnego zejścia trzeba, niestety, sporo podchodzić w górę.

Przedni i Wielki Staw w ,,Piątce''.

Przedni i Wielki Staw w ,,Piątce”.

Schodzimy z Krzyżnego do ,,Piątki''.

Schodzimy z Krzyżnego do ,,Piątki”.

Dolina Roztoki i Opalone.

Dolina Roztoki i Opalone.

Wielki Staw.

Wielki Staw.

W schronisku pięciostawiańskim jemy pyszny obiad, a na deser ciasto jagodowe – po prostu bajka i na dodatek ceny sporo niższe niż w Murowańcu!

Wraz z pierwszymi kroplami deszczu wychodzimy w kierunku Doliny Roztoki. Zdążamy zejść z zakosów, zanim na dobre zaczyna padać. Dalej już do samej Palenicy idziemy w deszczu. Wracając, przypominamy sobie cały nasz bajkowy pobyt. Jesteśmy bardzo z siebie dumni, że udało nam się przejść takie ciekawe wielogodzinne i trudne trasy!

Po powrocie do Zakopca od razu idziemy po oscypki dla nas i dla Rodziców, a potem już pozostaje nam tylko pakowanie i ogarnianie się przed jutrzejszym wczesnym wyjazdem. Całe te osiem dni było jak piękny sen – tyle, że prawdziwy!

Nasz czas: dojście do grani: 6:15–10:30, Zadni Granat–Krzyżne: 10:30–13:00, Krzyżne – „Piątka”: 13:30–15:10, „Piątka”–Palenica: 15:50–17:30

Dystans: 24 km, przewyższenie: ok. 1600 m