Tatry część I – wschodnia część Orlej Perci, Siwy Wierch, Kopa Kondracka, Przełęcz pod Chłopkiem

2015.07.17, piątek

Upał, 30 stopni

Warszawa – Rzeszów – Zakopane

Rano odstawiamy Grzesia do Babci Urszuli. Trudno nam rozstawać się z nim po raz pierwszy… Na szczęście starsi chłopcy nie pozwalają na długo zagłębiać się w smutnych rozważaniach. Pakujemy ich do samochodu i przyjmujemy azymut na Rzeszów. Jedzie się dość sprawnie (choć droga ta – jak wiadomo – do najszybszych zdecydowanie nie należy), z pierwszym i ostatnim postojem na drugie śniadanie w Ostrowcu Świętokrzyskim. Wyjeżdżamy z domu o 8:00, o Dziadków stawiamy się ok. 13:30.

Zjadamy obiad, chwilę jeszcze rozmawiamy i zostawiamy Tymusia i Sebusia na ich wakacje z Dziadkami. A my naprawdę we dwoje ruszamy dalej! Jedziemy najpierw autostradą na Kraków, potem zjeżdżamy na Zakopiankę. Nie rozdrabniamy się już na żadne postoje po drodze – tak bardzo chcemy szybko dojechać na miejsce. Jeden szybki postój na kawę urządzamy tylko sobie na stacji benzynowej. Słuchamy fantastycznej płyty LaoChe Dzieciom, przypominamy sobie wcześniejsze wypady w Tatry Polskie i Słowackie. Podróż do Zakopanego (razem z postojem) zajmuje nam 4 godziny, od 16:00 do 20:00.

Zakopane jest komercyjne, krzykliwe i zatłoczone, ale my staramy się dostrzec jego inną twarz. Pamiętamy podhalańskie spacery pasmem gubałowskim, mamy sentyment do stylu zakopiańskiego, no i tak wiele miłych wspomnień wiąże nam się z tym miejscem. Z ciekawością więc patrzymy, co się zmieniło, a co zostało po staremu.

Zakwaterowujemy się w przemiłej Cisówce. Powrót w miejsce, z którym wiąże się tyle wspomnień, jest dla nas przyjemnie wzruszający. Nie byliśmy tu już 12 lat… A nie zmieniło się wiele. Nadal jest sympatycznie i przytulnie. Przypominamy sobie, gdzie co stało, kiedy byliśmy w którym pokoju.

Wieczorem dajemy radę tylko się rozpakować i kładziemy się spać – jutro planujemy wczesne wyjście w góry!

 

2015.07.18, sobota

Rano cieplutko (20 stopni) i przepiękne słońce, ok. południa zaczyna się dwugodzinny ciąg burz z ulewami przez wielkie 'U’

Kasprowy Wierch – Kozia Przełęcz

W planach mieliśmy dziś małą wycieczkę aklimatyzacyjną. A skończyło się … hmm … porządną górską turą na Orlej Perci. Ale co mieliśmy zrobić, jak za oknem od rana przepiękna pogoda i dobre prognozy na cały dzień? Jednak nie ma to jak romantyczna randka we dwoje:)

Rano podjeżdżamy busem do Kuźnic, gdzie – mimo wczesnej pory (jest niewiele po 7:00) – wita nas długaśna kolejka do kas na Kasprowy. A my – hura – bilety mamy w kieszeni! Od niedawna można kupować bilety on line – no nareszcie jakiś dobry pomysł!

Po wjeździe na górę od razu zadziwia nas temperatura na Kasprowym. Jest ponad 20 stopni! Nie do wiary! No to do dzieła, zaczynamy naszą wycieczkę!

Kasprowy Wierch – Świnica (8:25-10:05)

To dla nas wyjątkowa trasa… Jak miło jest pójść tędy znowu! Pogoda jest przepiękna, ludzi coraz więcej, ale sympatycznie można pogadać, trudności techniczne na wejściu na Świnicę niewielkie, widoki rozległe. Powoli odświeżamy naszą niezłą kiedyś znajomość topografii Tatr. Znajdujemy Krywań, Gładką Przełęcz, …. Wszędzie tam kiedyś byliśmy. Ale fajnie!

Na Świnicy (2301 m n.p.m.) dużo odpoczywających osób i trudno znaleźć ustronne miejsce na postój. „Nasza” miejscówa, niestety, zajęta, więc siadamy na pierwszym lepszym miejscu, pałaszujemy kanapki i dalej w drogę.

Kasprowy za nami

Kasprowy za nami

...a Świnica przed nami

…a Świnica przed nami

Kurtkowiec i Dwoisty Staw

Kurtkowiec i Dwoisty Staw

Długi Staw i Zadni Staw Gąsienicowy

Długi Staw i Zadni Staw Gąsienicowy

Na Świnicę

Na Świnicę

Na Świnicę - przed szczytem

Na Świnicę – przed szczytem

W tle Zadni Staw w Piątce

W tle Zadni Staw w Piątce

Świnica – Zawrat (10:30-11:30)

Tu już trudności nieco większe, więc – jak to w szczycie sezonu turystycznego – co jakiś czas robią się korki, a my zatrzymujemy się na konieczne przestoje. Przynajmniej można uspokoić oddech i bliżej postudiować panoramy. Widoki nadal są rozległe, a pogoda słoneczna i gorąca. Zawrat (2159 m n.p.m.) zatłoczony równie mocno jak Świnica, więc nie zatrzymujemy się i ruszamy dalej.

Ze Świnicy kierujemy się na Zawrat

Ze Świnicy kierujemy się na Zawrat

Zadni był dziś fotogeniczny

Zadni był dziś fotogeniczny

Zawrat – Kozia Przełęcz (11:30-13:00, w tym przestoje)

Dalej idziemy w grupce ludzi, ale nie jest uciążliwie – nie licząc dwóch dłuższych wymuszonych przestojów. W sumie sprawnie i bez większych problemów technicznych przechodzimy przez Mały Kozi Wierch (2228 m n.p.m.), słynący z przepięknej panoramy. Sielankę przerywają pierwsze krople deszczu. Rozglądamy się dookoła – faktycznie, nad górami chmury zaczynają się kłębić, ale ich pułap jest wysoki, a wszędzie dookoła świeci słońce. Decydujemy się więc iść dalej. Teren robi się trudniejszy, łańcuchy sprowadzają na Zmarzłą Przełączkę Wyżnią. Słońce już nie świeci, a w stromym, wymagającym Żlebie Honoratka jest nieprzyjemnie ciemno. Przez Zmarzłą Przełęcz przechodzimy jeszcze suchą stopą, ale nie podobają nam się pomruki burzy. Teraz odwrót nie ma już sensu (zresztą szlak jest i tak na tym odcinku jednokierunkowy), szybciej zejdziemy przez Kozią Przełęcz.

Na Mały Kozi Wierch

Na Mały Kozi Wierch

Widoki z Małego Koziego Wierchu

Widoki z Małego Koziego Wierchu

Widoki z Małego Koziego Wierchu

Widoki z Małego Koziego Wierchu

Widoki z Małego Koziego Wierchu

Widoki z Małego Koziego Wierchu

Schodzimy Żlebem Honoratka

Schodzimy Żlebem Honoratka

Na trawersie Zamarłej Turni zaczyna mocniej padać. Opady wyglądają na lokalne i chwilowe, prognozy pogody jeszcze rano były bardzo dobre, więc wyciągamy peleryny i decydujemy się przycupnąć i przeczekać, przy okazji wrzucając coś na ząb. Zachmurza się jednak coraz bardziej, burza nie przestaje pomrukiwać. Gdy deszcz ustaje, chowamy więc peleryny i zaczynamy sprawnie schodzić w kierunku Koziej Przełęczy. I tu zaczyna się cała zabawa. Ni stąd ni zowąd zaczyna się nawałnica. Zaczyna lać jak z cebra, dodatkowo mocne podmuchy wiatru podrasowują atmsferę. Naprędce wyciągamy kurtki z membraną. Słynną drabinkę sprowadzającą na Kozią Przełęcz pokonujemy w strugach ulewnego deszczu. Nie jest nam do śmiechu. O pamiątkowym zdjęciu nie ma mowy.

Postój, a raczej pokucaj w deszczu

Postój, a raczej pokucaj w deszczu

Kozia Przełęcz – Murowaniec (13:00-15:00)

Z Koziej skręcamy w kierunku Hali Gąsienicowej. Skały robią się niebezpiecznie śliskie, więc zdwajamy ostrożność i marzymy o wejściu w łatwiejszy teren. Początkowy fragment szlaku zejściowego jest trudny technicznie, a nas chłosta wiatr i strumienie deszczu, czujemy jak nawet po majtkach zaczynają płynąć zimne strugi wody. Po chwili zaczyna chlupać także w butach. Aż do samego Murowańca idziemy w ulewie i wietrze, straszeni odgłosami burzy. Chodzimy już po Tatrach tyle lat, wiele razy spotkaliśmy załamanie pogody, ale takich ilości deszczu jak dziś nie widzieliśmy jeszcze chyba nigdy. Cóż, gdy mówimy innym o planowanej randce, myślą, że jedziemy do SPA. A dziś mamy Sante Per Aqua. I to jakie!

Ostatnie spojrzenie w kierunku Koziej Przełęczy

Ostatnie spojrzenie w kierunku Koziej Przełęczy

Schodzimy do Murowańca, w tle Kościelec

Schodzimy do Murowańca, w tle Kościelec

W Murowańcu, przemoczeni do suchej nitki i zziębnięci, z chęcią pałaszujemy obiad. Próbujemy też znaleźć jakieś suche ciuchy do przebrania. Spodnie i bluzkę mamy, ale co z tego, gdy z majtek kapie woda? Ze skarpetek wyciskamy chyba z pół litra wody.

Murowaniec – Kuźnice przez Dol. Jaworzynkę (16:00-17:30)

Po wyjściu z Murowańca wita nas piękne słońce, a burza bierze się za pasmo gubałowskie. Wybieramy wariant przez Jaworzynkę, szybciej pokonujący różnicę wzniesień. Dopiero teraz porządnie czujemy zmęczenie. W Kuźnicach łapiemy busa – nie mamy już ochoty na kilkukilometrowy spacer w okolice dworca.

Ogrzaliśmy się, najedliśmy i Murowaniec zostaje za nami

Ogrzaliśmy się, najedliśmy i Murowaniec zostaje za nami

Szałasy w Dolinie Jaworzynki

Szałasy w Dolinie Jaworzynki

Wieczorem czas na wielkie suszenie. Mokre plecaki, buty, ciuchy. Dajemy już dziś radę wyjść tylko po niezbędne zakupy. Co by tu zrobić jutro?

Nasz czas: 8:30-17:30, 15 km, ok. 500 m w górę i 1500 m w dół

 

2015.07.19, niedziela

Upalnie, na szczytach wietrznie, krótki przelotny deszcz po południu

Na Siwy Wierch

Oj, po wczorajszej wycieczce ‘aklimatyzacyjnej’ dziś nie możemy ruszyć ręką ani nogą Nie decydujemy się więc na wyprawę na Przełęcz pod Chłopkiem, tylko na nieco krótszą wycieczkę. Po burzliwych naradach na co się zdecydować, jedziemy na Siwy Wierch w słowackich Tatrach Zachodnich.

Na Siwym byliśmy już dwukrotnie – raz wchodziliśmy szlakiem przez Babki, raz przez Białą Skałę. Za każdym razem widoczność była zerowa. Dziś wybieramy wariant wejściowy przez Białą Skałę, ale tym razem mamy piękną pogodę i rozległe panoramy – mamy więc wrażenie, że idziemy tędy po raz pierwszy.

Podjeżdżamy samochodem do Zuberca, gdzie 11 lat wcześniej spędziliśmy wyjątkowo udane tatrzańskie wakacje. Miło poprzyglądać się znajomym kątom. Następnie kierujemy się drogą w stronę Liptowskiego Mikulasza, przejeżdżamy obok znajomego kamieniołomu i wypatrujemy z samochodu punkt wyjścia czerwonego szlaku.

O 9:15 ruszamy w górę. Szlak wiedzie początkowo dość stromo lasem. Wokół widać ślady po zrywce drewna. Kolejne zakosy pną się stromo w górę, a my każdy krok przypłacamy bólem nóg, rąk, chyba wszystkiego, co mamy. Bolą nas nawet mięśnie, o istnieniu których wcześniej nie wiedzieliśmy. Oj, będzie się wesoło schodziło… Po półtorej godziny z chęcią zatrzymujemy się na postój w okolicach Białej Skały. Widok przed nami przepiękny, wapienne skały niezwykle malownicze.

Punkt wyjścia szlaku za Zubercem. Ruszamy.

Punkt wyjścia szlaku za Zubercem. Ruszamy.

Najpierw nasza ścieżka wije się przez las.

Najpierw nasza ścieżka wije się przez las.

Potem odsłaniają się widoki. Postój w okolicy Białej Skały.

Potem odsłaniają się widoki. Postój w okolicy Białej Skały.

Po postoju wstać trudno, ale ruszamy dzielnie w dalszą drogę. Docieramy do górnej granicy lasu i wkraczamy w świat niezwykle bujnej roślinności. Kosodrzewina pięknie komponuje się z różnymi gatunkami kwiatów, wokół soczysta zieleń wdzierająca się na ścieżkę. Wypatrujemy nawet goździki lśniące (niezwykle rzadko spotykane w słowackich Tatrach, w Polsce już nieobecne) i lilię złotogłów. Obiecujemy sobie poutrwalać kwiaty na zdjęciach w drodze powrotnej.

Widzimy lilię złotogłów.

Widzimy lilię złotogłów.

Powyżej kosodrzewiny wkraczamy na teren skalny. Skały są tu niezwykle kruche, ścieżka wąska i w wielu miejscach trzeba uważać na pośliźnięcia, ale czego się nie robi dla takich widoków! „Dolomitowy park skalny” – jak to określił Nyka – wywiera ogromne wrażenie. Szlak kluczy między wapiennymi skałami o przedziwnych kształtach, w kilku miejscach musimy domyślać się przebiegu ścieżki. Przed samym szczytem musimy jeszcze pogimnastykować się w dwóch stromych, ale krótkich kominkach ubezpieczonych łańcuchami, i już stajemy na szczycie.

Siwy Wierch w pełnej krasie.

Siwy Wierch w pełnej krasie.

Wkraczamy w dolomitowy park skalny.

Wkraczamy w dolomitowy park skalny.

Na Siwym WIerchu (1805 m n.p.m.).

Na Siwym WIerchu (1805 m n.p.m.).

Siwy Wierch, położony na zachodnim krańcu grani głównej Tatr, jest niezłym punktem widokowym. Przypominamy sobie kolejne szczyty z grani głównej, zgadujemy, co widać na horyzoncie. W okolicy szczytu bardzo mocno jednak wieje, więc na odpoczynek znajdujemy zaciszny grajdołek kilkadziesiąt metrów dalej.

Widok w kierunku grani głównej.

Widok w kierunku grani głównej.

Widok na Przełęcz Palenica.

Widok na Przełęcz Palenica.

Wracamy tą samą drogą. Zejście niby obiektwnie jakieś bardzo długie nie jest, ale dlaczego te kolana i uda tak bolą? R. w desperacji próbuje nawet w pewnym momencie schodzić tyłem;) Tuż przed samochodem łapie nas krótki, ale bardzo intensywny deszczyk.

Schodzimy.

Schodzimy.

I znów wchodzimy w scenerię skalną.

I znów wchodzimy w scenerię skalną.

Dzwonki alpejskie.

Dzwonki alpejskie.

Szukanie szlaku to niezła zabawa.

Szukanie szlaku to niezła zabawa.

Formacje skalne mają tu niezwykłe kształty.

Formacje skalne mają tu niezwykłe kształty.

Omieg górski.

Omieg górski.

I piękny tojad mocny.

I piękny tojad mocny.

Wracając samochodem, robimy sobie jeszcze objazd Zuberca, wypatrując znajomych miejsc. Na obiad zajeżdżamy do restauracji U Śliwy w Chochołowie.

Wieczorem wybieramy się jeszcze na mszę do kościoła na Chramcówkach i idziemy na naszą własną modlitwę drogą Do Samków.

Nasz czas: 9:15-12:45 w górę, 13:10-15:45 w dół plus dojazd.

Dystans: ok. 10 km, przewyższenie ok. 900 m

 

2015.07.20, poniedziałek

Rano pochmurno i deszczowo, potem słonecznie i 25 stopni

Doliną Małej Łąki na Kopę Kondracką

Po wieczornych burzach wita nas pochmurny ranek. Rezygnujemy więc z planowanych wypraw w rejon Morskiego Oka i postanawiamy zrobić jakąś wycieczkę gdzieś w pobliżu.

Pretekst zawsze się znajdzie. Tym razem planujemy odwiedzić raz jeszcze wszystkie schroniska po polskiej stronie Tatr i przywieźć z nich ostemplowaną pieczątkę do naszego nowego „papierowego” albumu „Schroniska gór polskich”. Dawno nie byliśmy na Kondratowej i Kalatówkach – to może wycieczka w tamtą okolicę?

Ruszamy Doliną Małej Łąki. Cały czas wisi nad nami ciężkie, deszczowe niebo – zastanawiamy się: rozpada się, czy wytrzyma? Dość sprawnie przechodzimy pierwszą lesistą część doliny, zostawiamy po prawej odgałęzienie na Przysłop Miętusi. Na Wielkiej Polanie Małołąckiej zachwycamy się pięknymi kobiercami kwiatów tatrzańskich – cieszy nas to, że coraz więcej z nich udaje nam się rozpoznać! Kiedy dochodzimy do końca polany, zaczyna kropić i robi się naprawdę ciemno. Staramy się jednak trzymać fason i idziemy dalej.

Wielka Polana Małołącka.

Wielka Polana Małołącka.

Tak miło się nią idzie.

Tak miło się nią idzie.

Dalej szlak zaczyna piąć się coraz stromiej. Choć Dolina Małej Łąki to najmniejsza walna dolina Tatr Polskich, to ma aż trzy kotły polodowcowe. Szybko dochodzimy do pierwszego Upłazów Wyżnich. Za nim, w lesie robimy pierwszy postój.

Idąc wyżej (i coraz stromiej – czują to nasze ciągle zbolałe nogi…), podziwiamy rowki krasowe wyraźnie widoczne na wapiennych głazach i skałach. Podziwiamy widoki na otoczenie drugiego kotła polodowcowego – Świstówki.

Forsujemy kolejne progi doliny Małej Łąki.

Forsujemy kolejne progi doliny Małej Łąki.

Chwilami widok zasłaniają nadchodzące chmury, przez moment idziemy zupełnie bez widoków. Coraz bardziej żmudnymi zakosami przez kosówkę dochodzimy na Przełęcz Kondracką, zostawiając po prawej stronie trzeci kocioł polodowcowy – Wielką Świstówkę.

Do Przełęczy Kondrackiej coraz bliżej.

Do Przełęczy Kondrackiej coraz bliżej.

Na Przełęczy Kondrackiej zastajemy już sporo turystów kierujących się na Giewont. Na Giewoncie byliśmy już trzykrotnie, różnymi drogami – dziś nie mamy ochoty na marsz w tłumie. Będziemy kierować się w drogą stronę, ale najpierw chowamy się przed wiatrem za skały na stronę Kondratowej i posilamy się przed dalszą drogą. Mamy pełen przegląd turystów idących na Giewont – jest nieźle… Niektórym zdarza się zapędzić zupełnie w niewłaściwym kierunku i potem reszta ich grupy krzyczy, żeby wracali spod Kopy Kondrackiej, bo przecież na Giewont w drugą stronę…

Na Przełęczy Kondrackiej (1725 m n.p.m.). Rzut oka na Giewont.

Na Przełęczy Kondrackiej (1725 m n.p.m.). Rzut oka na Giewont.

Pogoda jest zmienna – to chmury, to słońce, to zimny wiatr, to chwile upału. Mimo pierwotnych planów zejścia od razu do schroniska stwierdzamy, że pójdziemy okrężną drogą i zejdziemy dopiero z Przełęczy pod Kopą Kondracką. Dawno tu nie byliśmy. Zmiany planów nie żałujemy. Widoki, jakie rozpościerają się przed nami podczas podchodzenia na Kopę Kondracką, rekompensują wysiłek. Widać całe Tatry Wysokie, od Krywania przez Gierlach, Wysoką, Świnicę, Granaty aż po Żółtą Turnię. Zapomnieliśmy już, że tak tu pięknie!

Ruszamy w kierunku Kopy Kondrackiej

Ruszamy w kierunku Kopy Kondrackiej

Widok w kierunku Tatr Wysokich. Łatwo zlokalizować Kasprowy.

Widok w kierunku Tatr Wysokich. Łatwo zlokalizować Kasprowy.

Przełęcz Kondracka i Giewont zostały za nami.

Przełęcz Kondracka i Giewont zostały za nami.

Przełęcz pod Kopą Kondracką - nasz cel!

Przełęcz pod Kopą Kondracką – nasz cel!

Podejście na Małołączniak wygląda imponująco.

Podejście na Małołączniak wygląda imponująco.

Z prawej Krywań, z lewej Orla Perć.

Z prawej Krywań, z lewej Orla Perć.

Na szczycie Kopy Kondrackiej robimy tylko zdjęcia, bo zimny wiatr nie pozwala na dłuższe podziwianie widoków. Schodzenie dzisiaj nie należy do łatwych – przy każdym kroku czujemy i kolana, i chyba wszystkie mięśnie nóg. Mimo to w miarę sprawnie schodzimy na Przełęcz pod Kopą Kondracką i ruszamy zakosami w stronę schroniska na Hali Kondratowej. Jak zwykle zejście trochę się dłuży, ale dzisiaj dodatkową atrakcją są wolontariusze wnoszący siatki do regeneracji otoczenia szlaków. Wcześniej widzieliśmy już poprawiony szlak między Kopą Kondracką a Przełęczą Kondracką – naprawdę dobra robota. Nie robimy dłuższego postoju, przystajemy tylko, żeby dać chwilę oddechu kolanom.

Zejście na Halę Kondratową.

Zejście na Halę Kondratową.

W schronisku na Hali Kondratowej wciągamy po talerzu żurku (średniego – jajko w nim było, ale kiełbasy trzeba było szukać – M. znalazła, a R. nie…) i piwo (chmiel dla regeneracji mięśni oczywiście!).

Schronisko na Hali Kondratowej.

Schronisko na Hali Kondratowej.

Prawdziwą ucztę mamy dopiero na Kalatówkach. Wyremontowany hotel i odnowiona restauracja zachęcają do odwiedzin, a turystów – o dziwo – niewielu. Jemy zestaw obiadowy – pyszną zupę jarzynową i średni kotlet z pieczonymi ziemniakami i buraczkami – za 21 zł z kompotem to jednak świetna propozycja dla strudzonych wędrowców.

Hotel Górski Kalatówki.

Hotel Górski Kalatówki.

Myślenickie Turnie i Kasprowy Wierch.

Myślenickie Turnie i Kasprowy Wierch.

Schodzimy do Kuźnic kamienisto-brukowaną drogą, wspominając nasze poprzednie odwiedziny tej okolicy. Podczas zejścia mijamy zadziwiająco niewielu jak na szczyt sezonu turystów – czyżby wszyscy akurat wtedy byli na Giewoncie? Dla nas to dobrze – mieliśmy dzisiaj naprawdę przemiły spacer!

Nasz czas: 8:10 – 11:05 na Przełęcz Kondracką, 11:30 – 16:00 przez Kopę Kondracką do Kuźnic

Dystans: 13,5 km, przewyższenie: 1170 m w górę, 1080 m w dół

 

2015.07.21, wtorek

Niewielkie zachmurzenie, e górach komfort termiczny, na dole 25 stopni

Na Przełęcz pod Chłopkiem

„Już nie zejdę, już nie zejdę, ale sobie chociaż wejdę” – śpiewali bohaterowie sztuki „Na przełęczy” Witkacego. A my i weszliśmy, i zeszliśmy – na Przełęcz pod Chłopkiem oczywiście. Za nami dłuuuga, ale jaka piękna wycieczka!

Obawiając się tłumów walących do Moka i wyżej w środku sezonu, rano zabijamy w sobie śpiocha i już o 6:45 maszerujemy z Palenicy w kierunku Morskiego Oka. Pokonywaliśmy tę samą trasę o tej samej porze w sierpniu 2003 roku i wtedy spotkaliśmy tylko nielicznych turystów. Dziś, mimo wczesnej godziny, szliśmy razem z kilkoma innymi grupkami turystów. Tak czy siak, ta trasa pokonywana bez dzikich tłumów i o poranku jest o niebo piękniejsza niż w zatłoczonych godzinach popołudniowych. Dolina Białki w otoczeniu majestatycznych szczytów naprawdę jest imponująca. Idziemy szybkim krokiem. Dróżnikówka, Wodogrzmoty, Włosienica, Zakręt Ejsmonda – jakoś szybko mija nam trasa. Ani się oglądamy i zajadamy szarlotkę na werandzie schroniska w Morskim Oku. O tej porze jest tu kameralnie i bardzo przyjemnie.

Schronisko PTTK nad Morskim Okiem.

Schronisko PTTK nad Morskim Okiem.

O 9:15 ruszamy dalej. Razem z nami idzie już sporo osób, ale mamy nadzieję, że większość skręci na szlak na Rysy. Mamy wrażenie, że na podejściu pod Czarny Staw pod Rysami zaczynają się wyścigi – kto kogo przegoni. My idziemy swoim tempem, pilnując równego oddechu. Po 45 minutach jesteśmy nad Czarnym Stawem pod Rysami. Ale tu pięknie… 500-metrowa ściana Kazalnicy i inne szczyty są idealną oprawą dla lustra wody. Obserwujemy dwie młode pary, robiące sobie zdjęcia w ramach sesji ślubnej.

Mięgusze i Cubryma przeglądają się w Morskim Oku.

Mięgusze i Cubryma przeglądają się w Morskim Oku.

Brzeg Morskiego Oka - rano tak tu pusto i pięknie...

Brzeg Morskiego Oka – rano tak tu pusto i pięknie…

Kaskady potoku z progu Czarnego Stawu.

Kaskady potoku z progu Czarnego Stawu.

Otoczenie Czarnego Stawu pod Rysami.

Otoczenie Czarnego Stawu pod Rysami.

Teraz nasz szlak skręca w prawo. Początkowo idziemy wygodnie ułożoną ścieżką wśród kosodrzewin. Przyjemnie się przeluźnia. Ani za nami, a nie bezpośrednio przed nami nie idzie nikt. Widoki na Morskie Oko i Czarny Staw pod Rysami zachwycają! Po chwili po raz pierwszy trzeba wyjąć ręce z kieszeni – pokonujemy niewielki żleb, którym spływa strumyk. Docieramy do BandziochaKotła Mięguszowieckiego – i tu siadamy na kolejny postój. Chowamy kijki – za chwilę będą bardziej przeszkadzać niż pomagać.

Wchodzimy w kierunku wylotu Bandziocha.

Wchodzimy w kierunku wylotu Bandziocha.

Morskie Oko coraz niżej.

Morskie Oko coraz niżej.

Toń Morskiego Oka jak piękna laguna.

Toń Morskiego Oka jak piękna laguna.

Idziemy dalej.

Idziemy dalej.

Czarny Staw pod Rysami.

Czarny Staw pod Rysami.

Szlak wspina się wzdłuż potoczku do Bandziocha.

Szlak wspina się wzdłuż potoczku do Bandziocha.

Od tego momentu zaczyna się najciekawsza część wycieczki – po dobrze urzeźbionej skale wspinamy się na Kazalnicę. Trudności są umiarkowane, jednak na pewno nie jest to szlak dla początkujących. I lepiej go pokonywać przy ładnej pogodzie.

Impresja ze szlaku.

Impresja ze szlaku.

...i wyżej - przed nami Kazalnica.

…i wyżej – przed nami Kazalnica.

Widok z Kazalnicy - jak z lotu ptaka.

Widok z Kazalnicy – jak z lotu ptaka.

Na Kazalnicy.

Na Kazalnicy.

Widok z Kazalnicy nas urzeka. Przede wszystkim jest dla nas bardzo… oryginalny. Widać Wysoką, Rysy, część Mięguszy, Morskie Oko i Czarny Staw pod Rysami z bardzo „nieoklepanej” strony. Dalsza część trasy wiedzie wąską i dość eksponowaną grzędą pod ścianę Czarnego Szczytu Mięguszowieckiego. Trudności obiektywnych nie ma, ale jest jakoś tak bardzo „powietrznie”. Cieszymy się, że ścieżka jest sucha. Mała dawka adrenaliny tylko wzbogaca wrażenia z wycieczki. Ostatni fragment to eksponowany trawers wprowadzający na Przełęcz pod Chłopkiem. Trudności nie ma dużych, ale na pewno trzeba uważać. Zwłaszcza końcowy odcinek, po skałach mylonitycznych (powstałych z innych pokruszonych skał) jest usypujący się i zdradliwy. Zastanawiamy się, gdzie dokładnie jest ta słynna „powietrzna galeryjka”. Dla nas cały trawers wyglądał podobnie.

A teraz w kierunku Mięguszowieckiego Szczytu Czarnego.

A teraz w kierunku Mięguszowieckiego Szczytu Czarnego.

Widzimy szlak na Szpiglasową.

Widzimy szlak na Szpiglasową.

Tą drogą weszliśmy.

Tą drogą weszliśmy.

Coraz wyżej.

Coraz wyżej.

I coraz bliżej celu.

I coraz bliżej celu.

Na Przełęczy pod Chłopkiem (2307 m n.p.m.) przede wszystkim oglądamy widoki. W dole po słowackiej stronie jak na dłoni widać Stawy Hińczowe i Koprowy Szczyt. Przypominamy sobie, jak pokonywaliśmy tę trasę w lipcu 2005 r., a M. okropnie bolał ząb:) Z odpoczynku rezygnujemy – na południu kłębią się brzydkie ciemne chmury, a przed nami powrót wymagający uwagi.

Udało się - jesteśmy na Przełęczy pod Chłopkiem.

Udało się – jesteśmy na Przełęczy pod Chłopkiem.

Morskie Oko z Przełęczy pod Chłopkiem.

Morskie Oko z Przełęczy pod Chłopkiem.

Stawy Hińczowe z Przełęczy pod Chłopkiem.

Stawy Hińczowe z Przełęczy pod Chłopkiem.

Koprowy Wierch i grań Hrubego

Koprowy Wierch i grań Hrubego

Wracamy tą samą trasą. Im niżej jesteśmy, tym bardziej zostawiamy za sobą świat dzikiej przyrody, a wkraczamy do zatłoczonej i głośnej rzeczywistości otoczenia Morskiego Oka w pełni sezonu turystycznego. Od Czarnego Stawu pod Rysami idziemy w sznureczku ludzi. Wokół Morskiego Oka ledwo można przejść. Do schroniska na obiad się nie wciskamy, więc schodzimy 1,5 km dalej i zjadamy coś w pawilonie gastronomicznym przy Włosienicy.

Ostatnia porcja, czyli zejście asfaltem w dół, do specjalnie przyjemnych nie należy, ale co zrobić. Zagłębiamy się w kolorowy tłum. Idąc, mamy wrażenie, że przypominamy czerwone krwinki z kultowego serialu naszego dzieciństwa „Było sobie życie”:)

Ale ten końcowy odcinek można wymazać. Cała reszta dostarczyła nam fantastycznych wrażeń turystycznych, estetycznych, sportowych… Zgodnie stwierdzamy, że szlak na Przełęcz pod Chłopkiem zaliczamy do kolekcji naszych ulubionych szlaków tatrzańskich.

Wracając samochodem do Zakopanego, zajeżdżamy jeszcze tylko na Jaszczurówkę kupić linę do chodzenia dla naszych chłopaków.

Nasz czas: 6:45-12:45 wejście; 13:00-17:45 zejście (ze wszystkimi odpoczynkami). 26 km, ponad 1300 m przewyższenia

Rysy w pełnej krasie (z Kazalnicy) - będziemy tam już jutro!

Rysy w pełnej krasie (z Kazalnicy) – będziemy tam już jutro!

Tatry – sentymentalny powrót na polskie (i nie tylko…) szlaki, 2015.07

 

Do ostatniej chwili przed wyjazdem nie możemy uwierzyć, że pojedziemy we dwoje w Tatry. Po trudnych przejściach ostatnich miesięcy ciągle mamy wrażenie, że niespodziewanie stanie się coś złego – rozchoruje się któryś chłopak, rozchorujemy się my, zepsuje się nam samochód. O dziwo wreszcie nastaje piątek i wszystko przebiega zgodnie z planem – a żyjąc z trójką dzieciaków, gładki przebieg wydarzeń należy do rzadkości. Ale jedziemy, naprawdę jedziemy! W tym roku na naszą randkę celowo wybieramy miejsce dobrze nam znane – potrzebujemy przede wszystkim „dogonić się”, pobyć ze sobą i dużo pogadać. A tak nie musimy przeglądać ton przewodników, ustalać planu zwiedzania na kolejne dni. Możemy po prostu wstać rano i ruszyć przed siebie. I pocieszyć się Tatrami – Alpy są przepiękne, ale nasze Taterki są – jak zawsze – wyjątkowe!

 

Formacje skalne mają tu niezwykłe kształty.

Tatry część I – wschodnia część Orlej Perci, Siwy Wierch, Kopa Kondracka, Przełęcz pod Chłopkiem

 

Widok na Zadni Granat z Pośredniego.

Tatry część II – Rysy, od Hali Gąsienicowej na Rówień Waksmundzką, Iwaniacka Przełęcz, zachodnia część Orlej Perci

Okolice ujścia Wisły, 2015.06/07

Tym razem pretekstem do wyjazdu nad morze jest – podobnie jak w ubiegłych latach – transport dzieci na wakacje z Dziadkami. Okolice Jantara to dogodny punkt na krótki wypad z Warszawy – jedzie się sprawnie, plaże są bardzo malownicze, bliskość Przekopu Wisły i rezerwatu Mewia Łacha to łakomy kąsek dla przyrodników. Sam Jantar to niewielka miejscowość, ale w porównaniu z innymi miejscowościami polskiego wybrzeża stosunkowo niemęcząca, turystyczna tandeta nie bije tak bardzo w oczy poza okolicą ul. Morskiej i głównego zejścia na plażę.

2015.06.26, piątek

Rano zachmurzenie umiarkowane, potem słońce na przemian z deszczem, 22 stopnie

Wyjeżdżamy po południu po uroczystości zakończenia roku u Tymusia w szkole i po ostatecznym pożegnaniu się z przedszkolem przez Sebcia. My pełni wrażeń, ale jednocześnie bardzo zmęczeni – Grześ ostatnio kiepsko sypia w nocy.

Dla większego bezpieczeństwa i komfortu wybieramy wersję dojazdu autostradą. Nawet ta trasa w przedwakacyjny piątek jest nieprzyjemnie zatłoczona, na zwężeniach i przy bramkach robią się przestoje. Ale jedziemy sprawnie. I tylko na jeden postój.

Jeszcze za widoku udaje nam się dotrzeć do znajomych domków (mieszkaliśmy w nich trzy lata wcześniej). Dajemy nawet radę jeszcze wieczorem całkiem nieźle się ogarnąć i zorganizować.

Nasz czas: 15:10-20:30, ok. 430 km

 

2015.06.27, sobota

Rano zachmurzenie umiarkowane, potem słońce na przemian z deszczem, 22 stopnie

Plaże w Jantarze

Zmęczenie, niewyspanie, a przy tym nasze ciągłe – hmmm – wysiłki wychowawcze – robią swoje – nie zbieramy się dziś na żadną większą eskapadę. Ale może to i dobrze – dużo spacerujemy i odpoczywamy – przechodzimy dziś z dzieciakami ok. 13 km i trzykrotnie jesteśmy nad morzem.

Rano idziemy na spacer plażą w kierunku Stegny. Najpierw idziemy ulicami Jantara, potem zaglądamy do ośrodka, w którym chłopcy spędzą wakacje z Dziadkami, dopiero potem zaglądamy na plażę. Starsi chłopcy biegają przy morzu jak spuszczeni ze smyczy, z zapamiętaniem grzebią się w piachu. Grześ posadzony na plaży jest w swoim żywiole. W ogóle się nie boi, raczkuje, jeździ na pupie, próbuje zjeść piasek i wszystko, co można na nim znaleźć.

Patrzcie, morze!

Patrzcie, morze!

Od najmniejszego do największego - witamy się z morzem

Od najmniejszego do największego – witamy się z morzem

Po południu idziemy w kierunku Mikoszewa. Trochę idziemy plażą, niestety po krótkim czasie do odwrotu zmusza nas granatowa chmura na horyzoncie  i problemy z nakarmieniem Giśka – interesuje go wszystko tylko nie słoiczek z owocami…

 Spacer w kierunku Mikoszewa

Spacer w kierunku Mikoszewa

Przed wieczorem jeszcze M. z chłocami sama wypuszcza się nad morze. Pretekstem jest wypad po morską wodę do naszego doświadczenia (czy słona woda zamarznie po włożeniu do zamrażalnika?). Chłopcy idą jak na skrzydłach. Gdyby nie to, że Sebuś wbrew ostrzeżeniom M. wchodzi w butach do morza, byłoby zupełnie super.

Wieczorem tę samą trasę pokonuje również „dla kondycji” R.,po niewielkich namowach M.:)

 

2015.06.28, niedziela

Nad morzem słonecznie, po drodze do Warszawy konwekcyjne opady, 22 stopnie

Rano przyjeżdżają Babcia Urszula i Dziadek Jerzy na „zmianę warty”. Idziemy jeszcze razem na spacer nad morze „bursztynowym szlakiem”, potem żegnamy się i wracamy z Grzesiem do Warszawy.

 

2015.07.10, piątek

Zimno i przelotne opady, 16 stopni

Dwa tygodnie minęły nie wiadomo kiedy i ani się obejrzeliśmy, a już jechaliśmy z Grzesiem po chłopców. Wyjeżdżamy z Warszawy przed 15:00, na miejscu jesteśmy niewiele po 20:00. Droga mija sprawnie, z jednym postojem w tym samym Stop Café przy tej stacji co poprzednio. Jednak podróż z jednym dzieckiem to zupełnie inna bajka – bułka z masłem:)

Tym razem dokwaterowujemy się do domku Dziadków. Ściskamy opalonych i zaokrąglonych chłopaków i kładziemy się spać, nawet bez siły na powitalny spacer z morzem.

2015.07.11, sobota

Rano słońce, potem zachmurzenie, cały czas silny zimny wiatr, wzburzone morze

Rezerwat Mewia Łacha na Wyspie Sobieszewskiej

Po śniadaniu robimy spacer po najbliższej okolicy. Na bardziej ambitną wycieczkę dostajemy szansę dopiero po południu – Babcia zgadza się zostać z Grzesiem, a my z chłopcami wyrywamy się na wycieczkę do rezerwatu Mewia Łacha (a dokładniej – do jego fragmentu położonego na Wyspie Sobieszewskiej). Na rezerwat ten ostrzyliśmy sobie zęby już trzy lata temu, ale wtedy zaraz po przeprawieniu się promem w Mikoszewie plany pokrzyżował nam deszcz. Tym razem wszystko udaje się bez zarzutu.

Podjeżdżamy samochodem do przeprawy promowej przez Przekop Wisły w Mikoszewie. Dość długo (ok. 30 min) czekamy na prom na prom. Sebuś w tym czasie dokładnie analizuje ofertę stoiska z pamiątkami (analiza kończy się nabyciem pirackiej flagi), my czytamy tablicę upamiętniającą tragiczną ewakuację więźniów pobliskiego obozu Stutthof.

Sama przeprawa bardzo się podoba chłopcom. Opowiadamy im o tworzeniu pod koniec XIX wieku nowego ujścia Wisły, mającego zapobiegać katastrofalnym powodziom. Śmiejemy się, że mamy „Wiślane lato” – szukaliśmy niedawno źródeł Wisły na Baraniej Górze, teraz oglądamy ujście królowej polskich rzek.

Przeprawiamy się promem w Mikoszewie

Przeprawiamy się promem w Mikoszewie

Po przeprawie promowej na Wyspę Sobieszewską podjeżdżamy kawałeczek na parking samochodowy i ruszamy w długą. Do samego rezerwatu prowadzi ok. 3-kilometrowa ścieżka, prowadząca najpierw wzdłuż Wisły, a następnie przez las, by na końcu doprowadzić na plażę.

Ruszamy w stronę rezerwatu Mewia Łacha

Ruszamy w stronę rezerwatu Mewia Łacha

Najpierw wzdłuż Przekopu Wisły

Najpierw wzdłuż Przekopu Wisły

Potem skręcamy w las

Potem skręcamy w las

Dochodzimy do plaży

Dochodzimy do plaży

Sebuś zamyka peleton

Sebuś zamyka peleton

Mama trochę pomaga

Mama trochę pomaga

Rezerwat Mewia Łacha jest jednym z najcenniejszych rezerwatów ornitologicznych w Polsce. Gniazdują tu m.in. różne gatunki rybitw i innych ptaków nadmorskich, można spotkać również foki. Turystom nie wolno wchodzić na piaszczyste cyple, można poruszać się tylko po wyznaczonej ścieżce. Obejrzenie szerszej panoramy umożliwia wieża obserwacyjna.

Dziś warunków do obserwacji ptaków brak. Morze jest bardzo wzburzone, na plaży wieje silny wiatr, uniemożliwiając dłuższy postój. Przejście ok. kilometrowego odcinka plażą (ścieżka umożliwia zrobienie pętelki) już samo w sobie dostarcza dzieciakom sporej dawki emocji. Zwracamy uwagę na sporą ilość materiału rzecznego naniesionego na plażę w pobliżu ujścia Wisły, na kawałki drewna wygładzone przez wodę, na wyrzucone na brzeg korzenie o dziwacznych kształtach. Odpoczynek jest możliwy dopiero po zejściu z plaży i schowaniu się w roślinność wydmową.

...ale strasznie wiało

…ale strasznie wiało

Plaża w okolicy Ujścia Wisły

Plaża w okolicy Ujścia Wisły

Raj dla ornitologów

Raj dla ornitologów

Korzenie - dziwolągi

Korzenie – dziwolągi

Teren rezerwatu z wieży widokowej

Teren rezerwatu z wieży widokowej

Wracamy już prosto wzdłuż umocnionego brzegu Wisły. Woda jest dziś wzburzona i co chwilę niesforne fale wdzierają się nam pod nogi. W paru miejscach jest zupełnie mokro i musimy przenosić chłopaków. Jak można się domyślić, ten punkt programu podoba się im najbardziej.

Tak właśnie Wisła uchodzi do morza

Tak właśnie Wisła uchodzi do morza

Wracamy wzdłuż Przekopu Wisły

Wracamy wzdłuż Przekopu Wisły

Kolejna wieża widokowa

Kolejna wieża widokowa

Tym razem do obserwacji ssaków

Tym razem do obserwacji ssaków

Na koniec już mocno spieszymy się, żeby zdążyć na 19:00 na kolację do ośrodka. Planując dzisiejszą wycieczkę, nie doceniliśmy czasu – wydawało nam się, że dwie godziny to aż nadto na przejście 6 km. Ale brnięcie pod wiatr w piachu i konieczny odpoczynek w środku znacznie wydłużają nam marsz. Na szczęście udaje nam się złapać prom po „właściwej” stronie Wisły, przez co czekanie nie jest aż tak długie.

Mimo zmęczenia wracamy pełni wrażeń. Wycieczka szlakiem na Mewią Łachę jest godna polecenia dla każdego miłośnika przyrody. To też doskonałe antidotum na tłum panujący w nadbałtyckich miejscowościach – mimo środka sezonu, spotykamy niewiele osób. A  wycieczka jest niezmiernie urozmaicona – mamy i przeprawę promową, i spacer wzdłuż brzegów Wisły, i plażę, i wieże widokowe umożliwiające obserwację ptaków, i osobliwy widok umocnionego ujścia Wisły do morza. Przy tym cieszymy się, że przegoniliśmy trochę chłopaków – taki spacer bardzo się im przydał po pełnych smakołyków wakacjach z Babcią i Dziadkiem:)

Wieczorem, po położeniu dzieci spać, jeszcze wyrywamy się we dwoje na 6-kilometrowy spacer brzegiem morza w kierunku Stegny (do Przekopu Wisły doszliśmy spacerem z Jantara w 2012 roku, więc dziś obieramy przeciwny kierunek). Otulamy się bluzami, chowając się przed zimnym wiatrem. Na plaży pojedynczy spacerowicze. Za nami zachód słońca. A my możemy przez chwilę po prostu pójść przed siebie…

Kiedy dzieci pójdą spać...

Kiedy dzieci pójdą spać…

Kampinoski Park Narodowy: spacery 2015

Nowy Secymin, 2015.06 

30 czerwca, wtorek

Rano słonecznie i ciepło, 24 stopnie, wieczorem deszcz

Na przełomie czerwca i lipca R. robi M. fantastyczną niespodziankę – załatwia nam wypad z noclegiem na północny-zachód Kampinoskiego Parku Narodowego. Starsi chłopcy są nad morzem z Dziadkami, z Grzesiem zostaje niania – niezastąpiona Pani Małgosia, a my zaraz po pracy R. wskakujemy do samochodu i obieramy azymut na Puszczę Kampinoską. Tym razem (możliwość noclegu) wybieramy północno-zachodni fragment puszczy, wymagający najdłuższego dojazdu.

Nocujemy w Nowym Secyminie w Stajni Dorado. To miejsce zostało stworzone przez dwoje warszawskich miłośników koni i puszczańskich krajobrazów. Jest kameralnie i – przede wszystkim – blisko do naszego jutrzejszego szlaku. Pedantom może nieco przeszkadzać pewien artystyczny nieład w pokojach, ale koniarze pewnie już będą się tu czuć jak u siebie.

Wieczorem planujemy jeszcze spacer wałami wiślanymi, niestety plany krzyżuje nam deszcz – na wały dajemy radę tylko zajrzeć.

Idziemy na wały wiślane.

Idziemy na wały wiślane.

Przeczekujemy chwilę pod drzewami, ale gdy zaczyna kapać nam na głowy, poddajemy się i zawracamy. Szkoda, bo tereny tarasu zalewowego Wisły są niezwykle malownicze. Ale może nie ma tego złego. Dzięki takiemu obrotowi rzeczy mamy naprawdę spokojny wieczór. Wysypiamy się 7,5 godziny bez przerw na wstawanie do Grzesia. Ale luksus!

1 lipca, środa

Piękny letni dzień, słońce i 26 stopni

Rano zabijamy w sobie śpiocha i już o 7:30 stawiamy się na śniadaniu. Chwilę gawędzimy miło z panią gospodynią, ale zaraz potem zwijamy bagaże do samochodu i już o 8:40 stajemy zwarci i gotowi na punkcie wyjścia szlaku. Spieszymy się, bo trasa przed nami konkretna – 22-kilometrowe kółko, a musimy na 15:00 wrócić do Warszawy.

Startujemy z okolicy Piasków Królewskich, po czym odbijamy na zachód zielonym szlakiem przez Kurlancką Górę. Najpiejw idziemy drogą wzdłuż zarastających torów kolejki wąskotorowej, potem szlak odbija w lewo i droga zmienia się w niezwykle malowniczą leśną ścieżkę wijącą się przez wydmowy krajobraz Puszczy Kampinoskiej. Po jakimś czasie docieramy do czerwonego szlaku i pod ostrym kątem skręcamy nim na wschód. Przecinamy teren rezerwatów Czapliniec i „Czerwińskie Góry”. Na Krzywej Górze skręcamy w lewo, na północ, żółtym szlakiem i po kolejnych 3 km zamykamy pełną pętelkę, znajdując zaparkowany samochód w Piaskach Królewskich.

Ruszamy z Piasków Królewskich. Rano towarzyszy nam przyjemny cień.

Ruszamy z Piasków Królewskich. Rano towarzyszy nam przyjemny cień.

W stronę Kurlanckiej Góry.

W stronę Kurlanckiej Góry.

Droga zamienia się w ścieżkę.

Droga zamienia się w ścieżkę.

To chyba najbardziej dziki odcinek dzisiejszego szlaku.

To chyba najbardziej dziki odcinek dzisiejszego szlaku.

Jak na pasie startowym.

Jak na pasie startowym.

Przechodzimy przez tereny rezerwatów.

Przechodzimy przez tereny rezerwatów.

Czerwonym szlakiem w kierunku Krzywej Góry.

Czerwonym szlakiem w kierunku Krzywej Góry.

Tu chyba zbierano żywicę.

Tu chyba zbierano żywicę.

Motylkowy postój.

Motylkowy postój.

Znów wchodzimy w obszar ochrony ścisłej.

Znów wchodzimy w obszar ochrony ścisłej.

Nasz czas: 8:40-13:30, 22 km

Wycieczka jest przepiękna. Nasze dzisiejsze szlaki nie wiodły może tak cennymi przyrodniczo terenami jak podczas naszej poprzedniej eskapady do rezerwatu „Sieraków”, dużą część trasy idziemy młodszymi drzewostanami, ale las i tak jest piękny. Żywica pachnie w słońcu. Nie spotykamy żywego ducha (poza jednym „lokalasem” – zbieraczem jagód). I cały czas gadamy i gadamy. To prawdziwy odpoczynek. Mamy przy okazji prawdziwą zaprawę przed planowanym wyjazdem w góry. Z zadowoleniem zauważamy, że nasza kondycja znacznie się poprawiła od czasu naszego ostatniego marcowego spaceru po Puszczy. Jak to dobrze, że tak niedaleko Warszawy mamy te rozległe tereny Kampinoskiego PN. Aż dziw bierze, że na szlakach spotyka się tu tak mało osób. Ale może to i dobrze – dla takich jak my!

Dziekanów Leśny, 2015.03.18

Piękna wiosenna pogoda, 10 stopni i słońce

Gdyby ktoś nas spytał o wymarzony prezent, bez wahania odpowiedzielibyśmy: wyjazd lub spacer we dwoje. Na to pierwsze szans nie ma przy obecnych wiatrach, ale drugie udaje się nam załatwić – wybieramy się na długaśny spacer po Puszczy Kampinoskiej tylko we dwoje! Hura, naprawdę nam się udaję! R. ustawia sobie pracę na popołudnie, rano odstawiamy starszych chłopców do placówek, Giś zostaje z ciocią-nianią, a my ziuuu – prosto na parking do Dziekanowa Leśnego.

Dziekanów Leśny – Uroczysko Mogilny Mostek – Palmiry – Pociecha – Posada Sieraków – Uroczysko Na Miny – Dziekanów Leśny

18 km, nasz czas: 9:30-13:30

Największą frajdę sprawia nam to, że możemy po prostu ruszyć w długą. Zobaczyć przed sobą leśną drogę i nie wzdychać „ech, poszłoby się”, tylko faktycznie pójść, szybkim krokiem, tak żeby poczuć miłe ciepło w nogach, a potem nawet te mięśnie, o istnieniu których się nie wie. I ta perspektywa czterogodzinnego pogadania ze sobą. Nigdzie się tak dobrze nie rozmawia jak podczas marszu. Po wielomiesięcznym dzieciowym uwiązaniu to przedpołudnie to dla nas naprawdę pełnia szczęścia.

Nasza trasa wiedzie przez wyjątkowo cenne przyrodniczo tereny – okrążamy największy kampinoski rezerwat – „Sieraków”. Jako laicy nie potrafimy pewnie w pełni docenić walorów przyrodniczych tych okolic (wypatrzenie rzadkiej brzozy ciemnej ułatwia tablica informacyjna), po prostu cieszymy oko niezwykle malowniczą przyrodą. Nasza ścieżka w wielu miejscach przecina bagniste tereny, wiodąc wąskimi trytwami wśród mokradeł, by za chwilę przecinać pasy wydm, charakterystycznych dla kampinoskiego krajobrazu. Po drodze mijamy też wiele miejsc pamięci, w tym  cmentarz Palmiry.

Zatrzymujemy się dwa razy – raz na uroczysku Mogilny Mostek i ponownie w Pociesze, niedaleko Krzyżu Jerzyków. Postoje skracamy do minimum – czas nas dziś goni.

Ruszamy z Dzienanowa Leśnego.

Ruszamy z Dzienanowa Leśnego.

Znajdujemy brzozę ciemną.

Znajdujemy brzozę ciemną.

Miłość.

Miłość.

Mokradła w okolicy wsi Sadówka.

Mokradła w okolicy wsi Sadówka.

Trytwą przez mokradła.

Trytwą przez mokradła.

Kampinoskie mokradła budzą się do życia.

Kampinoskie mokradła budzą się do życia.

Uroczysko Mogilny Mostek - tu odpoczywamy.

Uroczysko Mogilny Mostek – tu odpoczywamy.

Wilcza Struga.

Wilcza Struga.

Przecinamy wydmowy kompleks Białej Góry.

Przecinamy wydmowy kompleks Białej Góry.

Długie Bagno przed Palmirami.

Długie Bagno przed Palmirami.

Miejsce straceń więźniów Pawiaka.

Miejsce straceń więźniów Pawiaka.

A to co za szpony!

A to co za szpony!

Krzyż Jerzyków, Pociecha.

Krzyż Jerzyków, Pociecha.

Stary Dąb w Posadzie Sieraków.

Stary Dąb w Posadzie Sieraków.

Powrót do Dziekanowa Leśnego.

Powrót do Dziekanowa Leśnego.

Cały spacer jest przepiękny, zaskakuje nas tylko jedno niemiłe odkrycie – kiedyś przemaszerowanie kilkunastu kilometrów było dla nas jak rozbiegówka, bułka z masłem, a dziś… hmmmm… Pierwsza porcja jest cudowna, druga już bardziej się ciągnie, a trzecia – oj, te nogi jakieś takie ciężkie. I ten ból głowy… Skąd to się wzięło u nas? Musimy nieźle wziąć się za siebie, jeśli chcemy w pełni skorzystać z planowanej letniej randki w Tatrach. Wracamy wykończeni. Ale następnego dnia ból nóg jest już tylko miłym wspomnieniem udanej wycieczki i snujemy plany kolejnych wypadów.

Okolice Dziekanowa Leśnego są wymarzonym terenem puszczańskich spacerów. Dojazd szybki i wygodny, zaplecze parkingowo-gastronomiczne i naprawdę piękna, przebogata puszczańska przyroda. R. wypatrzył to miejsce już podczas wizyty na operację przepukliny u T. Musimy tu przyjechać już wkrótce jeszcze raz. I to z dziećmi! No właśnie, to cały paradoks: marzy się o wyrwaniu na chwilę bez dzieci, a gdy już się uda, to rozmawia się i myśli o dzieciach, snując plany pokazania im tego, co się widziało we dwoje!

 

Izabelin, 28.02.2015

Słonecznie, 7 stopni

Dziś, z racji imienin R., urządzamy sobie turystyczny spacer po Puszczy Kampinoskiej (okolice Lasek i Izabelina). Na wycieczkę zapraszamy też Babcię Urszulę i Dziadka Jerzego. Spotykamy się na leśnym parkingu w Laskach, tam gdzie półtora roku wcześniej oglądaliśmy walkę zimy z jesienią w leśnym ogrodzie botanicznym, a następnie ruszamy na ok. trzykilometrową pętelkę trasą zielonej ścieżki dydaktycznej. Las, mimo że szary i uśpiony o tej porze roku, wspaniale nas wszystkich odpręża. Dla chłopców taka wycieczka to też wielka atrakcja sama w sobie – bardzo się z tego cieszymy, że kontakt z przyrodą jest dla nich wartością! I że wolą powłóczyć się po lutowym lesie niż całą sobotę grać na komputerze. Uważamy to za nasz wielki sukces wychowawczy! Chłopcy mają ze sobą breloczki z gry Minecraft, które co chwila dyndają na suchych patykach bądź na gałęziach drzew. Na koniec spaceru Sebuś nawet kręci nosem, że już koniec i że powinniśmy iść jeszcze gdzieś dalej. Grześ znaczną część spaceru przesypia.

Siuuu przed siebie.

Siuuu przed siebie.

Kto dogoni ... chłopaków!

Kto dogoni … chłopaków!

Minecraft w KPN.

Minecraft w KPN.

Szukamy odpowiedniego patyka do celów wszelakich.

Szukamy odpowiedniego patyka do celów wszelakich.

Kto pierwszy wejdzie na pieniek.

Kto pierwszy wejdzie na pieniek.

Wycieczkę kończymy wspólnym obiadem w restauracji Bartek. Grześ spisuje się naprawdę na medal – ideał niemowlaka.

Beskid Śląski – ekspedycja Barania Góra:), 2015.06

W wypadzie do Beskidu Śląskiego towarzyszą nam cztery zaprzyjaźnione rodziny z dziećmi. Dziesięć osób dorosłych, pięcioro dziewięciolatków, dwóch pięciolatków i trzy kilkumiesięczne maluszki. To nasz pierwszy wyjazd w tak dużym gronie. Wspólna eskapada okazuje się jednak strzałem w dziesiątkę. Dzieci są zachwycone swoim towarzystwem, a i dorośli bardzo miło spędzają czas. Inicjatywa do powtarzania! Dziękujemy wszystkim naszym Towarzyszom za taki przyjemny odpoczynek! My chętnie wróciliśmy do znanych nam z poprzednich wyjazdów szczytów Beskidu Śląskiego – zagospodarowanie turystyczne tego pasma z dużą liczbą schronisk i gęstą siecią szlaków czyni go idealnym celem na rodzinne wypady.

 

2015.06.03, środa

Upał i słońce:)

Warszawa – Szczyrk

To chyba u nas tradycja, że przed wyjazdem psuje nam się samochód. Tym razem R. odbiera go z warsztatu dopiero w środę tuż przed wyjazdem. Do końca nie wiemy: pojedziemy, czy nie. Nie ma co, nasza bryka dba o nasz poziom adrenaliny.

Po pracy R. i odebraniu samochodu zgarniamy dzieciaki ze szkoły i przedszkola i w drogę.

Wbrew naszym obawom (zaczyna się właśnie czerwcowy „długi weekend”) jedzie się nie najgorzej. Tylko kilka przestojów, poza tym jazda płynna. Jedziemy autostradą do Wiskitek, potem wskakujemy na katowicką.

Mamy dwa postoje – jeden w koszmarnie zatłoczonym McD po wjeździe na „jedynkę” jeszcze przed Częstochową (wycieczki itp.) i jeden w przyjemnym zajeździe 120 km od celu. Wszyscy chłopcy podczas drogi spisują się na medal. Grześ to po prostu wersja demo. Właśnie przebiła mu się druga jedynka – pewnie to tajemnica sukcesu.

Na miejsce docieramy już po ciemku. Wita nas gromada znajomych z dzieciakami. Ale fajnie! Mimo późnej pory starsi chłopcy prawie do 23:00 szaleją na dworze.

Rozpakowujemy się i po pierwszej udaje nam się pójść spać.

Nasza meta to kwatera prywatna na Białym Krzyżu na Przełęczy Salmopolskiej. Jak na nasze potrzeby świetna. Każda rodzina ma swoje niekrępujące lokum, no a dzieciaki bezpieczny trawiasty teren do zabawy.

Nasz czas: 14:50-22:00, ok. 393 km

 

2015.06.04, czwartek

Dziś sporo chłodniej, ok. 20 stopni, umiarkowane zachmurzenie

Szyndzielnia i Klimczok

W związku z najgorszymi prognozami pogody na dzisiejszy dzień planujemy zacząć od najmniej widokowej wycieczki: trasy trzech schronisk (no, my w końcu odwiedzamy dwa:)

Wjeżdżamy kolejką gondolową na Szyndzielnię. Ten punkt programu jest zawsze atrakcyjny dla dzieci. Przypominamy sobie zachwyt niespełna trzyletniego Tymusia, z którym byliśmy tu po raz ostatni w 2009 r. Z Szyndzielni kierujemy się do schroniska PTTK Klimczok, mijając imponujące rozmiarem schronisko PTTK na Szyndzielni. Z racji Bożego Ciała razem z nami podążają tłumy innych turystów, dziś jednak przeszkadza nam to mniej niż zazwyczaj, bo sami jesteśmy sporą grupą! Starsze dzieci są zachwycone swoim towarzystwem. Z kosturami w rękach naprędce formują swoją „drużynę pierścienia” i nic innego do szczęścia im nie potrzeba. Nasze pięciolatki co krok znajdują „kości dinozaurów”, dziwnie podobne do suchych patyków, i wypatrują z namaszczeniem znaków szlaku. Maluchy w nosidłach spisują się po prostu rewelacyjnie. Zachowanie Gisia oceniamy na szóstkę z plusem!

Teraz tylko trzeba kupić bilety.

Teraz tylko trzeba kupić bilety.

... i nakarmić Gisia.

… i nakarmić Gisia.

I można ruszać!.

I można ruszać!.

Schronisko PTTK na Szyndzielni.

Schronisko PTTK na Szyndzielni.

Gisiu, uśmiech.

Gisiu, uśmiech.

Postój w schronisku Klimczok przeznaczamy na zjedzenie obiadu i nakarmienie najmłodszych turystów. Mimo dużej liczby gości obsługa spisuje się nadzwyczaj sprawnie. Przy obiedzie przez pomyłkę oddajemy naszą domową łyżeczkę, ale wymieniamy ją na schroniskową – będzie pamiątka!

Schronisko PTTK Klimczok.

Schronisko PTTK Klimczok.

Po postoju rozdzielamy się – my i dwie inne rodziny z maluszkami wracają z powrotem (po drodze zaliczając widokowy szczyt Klimczoka), dwie pozostałe przedłużają wycieczkę i zahaczają jeszcze o schronisko na Błatniej.

Nasz cel przed nami - Klimczok!.

Nasz cel przed nami – Klimczok!.

Na Klimczok.

Na Klimczok.

Tymo, nie po kałużach.

Tymo, nie po kałużach.

Ale zabawa!.

Ale zabawa!.

Schodzimy na Szyndzielnię.

Schodzimy na Szyndzielnię.

Po południu dzieciaki hasają na miłym terenie dookoła naszej kwatery. A my ich mamy na jakiś czas z głowy – chi chi! Przynajmniej tych starszych:)

Nasz czas: 10:00 wyruszamy samochodami na Szyndzielnię, wjazd kolejką ok. 11:15, o 16:30 wsiadamy z powrotem do samochodu.

 

2015.06.05, piątek

Pięknie, bezchmurnie, prawdziwa patelnia, trochę wietrznie na grzbietach

Na Skrzyczne

Skrzyczne to najwyższe wzniesienie Beskidu Śląskiego, do tej pory brakujące nam do Korony Gór Polski. Byliśmy na tym szczycie zimą ponad 6 lat temu, ale… wyciągiem przy okazji wyjazdu narciarskiego. Nie liczy się. Teraz honorowo wchodzimy pieszo prosto spod naszej kwatery na Przełęczy Salmopolskiej.

Pierwszy odcinek daje mocno w kość, zwłaszcza podejście na Malinów (1117 m n.p.m.), a potem na Malinowską Skałę (1152 m n.p.m.). No ale plusem jest to, że od razu zdobywamy wysokość i od szczytu Malinowa towarzyszą nam przepiękne widoki na beskidzkie pasma, co bardzo umila wędrówkę. Chyba wszystkim nam idzie się dziś dużo lepiej niż wczoraj, dzieciaków w ogóle nie trzeba poganiać.

Z przełęczy Salmopolskiej na Malinów.

Z przełęczy Salmopolskiej na Malinów.

Nie ma to jak dobry kostur.

Nie ma to jak dobry kostur.

W drodze dobrze się rozmawia.

W drodze dobrze się rozmawia.

Z Malinowa na Malinowską Skałę.

Z Malinowa na Malinowską Skałę.

Oni chyba w coś celują...

Oni chyba w coś celują…

Pomoc starszego kolegi jest nieoceniona!.

Pomoc starszego kolegi jest nieoceniona!.

Obmyślamy strategię, jak pokonać przeszkodę.

Obmyślamy strategię, jak pokonać przeszkodę.

Dłuższy postój urządzamy przy Malinowskiej Skale. Ten szczyt znany jest z malowniczej wychodni skalnej, przez wielu uznawanej za jeden z symboli Beskidu Śląskiego. Dzieciaki chętnie zjadają drugie śniadanie, maluchy wychodzą z nosideł. Nasz Gisiek wpada w niemy zachwyt po posadzeniu na trawie. Po chwili w buzi ląduje wszystko – od liści jagód i patyków po – o zgrozo – drobne kamyczki. Przesadzamy więc obywatela piętro wyżej i na kolanach próbujemy go nakarmić czymś jadalnym. Bez większych skutków. Po co tracić czas na jedzenie, skoro świat jest taki ciekawy?

Postój pod Malinowską Skałą (1152 m n.p.m.).

Postój pod Malinowską Skałą (1152 m n.p.m.).

Gisiek na postoju pod Malinowską Skałą (1152 m n.p.m.).

Gisiek na postoju pod Malinowską Skałą (1152 m n.p.m.).

Pogoda jak drut.

Pogoda jak drut.

Malinowska Skała.

Malinowska Skała.

Odcinek od Malinowskiej Skały na szczyt Skrzycznego (1257 m n.p.m.) wiedzie po mocno wypłaszczonym terenie i jest bardzo widokowy, więc wędrówka nim to sama przyjemność. Do tego piękne słońce. Szkoda tylko, że szlakiem idą takie tłumy turystów, no ale to już uroki długiego czerwcowego weekendu. Szczyt Skrzycznego jest ruchliwy jak centrum kurortu. Na tarasie przed schroniskiem trudno o wolny stolik, na szczęście w środku jest dużo spokojniej i udaje się w spokoju zjeść obiad. To pierwszy szczyt KGP Gisia! I najwyższy Sebusia, a drugi pod względem wysokości w kolekcji Tymka! Fajnie, że nam się udało!

Z Malinowskiej Skały na Skrzyczne.

Z Malinowskiej Skały na Skrzyczne.

Ilu tych paralotniarzy!.

Ilu tych paralotniarzy!.

Schronisko PTTK na Skrzycznem.

Schronisko PTTK na Skrzycznem.

Widok ze Skrzycznego w stronę Beskidu Żywieckiego.

Widok ze Skrzycznego w stronę Beskidu Żywieckiego.

Po obiedzie zjeżdżamy wyciągiem w dół do centrum Szczyrku. Dla dzieciaków to duża frajda, a i dla nas spore ułatwienie i uatrakcyjnienie wycieczki. Nawet maluszkom się podoba – Grześ przez całą drogę głośno gada po swojemu i za wszelką cenę usiłuje zjeść poręcz wyciągu (no i zrzucić czapkę z głowy…). Dziwimy się tylko, że 10-miesięczne niemowlę (przewożone oczywiście na kolanach) jest liczone jako odrębna osoba – na dwuosobowym krzesełku obok M. i Grzesia nie mógł pojechać nikt. Na szczęście Janusz przygarnął naszego „osieroconego” Tymusia (wielkie dzięki!).

O, a tam byliśmy wczoraj!.

O, a tam byliśmy wczoraj!.

Widok na szczyty Beskidu Śląskiego.

Widok na szczyty Beskidu Śląskiego.

Czy ten pan będzie nas łapał.

Czy ten pan będzie nas łapał.

Po dojechaniu na dolną stację wyciągu rozdzielamy się. Panowie wsiadają do zostawionego wcześniej w Szczyrku samochodu i podjeżdżają pod naszą kwaterę po resztę samochodów, po czym wracają po dziewczyny i dzieciarnię do Szczyrku. Skomplikowana logistyka takie wędrowanie z dziećmi. Ale jaka satysfakcja, gdy wycieczka się uda! Dla nas porównywalna z przejściem alpejskiej ferraty!

Nasz czas: Start 9:30, 13:30 na Skrzycznem, 15:30 na dole

Wieczór spędzamy przy kominku z gitarą. Gisiek koniecznie chce skonsumować puszkę z piwem. Chyba schłodzona idealnie działa na ząbkowanie. Ale nie nie, kochany, nie dla ciebie jeszcze takie przyjemności.

Dzień kończymy nieprzyjemnym zgrzytem z naszą gaździną-gospodynią, na szczęście zakończonym happy endem. Przynajmniej będzie co wspominać!

 

2015.06.05, sobota

Upał i pełne słońce

Ekspedycja Barania Góra

Dziś pora na tytułową wycieczkę naszego wyjazdu, czyli na wejście na Baranią Górę.

Już długo przed wyjazdem dzieciaki cieszyły się perspektywą szukania źródeł Wisły. O Baraniej Górze niedawno uczyły się w szkole, a teraz miały wszystko zobaczyć na własne oczy.

Wybieramy trasę wejściową najoptymalniejszą dla dzieci – tj. najkrótszą i ze schroniskiem po drodze. Punktem wyjścia jest przysiółek Pietroszonka, położony niedaleko Istebnej. Dojeżdżamy, klucząc po wąskich beskidzkich drogach. Na miejscu niespodzianka: wąziutka droga się kończy, widzimy kilka samochodów powpychanych na pobocze (no, tzw. pobocze), dla nas miejsca na zaparkowanie brak. Na szczęście udaje się (za opłatą) bezpiecznie zostawić samochody w pobliskim gospodarstwie.

Plecaki z bagażników, inwentaryzacja starszaków, maluchy na plecy i w drogę. Najpierw idziemy leśną drogą, potem widokową łąką na skraju lasu, potem znów pięknym lasem. Otacza nas źródliskowy teren, miejscami bardzo podmokły, więc na kilku odcinkach szlak jest ułożony z bali. To lepsze niż plac zabaw. Nawet Sebusiowi, który miał dziś gorszy poranek i w samochodzie stwierdził, że nigdzie nie idzie, humor wyraźnie się poprawia. Ani się oglądamy i stajemy przed Schroniskiem na Przysłopie pod Baranią Górą. Architektura tego dużego budynku kompletnie nie pasuje do gór, ale w jadalni jest bardzo przyjemnie. Odpoczywamy, karmimy Gisia, starszaki wsuwają po lodzie i dalej w drogę. Nie idzie z nami nasza najmłodsza, ośmiomiesięczna turystka – głośnym płaczem oznajmia wszem i wobec rodzicom, że woli dłużej poodpoczywać w schronisku. Jej prawo!

Ruszamy z przysiółka Pietroszonka.

Ruszamy z przysiółka Pietroszonka.

Wokół teren źródliskowy, idziemy po balach.

Wokół teren źródliskowy, idziemy po balach.

Muzeum Historii Turystyki Górskiej.

Muzeum Historii Turystyki Górskiej.

Schronisko na Przysłopie pod Baranią Górą.

Schronisko na Przysłopie pod Baranią Górą.

Grześ nie zajmuje się studiowaniem mapy.

Grześ nie zajmuje się studiowaniem mapy.

Odcinek od schroniska na szczyt Baraniej Góry jest bardziej męczący. Stroma miejscami, kamienista droga daje popalić, upał nie ułatwia wędrówki. Młodsze dzieci trzeba trochę pozabawiać – gramy z Sebusiem w skojarzenia, w jaka to melodia, w wymyślanie bajek i kilometry mijają. Na szczycie Baraniej Góry wszyscy chętnie zatrzymujemy się na postój.

Na Baranią Górę!.

Na Baranią Górę!.

Niektórym to dobrze...

Niektórym to dobrze…

Im mniej drzew, tym więcej widać.

Im mniej drzew, tym więcej widać.

Po Baraniej nieźle się chodzi.

Po Baraniej nieźle się chodzi.

Baranie śmiechy-chichy.

Baranie śmiechy-chichy.

Ten drugi pod względem wysokości (1220 m n.p.m.) szczyt Beskidu Śląskiego jest doskonałym punktem widokowym – przy dobrej pogodzie widać nawet Tatry! Podziwianie rozległych widoków umożliwia stalowa wieża widokowa, zbudowana wokół betonowego obelisku jeszcze z czasów Austro-Węgier.

Barania Góra (1250 m n.p.m.) zdobyta!.

Barania Góra (1250 m n.p.m.) zdobyta!.

O, tędy przyszliśmy.

O, tędy przyszliśmy.

Widok w kierunku Skrzycznego.

Widok w kierunku Skrzycznego.

Wracamy tą samą drogą. Nasze pięciolatki zamieniają się w wilki i wilczym wyciem straszą mijających nas turystów. Na brak sił świetnie działa woda kosmetyczna w aerozolu – ma magiczne właściwości dodawania sił. Jeden psik i nogi same niosą! Świetny patent na wyprawy z dziećmi (dzięki, Dorota!).

Wracamy.

Wracamy.

Znajome schronisko na Przysłopie pod Baranią Górą.

Znajome schronisko na Przysłopie pod Baranią Górą.

Czarna Wisełka.

Czarna Wisełka.

I ostatnia prosta.

I ostatnia prosta.

Ale tu pięknie!.

Ale tu pięknie!.

Grzesiowi dobrze się spało.

Grzesiowi dobrze się spało.

Oj dobrze...

Oj dobrze…

Podczas zejścia mamy jeden niemiły incydent – jedna z koleżanek pechowo potyka się i skarży na ból kostki. Na szczęście zejścia już niewiele. Potem okazuje się, że przyczyną dolegliwości jest złamanie kości strzałkowej. No nie jest to najlepsza pamiątka z wycieczki…

Nasz czas: 10:20-17:30

Pożegnalny wieczór spędzamy przy grillu na dworze. Dzieciaki bawią się po ciemku w chowanego. Jest przemiło. Szkoda, że już tylko czeka nas perspektywa pakowania i powrotu do domu.

 

*************

Pierwszy wyjazd w takim dużym gronie udał się znakomicie. Dzieciaki były przeszczęśliwe, bo całymi dniami miały swoje towarzystwo, a dorośli mogli choć chwilę odsapnąć. O odpoczynek było trudno tylko rodzicom z niemowlakami – maluszkom towarzystwo rówieśników było jeszcze zupełnie obojętne, a rodzice jak byli, tak byli im co chwilę niezbędni. Z udanych górskich wycieczek zadowoleni byli jednak chyba wszyscy. Niewątpliwie realizację planów bardzo ułatwiła piękna słoneczna pogoda – karmienie i przewijanie w plenerze było dużo łatwiejsze.

 

Polesie, 2015.05

Wyjazd na Polesie pełnił dla nas funkcję terapeutyczną. Po trzytygodniowym pobycie w szpitalu z Grzesiem wszyscy byliśmy wykończeni, i my, i dzieci. Zwłaszcza nasze starszaki dotkliwie odczuły brak rodziców i zaburzenie bezpiecznego, przewidywalnego rozkładu tygodnia. Zaczęło się od planowego zabiegu urologicznego u Grzesia, ale doszło do zakażenia i potem nasz biedulek wpadał z jednej komplikacji w drugą. To był ciężki okres… Marzyliśmy o wyrwaniu się gdzieś i odreagowaniu tych wszystkich stresów. Pierwotnie planowaliśmy wyjazd w Pieniny – poprzednio, w grudniu, również nie doszedł on do skutku przez – podobnie jak teraz – chorobę i hospitalizację Grzesia. Przełożyliśmy więc wyjazd na początek maja, ale i tym razem los spłatał nam figla – pobyt Grzesia w szpitalu przeciągnął się i nie było mowy o żadnych podróżach. Co robić, zdrowie najważniejsze, zresztą może z jakiegoś powodu Pieniny w tym roku nie były nam pisane. Z perspektywy czasu uważamy jednak, że zmiana planów wyszła nam na dobre. Pieniny poczekają, aż nóżki Grzesia urosną jeszcze trochę, a spokojne, puste, zielone Polesie to ideale miejsce na psychiczny wypoczynek. Podmokłe tereny Poleskiego Parku Narodowego są wręcz stworzone do rodzinnych spacerów – pokonywanie ścieżek ułatwiają lubiane przez dzieci drewniane kładki, przy szlaku można wypatrywać sympatycznych żółwi błotnych, a na zwieńczenie wycieczki wspiąć się na drewnianą wieżę obserwacyjną. Bliskość wielokulturowej Włodawy z ciekawymi zabytkami architektury sakralnej i Chełma z tajemniczymi podziemiami kredowymi dodatkowo podnoszą walory turystyczne tych okolic.

 

10.05.2015, niedziela

Cały dzień deszczowy, 15 stopni

Wyjeżdżamy wyjątkowo w niedzielę, bo Tymuś ma rocznicę I Komunii Świętej. Wychodzi nam to na dobre, bo mamy całą sobotę na pakowanie (chapeau bas dla M. za wykonanie tego arcytrudnego zadania!).

Warszawa – Wólka Cycowska  (220 km, 14:40–18:40)

Ruszamy po obiedzie i akurat w porze drzemki Grzesia, co pozwala nam sprawnie przejechać 2/3 dystansu. Szukając miejsca na postój, chłopcy wypatrują drogowskaz do literki M…, a że odwiedzamy to miejsce właściwie tylko na wyjazdach, więc dajemy się namówić (przy tym inne lokale w większości są pozajmowane przez przyjęcia komunijne). Po postoju pozostały dystans przejeżdżamy równie bezproblemowo. Ogólnie w niedzielę po południu jedzie się dobrze, bo wszyscy wracają do Warszawy, a my jedziemy pod prąd.

Uwielbiamy taką jazdę wśród pól i lasów. O tej porze roku szczególnie cudownie jest patrzeć na mnogość odcieni koloru zielonego. Do tego muzyka Czarnych Korków dla nas i Eweliny Lisowskiej/ Centrum Uśmiechu dla chłopców i żyć nie umierać. Co tam deszcz!

Nasza meta to gospodarstwo agroturystyczne Marynka w Wólce Cycowskiej. Mamy spory dwupoziomowy domek drewniany, który nie kosztuje mało, a w dodatku w środku sprawia wrażenie kiepsko posprzątanego i skutecznie okupowanego przez mrówki, ale poza tym wszystko jest super. Starsi chłopcy zajmują dwa małe pokoiki na górze (nareszcie każdy ma pokój tylko dla siebie, co za radość), my z Grzesiem anektujemy parter. Wokół zadbany trawiasty teren, atrakcje typu bilard i piłkarzyki (a nawet całkiem porządny zewnętrzny basen) i – co najważniejsze – plac zabaw widoczny z naszego domku.

 

11.05.2015, poniedziałek

Niewielkie zachmurzenie, ale chłodno, 15 stopni

Od rana mrówek coraz więcej. Nawet Sebuś, zapytany, jakie zwierzę kojarzy mu się z Polesiem, odpowiada, że mrówki. Cóż, tej wojny i tak nie wygramy, musimy nawzajem znosić swoje towarzystwo. Mamy tylko nadzieję, że Grześ niespodziewanie nie rozszerzy swojego menu…

Na cel pierwszej wyprawy obieramy – a jakżeby inaczej – ośrodek muzealno-dydaktyczny Poleskiego Parku Narodowego w Starym Załuczu. Jak my lubimy takie miejsca… Spokojnie, kameralnie, można porozmawiać z pracownikami Parku. Już po drodze nam wesoło. Bawimy się w „kto wypatrzy więcej bocianów”, a śmiechu przy tym co niemiara – R. próbuje przekonać nas, że powinny się liczyć krowy, bo w końcu też są czarno-białe i pasą się na łące!

Wycieczkę zaczynamy od spaceru po niedługiej, ale bardzo pomysłowo urządzonej ścieżce Żółwik na tyłach muzeum. Przygotowano tu sporo atrakcji z myślą o najmłodszych turystach – drewniane „kręciołki” z rodzaju „dopasuj … do …”, kawałki drewna z różnych drzew, drewniane cymbały. Zatrzymujemy się na dłużej przy pomysłowym stanowisku do skoków w dal, gdzie swoich sił może spróbować każdy, a po oddaniu skoku porównać swój wyczyn do osiągnieć różnych gatunków zwierząt. Przekonujemy się, że człowiek w tej konkurencji wypada słabiutko – z ledwością dorównujemy myszy i żabie. Po chwili zabawy pora na główny punkt programu – podchodzimy do niewielkiego oczka wodnego zamieszkałego przez żółwie błotne – jedyny gatunek żółwia występujący w Polsce. Ku naszej radości udaje nam się wypatrzeć dwa sympatyczne żółwiki – małego i dużego. I pomyśleć, że te niepozorne zwierzątka z łatwością przeżywają ponad sto lat!

Muzeum Poleskiego PN, Stare Załucze.

Muzeum Poleskiego PN, Stare Załucze.

Ścieżka dydaktyczna Żółwik.

Ścieżka dydaktyczna Żółwik.

Szukamy informacji o PPN.

Szukamy informacji o PPN.

W poszukiwaniu żółwi błotnych.

W poszukiwaniu żółwi błotnych.

Mamy!.

Mamy!.

Dzień dobry panu - nie, chyba jednak pani.

Dzień dobry panu – nie, chyba jednak pani.

Gdzie się schował Tymuś...

Gdzie się schował Tymuś…

Skok w dal - jak mysz czy jak żaba.

Skok w dal – jak mysz czy jak żaba.

Pobyt w Załuczu Starym kończymy zwiedzeniem ekspozycji etnograficzno-przyrodniczej. Wszyscy trzej chłopcy (łącznie z Gisiem) chętnie oglądają rybki w akwariach – mieszkanki tutejszych jezior oraz kolejne żywe żółwie (dzielące swoje mieszkanko z zaskrońcem i żabami). Starszych bardzo zaciekawia bogata kolekcja motyli i owadów.

Na odchodnym kupujemy dobre mapy i pamiątki dla chłopaków – żółwiowe wisiorki na rzemyczkach. Pracownicy Parku są bardzo mili, chętnie radzą nam, które ścieżki dydaktyczne wybrać, pokazują różne ciekawostki na mapie, nawet szukają z nami zaskrońca, który uparcie chowa się pod mchem. Aha, i po raz pierwszy korzystamy ze zniżki na Karty Dużej Rodziny:)

Ekspozycja muzealna PPN.

Ekspozycja muzealna PPN.

Grzesiek zwiedza na dwóch nogach.

Grzesiek zwiedza na dwóch nogach.

Identyfikujemy przedstawicieli poleskiej fauny.

Identyfikujemy przedstawicieli poleskiej fauny.

Ekspozycja etnograficzna.

Ekspozycja etnograficzna.

W drodze powrotnej wstępujemy do fantastycznej Restauracji Drozd w Urszulinie. Przestronnie, przyjemnie, smacznie, a porcje ogromne. Wszyscy najadamy się po kokardki. Nawet Grześ po skonsumowaniu swojego słoiczka „poprawia” posiłek ziemniakami i filetem z indyka. Przy okazji robimy fotkę siedzibie dyrekcji Poleskiego Parku Narodowego.

Siedziba dyrekcji Poleskiego PN w Urszulinie.

Siedziba dyrekcji Poleskiego PN w Urszulinie.

W ogóle na tym wyjeździe z Grzesiem podróżuje się już odczuwalnie łatwiej. Przede wszystkim nie ma ściągania mleka. Alleluja! Człowiek już może się już pożywić normalnym jedzeniem, interesuje się wszystkim dookoła, i można go – oczywiście w asekuracji – chwilami postawić na nogi.

Po południu czas na kolejny spacer. Idziemy za ciosem i uzbrojemi w odpowiednie mapki, ruszamy na spacer ścieżką dydaktyczną Dąb Dominik ze wsi Łomnica. Idziemy wygodną drogą przez różne typy lasów (grąd, ols, bór bagienny) aż do drewnianych kładek, doprowadzających przez podmokłą tzw. spleję do zarastającego Jeziora Moszne. Jest przemiło. Jednak warto było znów pakować się, ogarniać bagaże i chłopaków, potem rozpakowywać się choćby dla tego spaceru (przy takich okazjach bywamy tak zmęczeni, że psioczymy „i po co to wszystko” – oczywiście szybko nam przechodzi)… Giśka przez całą drogę komary chciały schrupać żywcem – na szczęście M. dzielnie go broniła. Przez moment też był na centymetry od zatopienia w bagnie – nie nie, aż tak źle nie było, ale faktycznie kładki w drodze powrotnej były tak wąskie, że musieliśmy momentami przenosić wózek.

Tytułowy Dąb Dominik.

Tytułowy Dąb Dominik.

Kładkami przez spleję.

Kładkami przez spleję.

Kładkami przez spleję.

Kładkami przez spleję.

Punkt widokowy na Jezioro Moszne.

Punkt widokowy na Jezioro Moszne.

W drodze powrotnej humory coraz bardziej nam dopisują.

W drodze powrotnej humory coraz bardziej nam dopisują.

A Grześ patrzy i patrzy wokół.

A Grześ patrzy i patrzy wokół.

Oczami Sebusia.

Oczami Sebusia.

Przez taką kładkę wieźliśmy biednego Grześka.

Przez taką kładkę wieźliśmy biednego Grześka.

Wieczorem czytamy, że Poleski Park Narodowy jest jednym z trzech polskich parków (obok Biebrzańskiego i Narwiańskiego) utworzonych do ochrony cennych ekosystemów bagienno-torfowiskowych. I we wszystkich tych trzech parkach byliśmy z dzieciakami. Jakie to miłe uczucie!


12.05.2015, wtorek

Cały wyjazd mogłaby być taka pogoda… Słoneczko i do 22 st.

Dzisiaj ze względu na piękną pogodę planujemy prawdziwą wyprawę. Nawet dla starszych chłopców to będzie długi dystans. Dla Grzesia tym bardziej, bo to jego debiut w nosidle.

Ścieżka przyrodnicza „Spławy”

To sztandarowa wycieczka po Poleskim Parku Narodowym, ze wszech miar godna polecenia. Ruszamy spod Muzeum PPN z nadzieją, że Grześ, wybudzony ze snu po krótkim dojeździe, zaśnie ponownie w wózku. Z przewodnikowego opisu szlaku wynika, że pierwszą część drogi da się pokonać wózkiem. Plan więc jest następujący: R. idzie z wózkiem ile się da, a potem wraca z Grzesiem do samochodu i w nosidełku wychodzi na spotkanie reszty od drugiej strony pętli.

Ten piękny plan spalił jednak na panewce… Grześ nie zasypia, a dobra („wózkowa”) droga kończy się po 900 metrach, po czym zaczyna się bardzo wąska kładka o szerokości dokładnie takiej, jak rozstaw kół naszego wózka. No cudnie! W tej sytuacji M. rusza ze starszymi chłopcami na właściwą część ścieżki, a R. wraca z Grzesiem do samochodu, żeby przesiąść się do nosidła, a następnie mocno wyciąga nogi i próbuje nadrobić stracony dystans.

Ścieżka Spławy - ruszamy.

Ścieżka Spławy – ruszamy.

Właściwa ścieżka to trzykilometrowa kładka, ciągnąca się kolejno przez różne skupiska roślinne Poleskiego PN. To bardzo atrakcyjne przyrodniczo miejsce. Zachwycamy się spotykanymi roślinami, próbujemy rozpoznawać gatunki prezentowane na tablicach edukacyjnych i te znane nam z wcześniejszych wypraw. Na niekwestionowanego lidera w zakresie znajomości flory wyrósł nam Tymuś – po prostu zadziwia nas swoją znajomością różnych gatunków roślin – brawo, Skarbie!

R. niestety nie może przejść trasy normalnym tempem, bo Grześ zmusza go do kilku mini-postojów. A to czapka spadła na oczy, a to smok się gdzieś zgubił, a to nudno się zrobiło… W końcu ostatni kilometr trasy nasz brzdąc pokonuje już nie w nosidle, tylko na rękach, bo jest bardzo zmęczony i marudny (wcześniej tylko bardzo krótko przespał się w samochodzie). M. musi trochę poganiać starczych chłopców, którzy naprawdę zachwycają się otaczającą przyrodą – co kilkaset lub nawet co kilkadziesiąt metrów mamy nowe dekoracje w tym zielonym teatrze!

Ścieżką Spławy.

Ścieżką Spławy.

Tymo pokazuje wierzbę pięciopręcikową.

Tymo pokazuje wierzbę pięciopręcikową.

Dzielni turyści naprzód.

Dzielni turyści naprzód.

Szkoda, że na zdjęciu nie widać zapachu.

Szkoda, że na zdjęciu nie widać zapachu.

Bobrowa robota.

Bobrowa robota.

W tym czasie R. goni nas z Giśkiem.

W tym czasie R. goni nas z Giśkiem.

A wokół wciąż podmokło.

A wokół wciąż podmokło.

Zmiana dekoracji.

Zmiana dekoracji.

Coś dla Tyma - to chyba bobrek trójlistkowy.

Coś dla Tyma – to chyba bobrek trójlistkowy.

To się nazywa kamuflaż.

To się nazywa kamuflaż.

Ścieżka jak z marzeń.

Ścieżka jak z marzeń.

Skrzypowo nam.

Skrzypowo nam.

Pomost widokowy nad Jeziorem Łukie.

Pomost widokowy nad Jeziorem Łukie.

Ostatecznie wszyscy spotykamy się na polance z wiatą przed pomostem wybiegającym w Jezioro Łukie. R. już nie ogląda jeziora, tylko zaczyna karmić wygłodniałego Grzesia, który z apetytem pochłania i słoiczek, i jogurcik. Powietrze dobrze robi na apetyt też naszym starszym pociechom – na postoju zjadają chętnie kanapki, a potem odpoczywają, wygrzewając się na ławeczkach na słoneczku.

Nareszcie spotykamy się z R. i Gisiem.

Nareszcie spotykamy się z R. i Gisiem.

Sebuś też padł.

Sebuś też padł.

Nie przedłużamy wypoczynku, bo Grześ robi się senny. Nie decydujemy się też na powrót nieco dłuższą pętlą powrotną, tylko wracamy tą samą drogą. Po krótkich dywagacjach, czy na drogę powrotną lepsza będzie chusta czy nosidełko, wybieramy nosidło i chyba jest to dobry wybór. Grześ zasypia po pięciu minutach marszu i wydaje się, że naprawdę jest mu wygodnie –  przesypia całą resztę spaceru i po przeniesieniu do samochodu śpi dalej. Wybudza się dopiero w naszym domku.

Tymuś całą drogę trajkocze o napotykanych roślinach, zapamiętując kolejne gatunki. Nie mamy już szans dogonić go w wiedzy na temat przyrody. Sebuś zadziwia nas swoją krzepą. Przechodzi bez problemu około 7,5 kilometra bez najmniejszych oznak zmęczenia, podczas gdy wszystkim pozostałym nogi już naprawdę wchodzą w… Na koniec jeszcze ma siłę, żeby przypomnieć sobie wczorajsze skoki – „jak myszka” i „jak żaba”. Nasz dzielny pięcioletni zuch!

Zielono, zielono i Grzesiowo.

Zielono, zielono i Grzesiowo.

Wracamy tą samą drogą.

Wracamy tą samą drogą.

Krótki postój na zdjęcie.

Krótki postój na zdjęcie.

Dzisiejsza trasa jest do szczególnego zarekomendowania dla rodzin z dziećmi. Niestety, nie nadaje się dla wózków – może wąska spacerówka dałaby radę, może. Walory przyrodnicze trasy są niesamowite, a frajda dzieciaków z przejścia tej trzykilometrowej kładki – ogromna.

Po południu testujemy kuchnię w naszym marynkowym barze. Sala bardzo przyjemna, w drewniano-rustykalnym stylu. Dodatkową atrakcją są piłkarzyki, które wciągają całą rodzinkę, umilając oczekiwanie na posiłek. Co do jedzenia i obsługi również nie mamy uwag, pierogi naprawdę domowe, inne dania tez bardzo dobre.

Po naszym dzisiejszym wyczynie, rozleniwieni słoneczną pogodą, postanawiamy już nigdzie się nie ruszać. Czas spędzamy na naszym terenie, delektując się słoneczkiem i komfortową temperaturą. Grześ poznaje świat wszystkimi zmysłami, pełzając po zielonej trawce, Sebuś i Tymuś szaleją na placu zabaw. Potem Tymo odrabia lekcje (w końcu to normalny szkolny tydzień), a Sebuś jedzie z R. na konieczne zakupy.

 

13.05.2015, środa

Po nocnym deszczu robi się całkiem ładnie, chwilami tylko przeszkadza chłodny wiatr, do 18 st.

Podczas dojazdów, podzieleni na drużyny (rodzic z dzieckiem), zajmujemy się zawodami w szukaniu jak największej ilości różnych rzeczy: bocianów (pierwszego dnia), krów (wczoraj) i traktorów (dzisiaj). Ubaw jest przedni, droga mija o wiele szybciej, a do tego jakie będą wspomnienia!

Włodawa – miasto trzech kultur (10:00–14:00 z dojazdem)

Chłopcy nie przepadają za zwiedzaniem miast, ale zawsze da się ich odpowiednio nastawić. Dzisiaj jedziemy… szukać sklepu z lizakami, bo przecież nam ich właśnie zabrakło! Na szczęście centrum Włodawy jest niewielkie i można zobaczyć najciekawsze miejsca w kilkadziesiąt minut. Parkujemy przy samym Czworoboku, więc zwiedzanie możemy zacząć od razu.

Czworobok to jedyny w Polsce oryginalnie zachowany zespół kramów i jatek z XVIII w. Niestety, nie jest on odpowiednio wyeksponowany w otoczeniu wszędobylsko parkujących samochodów, dodatkowo straszy ponaklejanymi wszędzie reklamami… Ale za to żyje – nadal w poszczególnych kramach mieszczą się sklepiki i lokale usługowe.

Włodawa, Czworobok (XVIII w.).

Włodawa, Czworobok (XVIII w.).

Czworobok to zespół dawnych kramów i jatek.

Czworobok to zespół dawnych kramów i jatek.

Dalej odwiedzamy świątynie różnych wyznań. Zaczynamy od synagog. Obecnie XVIII-wieczne budynki Małej i Wielkiej Synagogi zajmuje Muzeum Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego. Będąc w pełnym składzie, ograniczamy się tylko do kilku fotek i rozmowy z dziećmi na temat różnych religii. Następnie odwiedzamy XIX-wieczną cerkiew Narodzenia NMP i późnobarokowy kościół św. Ludwika z zespołem klasztornym paulinów (XVIII w.).

Wielka Synagoga (XVIII w.).

Wielka Synagoga (XVIII w.).

Mała Synagoga (XVIII w.).

Mała Synagoga (XVIII w.).

Włodawa - miasro trzech kultur.

Włodawa – miasro trzech kultur.

Barokowy kościół św. Ludwika.

Barokowy kościół św. Ludwika.

Cerkiew Narodzenia NMP.

Cerkiew Narodzenia NMP.

Włodawskie smaczki.

Włodawskie smaczki.

Nie możemy sobie odmówić krótkiego spacerku nad Bug. Zza rwącego nurtu rzeki wyłania się drugi brzeg – niczym nie różni się od naszego, a jednak… Takie miejsca zawsze budzą naszą refleksyjną naturę. Jaki to inny świat tam po drugiej stronie – podobne odczucia mieliśmy, patrząc w Narwie na rosyjski i estoński brzeg rzeki… Chłopcy przyjmują to jeszcze po swojemu – Sebuś dopytuje, jak zawołać coś po białorusku i z zapamiętaniem woła „Zdrawstwujtje”, dopytując: „czy na Białorusi nas słyszą?” Jeszcze tylko pamiątkowa fotka przy malowniczym słupie granicznym i wracamy na z góry upatrzone pozycje, czyli na obiad;-)

Nad Bugiem.

Nad Bugiem.

Gisiek nad Bugiem.

Gisiek nad Bugiem.

Doszliśmy do końca świata.

Doszliśmy do końca świata.

Obiad jemy w Kawiarni Centrum ulokowanej w dwóch połączonych „kramach” Czworoboku. Lokalizacja to jednak nie wszystko… Dania obiadowe są średnie – nie wypowiadamy się o ciastach czy kawach, bo tych nie próbowaliśmy – ale pierogi z kaszanką podawane jako pierogi z mięsem jedliśmy po raz pierwszy i mamy nadzieję ostatni!

Wracamy do domku stosunkowo wcześnie jak na zaliczenie zwiedzania miasta i obiadu, więc korzystając z całkiem ładnej pogody, ruszamy po Grzesiowym podwieczorku na kolejny spacer do Poleskiego PN.

Ścieżka przyrodnicza „Perehod” (15:40–19:30 z dojazdem)

Tym razem trasa wycieczki prowadzi dookoła kompleksu stawów, które wraz z podmokłym otoczeniem są cenną ostoją ptactwa i gratką dla ornitologów. Wygodna leśna droga pozwala nam przejechać bez problemów całą trasę wózkiem. Pięciokilometrową pętlę skracamy tylko odrobinkę, korzystając z trasy rowerowej, ale i tak przechodzimy razem z dojściem z parkingu około 5,5 km.

Jak zwykle dużą atrakcję stanowią dla chłopców (dla nas oczywiście też) wieże obserwacyjne. Tutejsza ścieżka oferuje turystom jeszcze jedną osobliwość – schron do obserwacji ptaków. W przedwieczornej porze nie widzimy zbyt wielu gatunków. Domyślamy się jednak, że dla rannych ptaszków jest to prawdziwa gratka, dająca możliwość podglądania z ukrycia bogatej skrzydlatej fauny tego miejsca. Nasze obserwacyjne zapały dodatkowo studzi widok dwóch kokonów szerszeni podwieszonych pod sufitem „obserwatorium”.

Ścieżka ornitologiczna Perehod.

Ścieżka ornitologiczna Perehod.

Ścieżka Perehod.

Ścieżka Perehod.

Pierwsza wieża obserwacyjna.

Pierwsza wieża obserwacyjna.

Warto było wejść na górę...

Warto było wejść na górę…

Grześ na wieży widokowej na ścieżce Perehod.

Grześ na wieży widokowej na ścieżce Perehod.

Warto było wejść na górę...

Warto było wejść na górę…

Widok na Staw Dziki.

Widok na Staw Dziki.

Schron do obserwowania ptaków.

Schron do obserwowania ptaków.

Początkowo ścieżka prowadzi głównie brzegami stawów, jednak później widoki są bardziej urozmaicone także dla miłośników flory. Pojawia się brzezina bagienna, potem grąd kontynentalny, a nawet sporo świerków. Wielokrotnie widzimy ślady posiłków bobrów, w jednym miejscu te sympatyczne zwierzaki urządziły sobie chyba prawdziwą ucztę, zostawiając po sobie istną porębę. Na koniec wracamy w pobliże stawów i zaliczamy podwieczorek na drugiej wieży. Chłopcy zgarniają po kilka pięknych kaczych (gęsich?) piór, po czym wracamy do samochodu, spragnieni odpoczynku i kolacji.

Nad Stawem Dzikim.

Nad Stawem Dzikim.

Na Ścieżce Perehod.

Na Ścieżce Perehod.

WIdoki z wieży obserwacyjnej na ścieżce Perehod.

WIdoki z wieży obserwacyjnej na ścieżce Perehod.

Kompleks stawów widać z góry.

Kompleks stawów widać z góry.

Małe co nieco na wieży obserwacyjnej nr 2.

Małe co nieco na wieży obserwacyjnej nr 2.

Powoli kończymy spacer.

Powoli kończymy spacer.

Chłopcy jak zwykle spisali się na medal. Starsi to już wytrawni turyści – nie narzekają specjalnie ani na bolące nogi, ani na komary. Grześ całą trasę poza odwiedzinami na wieżach przejechał w wózku, nie zdrzemnąwszy się ani na chwilę. Na koniec trzeba było go już troszkę zabawiać, ale ogólnie był naprawdę świetnym kompanem! Dzisiaj spał tylko podczas dojazdów, łącznie cztery krótkie drzemki. Wolelibyśmy dwie dłuższe w domku, no ale nie można mieć wszystkiego 😉

Wieczorem kolacja, kąpiele i ogarnianie. Dopiero po 21:30 zabraliśmy się za zapiski i zdjęcia. Wrrr…

 

14.05.2015, czwartek

Prognozy przewidywały koszmarną pogodę z deszczem przez cały dzień, a w końcu jest całkiem ładnie, do 18 st., dopiero po południu przelotnie pada

Dzisiaj nareszcie trochę lepiej spaliśmy, bo Grześ budził się tylko trzy razy (niestety, właśnie przebijają mu się górne jedynki…), a Sebuś nie obudził nas przed szóstą… Tylko Tymo w naszym towarzystwie śpi niezawodnie, pyta tylko „Dlaczego tutaj tak dobrze mi się śpi?”… może wszyscy chłopcy kiedyś tak będą lubili pospać…

Po śniadanku w naszym barze ruszamy na kolejną wyprawę. Po drodze urządzamy nowe zawody na spostrzegawczość. Tym razem liczymy przydomowe huśtawki.

Chełm

Mając w pamięci wczorajszą wizytę we Włodawie, spodziewamy się zobaczyć kolejne prowincjonalne miasteczko. Tymczasem Chełm zaskakuje nas swoim wielkomiejskim wyglądem i bardzo przyjemnym centrum. Po pewnych problemach z zaparkowaniem udaje nam się stanąć praktycznie tuż obok wejścia do podziemi. Od razu odkrywamy przyczynę zatłoczenia i pewnego chaosu w centrum – dzisiejsze wojewódzkie obchody Dnia Strażaka. Wszędzie pełno orkiestr, kolumn strażaków w mundurach itp. My szybko kupujemy bilety na zwiedzanie podziemi o 13:00 i idziemy na spacer.

Góra Zamkowa (Chełmska, Katedralna)

To zdecydowanie miejsce które trzeba odwiedzić, nie tylko ze względu na tutejsze zabytki sakralne. Oglądamy oczywiście barokową bazylikę NMP (dawna katedra greckokatolicka) i inne budynki zespołu pokatedralnego. Szczególnie pięknie prezentuje się właśnie budynek katedry i stojąca przed nim dzwonnica (dobudowana w XIX w.). Całe wzgórze porastają piękne drzewa.

Punktem kulminacyjnym naszej wizyty jest wejście na pozostałości średniowiecznego grodziska, tzw. Wysoką Górkę, będącą wspaniały punktem widokowym nie tylko na miasto. Widok obejmuje kilkadziesiąt kilometrów dookoła! Jeszcze lepszy widok byłby zapewne z dzwonnicy, udostępnionej od kilku lat do zwiedzania, ona jednak wygląda dzisiaj – chyba z powodu uroczystości w mieście – na zamkniętą.

Z racji ograniczeń czasowych skracamy zwiedzanie innych zabytków do spojrzenia na późnobarokowy kościół Rozesłania św. Apostołów wraz z zespołem poklasztornym (dawny klasztor i kolegium pijarów) oraz Plac Łuczkowskiego ze zrekonstruowaną studnią i zarysem fundamentów dawnego ratusza.

Plac Łuczkowskiego w Chełmie.

Plac Łuczkowskiego w Chełmie.

Zrekonstruowana studnia miejska.

Zrekonstruowana studnia miejska.

Barokowy kościół Rozesłania św. Apostołów (XVIII w.).

Barokowy kościół Rozesłania św. Apostołów (XVIII w.).

Zabytkowa zabudowa Góry Katedralnej (Chełmskiej, Zamkowej).

Zabytkowa zabudowa Góry Katedralnej (Chełmskiej, Zamkowej).

Brama Uściługska (pocz. XVII w.) - najstarsza zachowana budowla w Chełmie.

Brama Uściługska (pocz. XVII w.) – najstarsza zachowana budowla w Chełmie.

Na Wysokiej Górce - dawnym grodzisku.

Na Wysokiej Górce – dawnym grodzisku.

Warto tu wejść m.in. dla pięknego widoku na Chełm i otoczenie.

Warto tu wejść m.in. dla pięknego widoku na Chełm i otoczenie.

Przed zejściem do podziemi musimy jeszcze nakarmić Grzesia, więc wszyscy idziemy na szybką pizzę, a potem szybciutko biegniemy na wyznaczoną godzinę na najciekawszą część naszej wyprawy.

Chełmskie Podziemia Kredowe

To pozostałości jedynej w Europie (a może i na świecie) kopalni kredy typu tunelowego. Tutejsze chaotycznie poplątane tunele powstały w wyniku spontanicznej eksploatacji pokładów kredy przez mieszkańców Chełma od XVI do XIX w. Znane korytarze ciągną się na długości 15 km, sama trasa turystyczna ma około 2 km długości.

Trafiamy na bardzo sympatyczną i jednocześnie kompetentną i kontaktową przewodniczkę. Dodatkową atrakcją jest to, że cała grupa to… my! Chłopcy chętnie słuchają opowieści o wydobyciu kredy i nie tylko, zadają mnóstwo pytań, są po prostu wniebowzięci.

Szczególną atrakcją dla dzieci jest spotkanie z duchem Bieluchem. Duch kopalni jest prawdziwy i bardzo przyjazny, jedynie z racji słusznego wieku ma pewne problemy ze znikaniem, ale jego wizyta podnosi znacząco atrakcyjność tego miejsca w oczach najmłodszych turystów.

Niespełna godzina podziemnego spaceru mija bardzo szybko. Starsi chłopcy wynoszą (zupełnie oficjalnie) po kawałku kredy, a wszyscy (poza nieco poszarzałymi od kredy ubraniami) –  naprawdę dobre humory i głowy pełne wspomnień. To wszystko za 40 zł za całą rodzinkę – naprawdę warto tu przyjechać!

Grześ bardzo dzielnie zniósł spacer. Pod koniec trochę mu się nudziło, więc zwiedzanie dokończył na rękach. Korytarze są miejscami dosyć niskie, co skutkowało koniecznością pokonywania przez R. kilku przejść w kucki. Głowa Grzesia była jednak osłonięta przez wystające części nosidła, więc Młody wyszedł z przygody bez szwanku.

Wchodzimy do podziemi kredowych.

Wchodzimy do podziemi kredowych.

Tylko nie siadać na rzeźbach - brudzą!.

Tylko nie siadać na rzeźbach – brudzą!.

Chełmskie podziemia kredowe.

Chełmskie podziemia kredowe.

Chełmskie podziemia kredowe.

Chełmskie podziemia kredowe.

Jest i dawna studnia - widzieliśmy już ją na rynku.

Jest i dawna studnia – widzieliśmy już ją na rynku.

Nawet Grześ słuchał z zainteresowaniem.

Nawet Grześ słuchał z zainteresowaniem.

Po południu planujemy trochę powłóczyć się po najbliższej okolicy, ale zaraz po wyjściu z domku zawraca nas z powrotem deszcz, który przekształca się w chwilową ulewę z silnym wiatrem. Wobec tego poddajemy się. Zostawiamy na tarasie tylko drzemiącego Grzesia w dobrze osłoniętym od deszczu wózku. My robimy sobie krótki seans filmowy – zaczynamy rodzinnie oglądać Gwiezdne Wojny.

 

15.05.2015, piątek

Do południa pochmurno, a potem przelotne deszcze i wiatr, do 15 st.

Pogoda, niestety, płata nam figla i dzisiaj po ładnym poranku chmurzy się, a z biegiem dnia robi się tylko gorzej.

Zainspirowani informacjami na stronie ośrodka o dumnej nazwie Resort Piaseczno, planujemy spacer dookoła Jeziora Piaseczno i obiad w miejscowej restauracji. Na miejscu okazuje się, że ośrodek jest jeszcze zamknięty na cztery spusty i nawet nie można przejść nad jezioro, nie mówiąc o wizycie w restauracji… Próbujemy więc znaleźć ścieżkę przyrodniczą do położonego nieopodal (i objętego ochroną rezerwatową) Jeziora Brzeziczno.

Okolice Jeziora Brzeziczno

Parkujemy przy rozstaju dróg i tablicy informacyjnej z mapką Rezerwatu Brzeziczno. Pomimo mapki bardzo trudno jest zorientować się w terenie. Udaje nam się tylko przejść około półtora kilometra, obchodząc jeziorko w pewnej odległości. Nie znajdujemy ścieżki prowadzącej nad brzeg. Przez znaczną część drogi możemy za to obserwować spory obszar torfowiska otaczającego jezioro – sterczące kikuty sosen wyglądają osobliwie. Poza tym to po prostu spacer przyjemną leśną drogą – zupełnie jak na naszej mazowieckiej działce.

Wokół Jeziora Brzeziczno.

Wokół Jeziora Brzeziczno.

Zarastające jezioro Brzeziczno.

Zarastające jezioro Brzeziczno.

Gdyby był czynny jakiś lokal na miejscu albo gdyby było cieplej, to nakarmilibyśmy Grzesia i moglibyśmy przedłużyć spacer. A tak musimy wracać do siebie. Mamy więc pewien niedosyt, chociaż spacerek był bardzo miły.

Po powrocie zaliczamy obiad w barze w naszym ośrodku. Oczekując na zamówienie, R. z chłopcami rozgrywa kolejne partie piłkarzyków. A po obiedzie… kolejną partię, bo musimy przeczekać chwilową ulewę (nie pierwszą i nie ostatnią dzisiaj). W końcu do domku uciekamy pomiędzy kroplami deszczu, który znów od nowa zaczyna padać.

Podczas drzemki Grzesia udaje nam się za to rodzinnie obejrzeć kolejny fragment Gwiezdnych Wojen. Bardzo przyjemna rodzinna rozrywka!

 

Wycieczka na wieże widokowe

Przed 18:00 wyruszamy na samochodową wycieczkę do wschodniej części Poleskiego PN na obrzeża Bagna Bubnów. Szczególnie piękny widok roztacza się z pierwszej odwiedzonej przez nas wieży, położonej nieopodal miejscowości Zastawie. Na rozlewiskach i nad nimi aż bieli się od stojących i latających ptaków wodnych.

Najbardziej jednak zaskakuje nas widok krążących nad okolicą dwóch wielkich drapieżnych ptaków. Udaje nam się je sfotografować i w domu po dokładnym obejrzeniu zdjęć i poszukaniu informacji nt. miejsc gniazdowania ptaków potwierdzić nasze podejrzenia – tak, to były ORŁY PRZEDNIE!!! Ale trafiła nam się ornitologiczna gratka!

Wieża widokowa na Bagno Bubnów.

Wieża widokowa na Bagno Bubnów.

Bagno Bubnów.

Bagno Bubnów.

To cenna ostoja ptactwa.

To cenna ostoja ptactwa.

Momentami było aż biało od ptasich skrzydeł.

Momentami było aż biało od ptasich skrzydeł.

Czyżbyśmy mieli takie szczęście, żeby zobaczyć orła.

Czyżbyśmy mieli takie szczęście, żeby zobaczyć orła.

Tak, to chyba orzeł przedni!.

Tak, to chyba orzeł przedni!.

Z kolejnych dwóch wież nie ma już tak spektakularnych widoków, ale do jednej z nich prowadzi miłe dojście kładką przez bagna. Ogólnie wieczór mamy udany, chociaż nie wszyscy w pełni możemy go docenić – Sebuś i Grześ przesypiają wizyty na pierwszych dwóch wieżach. Dopiera na trzecią wchodzimy w komplecie.

Idziemy na drugą wieżę na Bagnie Bubnów.

Idziemy na drugą wieżę na Bagnie Bubnów.

Wracamy kładkami wśród moczarów.

Wracamy kładkami wśród moczarów.

Wieża widokowa na Bagno Staw.

Wieża widokowa na Bagno Staw.

Wchodzimy na górę.

Wchodzimy na górę.

Widok na Bagno Staw.

Widok na Bagno Staw.

Grzesiu, na co tak patrzysz.

Grzesiu, na co tak patrzysz.

A kuku!.

A kuku!.

Po powrocie do domku już tylko kolacja, kąpiel i do zaganianie chłopców do łóżek. Apetyty dopisują wszystkim. Grześ odbija sobie ostatnie choroby, a starszaki też nabierają sił. Ostatnio sami też pakują sobie plecaki na wyprawy.

 

16.05.2015, sobota

Nareszcie znowu piękne słoneczko i do 18 st., ale powietrze trochę ostre po nocnym chłodzie (było 2 st. w nocy)

Przez cały wyjazd nie było nam dane spokojnie przespać żadnej nocy. Codziennie po parę razy budzi się Grześ, którego męczą wyrzynające się górne jedynki. I prawie codziennie woła nas Sebuś, który dopytuje się, ile godzin już trwa noc i ile godzin jeszcze zostało… Uroki życia rodzinnego… Mimo to naprawdę tutaj odpoczywamy od codziennego kołowrotka i regenerujemy się po ostatnich stresujących przejściach.

Po pysznym śniadanku w naszym domku pora na ostatni spacer po Poleskim Parku Narodowym. Wyrabiamy się coraz sprawniej, dzisiaj udaje nam się wyjechać ok. 10:00.

Ścieżka przyrodniczo-historyczna „Obóz Powstańczy”

Większa część trasy dzisiejszego spaceru prowadzi leśną drogą. Idzie się nam bardzo przyjemnie i sprawnie. W niewiele ponad pół godziny docieramy do wieży widokowej. Nie robimy tam jednak postoju, bo przepłaszają nas zimne podmuchy wiatru.

Potem przechodzimy najprzyjemniejszą część ścieżki – blisko kilometr przez torfowiska po wąskiej kładce. Po raz kolejny zadziwiamy się bogactwem tutejszej flory. Wszyscy przy tym coraz bardziej zarażamy się pasją Tymka do rozpoznawania i podziwiania roślin. Mamy tylko pewien niedosyt, że nie udało nam się nigdzie wypatrzyć rosiczki… Czasem przydałoby się postraszyć chłopaków! Chociaż… może gdyby ją zobaczyli, to przestałaby być groźna?

Punkt wyjścia ścieżki Obóz Powstańczy.

Punkt wyjścia ścieżki Obóz Powstańczy.

Doszkalamy się przy tablicy informacyjnej.

Doszkalamy się przy tablicy informacyjnej.

Grześ na ścieżce Obóz Powstańczy.

Grześ na ścieżce Obóz Powstańczy.

Dąb Powstańców.

Dąb Powstańców.

Wieża widokowa w połowie trasy.

Wieża widokowa w połowie trasy.

... i oglądamy widok na Łąki Zienkowskie.

… i oglądamy widok na Łąki Zienkowskie.

Ruszamy na drugą część ścieżki Obóz Powstańczy.

Ruszamy na drugą część ścieżki Obóz Powstańczy.

Ścieżką Obóz Powstańczy.

Ścieżką Obóz Powstańczy.

Ścieżką Obóz Powstańczy.

Ścieżką Obóz Powstańczy.

Żeremie bobrowe.

Żeremie bobrowe.

Ścieżką Obóz Powstańczy.

Ścieżką Obóz Powstańczy.

Rozglądamy się dookoła.

Rozglądamy się dookoła.

Znajoma wierzba pięciopręcikowa.

Znajoma wierzba pięciopręcikowa.

Chłopaki, przystanek na zdjęcie!.

Chłopaki, przystanek na zdjęcie!.

Kładki na ścieżce Obóz Powstańczy.

Kładki na ścieżce Obóz Powstańczy.

Wszyscy zasługujemy dzisiaj na pochwałę, bo bardzo sprawnie i bez większego wysiłku pokonujemy czterokilometrową pętlę ścieżki. Starsi chłopcy ani razu nie narzekają na zmęczenie, Grześ też w ogóle nie marudzi w nosidle, mimo że spędza w nim półtorej godziny bez przerwy! Nie żałujemy ani złotówki wydanej na ten niezbyt tani, ale super wygodny dla niego i poręczny dla nas sprzęt.

Żołądki zaczynają już grać nam marsza, więc jedziemy prosto do restauracji w Hotelu Drob w Urszulinie. Pierwszego dnia bardzo nam się tutaj podobało, więc na pożegnalny obiad też tu wracamy. Dzisiaj restauracja jest pełna gości – kilka spotkań komunijnych, chrzest, wesele i wycieczka. Ale mimo to znajdujemy wygodne miejsca i zjadamy pyszny barszczyk z krokietem, rybki i pierogi. Miejsce naprawdę jest warte polecenia, a cena nie poraża. Za 80 zł plus napiwek najadamy się po uszy (ostatnio mamy świetny patent na oszczędzanie w restauracjach – zamawiamy litr soku i szklanki – za 6-8 zł zamiast cztery soczki po 3-5 zł).

Po południu

Planowany krótki spacerek po najbliższej okolicy rozrasta się do sześciokilometrowej pieszej eskapady. Trochę to wina mapy w komórce, która trochę przekłamuje – przebieg mniejszych dróg jest odwzorowany bardzo niedokładnie. Ale nie ma tego złego! To dobry odpoczynek przed jutrzejszym siedzeniem w samochodzie.

Grzesiek wygodnie śpi w wózku, za to starszaki bez mrugnięcia okiem pokonują bez żadnej przerwy ten niemały dystans. Niewątpliwie pomaga im w tym zabawa w „moc z dmuchawców” – trzeba – jak się zorientowaliśmy – zerwać dmuchawce, po czym pobrać z nich moc poprzez szaleńcy pęd z rozdmuchiwanymi roślinami w rękach. Jak my się cieszymy, że oni tak lubią się ruszać! Wokół zielono, spokojnie, polne drogi. Aż się nie chce wracać do domu!

Estonia część III – Pärnu, Saaremaa i ciekawostki przyrodnicze

6 sierpnia 2013, wtorek

Chłodna noc i poranek, ale potem szybko się ociepla i jest znowu piękny dzień, do 27 st. C

Pärnu – letnia stolica Estonii

Wykorzystując przepiękną pogodę, wybieramy się do głównego estońskiego kurortu nadmorskiego. Zaczynamy od spaceru po Starym Mieście, które jednak trochę nas rozczarowuje. Znaczna część budynków jest jeszcze nieodnowiona, zabudowa nie tworzy też spójnej całości, jak na przykład w Tartu, ale to już „zasługa” historii… ale po kolei.

Parkujemy koło dworca autobusowego (co okazuje się dobrym wyborem, bo w tej części miasta parking kosztuje 1 Euro za godzinę lub 3,20 za cały dzień, a bliżej plaży 3,20 za godzinę…) i ruszamy ulicą Rüütli. Wokół tego deptaka skupia się życie tej części Pärnu, widać sporo ładnych, często drewnianych domów z XVII i XVIII w. Najbardziej podoba nam się barokowa cerkiew św. Katarzyny z XVIII w. i Brama Tallińska – pozostałość średniowiecznych murów obronnych. Oglądamy też nieco nietypowy ratusz z końca XVIII w. (początkowo była to rezydencja bogatego kupca), a R., wracając po samochód, robi też zdjęcia barokowego kościoła św. Elżbiety z XVIII w. oraz ostatniej zachowanej, XV-wiecznej baszty – Czerwonej Wieży (czerwonej tylko z nazwy, bo naprawdę jest … biała). Obie te budowle są mocno zaniedbane, a basztę dodatkowo trudno znaleźć w zagubionym zaułku…

Deptak w Pärnu.

Deptak w Pärnu.

Hotel Bristol (1900).

Hotel Bristol (1900).

Spojrzenie na ratusz.

Spojrzenie na ratusz.

To chyba dom hanzeatycki.

To chyba dom hanzeatycki.

Ratusz w Pärnu (kon. XVIII).

Ratusz w Pärnu (kon. XVIII).

Brama Tallińska.

Brama Tallińska.

Impresje z Bramy Tallińskiej.

Impresje z Bramy Tallińskiej.

Kościół św. Elżbiety, XVIII w.

Kościół św. Elżbiety, XVIII w.

Czerwona Wieża, XV w.

Czerwona Wieża, XV w.

Kolejna część naszego spaceru, jak łatwo się domyślić, prowadzi na plażę. Po drodze przechodzimy przez bardziej „willową” część miasta, oglądając m.in. willę Ammende, przykład stylu art nouveau. Decydujemy się też na obiad w Kuursaalu. Ten drewniany budynek nie robi najlepszego wrażenia, gdy patrzy się na niego od strony plaży, ale od drugiej strony jest ładnie zaaranżowany taras, a w środku piękny drewniany wystrój ze sceną i dużym barem.

Ulicą Mere w stronę plaży.

Ulicą Mere w stronę plaży.

Villa Ammende.

Villa Ammende.

Kuursaal.

Kuursaal.

Kuursaal - wnętrze.

Kuursaal – wnętrze.

Potem nasze kroki prowadzą już prosto na plażę. Jak dotąd jest to nasze najlepsze miejsce kąpieli – woda jest bardzo ciepła, a płycizna ciągnie się chyba ponad sto metrów – po prostu raj dla dzieci! Sama plaża też jest całkiem szeroka i piaszczysta (choć piasek nie taki drobniutki jak u nas), jest sporo przebieralni, place zabaw itp. Uderza nas brak parawanów, ale tu po prostu nie ma aż takiego tłumu jak na naszych plażach (nawet tutaj, w samym centrum największego kurortu!). Sebuś, wracając z plaży, podśpiewywał sobie „Miłość, miłość”, więc zapytaliśmy go, co to jest miłość. Powiedział: „To takie przyjemne coś, do rodziny”… miłe!

A teraz na plażę!.

A teraz na plażę!.

Na plaży w Pärnu - nasza warownia.

Na plaży w Pärnu – nasza warownia.

Na plaży w Pärnu.

Na plaży w Pärnu.

Po powrocie obaj chłopcy jeszcze długo dosypiają, Sebuś w łóżku, a Tymo po prostu w samochodzie. My delektujemy się kawką i przyniesionymi przez gospodynię świeżymi jabłkami z ogrodu, a na deser mamy przysmak z Rodos – sezam z miodem – pycha! Potem M. prasuje, a R zapisuje trasę.

Wieczorem ruszamy na spacer do lasu, z zamiarem nazbierania leśnych owoców na kolację. Idziemy trasą naszego poprzedniego spaceru, gdzie już mamy upatrzone odpowiednie miejsca. Plany udaje nam się zrealizować świetnie, przynosimy trzy kubki przepysznych jagód, okraszonych kilkoma malinkami i poziomkami. Szczególne pochwały należą się chłopcom. Tymuś sam nazbierał cały kubeczek jagód i malinek, a Sebuś przeszedł cały spacer na własnych nóżkach i bardzo pilnie zbierał malinki i jagódki! Dzień kończymy arcysmaczną kolacją – kluchami z kiełbasą, a na deser nasze leśne owoce!

A wieczorem idziemy na jagody...

A wieczorem idziemy na jagody…

Na razie mam malinki i poziomki.

Na razie mam malinki i poziomki.

Nareszcie są jagody!.

Nareszcie są jagody!.

Nasze zbiory - mniam!.

Nasze zbiory – mniam!.

7 sierpnia 2013, środa

Ładny, ciepły dzień, chociaż słoneczko za mgiełką, do 27 st. C

Wyprawa na estońskie wyspy

Będąc w Estonii, nie sposób nie odwiedzić tutejszych wysp. Naszym głównym celem jest Saaremaa, ale aby tam dotrzeć, musimy przejechać też przez mniejszą wysepkę, Muhu.

Wstajemy dzisiaj wcześniej i już o 7:30 ruszamy. Po niecałych dwóch godzinach meldujemy się w kolejce do promu w Virtsu. Czekamy niedługo, właściwie kilkanaście minut, to dobry czas na rozprostowanie kości. Potem już obserwujemy przybijający do brzegu prom, otwierającą się „paszczę” i wyjeżdżające „z brzucha” statku samochody i tiry. Chłopcy są zachwyceni całą przeprawą. Są ciekawi wszystkiego, dwadzieścia kilka minut i nieco ponad sześć kilometrów podróży mija nam bardzo szybko, czas spędzamy głównie na pokładzie. Obserwujemy zamykającą się „paszczę” i oddalający się brzeg, a potem przenosimy się na dziób, oglądając brzegi wyspy Muhu i mijający nas bliźniaczy prom. Chłopcy zapytani o to, co najbardziej podobało im się na promie, odpowiadają, że toaleta, a dokładnie ręczniki papierowe wysuwane na ruch ręki i specyficzne promowe spuszczanie wody w sedesie… Jak widać dla każdego coś miłego!

Czekamy na przeprawę promową na Wyspę Muhu.

Czekamy na przeprawę promową na Wyspę Muhu.

Rzut oka na Bałtyk w Virtsu.

Rzut oka na Bałtyk w Virtsu.

Ooo, płynie nasz prom!.

Ooo, płynie nasz prom!.

Prom otwiera paszczę i wypluwa samochody - ale czad!.

Prom otwiera paszczę i wypluwa samochody – ale czad!.

Ten wiatr na twarzy...

Ten wiatr na twarzy…

Zaglądamy na górny pokład.

Zaglądamy na górny pokład.

Nasz cel - Saaremaa.

Nasz cel – Saaremaa.

W siną dal, w siną dal...

W siną dal, w siną dal…

Staramy się dość szybko dotrzeć na Saaremę, więc na Muhu zatrzymujemy się tylko po to, żeby zrobić kilka zdjęć XIV-wiecznego romańsko-gotyckiego kościoła św. Katarzyny z Muhu, pięknej pamiątki po czasach, kiedy na wyspie panowali Krzyżacy. Dalej kierujemy się ku największej osobliwości dzisiejszej wyprawy, krateru po upadku meteorytu w Kaali. Na miejscu jest spory bezpłatny parking, restauracja, sklep z pamiątkami i małe muzeum. My jednak idziemy prosto do krateru, który jest naprawdę spektakularny. Ma ponad 100 m średnicy i około 20 m głębokości, a dodatkowo jego wnętrze wypełniają pięknie zielone wody jeziorka o wdzięcznej nazwie „grób słońca”. Jeziorko jest o tej porze roku dość płytkie, ale i tak wrażenia są niezapomniane. W okolicy jest jeszcze kilka mniejszych kraterów, ale dyscyplinowani marszrutą na dzisiaj, jedziemy dalej.

Kosciół Św. Katarzyny z Muhu (XIV), Liiva. Nie ma dzwonnicy.

Kosciół Św. Katarzyny z Muhu (XIV), Liiva. Nie ma dzwonnicy.

Grobla łącząca wyspy Muhu i Saaremę.

Grobla łącząca wyspy Muhu i Saaremę.

Kaali - zbliżamy się do krateru po upadku meteorytu.

Kaali – zbliżamy się do krateru po upadku meteorytu.

Krater po upadku meteorytu w Kaali.

Krater po upadku meteorytu w Kaali.

Niedługo po 12:00 docieramy do głównego miasta SaaremyKuressaare. Naszym głównym celem jest najlepiej zachowana w Estonii średniowieczna budowla: XIV-wieczny zamek biskupi. Mieszczące się w nim Muzeum Regionalne Saaremaa jest dla nas ciekawe głównie ze względu na to, że pokazuje autentyczne, świetnie zachowane wnętrza zamkowe. Można pomyszkować po schodach, korytarzach i innych zakamarkach. Po drodze spotykamy fajną, nieco straszną niespodziankę: okazuje się, że schody na „Watchtower” kończą się w ciemności, a z położonego obok ślepego korytarza nagle rozlega się ryk głodnego lwa, czekającego w lochu na kolejnego skazańca. Zaciekawia nas też ekspozycja z czasów komunistycznych, umieszczona w innej wieży. Nie dajemy już rady zwiedzić, podobno interesującej, wystawy przyrodniczej, ale zaglądamy jeszcze do piwnicy, by zobaczyć tajemniczy szkielet zamurowanego w zamku kilka wieków wcześniej hiszpańskiego inkwizytora, który zakochał się w tutejszej piękności… Jest więc i prawdziwa tajemnicza historia…

Zamek biskupi (XIV) w Kuressaare.

Zamek biskupi (XIV) w Kuressaare.

Najlepiej zachowana średniowieczna warownia w Estonii.

Najlepiej zachowana średniowieczna warownia w Estonii.

Krata broniąca wejścia do zamku robi wrażenie.

Krata broniąca wejścia do zamku robi wrażenie.

Na zamkowym dziedzińcu.

Na zamkowym dziedzińcu.

Białogłowa uwodzi inkwizytora.

Białogłowa uwodzi inkwizytora.

Gotyk w pełnej krasie.

Gotyk w pełnej krasie.

Średniowieczne wnętrza zamku w Kuressaare.

Średniowieczne wnętrza zamku w Kuressaare.

Średniowieczne wnętrza zamku w Kuressaare.

Średniowieczne wnętrza zamku w Kuressaare.

Czasami jest naprawdę stromo.

Czasami jest naprawdę stromo.

Oglądamy wystawę prezentującą historię Saaremy.

Oglądamy wystawę prezentującą historię Saaremy.

To to musiało fajnie pływać.

To to musiało fajnie pływać.

A to ta nowsza historia.

A to ta nowsza historia.

Teraz już można się śmiać.

Teraz już można się śmiać.

Wchodzimy na galeryjkę obronną.

Wchodzimy na galeryjkę obronną.

Pikk Hermann.

Pikk Hermann.

Rekonstrukcja szkieletu zakochanego inkwizytora.

Rekonstrukcja szkieletu zakochanego inkwizytora.

Po tych wszystkich przygodach podjeżdżamy do centrum miasta i wyszukujemy niezłą pizzerię (dzieciaki ciągle dopraszają się o pizzę). Chłopcy są już bardzo zmęczeni – rano zbudziliśmy ich znacznie wcześniej niż zwykle, więc dziś już odpuszczamy sobie kąpiel (oficjalnie za karę za faktycznie nie najlepsze zachowanie w pizzerii, a tak naprawdę z rozsądku…). W czasie oczekiwania na obiad M. fotografuje okolicę, m.in. dawny ratusz i dom w stylu hanzeatyckim (oba z 2. połowy XVII w.) oraz ładne budynki przy ul. Lossi (przy której też znajduje się nasza pizzeria). Na koniec podjeżdżamy w okolice portu w Kuressaare, by utrwalić pomnik wyspiarskiego bohatera – olbrzyma Suur Tõlla i jego żony Piret.

Rynek w Kuresssaare, barokowy (XVII) ratusz w tle.

Rynek w Kuresssaare, barokowy (XVII) ratusz w tle.

Dom z czasów Hanzy - dawna waga.

Dom z czasów Hanzy – dawna waga.

Saremski Suur Töll i jego żona Piret.

Saremski Suur Töll i jego żona Piret.

Chłopcy zasypiają błyskawicznie po wejściu do samochodu, a my wtedy spokojnie objeżdżamy pozostałe atrakcje. Podjeżdżamy do miejscowości Angla, gdzie zachowało się ostatnie na wyspie duże skupisko wiatraków. Na tym niewielkim wzgórzu stoi ich aż pięć (i nie jest to skansen, tylko ich naturalne położenie!) Warto dodać, że na Saaremie było kiedyś podobno aż 800 wiatraków! Nie na darmo wiatrak jest nadal często używanym symbolem tej wyspy. Na koniec, już na wyspie Muhu, jedziemy jeszcze do miejscowości Koguva. To prawdziwy żywy skansen z kamiennymi domkami pokrytymi strzechą, otoczonymi płotami z kamieni porośniętych mchem, na których leżą łodzie rybackie, jakby właśnie suszyły się po ostatnim połowie… Cudo!

Słynne wiatraki z Saaremy (miejscowość Angla).

Słynne wiatraki z Saaremy (miejscowość Angla).

Słynne wiatraki z Saaremy (miejscowość Angla).

Słynne wiatraki z Saaremy (miejscowość Angla).

Koguva - stara wioska rybacka - tu czas się zatrzymał.

Koguva – stara wioska rybacka – tu czas się zatrzymał.

Koguva - stara wioska rybacka - tu czas się zatrzymał.

Koguva – stara wioska rybacka – tu czas się zatrzymał.

Koguva - stara wioska rybacka - tu czas się zatrzymał.

Koguva – stara wioska rybacka – tu czas się zatrzymał.

Koguva

Koguva

Koguva

Koguva

Dalej już ponowna przeprawa promem. Tym razem spędzamy ją na krytym pokładzie, a główną atrakcją dla chłopców jest kącik zabaw z klockami i jeździkiem – zygzakiem McQuinnem… My w tym czasie krzepimy się kawą, a potem ruszamy dalej. Ok. 18:40 jesteśmy już na miejscu, „w naszej Aasie”.

Wracamy promem do Virtsu.

Wracamy promem do Virtsu.

Mamo, zrobiłem flagę Litwy!.

Mamo, zrobiłem flagę Litwy!.

Jak na dzień, podczas którego spędziliśmy w samochodzie ponad 6 godzin, i tak udało nam się wszystko naprawdę sprawnie. Nie udało nam się zaliczyć jeszcze kilku ciekawych miejsc (np. dwóch latarni położonych na krańcach Saaremy), ale nie można mieć wszystkiego. Polecamy wyprawę na wyspy w zwykły dzień, gdyż znając zacięcie Estończyków do weekendowych wyjazdów poza miasto, można się spodziewać kolejek do promów:)

Wieczór przemiły i ciepły, chłopcy biegają przed domkiem (i zajmują się m.in. wystrzeliwaniem jarzębinek z naszej zepsutej pompki), R. jak co dzień dzielnie rozpala nam ogień w palenisku grzejącym saunę i ciepłą wodę.

 

8 sierpnia 2013, czwartek

Upał i centralna lampa, 30 stopni

Przepiękna pogoda i znużenie po wczorajszej wyprawie skłaniają nad do zaplanowania lżejszego dnia, którego centralnym punktem byłoby plażowanie. Wybieramy się na plaże na południe od Pärnu.

W drodze udaje się nam jeszcze zaliczyć jedną super atrakcję – ścieżkę turystyczną po najwyższych, osiągających nawet 35 metrów wysokości, wydmach w krajach Bałtyckich. Parkujemy na leśnym parkingu niedaleko miejscowości Rannametsa. Urządzono tu bardzo ciekawą ścieżkę przyrodniczą, obfitującą we wspaniałe widoki na morze, nadmorskie wydmy i sąsiadujący z nimi zabagniony teren. Najpierw wspinamy się na jedną z zalesionych wydm. Ścieżka zaskakuje profesjonalnym przygotowaniem – wejście na wydmy umożliwiają porządne drewniano-metalowe schodki, urządzono też fantastyczne miejsce odpoczynku z przygotowanym paleniskiem, narąbanym drzewem (była nawet siekiera) i toaletą w estetycznym drewnianym domku. Nic nie zostało zniszczone, połamane, zaśmiecone, aż miło popatrzeć. Po wspięciu się na wydmę przechodzimy na drugą stronę Vii Baltiki i spacerujemy po drugiej, znacznie dłuższej części ścieżki. Niestety, nie mamy czasu, by przejść się częścią „bagienną”, wiodącą drewnianymi kładkami do malowniczych jeziorek, ale udaje nam się dojść do fantastycznej wieży widokowej. Wysoka na niemal 20 m konstrukcja (punkt widokowy znajdujący się 50 m n.p.m.) umożliwia podziwianie rozległej panoramy – z jednej strony Bałtyk schowany za pasem wydm, z drugiej strony bagna. Chłopakom też się podoba (choć Sebuś marudzi trochę na upale) – zawsze chętnie wchodzili na wieże, a tym razem wzięli ze sobą maskotkę – Pupila, któremu ciągle przydarzały się jakieś straszne przygody (w końcu spadł z wieży i okropnie się połamał).

Wydmy w okolicy Rannametsa.

Wydmy w okolicy Rannametsa.

To miejsce odpoczynku dostępne dla wszystkich!.

To miejsce odpoczynku dostępne dla wszystkich!.

Ścieżka przyrodnicza po wydmach.

Ścieżka przyrodnicza po wydmach.

Wieża widokowa w okolicy Rannametsa.

Wieża widokowa w okolicy Rannametsa.

Weszliśmy na szczyt.

Weszliśmy na szczyt.

Widok na bagna i kładki ścieżki przyrodniczej.

Widok na bagna i kładki ścieżki przyrodniczej.

Po miłym leśnym spacerze kierujemy się już prosto nad morze. Wybieramy plażę w miejscowości Kabli. To wieś rozmiarem przypominająca nasze Gąski, choć – podobnie jak całe tutejsze wybrzeże – dużo mniej zaludniona przez turystów i zachowująca autentyczność – wygląd nadmorskiej wsi bez hoteli, straganów z pamiątkami i całego tego kolorowego i hałasującego szaleństwa. Mimo to na swój sposób czuć nowoczesność. Podobnie jak w innych estońskich miejscowościach, jest tu np. miejsce publicznego, otwartego dla wszystkich za darmo dostępu do Internetu. Sama plaża tez jest bardzo przyjemna, a na nasze potrzeby – znakomita. Jest urokliwa wieża ratowników, przebieralnia, drewniana łódź ukryta w trzcinach, falochron z głazów narzutowych. Chłopcy cieszą się długą płycizną i niewiarygodnie ciepłą wodą. Naprawdę nie spodziewaliśmy się, że morze w Estonii może być aż tak ciepłe! Nawet M. wchodzi do wody bez żadnych barier, zupełnie jak byśmy byli nad Morzem Śródziemnym. Nie możemy tylko spokojnie popływać, bo pod wodą czają się ogromne głazy, których w ogóle nie widać. Całe popołudnie pławimy się wesoło, a chłopcy mają raj.

Wieża ratowników w Kabli.

Wieża ratowników w Kabli.

Plaża w Kabli.

Plaża w Kabli.

Kabli - jest bosko.

Kabli – jest bosko.

Kabli - jest bosko.

Kabli – jest bosko.

Głazy w funkcji falochronu.

Głazy w funkcji falochronu.

Plaża w Kabli.

Plaża w Kabli.

Wracając, robimy ostatnie już małe zakupy spożywcze w miejscowości Kilingi-Nõmme. Dziś nie udało nam się zjeść na wycieczce, więc po powrocie do domku szybko pichcimy proste danie z kluchami, kiełbachą i żółtym serem. Po całym aktywnym dniu smakuje doskonale.

Tak chłopcy rozpoczynali dzień.

Tak chłopcy rozpoczynali dzień.

A tak skończyli.

A tak skończyli.

Wieczorny spacer - gospodarstwo naszych gospodarzy.

Wieczorny spacer – gospodarstwo naszych gospodarzy.

9 sierpnia 2013, piątek

Trochę chłodniej, ale nadal miła pogoda, do 27 st. C

Wyprawa do piaskowych jaskiń i na Suur Munamägi

Dzisiaj odwiedzamy południowo-wschodni kraniec Estonii. Według planu naszym pierwszym celem miał być najwyższy szczyt Estonii, ale nasza nawigacja wyprowadziła nas w pole i w końcu zmieniliśmy kolejność atrakcji.

Po pokonaniu blisko … 200 km docieramy do miejscowości Piusa, gdzie znajdują się jaskinie piaskowe – prawdziwy ewenement. Wbrew nazwie sugerującej naturalne pochodzenie, są one wytworem człowieka i to stosunkowo „młodym”. Są to wyrobiska po kopalni… piasku! Na początku XX wieku biały piasek, niezbędny do produkcji szkła, był na tutejszych ziemiach rarytasem, sprowadzanym aż z Niemiec! W związku z tym w okresie od 1922 do 1966 r. wydobywano tutejszy piasek, który właśnie w znacznej części posiadał tę najcenniejszą barwę. Stopniowo powstały całe labirynty i systemy jaskiń. Po zaprzestaniu wydobycia jaskinie stały się wspaniałym siedliskiem dla nietoperzy, obecne zimuje tu ich nawet ponad 5 tysięcy.

Do niedawna podobno zwiedzanie odbywało się za darmo, bez przewodnika. Obecnie powstało tu całe nowe centrum turystyczne z fajnym placem zabaw na zewnątrz i miejscem z piaskiem do zabawy wewnątrz, salą kinową i kawiarnią. Niestety, wszystkie dodatkowe punkty programu trochę wydłużają nam zwiedzanie; musimy też czekać 20 minut na projekcję filmu o nietoperzach i innych przyrodniczych osobliwościach okolicy (na szczęście w wersji anglojęzycznej, a nie estońskiej:)). Potem jeszcze chwilę czekamy na wyjście poprzedniej grupy z jaskiń, żeby dziewczyna obsługująca kasę mogła nam i jeszcze dwojgu innych turystów opowiedzieć o jaskini po angielsku (musiała zostać zmieniona przez drugą przewodniczkę). Było jednak warto, bo wrażenia są jak z prawdziwej jaskini – temperatura zaledwie 9 stopni. Do tego widoki (i zdjęcia) piękne, a i opowieść o kopalni ciekawa. Chłopcy mogli grzebać się w piasku, który leżał pod nogami, więc jakoś znieśli to tureckie kazanie (bo oczywiście nie rozumieją nic po angielsku). Bardzo też podobało im się na dawnym wyrobisku po wydobyciu piasku, gdzie podeszliśmy na koniec. Wygląda ono jak kawałek pustyni, z miejscami wystającymi fragmentami zbitej „skały” piaskowej, dodatkowo w różnych kolorach. Tym kolorowym piaskiem można było dzięki zawartym w nim minerałom świetnie „wymalować” sobie ręce na czerwono. Musiało się podobać!

Piusa, jaskinie piaskowe - budynek główny.

Piusa, jaskinie piaskowe – budynek główny.

Wahadełko rysujące po piasku to świetna zabawka.

Wahadełko rysujące po piasku to świetna zabawka.

Czekamy na projekcję filmu o jaskiniach piaskowych.

Czekamy na projekcję filmu o jaskiniach piaskowych.

Oglądając film, testujemy krzesła wykonane z różnego drewna.

Oglądając film, testujemy krzesła wykonane z różnego drewna.

Podchodzimy pod wejście do jaskiń.

Podchodzimy pod wejście do jaskiń.

Wejście do jaskiń piaskowych w Piusie.

Wejście do jaskiń piaskowych w Piusie.

Piusa, jaskinie piaskowe.

Piusa, jaskinie piaskowe.

Piusa, jaskinie piaskowe.

Piusa, jaskinie piaskowe.

Piusa, jaskinie piaskowe.

Piusa, jaskinie piaskowe.

Chłopaki mają tu wielka piaskownicę.

Chłopaki mają tu wielka piaskownicę.

Idziemy wzdłuż częściowo zawalonych wyrobisk.

Idziemy wzdłuż częściowo zawalonych wyrobisk.

Dochodzimy do prawdziwej Sahary.

Dochodzimy do prawdziwej Sahary.

Piasek może mieć wiele kolorów.

Piasek może mieć wiele kolorów.

Piusa - można się poczuć jak ptak.

Piusa – można się poczuć jak ptak.

Piasek ma wiele kolorów - sprawdziliśmy na własnej skórze.

Piasek ma wiele kolorów – sprawdziliśmy na własnej skórze.

Oto prawdziwie naturalny plac zabaw.

Oto prawdziwie naturalny plac zabaw.

Ruszamy dalej, prowadzeni przez nawigację przez znaczną część trasy lokalnymi szutrówkami, po których dzisiaj co chwilę śmigają wielkie TIR-y, pędzące po ok. 90 km/h i wznoszące gigantyczne chmury pyłu (chwilami dosłownie nic nie było widać). Estońscy kierowcy w ogóle jeżdżą po tych szutrówkach dość śmiało, właściwie tak samo szybko jak po asfaltowych drogach, ale dzisiaj te TIR-y pobiły chyba wszelkie rekordy…!

Mocno zgłodniali, dojeżdżamy do miejscowości Haanja, na parking pod Suur Munamägi, najwyższe (318 m n.p.m.) wzniesienie Estonii (a jednocześnie wszystkich krajów bałtyckich). Zaczynamy od wizyty w tutejszym kohviku, czyli kawiarni, która w Estonii zwykle oferuje też możliwość zjedzenia jakiegoś dania obiadowego. Dużego wyboru nie ma, na dodatek nie ma też toalety, co powoduje pewne komplikacje ze sprawami toaletowymi chłopców… Zamawiamy to, co jest, czyli zupę warzywną (z ziemniakami i szynką) i wieprzowinę z pieczonymi ziemniaczkami. Głodni nie marudzimy, tylko zjadamy i pokrzepieni ruszamy na szczyt. „Wspinaczka” po betonowych schodkach trwa najwyżej 10 minut. Na szczycie obowiązkowe zdjęcia jako dokumentacja do Korony Europy, a potem oczywiście dalsza wspinaczka na dawną wieżę ciśnień, przerobioną na wieżę widokową. Można nawet wjechać windą, ale my ze względów honorowych (przy okazji nieco obniżając cenę biletów…) wchodzimy na górę po schodach. Widok jest wart wysiłku – dookoła prawdziwe morze drzew – piękne ogromne pofałdowane tereny Parku Narodowego Haanja porośnięte lasami, z prześwitującymi spomiędzy wzgórz jeziorami – bardzo przyjemne dla oka!

Wchodzimy na Suur Munamägi - najwyższy szczyt Estonii.

Wchodzimy na Suur Munamägi – najwyższy szczyt Estonii.

'Wspinaczka' zajmuje całe 5 minut.

'Wspinaczka’ zajmuje całe 5 minut.

Ale stokrota!.

Ale stokrota!.

W Haanji nie można się nudzić.

W Haanji nie można się nudzić.

Suur Munamägi (318 m n.p.m.) - najwyższy szczyt Estonii.

Suur Munamägi (318 m n.p.m.) – najwyższy szczyt Estonii.

Wspinamy się na dawna wieżę ciśnień.

Wspinamy się na dawną wieżę ciśnień.

Wspinamy się na dawna wieżę ciśnień.

Wspinamy się na dawną wieżę ciśnień.

Punkt widokowy na Suur Munamägi.

Punkt widokowy na Suur Munamägi.

Wokół wielka zieleń - widok z wieży na Suur Munamägi.

Wokół wielka zieleń – widok z wieży na Suur Munamägi.

Na dachu Estonii.

Na dachu Estonii.

Na dachu Estonii.

Na dachu Estonii.

Po tych wszystkich atrakcjach robi się już na tyle późno (16:40), że rezygnujemy z zaplanowanej kąpieli na miejskiej plaży w Võru, stolicy regionu, i ruszamy prosto do domu. Chłopcy zresztą praktycznie od razu zasypiają w samochodzie, więc i tak z kąpieli byłyby nici… Nasz dzisiejszy czas to 9 godzin (od 10:00 do 19:00), w tym ponad 5 godzin i prawie 400 km przejazdów.

Południowy-wschód Estonii to bardzo ciekawy rejon, można by spędzić tutaj ze trzy dni, niestety dystans dzielący nas od tego miejsca spowodował, że wybraliśmy tylko najbardziej spektakularne atrakcje. Również dla Estończyków to ważne miejsca, bo w Võru mieszkał i tworzył Kreutzwald, autor Kalevipoeg – estońskiej epopei i symbolu tożsamości narodowej. Okolica obfituje w piękne jeziora, wzgórza i bagna, jest wiele ścieżek turystycznych, szlaków rowerowych i narciarskich. W Vana Vastselina są ruiny krzyżackiej twierdzy, a wschodnie krańce regionu zamieszkuje oryginalna grupa etniczna – Setowie, ze swoją zupełnie odmienną kulturą i tradycją… Dla każdego coś miłego!

10 sierpnia 2013, sobota

Pochmurno i małe przelotne deszcze, 21 stopni

Na dzień pożegnalny wybieramy bardzo spokojną i odprężającą wycieczkę – kierujemy się do położonego niedaleko nas Parku Narodowego Soomaa. Park powstał w latach 90. w celu ochrony unikatowych podmokłych ekosystemów (największy obszar bagienny w Estonii). Regularnie powtarzające się tu powodzie (nazywane tu nawet „piątą porą roku”) wpłynęły na rozpowszechnienie bagien, mokrych łąk i umożliwiły rozkwit roślinności bagiennej.

Od skrętu w Kopu stan dróg gwałtownie się zmienia – znika asfalt, a pojawiają się szutrówki. Po chwili nasz samochód wygląda jak po świeżych opadach śniegu. Pierwszy raz zatrzymujemy się przy „łacińskiej” (Läti) wieży widokowej. Niestety, wieża jest aktualnie w trakcie remontu i nie możemy wejść na górę, by obejrzeć bardziej rozległą panoramę. W związku z tym wsiadamy do samochodu i podjeżdżamy pod centrum informacyjne parku narodowego w Kõrtsi-Tőramaa. Położona w pobliżu ścieżka edukacyjna „Śladami bobra” jest zamknięta (remont), ale miła pani proponuje nam inną, znajdującą się niedaleko ścieżkę. W centrum informacji jest zresztą mnóstwo mapek i broszurek, więc na pewno każdy znajdzie tu coś dla siebie. Oglądamy z chłopcami niewielką wystawę przyrodniczą (której najciekawszym eksponatem jest autentyczna haabja – łódź wydrążona z pnia topoli, tradycyjnie używana tu w czasie powodzi). Ukoronowaniem naszej wycieczki do PN Soomaa jest spacer po prowadzącej przez bagienny obszar ścieżce przyrodniczej (opatrzonej numerem 1 i zaczynającej się za Riisą). Pokonanie podmokłych terenów umożliwiają drewniane kładki ułożone wzdłuż całej trasy (nasza część była nawet przystosowana dla niepełnosprawnych). Te właśnie kładki są największą atrakcją dla chłopaków – odgrywają rolę „torów” i sprawiają, że ciuchcia Tymuś i ciuchcia Sebuś chętnie i szybko suną przodem. Cały spacer zajmuje nam około godziny. Obejście całej trasy wymagałoby przejścia dystansu ok. trzykrotnie dłuższego, ale ze względu na niepewną pogodę i ograniczone możliwości Sebusia zdecydowaliśmy się dojść tylko do niewielkiego jeziorka i wrócić wzdłuż rzeki Navesti z powrotem.

Dzisiejsza wycieczka była nadzwyczaj miła i odprężająca – idealna przed jutrzejszą dłuuugą podróżą. Chętnie patrzyliśmy na roślinność bagienną (interesującą też dla Tymusia, który zresztą spontanicznie powiedział na początku trasy: „Jak ja lubię tak być gdzieś w naturze”), udawaliśmy z chłopcami, że jesteśmy olbrzymami – karłowate drzewa iglaste stanowiły idealną scenerię dla takich zabaw. Szkoda, że nie udało nam się wybrać na dłuższą wycieczkę na bagno Kuresoo – ale może to i dobrze opuszczać jakieś miejsce z lekkim poczuciem niedosytu.

Park Narodowy Soomaa.

Park Narodowy Soomaa.

Wieża obserwacyjna.

Wieża obserwacyjna.

Punkt informacyjny PN Soomaa.

Punkt informacyjny PN Soomaa.

Oglądamy ekspozycję przyrodniczą.

Oglądamy ekspozycję przyrodniczą.

Haabja i żuraw.

Haabja i żuraw.

Można też się pobawić.

Można też się pobawić.

Zasięgi ,,piątej pory roku''...

Zasięgi ,,piątej pory roku”…

W Parku Narodowym Soomaa.

W Parku Narodowym Soomaa.

Wejście na ścieżkę przyrodniczą.

Wejście na ścieżkę przyrodniczą.

Po kładkach przez obrzeża bagna Kuresoo.

Po kładkach przez obrzeża bagna Kuresoo.

Po kładkach przez obrzeża bagna Kuresoo.

Po kładkach przez obrzeża bagna Kuresoo.

Po kładkach przez obrzeża bagna Kuresoo.

Po kładkach przez obrzeża bagna Kuresoo.

Po kładkach przez obrzeża bagna Kuresoo.

Po kładkach przez obrzeża bagna Kuresoo.

Małe co nieco na bagnach.

Małe co nieco na bagnach.

Karłowate drzewa na bagnach.

Karłowate drzewa na bagnach.

Czy to kamień, czy roślina.

Czy to kamień, czy roślina.

Jeziorko na bagnach.

Jeziorko na bagnach.

A teraz do lasu.

A teraz do lasu.

W Parku Narodowym Soomaa.

W Parku Narodowym Soomaa.

Na obiad podjeżdżamy do miejscowości Jõesuu. W Internecie wyczytaliśmy, że jest tam karczma, w której można zjeść ciepły posiłek. Karczma rzeczywiście jest, i to jaka fajna! Taka autentyczna, nieplastikowa, cudownie prowincjonalna. Najadamy się we czworo jak bąki i płacimy niecałe 15 Euro. Po obiedzie idziemy zobaczyć most wiszący w Jõesuu – najdłuższy w całej Estonii. Widok mostu przerasta nasze oczekiwania. Most rzeczywiście wisi – drewniana, ponad 60-metrowa konstrukcja jest podtrzymywana przez grube stalowe liny i dynda w powietrzu. Po wejściu na most rusza się on na wszystkie strony – przechodzi się na drugą stronę z duszą na ramieniu. Wrażenia niezapomniane; nie musimy też pisać, jak bardzo ta atrakcja podobała się chłopcom.

Pub - Karczma w Joesuu.

Pub – Karczma w Joesuu.

Pub - Karczma w Joesuu.

Pub – Karczma w Joesuu.

Najdłuższy wiszący most w Estonii - Joesuu.

Najdłuższy wiszący most w Estonii – Joesuu.

Najdłuższy wiszący most w Estonii - Joesuu.

Najdłuższy wiszący most w Estonii – Joesuu.

Najdłuższy wiszący most w Estonii - Joesuu.

Najdłuższy wiszący most w Estonii – Joesuu.

Widok z mostu.

Widok z mostu.

W drodze powrotnej mamy niezłego stresa z powodu pustego baku. Już od początku dnia jechaliśmy na rezerwie, stacji w Jõesuu nie było (a liczyliśmy na nią), więc jechaliśmy do Pärnu, czekając tylko tej pięknej chwili, kiedy samochód rozkraczy się nam na środku drogi. Na szczęście do tego nie doszło, choć po dojechaniu na stację okazało się, że zostało nam tylko 1,5 l paliwa w baku.

Po południu, chcąc nie chcąc, zabieramy się za pakowanie. Chłopaki jeszcze myją naszą brykę (która po naszych ostatnich dwóch wycieczkach jest tak brudna, jak chyba nigdy wcześniej w całej swojej historii), a na koniec idziemy jeszcze podziękować naszej pani gospodyni za przemiły tydzień.

11 sierpnia 2013, niedziela

Poranek chłodny i deszczowy, potem słońce i do 24 stopni

Powrót do domu

Długi dystans do pokonania (prawie 900 km) składnia nas do wyjechania o 5:00. Wstawanie jest koszmarne, ale potem nie żałujemy wczesnej pobudki. Pierwszy odcinek Via Balticą, do Rygi, jedzie się bardzo dobrze – jest pusto, tylko od czasu do czasu spotykamy na drodze zwierzęta – bociany, sarny i liska. Za Rygą droga staje się dużo bardziej ruchliwa, a jazda jest nużąca (prawie cały czas prosto) i nieco męcząca. W dodatku chłopcy są niewyspani i drażliwi. Żeby rozładować atmosferę, urządzamy sobie trzy krótkie postoje: pierwszy – na położonym nad samym morzem parkingu na Łotwie (morze ozdobione ciężkimi chmurami było niezwykle malownicze), drugi – 150 km dalej, przy polnej drodze (którą przechodzimy się na krótki spacer i przy okazji widzimy blisko nas dwa piękne żurawie) i trzeci – na leśnym parkingu na Litwie (niezachęcającym do dłuższego odpoczynku).

Wracamy do domu. Łotewska plaża nad ranem.

Wracamy do domu. Łotewska plaża nad ranem.

Poranek na Bałtyku, Łotwa.

Poranek na Bałtyku, Łotwa.

Nasz drugi postój (jeszcze na Łotwie).

Nasz drugi postój (jeszcze na Łotwie).

Żurawie wzbiły się do lotu tuż przed nami.

Żurawie wzbiły się do lotu tuż przed nami.

Potem chłopcy zasypiają, a nam udaje się przeciągnąć aż do Suwałk. Tu nie możemy oprzeć się pokusie zajrzenia do Wigierskiego Parku Narodowego, z którym wiążą nam się jak najlepsze wspomnienia. Podjeżdżamy do Starego Folwarku, gdzie stosunkowo niedawno urządzono Muzeum Wigier – sześć lat temu, gdy ostatnio tu byliśmy, tego obiektu jeszcze nie było, oglądaliśmy tylko ekspozycję przyrodniczą w siedzibie WPN w Krzywem. To miło patrzeć, jak takie piękne tereny unowocześniają się, zmieniają i uatrakcyjniają dla turystów nie tylko z Polski.

Nowe muzeum jest nowoczesne, interaktywne i ciekawe dla dużych i małych. Chłopcom bardzo podoba się pomysłowo zaaranżowany  batyskaf, gdzie po zajrzeniu w bulaje można obejrzeć ryby – mieszkańców wigierskich jezior – bądź na filmach, bądź żywe, pływające w akwarium. Ciekawi ich również oglądanie skamielin przez szkło powiększające, odnajdywanie ptaków przy pomocy zapalających się światełek-podpowiedzi, czy oglądanie różnych eksponatów pod mikroskopem. My też z chęcią oglądamy wystawę. Najbardziej podoba nam się autentyczna dłubanka sprzed ponad 600 lat, ale też ciekawy jest model jęzora lodowca czy interaktywne ekrany, pozwalające wzbogacić wiadomości nt. flory i fauny WPN.

Obiad, już w Polsce (Stary Folwark).

Obiad, już w Polsce (Stary Folwark).

Muzeum Wigier w Starym Folwarku.

Muzeum Wigier w Starym Folwarku.

Zaczynamy od obejrzenia mieszkańców Wigierskiego PN.

Zaczynamy od obejrzenia mieszkańców Wigierskiego PN.

Chłopcom najbardziej podobały się wigierskie rybki.

Chłopcom najbardziej podobały się wigierskie rybki.

Pod szkłem powiększającym można obejrzeć skamieniałości.

Pod szkłem powiększającym można obejrzeć skamieniałości.

Przenosimy się do epoki łowców reniferów.

Przenosimy się do epoki łowców reniferów.

Epoka lodowcowa 2013.

Epoka lodowcowa 2013.

Największą atrakcją był batyskaf.

Największą atrakcją był batyskaf.

Trudno było chłopców stąd wyciągnąć.

Trudno było chłopców stąd wyciągnąć.

Tymo bul bul.

Tymo bul bul.

Dłubanka sprzed ponad 600 lat.

Dłubanka sprzed ponad 600 lat.

Wkraczamy do krainy ryb.

Wkraczamy do krainy ryb.

Łamigłówki przyrodnicze nie zawsze są łatwe.

Łamigłówki przyrodnicze nie zawsze są łatwe.

Na koniec naszej wizyty w Starym Folwarku idziemy z chłopcami na brzeg jeziora i odświeżamy w naszej pamięci niezwykle malowniczy widok na wigierski klasztor kamedułów wyłaniający się zza jeziora Wigry. Do zdjęć chętnie pozuje nam łabędź – to dodatkowa atrakcja dla chłopców. Ech, chętnie wrócimy w te tereny raz jeszcze…

Nad Jeziorem Wigry, Stary Folwark, w tle klasztor kamedułów.

Nad Jeziorem Wigry, Stary Folwark, w tle klasztor kamedułów.

Przerwa wydłuża nam się do ponad dwóch godzin (13:30-15:30; przed wizytą w muzeum jeszcze idziemy na obiad w tutejszym barze, przy okazji czego M. kompletnie zalewa się kawą i potem musi w toalecie przebierać się w wylosowane z torby z brudnymi ciuchami rzeczy:)), więc nie pozwalamy sobie na kąpiel w jeziorze (choć kąpielisko bardzo do niej zachęca) i ruszamy w dalszą podróż, tym razem już prosto (z jedną krótką przerwą) na Osęczyznę. Zostawiamy tam chłopców na działce z Dziadkami na ciąg dalszy wakacji, a sami późnym wieczorem wracamy do Warszawy z Regatką.

Estonia część II – od Tallinna przez Narwę do Tartu

1 sierpnia 2013, czwartek

Po nocnych opadach dzień słoneczny, choć wietrzny i znacznie chłodniejszy, ok. 20 stopni

W poniedziałek nie udało nam się zwiedzić całego zabytkowego centrum Tallina – po długim spacerze po starym mieście Sebuś ledwo powłóczył nogami, więc zrezygnowaliśmy wtedy z oglądania Górnego Miasta. Te zaległości udaje nam się nadrobić dziś.

Parkujemy na znajomym parkingu i ruszamy prosto na Górne Miasto (Toompea) – miejsce, gdzie już od kilkuset lat znajdował się ośrodek władzy Tallina. Mijamy znajomą basztę Kiek in de Kök. Chłopcy idą zadowoleni – urządziliśmy im „wyprawę lizakową” (nasz kolejny wypróbowany patent na rodzinne zwiedzanie miast) i mamy chwilę spokoju, by dokładniej rozejrzeć się dookoła. Przystajemy pod ogromnym XIX-wiecznym soborem Aleksandra Newskiego. Wybudowanie tej świątyni w sąsiedztwie budowli tak ważnych dla świadomości Estończyków miało nieść oczywisty przekaz – sygnalizować dominację prawosławia i unaoczniać rosyjską dominację nad miastem.

Po drugiej stronie ulicy dostrzegamy Zamek Toompea. Fragment, który oglądamy, pochodzi z czasów znacznie późniejszych niż średniowiecze – został dobudowany przez Katarzynę Wielką w XVIII w. Niestety, różowa fasada jest aktualnie w remoncie, co nie pozwala nam na zrobienie dobrego zdjęcia.

Następnie kierujemy się na dwa fantastyczne punkty widokowe: Kohtu i Patkuli. Rozciągająca się z nich panorama jest niezwykle malownicza – widać dachy świątyń na starym mieście i fantastycznie zachowane jasnoszare fragmenty murów miejskich z basztami. Chłopaki wypatrują też naszą znajomą Teletorn i figurkę Starego Tomasza na dachu ratusza. Wracając z punktów widokowych, zatrzymujemy się pod białymi ścianami luterańskiej katedry. Pierwszy estoński kościół wybudowany w tym miejscu w XIII w. został doszczętnie strawiony przez pożar, obecny, barokowy, wybudowano w XVII i XVIII w. Chłopaki są średnio zaineresowani zabytkami, natomiast – jak zawsze – mają swoje zainteresowania. Dziś zajmują się wypatrywaniem szmacianych lalek (wielkości człowieka) stojących przy sklepach z pamiątkami i regionalnymi wyrobami. Trzeba przyznać, że w Tallinie widać dbałość o szczegóły, nawet sprzedawcy ulicznych kramów są ubrani w tradycyjne stroje. Na zakończenie spaceru wypatrujemy miłą restauracyjkę Koogel-Moogel, położoną na tyłach Zamku Toompea, gdzie zjadamy pyszny obiad (m.in. naprawdę wyśmienitego kurczaka w sosie … bananowym). Chłopcy dostają kredki i kartki do rysowania – mała rzecz, a cieszy. Wracając do samochodu, oglądamy jeszcze średniowieczne (XIII) mury Zamku Tompea.

Zamek Toompea (XIII), Tallin.

Zamek Toompea (XIII), Tallin.

Sobór Aleksandra Newskiego (kon. XIX).

Sobór Aleksandra Newskiego (kon. XIX).

Na uliczkach Górnego Miasta w Tallinie.

Na uliczkach Górnego Miasta w Tallinie.

Luterańska katedra w Tallinie (odb. XVII-XVIII).

Luterańska katedra w Tallinie (odb. XVII-XVIII).

Tallińska starówka z punktu widokowego Kohtu.

Tallińska starówka z punktu widokowego Kohtu.

Rozpoznajemy Kościół Św. Olafa.

Rozpoznajemy Kościół Św. Olafa.

Nad Tallinem latają potwory.

Nad Tallinem latają potwory.

Nasi dzielni turyści.

Nasi dzielni turyści.

Uliczkami Toompea - górnego miasta.

Uliczkami Toompea – górnego miasta.

Ooo, lale!.

Ooo, lale!.

Mieszkańcy pamiętają o historii miasta.

Mieszkańcy pamiętają o historii miasta.

Punkt widokowy Patkuli.

Punkt widokowy Patkuli.

Tallińska starówka z punktu widokowego Patkuli.

Tallińska starówka z punktu widokowego Patkuli.

W takim miłym zakątku zjemy obiad.

W takim miłym zakątku zjemy obiad.

Restauracja Kogel-Mogel - przyjazna dzieciom.

Restauracja Kogel-Mogel – przyjazna dzieciom.

W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze dwukrotnie. Najpierw błądzimy nieco po okolicach miejscowości Vääna-Jõesuu, chcąc znaleźć opisywane w przewodniku klifowe wybrzeże. Sprawa okazuje się nie taka łatwa – wszystkie boczne drogi są porozkopywane i pozamykane. Na szczęście w końcu udaje nam się trafić w odpowiednie miejsce. Zatrzymujemy się na dużym parkingu (położonym na południe od miejscowości, jadąc wzdłuż wybrzeża) usytuowanym na szczycie stromego, ok. 50-metrowego klifu. Leśną ścieżką udaje nam się zejść na plażę. To miejsce nie nadaje się zbytnio do kąpieli (wrażenia psują zwłaszcza dość nieprzyjemne zapachy), za to widoki są przepiękne – z jednej strony strome, klifowe wybrzeże, z drugiej plaża usiana głazami, na wprost stado mew siedzących na wystających z morza kamieniach. Chłopaki biegają wesoło i szukają nowych skarbów, którymi – o zgrozo – tym razem są coraz to większe kamienie.

Plaża w okolicy Vääna-Joesuu.

Plaża w okolicy Vääna-Joesuu.

Na drodze.

Na drodze.

Plaża w okolicy Vääna-Joesuu.

Plaża w okolicy Vääna-Joesuu.

Klify za Vääna-Joesuu.

Klify za Vääna-Joesuu.

Schodzimy do podnóża klifu.

Schodzimy do podnóża klifu.

Plaża w okolicy Vääna-Joesuu.

Plaża w okolicy Vääna-Joesuu.

Ptasie radio.

Ptasie radio.

Plaża w okolicy Vääna-Joesuu.

Plaża w okolicy Vääna-Joesuu.

Plaża w okolicy Vääna-Joesuu.

Plaża w okolicy Vääna-Joesuu.

Plaża w okolicy Vääna-Joesuu.

Plaża w okolicy Vääna-Joesuu.

Klify między Vääna-Joesuu i Keila-Joa.

Klify między Vääna-Joesuu i Keila-Joa.

Wdrapujemy się na górę klifu, przypatrując się skałom.

Wdrapujemy się na górę klifu, przypatrując się skałom.

Drugi przystanek urządzamy już przed samą naszą metą, w miejscowości Padise. Wstyd byłoby mieszkać tak blisko i nie obejrzeć ruin XIV-wiecznego klasztoru cystersów. Szczególnie warto wejść na wieżę i pozaglądać w różne zakamarki ruin. Robimy parę zdjęć i jedziemy już prosto do domku.

Ruiny klasztoru cystersów (XIV) w Padise.

Ruiny klasztoru cystersów (XIV) w Padise.

Ruiny klasztoru cystersów (XIV) w Padise.

Ruiny klasztoru cystersów (XIV) w Padise.

Można pomyszkować po wnętrzach.

Można pomyszkować po wnętrzach.

Chłopcy wdrapali się na basztę.

Chłopcy wdrapali się na basztę.

A żarty się ich dalej trzymają.

A żarty się ich dalej trzymają.

Wieczorem ponownie korzystamy z uroków naszej mety. Tymo huśta się na linie i bawi rzutkami, Sebuś grzebie w piasku, obaj spacerują po równoważniach. Naprawdę można tu miło spędzić czas. W międzyczasie robimy też pranie.

2 sierpnia 2013, piątek

Rano chłodno i pochmurno, potem rozpogadza się, ale dość mocno wieje, do 23 st., pochmurny poranek zmusza nas po raz pierwszy do zjedzenia śniadania w domku, a nie przed domkiem, na ławkach pod jodłą.

Wycieczka do Haapsalu

Ten kurort czasy swojej świetności przeżywał w XIX w. Po odkryciu leczniczych właściwości tutejszego błota stał się jednym z ulubionych miejsc wypoczynku rosyjskiej śmietanki towarzyskiej. W czasach panowania radzieckiego zaniedbany i zamknięty dla cudzoziemców i większości Estończyków ze względu na strategiczne znaczenie, dzisiaj powoli odzyskuje swój blask.

Na pierwszy rzut oka Haapsalu przypomina prowincjonalne miasteczko z mocno podstarzałą drewnianą zabudową. Jednak w miarę upływu czasu odkrywamy, że to wymarzone miejsce na spędzenie miłego dnia z dziećmi, a często ponadstuletnie drewniane domy tworzą prawdziwy klimat tego miejsca.

Szczególną atrakcję stanowią nieźle zachowane ruiny XIII-wiecznego zamku biskupiego. Romańska katedra św. Mikołaja z 1260 r., w której bryle widoczne są wpływy cysterskie (rozeta nad wejściem, brak dzwonnicy) oraz zachowane zabudowania małego zamku (dawnego pałacu biskupiego) robią naprawdę duże wrażenie. Dodatkową atrakcją jest możliwość obejrzenia pomieszczeń o różnym przeznaczeniu (np. szpitala, pracowni alchemicznej itp.), co daje pewne wyobrażenie o życiu codziennym w tej średniowiecznej warowni. Dzieciaki szczególnie gustują we wchodzeniu na wszelkie możliwe wieże, baszty i mury, ewentualnie w schodzeniu do podziemi czy też w treningach fechtunku gumowymi mieczami (za darmo!). Z zaciekawieniem słuchają legendy o Białej Damie z Haapsalu, która jakoby właśnie w sierpniowe noce nawiedza tutejsze ruiny w poszukiwaniu utraconej miłości. Podoba im się nawet nauka w średniowiecznej szkole, gdzie próbują swoich sił w pisaniu rysikiem po woskowej tabliczce. Chłopcom nie przeszkadzają nawet trwające na dziedzińcu przygotowania do trwającego w ten weekend festiwalu bluesowego. Na deser zaliczamy jeszcze wizytę na wypatrzonym z wieży dużym placu zabaw na obrzeżach otoczonego pozostałościami murów terenu warowni. Obaj chłopcy z upodobaniem oddają się podnoszeniu głazów czy też harcom po „zamkowych” wieżach.

Centrum Haapsalu - drewniano-kwiatowe.

Centrum Haapsalu – drewniano-kwiatowe.

Zamek biskupi (XIII) w Haapsalu - wchodzimy do środka.

Zamek biskupi (XIII) w Haapsalu – wchodzimy do środka.

Na zamkowym dziedzińcu szykuje się festiwal bluesowy.

Na zamkowym dziedzińcu szykuje się festiwal bluesowy.

04. Wdrapujemy się na mury obronne.

My chcemy tu spać!.

My chcemy tu spać!.

Wieża Białej Damy w całej okazałości.

Wieża Białej Damy w całej okazałości.

Zagladadamy do pracowni alchemika.

Zagladadamy do pracowni alchemika.

Spotykamy też średniowiecznego medyka.

Spotykamy też średniowiecznego medyka.

Chłopców zachwyciła medyczna maska.

Chłopców zachwyciła medyczna maska.

W zamku rozgrywa się pojedynek rycerski.

W zamku rozgrywa się pojedynek rycerski.

Zwycięzca turnieju.

Zwycięzca turnieju.

Widok na Haaplasu z wieży Białej Damy.

Widok na Haaplasu z wieży Białej Damy.

Z góry dobrze widać też pozostałości zamku.

Z góry dobrze widać też pozostałości zamku.

Zachowało się trochę wnętrz.

Zachowało się trochę wnętrz.

Tak wyglądał zamek biskupi w okresie swojej świetności.

Tak wyglądał zamek biskupi w okresie swojej świetności.

Posłaliśmy chłopców do średniowiecznej szkoły.

Posłaliśmy chłopców do średniowiecznej szkoły.

Może wyrosną z nich rycerze...

Może wyrosną z nich rycerze…

Romańsko-gotycka katedra św. Mikołaja (XIII).

Romańsko-gotycka katedra św. Mikołaja (XIII).

Romańsko-gotycka katedra św. Mikołaja.

Romańsko-gotycka katedra św. Mikołaja.

Zamek biskupi w Haapsalu od strony katedry.

Zamek biskupi w Haapsalu od strony katedry.

A w fosie zamku ... plac zabaw!.

A w fosie zamku … plac zabaw!.

Bawimy się, strzeżeni przez średniowieczne mury.

Bawimy się, strzeżeni przez średniowieczne mury.

Po około dwóch godzinach spędzonych na terenie zamku biskupiego wycofujemy się na z góry upatrzone przez Tymusia pozycje w Pizza Grande. Jemy ogromną specjalność zakładu i tak posileni postanawiamy kontynuować spacer po mieście.

Uliczkami Haapsalu.

Uliczkami Haapsalu.

Obiad w stylowej pizzerii.

Obiad w stylowej pizzerii.

Docieramy do nadmorskiej promenady w pobliżu dawnej plaży „afrykańskiej” (Afrika rand), gdzie można zobaczyć, jak Bałtyk w tym miejscu staje się jeziorem zarośniętym trzciną. Można tu spędzić sporo czasu, bo jest wysoka wieża widokowa do obserwacji ptaków i kolejny fajny plac zabaw, ale my ze względu na zmęczenie Sebusia ruszamy po małym deserku dalej.

Afrykańska plaża (Afrika rand) w Haapsalu.

Afrykańska plaża (Afrika rand) w Haapsalu.

Na promenadzie w Haapsalu.

Na promenadzie w Haapsalu.

Przechodzimy obok przepięknego budynku Kursaal. Budynek, zbudowany pod koniec XIX w., po stu latach został odnowiony i służy jako kawiarnia. Nabrzeże jest bardzo przyjemne, sporo tu ławeczek i naprawdę miłe otoczenie, ale dzisiaj do dłuższego spaceru nie zachęca bardzo silny wiatr. Przed powrotem do samochodu zaliczamy jeszcze spacerek fragmentem promenady okrążającej jezioro Väike viik, położone w środku wąskiego półwyspu, na którym leży część Haapsalu. Pozostało nam do zobaczenia jeszcze sporo uroczych zaułków, Muzeum Szwedów z Wybrzeża, Muzeum Kolei czy też piękna piaszczysta plaża Paralepa… Może tu jeszcze kiedyś wrócimy.

Stylowy Kursaal (Kurhaus), kon. XIX.

Stylowy Kursaal (Kurhaus), kon. XIX.

Stylowy Kursaal (Kurhaus), kon. XIX.

Stylowy Kursaal (Kurhaus), kon. XIX.

Widzieliśmy nawet niedźwiedzie polarne!.

Widzieliśmy nawet niedźwiedzie polarne!.

Nasyceni pięknymi widokami, którymi zachwycał się między innymi Czajkowski, wracamy do naszego Kallaste Talu. Popołudnie spędzamy zapisując wrażenia, robiąc zdjęcia i szykując się na jutrzejszy transfer z dłuugą wycieczką. Chłopcy korzystają z lokalnych atrakcji.

Popołudnie w Kallaste Talu.

Popołudnie w Kallaste Talu.

Na naszym tarasie...

Na naszym tarasie…

Najfajniejsze w pobycie tutaj było spędzanie praktycznie całego czasu na świeżym powietrzu! Sebuś lubował się w znajdowaniu i wyrywaniu różnych roślinek („Tato, chcesz koperniczek zez [sic] korzeniami, czy bez korzeniów?”), Tymuś chętnie korzystał ze wszystkich atrakcji na wolnym powietrzu, obserwował rozwijającą się paprotkę, szukał świerkowych szyszek. Tydzień przeżyliśmy bez telewizora (w domku brak było tego sprzętu) i było super!

3 sierpnia 2013, sobota

Słonecznie i bardzo ciepło, do 30 stopni

Planowany na dziś przejazd na południowy zachód Estonii, na naszą drugą metę, zmusza nas do wczesnej pobudki. Zależy nam na wcześniejszym wyjeździe też z tego względu, że chcemy przejechać mocno okrężną trasą – zamiast pojechać prosto na południe, pokonując ok. 190 km, decydujemy się przejechać wzdłuż całego północnego wybrzeża Estonii, aż do położonej przy granicy z Rosją Narwy, a potem skierować się na południe wzdłuż jeziora Pejpus. Nasza trasa skusiła nas mnóstwem atrakcji turystycznych, ale musieliśmy zapłacić za to znacznym wydłużeniem drogi – ze 190 km zrobiło się 570 i ponad 8 godzin samej jazdy. Do tego droga przyniosła nam kilka niespodziewanych przygód. Ale po kolei.

Po porannym zgarnięciu się, trudnościach z dobudzeniem chłopaków i zjedzeniu przyśpieszonego śniadania udaje nam się wyjechać o 7:30. Pierwszy odcinek obwodnicą Tallina i dalej na wschód mija nam dość sprawnie. Pierwszy turystyczny przystanek urządzamy sobie po przejechaniu ponad 200 km, w pobliżu miejscowości Ontika. Zatrzymujemy się tu, by spojrzeć w dół najwyższych (ok. 50-metrowych) estońskich klifów. Niestety, kręte schodki prowadzące aż do stóp klifu Valaste są z uwagi na zły stan techniczny zamknięte, ale mimo to udaje nam się zerknąć kilkadziesiąt metrów w dół i obejrzeć najwyższy (choć sztuczny) w Estonii wodospad Valaste (o tej porze roku spływa nim niewielka ilość wody).

Klif w okolicy miejscowości Ontika.

Klif w okolicy miejscowości Ontika.

Spogladamy ponad 50 m w dół.

Spogladamy ponad 50 m w dół.

Wodospad Valaste.

Wodospad Valaste.

Po tym krótkim przystanku jedziemy już prosto do położonej w północno-wschodnim krańcu Estonii Narwy. Tutejsza graniczna twierdza, zbudowana przez Duńczyków w XIV w., jest głównym celem naszej dzisiejszej włóczęgi. Już po podjechaniu na pierwszy punkt widokowy, nad samą Narwą, uznajemy, że warto było dla tego miejsca przedłużać wycieczkę o ponad 350 km. Widok dwóch dumnie stojących naprzeciw siebie twierdz, estońskiej w Narwie i rosyjskiej w Iwanogrodzie, przedzielonych jedynie wąskim paskiem rzeki, jest absolutnie niepowtarzalny. Podczas gdy my nie możemy oderwać się od widoku, chłopaki ganiają się dookoła pomnika szwedzkiego lwa, upamiętniającego zwycięstwo Szwedów w bitwie z Rosjanami (1701 r.), obecnie odbudowanego i stanowiącego symbol dobrych stosunków estońsko-szwedzkich.

Narwa. Estońska i rosyjska warownia przyglądają się sobie przez rzekę Narwę.

Narwa. Estońska i rosyjska warownia przyglądają się sobie przez rzekę Narwę.

Estoński zamek w Narwie.

Estoński zamek w Narwie.

Rosyjski zamek w Iwanogrodzie.

Rosyjski zamek w Iwanogrodzie.

Pomnik szwedzkiego lwa w Narwie.

Pomnik szwedzkiego lwa w Narwie.

Prosto z punktu widokowego jedziemy na parking położony w pobliżu zamku. Sama Narwa nie dostarcza obecnie wielu wrażeń estetycznych – aż trudno uwierzyć, jak pięknym miastem była przed zniszczeniami II wojny światowej. Obecnie w ogromnej większości jest zamieszkana przez ludność rosyjskojęzyczną. Przejeżdżamy obok ceglanego Soboru Zmartwychwstania (kon. XIX w.) i częściowo zaniedbanych, ale pamiętających jeszcze swoją potęgę ceglanych budynków XIX-wiecznych zakładów Krenholma, tkalni, która w czasach swojej świetności zatrudniała ponad 10 tys. osób!

Przejście graniczne Estonia-Rosja.

Przejście graniczne Estonia-Rosja.

Sobór Zmartwychwstania Pańskiego (XIX) w Narwie.

Sobór Zmartwychwstania Pańskiego (XIX) w Narwie.

Głównym punktem programu jest jednak zwiedzanie tutejszej warowni. Bilet rodzinny, uprawniający do zwiedzenia całego zamkowego Muzeum Narwy i wejścia na 50-metrową wieżę Pikk Hermann jest warty swojej ceny (12 Euro). Dociekliwi mieliby okazję dokładnego obejrzenia ekspozycji historycznej, nas bardziej interesowały zamkowe wnętrza i wspaniały widok roztaczający się ze szczytu wieży. Widok granicy estońsko-rosyjskiej, podkreślony dwiema stojącymi na przeciwległych brzegach rzeki fortecami był niezwykle symboliczny. Chłopaki chętnie wspinali się na osiem pięter zamkowego muzeum razem z nami, a największym hitem dla nich była … średniowieczna toaleta. Po podniesieniu drewnianej pokrywy ukazywał się otwór prosto na dwór, kilkadziesiąt metrów w dół. Miałby wątpliwe szczęście przechodzący na dole nieszczęśnik, który znalazłby się tu w niewłaściwym czasie… Po obejrzeniu zamkowych wnętrz zaglądamy jeszcze na rozległy dziedziniec. Obsługa muzeum zadbała, by prezentował się on jak za czasów średniowiecznych – przechadzają się po nim ludzie ubrani w stroje z epoki, urządzane są pokazy starego rzemiosła. Chłopaki natychmiast wczuwają się w klimat i wskakują na stojącego na środku dziedzińca karego rumaka (…z drewna i na biegunach:)). Wychodząc z zamku, napotykamy na jeszcze jedno dziwo: jeden z niewielu już zachowanych pomnik Lenina wygłaszającego przemowę. Chłopaki w sposób zupełnie przezroczysty biegną do „tego pana” i chętnie pozują do zdjęcia.

Przed wejściem do narwiańskiej warowni - świadectwo dawnych czasów.

Przed wejściem do narwiańskiej warowni – świadectwo dawnych czasów.

Zbudowana przez Duńczyków (XIV) forteca w Narwie.

Zbudowana przez Duńczyków (XIV) forteca w Narwie.

Twierdza w Iwanogrodzie jest o rzut beretem.

Twierdza w Iwanogrodzie jest o rzut beretem.

Na szczycie widzimy zwiedzających i rosyjską flagę.

Na szczycie widzimy zwiedzających i rosyjską flagę.

Wdrapujemy się na ponad 50-metrową wieżę.

Wdrapujemy się na ponad 50-metrową wieżę.

Na szczycie Wielkieo Hermanna.

Na szczycie Wielkieo Hermanna.

Twierdza w Iwanogrodzie została pod nami.

Twierdza w Iwanogrodzie została pod nami.

Rzut oka na zamkowy dziedziniec i graniczną Narwę.

Rzut oka na zamkowy dziedziniec i graniczną Narwę.

Chłopcom najbardziej podobała się ... toaleta.

Chłopcom najbardziej podobała się … toaleta.

Po otworzeniu klapy widok nad wyraz atrakcyjny.

Po otworzeniu klapy widok nad wyraz atrakcyjny.

Dziedziniec zamku w Narwie.

Dziedziniec zamku w Narwie.

Można się przenieść w przeszłość.

Można się przenieść w przeszłość.

Tymo na dziedzińcu dosiada rumaka.

Tymo na dziedzińcu dosiada rumaka.

Oto kogo napotykamy wychodząc z zamku.

Oto kogo napotykamy wychodząc z zamku.

Lenin jak żywy.

Lenin jak żywy.

Po zwiedzeniu zamku porządnie nam wszystkim burczy w brzuchach. Ruszamy więc ochoczo do przyzamkowej restauracji, chwalącej się serwowaniem dań średniowiecznych. W środku czeka na nas zimny prysznic: przeciętne danie kosztuje ok. 20 Euro. Po pomnożeniu tego przez 4 i dodaniu jeszcze trochę za napoje, tracimy cały apetyt. Kolejną próbę zjedzenia czegoś podejmujemy w restauracji położonej przy naszym parkingu. Jest trzy razy taniej, ale dowiadujemy się, że czas oczekiwania to minimum 40 minut – aż na tyle nie możemy sobie pozwolić. W końcu ze smętnymi minami lądujemy w McD przy stacji benzynowej.

Po posiłku niespodzianek ciąg dalszy. W dobrej wierze chcemy skorzystać z kompresora, by sprawdzić ciśnienie w oponach. A wiadomo, co jest dobrymi chęciami wybrukowane… Kompresor urządza nam przykry psikus: nie sprawdza ciśnienia, za to spuszcza nam kompletnie powietrze z jednej opony. Zrezygnowany R. wyciąga pompkę spod sterty bagaży w bagażniku. Po kilku ruchach nasza pompka też odmawia posłuszeństwa, a my zostajemy z flakiem. Dookoła upał, marudzący i zmęczeni chłopcy. Na stacji pompek nie ma. Co robić, ruszamy ostrożnie dalej. Na szczęście na następnej stacji kompresor działa, więc przygoda kończy się happy endem (choć dalej nie udaje nam się dokupić pompki).

Dalej ruszamy już bez przeszkód. Chłopcy zasypiają jak na zamówienie. Kierujemy się w stronę Jeziora Pejpus („Pepsi”, jak mawia Tymo, parafrazując estońską nazwę Peipsi). Korzystając ze spokoju z tyłu (dzieciaki odpadły), podjeżdżamy jeszcze do Kuremäe i robimy zdjęcie malowniczemu prawosławnemu Klasztorowi Wniebowstąpienia (kon. XIX w.), uważanego za perłę architektury drewnianej. Dalej zagłębiamy się w tereny zamieszkałe przez starowierców. Co kawałek widzimy dawne zardzewiałe wieże strażnicze. Jedziemy wzdłuż ogromnego Jeziora Pejpus (czwartego co do wielkości w Europie). Chłopcy śpią, więc nie decydujemy się zatrzymać na kąpiel. M. wyskakuje tylko zrobić kilka zdjęć z brzegu w miejscowości Mustvee.

Klasztor (XIX) w Kuremäe.

Klasztor (XIX) w Kuremäe.

Cerkiew w Kuremäe.

Cerkiew w Kuremäe.

Jezioro Pejpus.

Jezioro Pejpus.

Jezioro Pejpus.

Jezioro Pejpus.

Na koniec robimy jeszcze razem z chłopakami zakupy na drugą część pobytu w markecie w Poltsamaa.

Wieczorem jesteśmy bardzo zmęczeni, ale pełni wrażeń – będziemy mogli powiedzieć, że objechaliśmy Estonię wszerz i wzdłuż. A chłopaki z nami. Nie zawsze jest różowo, ale świadomość, że podróżujemy razem, że przechodzimy razem przez różne sytuacje rekompensuje wiele. Rozpakowujemy się jeszcze na naszej nowej mecie i kładziemy się spać, ciesząc się, że przed nami jeszcze całe siedem dni pobytu!

Nasza meta: to Aasa Puhkemaja k. Kärsu, Pärnumaa

To dwa domy do wynajęcia położone na skraju lasu obok tradycyjnego gospodarstwa. Większy dom zajmują dziś młodzi tallińczycy imprezujący do późna (jak to Estończycy mają w zwyczaju w weekendy). My zajmujemy mniejszy, ale jak na nasze potrzeby ogromny, mogący pomieścić nawet 7 osób domek. W porównaniu z poprzednim maleńkim domkiem-szałasem czujemy się tu jak w pałacu. Ogromny salon z kominkiem i w pełni wyposażoną kuchnią, dużą lodówką, kuchenką, piekarnikiem, ekspresem do kawy i mikrofalą, dwie spore sypialnie, taras i balkon dopełnia własna sauna, grill i miejsce na ognisko! Po prostu raj! Jedynym mankamentem jest konieczność codziennego rozpalania pieca, żeby podgrzać wodę do kąpieli, ale przy okazji podgrzewa się saunę, której w innym wypadku pewnie nie chciałoby się nam „odpalać”. Chłopcy buszują wokół domu – dla nich taki duży teren to największa atrakcja, a wieczorem chętnie wygrzewają się w saunie.

4 sierpnia 2013, niedziela

Upał, do 30 st. C, po prostu pięknie!

Wyprawa do Viljandi

To miasteczko o wielowiekowej historii jest wymarzonym miejscem na niedzielny rodzinny spacer. Dzisiaj dodatkową jego zaletą jest to, że dojazd zajmuje nam zaledwie 40 minut, co po wczorajszych wielogodzinnych wojażach jest miłą odmianą.

Rozpoczynamy od wizyty w tutejszej informacji turystycznej, która zgodnie z informacją w przewodniku jest bardzo dobrze zaopatrzona w broszury i mapy, nie tylko z najbliższych okolic, ale też z całej Estonii. Miły pan daje nam nawet broszurę po polsku! Zaliczamy też obowiązkowe zdjęcia „na truskawce” (w całym mieście jest kilka takich miłych „monumencików”, jakże ułatwiających spacer z dziećmi…).

''Truskawkowe'' Viljandi.

”Truskawkowe” Viljandi.

Dalej ruszamy w stronę ruin zamku zbudowanego tutaj przez Kawalerów Zakonu Mieczowego w 1224 r., po ostatecznym podbiciu plemion estońskich na tych terenach. Obecnie teren ten to park zamkowy, położony na kilku wzgórzach porozdzielanych głębokimi fosami. Ruiny tworzą malownicze tło dla widoków na jezioro i otaczającą zieleń. Zaliczamy też obowiązkowe przejście po malowniczym wiszącym moście z lat 30. XX w., uznawanym za wizytówkę miasta.

Kościół św. Jana, XV w.

Kościół św. Jana, XV w.

Estońskie Centrum Muzyki Folklorystycznej w Viljandi.

Estońskie Centrum Muzyki Folklorystycznej w Viljandi.

W Parku zamkowym w Viljandi - ale huśtawa!.

W Parku zamkowym w Viljandi – ale huśtawa!.

W Parku zamkowym w Viljandi.

W Parku zamkowym w Viljandi.

Spojrzenie na jezioro Viljandi.

Spojrzenie na jezioro Viljandi.

Wiszący most w Parku zamkowym - wizytówka miasta.

Wiszący most w Parku zamkowym – wizytówka miasta.

Idziemy przez centrum miasta, zabudowane w większości przez stare, ale bardzo urocze drewniane domy (jak one przypominają nam likwidowaną właśnie zabudowę Mińska Mazowieckiego… oby tutaj nikt nie wpadł na pomysł, bo zamienić je na centra handlowe i nowe bloki…). Przystajemy tu na chwilę przy fontannie Chłopiec z rybą na Placu Laidonera, chłonąc sielską, prowincjonalną atmosferę. Chłopcy nie przepuszczą nam wejścia na żadną wieżę, więc z chęcią wdrapujemy się na odrestaurowaną wieżę ciśnień, z której podziwiamy panoramę jeziora i miasta z XVIII-wiecznym ratuszem.

Drewniana zabudowa Viljandi.

Drewniana zabudowa Viljandi.

Fontanna na Placu Laidonera, w tle wieża ciśnień.

Fontanna na Placu Laidonera, w tle wieża ciśnień.

Widok z wieży ciśnień.

Widok z wieży ciśnień.

Pomnik Johanna Köllera, tutejszego artysty sztuki naiwnej.

Pomnik Johanna Köllera, tutejszego artysty sztuki naiwnej.

Następnie kierujemy się już prosto na wyczekiwaną przez nasze pociechy kąpiel w wodach jeziora Viljandi. Schodzimy po ponad 150 drewnianych schodkach, mijając wyraźnie nadgryzione zębem czasu, ale urocze tutejsze, chyba XIX-wieczne wille. Brzeg jeziora jest dobrze zagospodarowany, są tu tereny sportowe ze stadionem i kortami tenisowymi, ale nas najbardziej interesują pomosty i trawiasto-piaszczysta plaża ze sporym placem zabaw. Nieco gorzej przedstawia się zaplecze gastronomiczne, tutejsze lokale oferują tylko dania fast-foodowe, chyba lepiej było zjeść w mieście, ale cóż – spieszyło nam się.

Zejście nad jezioro, w tle stare wille.

Zejście nad jezioro, w tle stare wille.

Kąpiel w jeziorze Viljandi.

Kąpiel w jeziorze Viljandi.

Kąpiel w jeziorze Viljandi.

Kąpiel w jeziorze Viljandi.

Kąpiel w jeziorze Viljandi.

Kąpiel w jeziorze Viljandi.

W czasie kąpieli chłopców R. szybko wraca po schodkach do miasta i podjeżdża na pobliski parking. Z trudem wyciągamy chłopców z wody i pakujemy się do samochodu, gdzie błyskawicznie zasypiają.

Po południu urządzamy rodzinne mycie Peugeota, a po podwieczorku ruszamy na spacer ścieżką turystyczną poprowadzoną przez naszych gospodarzy po okolicznych lasach. Myśleliśmy, że będzie to mały spacerek, a okazuje się, że przeszliśmy blisko pięć kilometrów, pomimo znacznego skrócenia trasy! Zadziwiamy się prawdziwą „dzikością” i bogactwem tutejszych lasów, które miejscami przypominają nam „ciemne smreczyny” z Tatr Słowackich. Przechodzimy też obok niewielkiego sztucznego jeziorka i mijamy miłe dla oka, a coraz rzadziej spotykane w Polsce prawdziwie wiejskie tereny z przydomowymi grządkami i polami. Widoki jak ze skansenu, tylko eternit na dachu nie pasuje…

Hej, ho, hej, ho, do lasu by się szło...

Hej, ho, hej, ho, do lasu by się szło…

Profesjonalna ścieżka turystyczna wytyczona z naszego gospodarstwa.

Profesjonalna ścieżka turystyczna wytyczona z naszego gospodarstwa.

Kładka przez mokradła.

Kładka przez mokradła.

Jeziorko Rahu.

Jeziorko Rahu.

Jeziorko Rahu.

Jeziorko Rahu.

Sielskie widoki.

Sielskie widoki.

5 sierpnia 2013, poniedziałek

Przyjemnie ciepło, 26 stopni i częściowe zachmurzenie

Drugi tydzień naszego pobytu inaugurujemy wycieczką do Tartu. Długi dojazd (ponad 130 km) wynagradza nam dzień pełen atrakcji i dla nas, i dla chłopców. Parkujemy na parkingu przy centrum handlowym i ruszamy chodniczkiem wśród drzew prosto na wzgórze katedralne. To przyjemny spacer – niemal całe wzgórze zajmuje rozległy park w stylu angielskim. Chłopakom wesoło – obaj obkleili się w samochodzie etykietami od butelek z wodą i teraz Sebuś (wyglądający co najmniej dziwnie) nie chce tego z siebie pozdejmować. W dodatku urządzamy im wyprawę lizakową, co dodatkowo pozytywnie nastraja ich do spaceru po mieście. Mijamy budynek założonego na pocz. XIX w . obserwatorium – związany z nim był von Struve, który jako pierwszy zmierzył krzywiznę kuli ziemskiej (a geodezyjny łuk noszący jego imię został wpisany na listę UNESCO). Przechodzimy po zbudowanym w 1838 roku Moście Aniołów i kierujemy się na ceglane ruiny gotyckiej katedry (XIII w. i nast.). To miejsce skłania do zadumy i refleksji. Stwierdzamy, że oglądanie ruin świątyń to raczej rzadkość – znacznie częściej spotkać można pozostałości zamków, świątynie częściej są odbudowywane.

Tartu - miasto o niemal 1000-letniej historii.

Tartu – miasto o niemal 1000-letniej historii.

Tymo sprawdza, którym proporcjom jest bliższy.

Tymo sprawdza, którym proporcjom jest bliższy.

Wilde, Vilde i my.

Wilde, Vilde i my.

Budynek obserwatorium astronomicznego (XIX).

Budynek obserwatorium astronomicznego (XIX).

Most Aniołów na wzgórzu katedralnym w Tartu.

Most Aniołów na wzgórzu katedralnym w Tartu.

Ruiny XIII-wiecznej katedry.

Ruiny XIII-wiecznej katedry.

Ruiny XIII-wiecznej katedry.

Ruiny XIII-wiecznej katedry.

Schodząc ze wzgórza, zatrzymujemy się chwilę na ławce-huśtawce – uciecha dla wszystkich czworga: mała rzecz, a cieszy. Kierujemy się teraz ku budynkom Uniwersytetu w Tartu. Ta część miasta jest ślicznie odnowiona, na latarniach popodwieszano kwiaty – wszystko to pozwala w pełni docenić klasycystyczną zabudowę centrum. Przy uniwersytecie skręcamy w lewo w uliczkę prowadzącą do gotyckiego kościoła Św. Jana. W pamięci szczególnie zostają nam głowy z gliny (ponad 2000 figurynek), przedstawiające świętych i męczenników. Na zewnątrz umieszczono ich repliki, ale oryginały słynnych figurek można obejrzeć wewnątrz świątyni.

Uliczka w Tartu.

Uliczka w Tartu.

Klasycystyczny budynek Uniwersytetu w Tartu.

Klasycystyczny budynek Uniwersytetu w Tartu.

Gotycki (XIV) kościół św. Jana.

Gotycki (XIV) kościół św. Jana.

Ozdobne rzygacze.

Ozdobne rzygacze.

Słynne terakotowe figurki - na zewnątrz są ich repliki.

Słynne terakotowe figurki – na zewnątrz są ich repliki.

Gotyckie wnętrze.

Gotyckie wnętrze.

... nawet Tyma skłania do chwili zadumy.

… nawet Tyma skłania do chwili zadumy.

Oryginały terakotowych figurek.

Oryginały terakotowych figurek.

Gotycki (XIV) kościół św. Jana - spojrzenie od tyłu.

Gotycki (XIV) kościół św. Jana – spojrzenie od tyłu.

Teraz kierujemy się już prosto na rynek. Po drodze Tymo wypatruje świetną naleśnikarnię. Chętnie zatrzymujemy się tu na obiad, tym bardziej, że stolik jest przemiło umieszczony na urokliwym deptaku, obok są ozdobne głazy, po których chłopaki mogą skakać sobie do woli, a jedzenie jest bajkowe.

Aaa, boję się!.

Aaa, boję się!.

Obiad w Tartu.

Obiad w Tartu.

Z Tartu żegnamy się na podłużnym placu ratuszowym. Fotografujemy słynną fontannę Pocałunek studentów (niestety wyłączoną…) – symbol Tartu, oglądamy XVIII-wieczny gmach ratusza, wypatrujemy przechylony budynek mieszczący Muzeum Sztuki, po czym udajemy się już prosto do samochodu.

Ratusz w Tartu.

Ratusz w Tartu.

Pocałunek studentów.

Pocałunek studentów.

Plac ratuszowy.

Plac ratuszowy.

Ten przekrzywiony to budynek Muzeum Sztuki.

Ten przekrzywiony to budynek Muzeum Sztuki.

Widok przez okno na most na rzece Ema.

Widok przez okno na most na rzece Ema.

Gdyby nasza wyprawa na tym się kończyła, zapewne nie usatysfakcjonowałaby do końca chłopaków. Świadomi tego faktu, podjeżdżamy kawałek na miejskie kąpielisko nad brzegiem rzeki Emy (po drodze po raz kolejny zwracamy uwagę na wielką ilość drewnianych domów – drewniane budownictwo – czy to pamiątka po okresie rosyjskim? – spotyka się je w Estonii nawet w dużych miastach). Jak zazwyczaj w Estonii, kąpielisko jest bardzo miło zaaranżowane – są przebieralnie, plac zabaw. Chłopcy pluskają się wesoło, budują zamek, zbierają skarby-muszelki, wypatrują w wodzie rybek, których jest tu pełno, a na wodzie – podpływających blisko ludzi kaczek. My też z przyjemnością spędzamy czas nad wodą tym bardziej, że nieopodal znajduje się przystań tradycyjnych barek (którymi można udać się na rzeczną przejażdżkę) – mamy okazję dobrze je sobie obejrzeć.

Plaża nad rzeką Ema.

Plaża nad rzeką Ema.

Kapiel w Emie.

Kapiel w Emie.

Najfajniejsze miejsce w Tartu.

Najfajniejsze miejsce w Tartu.

Nad brzegiem Emy, Tartu.

Nad brzegiem Emy, Tartu.

W drodze powrotnej chłopcy niemal od razu zasypiają. My zatrzymujemy się jeszcze na małe dotankowanie i uzupełniające zakupy.

Po powrocie urządzamy cudowny rodzinny wieczór przy ognisku. Testujemy tutejszy świetny patent z podwieszanym nad ogniskiem „grillem”, piekąc pyszne kiełbaski i chleb, które pałaszujemy ze smakiem. Obu chłopcom dopisują apetyty i humory, razem śpiewamy, wygłupiamy się, a potem gramy w rzutki i badmintona. Jest cudnie!

Wieczór w Aasa Puhkemaja.

Wieczór w Aasa Puhkemaja.

Estonia część I – Tallinn i okolice

 26 lipca 2013, piątek

W Warszawie i przez połowę drogi upał ponad 30 st., potem pochmurno i 21 st.

Całe przedpołudnie pakujemy się, M. załatwia jeszcze lekarza medycyny pracy, a R. szczepi Sebusia i siebie „na kleszcze” i powolutku szykujemy się do drogi.

Warszawa – Giby, 13:40–18:30, 280 km

Droga nas nie rozpieszcza, bo są spore korki, zwłaszcza przez Marki i potem ruch wahadłowy i remont przed Łomżą. Chłopcy na szczęście tę część trasy przesypiają. My jednak chętnie zatrzymujemy się, żeby chociaż trochę „pozwiedzać”… taką już mamy słabość.

Tuż za Łomżą, w miejscowości Piątnica-Poduchowna nie bez trudu znajdujemy pozostałości dawnych rosyjskich fortów. Tereny piątnickich fortów to dobre miejsce na popas z dziećmi, można pobiegać pomiędzy tajemniczymi, regularnymi wzgórzami, częściowo obudowanymi betonem, kryjącymi labirynt tajemniczych podziemnych korytarzy. Na nieszczęście dla Sebusia tutejsze zarośla obfitują we właśnie rozpoczynającą sezon pylenia bylicę. Bojąc się, żeby „armatnie salwy” kichania S. nie obudziły jakiegoś strażnika, robimy mały piknik w cieniku na uboczu.

Pozostałości rosyjskiej twierdzy (XIX), Piątnica-Poduchowna.

Pozostałości rosyjskiej twierdzy (XIX), Piątnica-Poduchowna.

Jak w górach.

Jak w górach.

Przygoda na całego.

Przygoda na całego.

Tymo, łap!.

Tymo, łap!.

Posileni i wypoczęci ruszamy w ostatnią część drogi, która już teraz mija gładko i sprawnie dojeżdżamy do naszego celu – ośrodka wypoczynkowego w Gibach. Miejsce to co prawda lata swojej świetności ma już za sobą, ale dla nas głównym jego atutem jest cisza i przyjemne położenie. Za 170 zł dostajemy pięcioosobowy domek z łazienką, to dobra alternatywa dla ciasnego pokoju w przydrożnym hotelu. A dodatkowo możemy zrobić sobie spacerek do pobliskiego jeziora (plaża na terenie ośrodka, ale trzeba przejść kilkaset metrów) i zamoczyć nogi w wodzie w promieniach zachodzącego słońca… Dopełnieniem miłego wieczoru jest smaczna kolacja w ośrodkowym barze. Kiełbasę oraz pierogi ruskie i z serem sprzątamy szybko, a chłopcy twierdzą, że to „najlepsza kolacja, jaką kiedykolwiek jedli”.

Dotarliśmy na nocleg. Giby.

Dotarliśmy na nocleg. Giby.

Tam widać Jezioro Gieret!.

Tam widać Jezioro Gieret!.

Wejść, czy nie wejść.

Wejść, czy nie wejść.

Może złowimy rybę na kolację.

Może złowimy rybę na kolację.

27 lipca 2013, sobota

Rano chłodno, ale słoneczko szybko powoduje, że mamy bardzo miły dzień, ok. 25 st.

Poranny chłód nie zachęca do wczesnego wstawania, ale jakoś zmuszamy się do szybkiego zgarnięcia bambetli i ruszenia w długą.

Giby – Padise

6:40 – 18:40 (naszego czasu), ponad 700 km, przejazd przez cztery kraje!

O dzisiejszej drodze można powiedzieć głównie to, że jest dość monotonna i nużąca. Praktycznie cała trasa to normalna jednopasmówka. Pomimo braku odcinków ekspresowych czy autostrad jedzie się jednak sprawnie, bo praktycznie nie przejeżdża się przez miejscowości. Sunąc równo 90-100 km/h można całkiem sprawnie pokonać trasę (średnia ok. 85km/h), a do tego nie spalić zbyt wiele paliwa (nawet z „trumną” na dachu, jak w naszym przypadku).

Zatrzymujemy się na śniadanie w McD w Kownie, potem na stacji za Poniewieżą i w lesie na końcowym odcinku obwodnicy Rygi. Im dalej na północ, tym mniej spotykamy sensownych miejsc na postój czy posiłek. W Estonii jedziemy wciąż przez niekończące się lasy i restauracja okazuje się niespotykanym rarytasem. W końcu niechętnie (marzyła nam się jakaś knajpka z domowym jedzeniem) lądujemy na obiedzie w… McD na obrzeżach Parnu.

Na Łotwie bardzo podobał nam się odcinek drogi wzdłuż wybrzeża z postojami przy samej plaży, niestety akurat ten odcinek chłopcy przespali i nie mogliśmy z tych miejsc skorzystać. Może uda się w drodze powrotnej.

Estonia natomiast zaskoczyła nas niesamowitą „odludnością”, jechaliśmy praktycznie tylko przez lasy, nawet chłopcy stwierdzili, że ludzi tutaj widuje się tylko w samochodach (a i to rzadko…), bo poza tym ich nie widać. Niektórym mogłoby to nie odpowiadać, ale my właśnie takiego spokoju szukamy!

Nasza meta to ośrodek Kallaste Talu, położony ok. 1 km od Padise.

Bardzo przyjemny teren nad rzeczką w lesie, ośrodek w rustykalnym klimacie, widać, że stale się rozwija, ale…

Nasz domek za ok. 400 Euro na tydzień trochę nas rozczarowuje – jest mały, prowizoryczny i brak w nim praktycznie zupełnie jakichkolwiek mebli. To chyba świadectwo pragnienia Estończyków autentycznego kontaktu z naturą. Na szczęście zaprawiona w organizacji M. świetnie aranżuje nam przestrzeń i w efekcie mamy całkiem przytulne gniazdko, a pewne niedoskonałości rekompensuje przemiłe leśne otoczenie. Chłopcy dokazują na terenie, a wieczorkiem inaugurujemy tarasik z herbatką, drinkiem, zdjęciami i zapiskami… Zmęczeni, ale szczęśliwi, że bezpiecznie pokonaliśmy Via Balticę!

Jedziemy. Postój na Litwie (Kowno).

Jedziemy. Postój na Litwie (Kowno).

Postój na Łotwie.

Postój na Łotwie.

No i jesteśmy na miejscu!.

No i jesteśmy na miejscu!.

28 lipca 2013, niedziela

W nocy temperatura spadła aż do 10 stopni, za to rano słońce błyskawicznie zrobiło swoje – na śniadaniu na dworze było już gorąco, potem cały dzień piękny, 25 stopni

Po wczorajszym zmęczeniu chcemy wybrać wycieczkę niezbyt wymagającą, z niewielkim dystansem do pokonania. Wybór pada na położony niedaleko Tallina skansen Rocca al Mare.

Jest to idealne miejsce do rozpoczęcia przygody z Estonią dla wszystkich tych, którzy mogą pozwolić sobie na jeden luźniejszy dzień podczas swojego wyjazdu. Na sporym zalesionym terenie rozmieszczono ponad siedemdziesiąt drewnianych budynków charakterystycznych dla różnych rejonów Estonii. Obejrzeliśmy już wiele skansenów i zawsze uważaliśmy, że to dobry pomysł na wycieczkę z dziećmi. Ten jednak wyróżniał się przepięknym położeniem nad brzegiem morza – widoki drewnianych szop z błękitem morza w tle szczególnie zapadały w pamięć.

Dla chłopców wypożyczyliśmy przy wejściu drewniany wózek, co było dla nich wielką atrakcją (no, może nie wózek sam w sobie, ale ewolucje, które na nim urządzali), a nam ułatwiło pokonanie dużego dystansu. Oglądaliśmy spichlerze, obory, szopy, malownicze wiatraki, XVII-wieczny kościółek, doszukując się różnic pomiędzy tradycyjnym budownictwem na ziemiach estońskich i polskich. Naszą szczególną uwagę zwróciły … płotki – inne niż u nas: albo układane z kamieni, albo z patyków umocowanych sosnowymi gałązkami. Doskonałą rozrywką dla wszystkich podczas spaceru było huśtanie się na tradycyjnej drewnianej huśtawce (mogącej na swej sporej konstrukcji pomieścić nawet 6 dorosłych osób huśtających się … na stojaka). Ukoronowaniem wycieczki był obiad w skansenowej karczmie, gdzie mieliśmy możliwość spróbowania tradycyjnych estońskich przysmaków, m.in. ubitych ziemniaków z okrasą, podawanych ze śmietaną i ogórkami małosolnymi. Ceny jak u nas.

Chłopcy – poza drobnymi wyjątkami (potwierdzającymi jednak regułę:)) – byli świetnymi kompanami. Aż się buzia uśmiechała od słuchania ich rozmów. Wczoraj Sebuś opowiadał o brązowym zachodzie słońca na działce, dziś rozprawiał o tym, że w przyszłości nie zakocha się w żadnej dziewczynie i ożeni się z … Tymem:) Ciągle przynosił nam różne roślinki, które znajdował dookoła – np. ostatnio przyniósł „koperniczek”, czyli roślinę podobną do koperku.

Skansen Rocca al Mare.

Skansen Rocca al Mare.

Chłopcy wsiedli do swego pojazdu.

Chłopcy wsiedli do swego pojazdu.

Tymuś koniem pociągowym.

Tymuś koniem pociągowym.

Garderoba...

Garderoba…

Skansen Rocca al Mare.

Skansen Rocca al Mare.

Wnętrza...

Wnętrza…

Przy pracy...

Przy pracy…

Spichlerz.

Spichlerz.

A tak działały żarna.

A tak działały żarna.

Wiatrak jaki jest, każdy widzi.

Wiatrak jaki jest, każdy widzi.

Można siedzieć, ale można też leżeć.

Można siedzieć, ale można też leżeć.

Kościółek z XVII w.

Kościółek z XVII w.

Kościółek z XVII w.

Kościółek z XVII w.

Pierwsze spojrzenie na morze.

Pierwsze spojrzenie na morze.

Takiego wybrzeża u nas nie ma...

Takiego wybrzeża u nas nie ma…

Wiatraczek.

Wiatraczek.

Huśtawa... nawet na 6 osób!.

Huśtawa… nawet na 6 osób!.

Wio, Tymusiu!.

Wio, Tymusiu!.

I kolejne spojrzenie na morze.

I kolejne spojrzenie na morze.

Szopy na siano.

Szopy na siano.

A takie głazy to tutaj codzienny widok.

A takie głazy to tutaj codzienny widok.

Zagroda z wyspy Muhu.

Zagroda z wyspy Muhu.

Urocze płotki.

Urocze płotki.

Na koniec trzeba się posilić.

Na koniec trzeba się posilić.

Wybieramy, co by tu zjeść.

Wybieramy, co by tu zjeść.

A czekając, można się pobawić.

A czekając, można się pobawić.

Mniam!.

Mniam!.

Po naszym powrocie S. dosypia w domu, a M. z Tymem eksplorują okolicę ośrodka w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na kąpiel. Niestety, rzeczka przepływająca obok jest mocno niewyględna, więc decydujemy się po obudzeniu się S. podjechać nad morze.

Popołudnie spędzamy nad brzegiem Bałtyku niedaleko miejscowości Paldiski. Jest niezwykle malowniczo – przybrzeżne wody są dosłownie usiane głazami, więc nadmorski pejzaż jest bardzo urozmaicony. Trzeba jednak do tej idylli dodać łyżkę dziegciu – woda nie sprawia wrażenia czystej, przede wszystkim za sprawą glonów i wodorostów wszelakiej maści. W dodatku na wyciągnięcie ręki widać port. Widok kąpiących się miejscowych sprawia jednak, że i my wchodzimy do wody. Jest tak ciepła, że aż trudno nam uwierzyć, że jesteśmy nad Bałtykiem, tym bardziej, że wody są spokojne, a brak fal przywodzi na myśl jezioro.

Bałtyk k. miejscowości Paldiski.

Bałtyk k. miejscowości Paldiski.

Inna ta plaża, ale muszelki takie same...

Inna ta plaża, ale muszelki takie same…

Plaża w okolicy Paldisek.

Plaża w okolicy Paldisek.

Rzut oka na port w Paldiskach.

Rzut oka na port w Paldiskach.

Niech każdy znajdzie jakiś głaz...

Niech każdy znajdzie jakiś głaz…

Rozkręcamy imprezę.

Rozkręcamy imprezę.

Jestem królem Bałtyku!.

Jestem królem Bałtyku!.

Czasem warto spojrzeć pod nogi.

Czasem warto spojrzeć pod nogi.

Po kąpieli chłopcy wieczorem bez problemu pałaszują kolację, a my zastanawiamy się nad planem na następny dzień. Jesteśmy już dużo bardziej wypoczęci, więc decydujemy się na Tallin.

29 lipca 2013, poniedziałek

Prawdziwy upał, do 30 st. C, duszno, ale też trochę chmurek

Tallinn – spacer po Starym Mieście

Tallińska starówka jest jednym z najciekawszych średniowiecznych zespołów miejskich w Europie, jej walory turystyczne doceniono przez umieszczenie na liście UNESCO.

Parkujemy w pobliżu Placu Wolności i ruszamy w kierunku Placu Ratuszowego, po drodze „zaliczając” krótką wspinaczkę na skraj Górnego Miasta, by obejrzeć Kiek in de Kök – ogromną XV-wieczną basztę, której mury mają aż 4 metry grubości! Jej nazwa pochodzi od tego, że z jej okien wartownicy mogli zajrzeć do niejednej mieszczańskiej kuchni.

Ulicą Harju docieramy na zalany słońcem i tłumem ludzi Plac Ratuszowy (po drodze po lewej widzimy zbór św. Mikołaja, gotycki kościół z XIII-XV w., odbudowany ze zniszczeń z II Wojny Światowej, służący obecnie jako muzeum sztuki religijnej). Po krótkim postoju („lizakowym”) pod charakterystycznym średniowiecznym ratuszem z początku XV w. (z obowiązkowym spojrzeniem na Starego Thomasa – prawie 500-letni wiatrowskaz i „smokowe” gargulce) ruszamy dalej.

Za namową chłopców wchodzimy na udostępniony do zwiedzania fragment murów obronnych z trzema basztami przy ulicy Gümnaasiumi. Następnie ulicą Lai idziemy w kierunku kościoła św. Olafa. Był on niegdyś najwyższym budynkiem świata, a jego wieża sięgała 145 m (odbudowana po pożarze mierzy obecnie 123 m). I tę wieżę właśnie mamy dzisiaj „na celowniku”. O dziwo obaj chłopcy bez problemu wchodzą po prawie 270 stopniach na położony na wysokości 60 m taras widokowy. Z tej wysokości świetnie widać nie tylko Stare Miasto i górujące nad nim wzgórze Toompea, lecz także cały Tallin i fragment Zatoki Fińskiej.

Zmęczeni tym wyczynem szukamy miejsca na obiad. Trafiamy do restauracji położonej w zacisznej bramie ulicy Lai vis a vis ul. Vaimu. Jemy kluchy z kurczakiem, pyszną zupę-krem z warzyw i regionalne danie – jajko sadzone z boczkiem i ziemniakami (tym razem w mundurkach), które towarzyszą tutaj w różnych odsłonach prawie każdej potrawie. W ogóle potrawy w Estonii są raczej „ciężkie”, odpowiednie do surowego klimatu i ciężkiej fizycznej pracy, nie narzekamy jednak na ich walory smakowe.

Dodatkową atrakcję funduje nam jakiś pijany młody Estończyk, który nago biega po okolicy naszej restauracji, a potem wybiega na główną ulicę… Cóż, w europejskich stolicach to się zdarza – ostatnio w Budapeszcie spotkaliśmy dziewczynę kąpiącą się nago w fontannie – co ten alkohol robi z ludźmi:)!

Mieliśmy w planie jeszcze wizytę w Górnym Mieście, ale Sebuś jest już porządnie zmęczony po ponad trzech godzinach spacerku, więc kierujemy się z powrotem na nasz parking. Wracamy ulicą Pikk, oglądając (podobnie jak przy ul. Lai) wiele oryginalnych domów hanzeatyckich kupców. Na deser podziwiamy najstarszy oryginalnie zachowany budynek w mieście – zbudowany na początku XIV w. kościół Świętego Ducha, ozdobiony pięknym biało-złotym zegarem.

Tallin nie zachwyca może jakimś jednym konkretnym zabytkiem, ale ogólnie całym zachowanym, naprawdę „klimatycznym” zespołem budynków z zachowanymi dużymi fragmentami obwarowań miejskich. Około 20 zachowanych baszt i mury są wyjątkowe, bo zbudowane nie z cegieł, ale z szarych kamieni, które w połączeniu z czerwienią dachówek na basztach i otaczających domach tworzą naprawdę malowniczy i zapadający w pamięć widok.

Tallin, Baszta Kiek in de Kok, XV w.

Tallin, Baszta Kiek in de Kok, XV w.

Obwarowaia miejskie, w tle wieża zboru św. Mikołaja.

Obwarowaia miejskie, w tle wieża zboru św. Mikołaja.

Zbór św. Mikołaja, XIII-XV w.

Zbór św. Mikołaja, XIII-XV w.

Aniołki na gołąbkach.

Aniołki na gołąbkach.

Plac Ratuszowy.

Plac Ratuszowy.

Ratusz, początek XV w.

Ratusz, początek XV w.

Vana Toomas.

Vana Toomas.

Mury miejskie.

Mury miejskie.

Na murach.

Na murach.

Widok z baszty Sauna torn.

Widok z baszty Sauna torn.

Baszta Sauna torn.

Baszta Sauna torn.

Ulicą Lai do kościoła św. Olafa.

Ulicą Lai do kościoła św. Olafa.

Wieża kościoła św. Olafa, 123m, XIII w., przeb. XIX w.

Wieża kościoła św. Olafa, 123m, XIII w., przeb. XIX w.

Wejście na wieżę - test na rozmiar wchodzącego - chłopcy zdali!.

Wejście na wieżę – test na rozmiar wchodzącego – chłopcy zdali!.

Prawie 270 stopni później, na wieży.

Prawie 270 stopni później, na wieży.

Widoki z wieży - Stare Miasto i wzgóze Toompea.

Widoki z wieży – Stare Miasto i wzgóze Toompea.

Port w Tallinie.

Port w Tallinie.

Wzgórze Toompea - Górne Miasto.

Wzgórze Toompea – Górne Miasto.

Pora schodzić.

Pora schodzić.

Nóżki małe, ale do schodzenia doskoałe.

Nóżki małe, ale do schodzenia doskoałe.

Czasem trzeba odpocząć, zwłaszcza na specjalnych stołeczkach.

Czasem trzeba odpocząć, zwłaszcza na specjalnych stołeczkach.

Pamiątka z Tallinna.

Pamiątka z Tallinna.

Jak za czasów Hanzy.

Jak za czasów Hanzy.

Domy hanzeatyckich kupców na ulicy Pikk.

Domy hanzeatyckich kupców na ulicy Pikk.

Kościół Świętego Ducha, początek XIV w.

Kościół Świętego Ducha, początek XIV w.

Wracamy przez plac Ratuszowy.

Wracamy przez plac Ratuszowy.

Ostatnie spojrzenie na Ratusz.

Ostatnie spojrzenie na Ratusz.

Tętniący życiem Plac Vana Turg obok Ratusza.

Tętniący życiem Plac Vana Turg obok Ratusza.

Kamienice przy Vana Turg.

Kamienice przy Vana Turg.

Po powrocie Sebuś dosypia, R. zapisuje trasę, a M. z Tymusiem dzielnie myją nasz zakurzony przez jazdę po drodze dojazdowej do naszego ośrodka samochód.

Wieczorem robimy jeszcze przejażdżkę na plażę nad zatoką Lahepera w Laulasmaa. Tym razem trafiamy na nieźle (jak na estońskie warunki) zagospodarowaną plażę przy ośrodku wypoczynkowym. Na plaży piasek i drobne kamyki, prawie bez wodorostów, a w wodzie malownicze kamienie i głazy. Warunki do kąpieli z dziećmi wymarzone – jak w Balatonie – płycizna z cieplutką wodą ciągnie się ponad sto metrów od brzegu! A to wszystko około 20:00 tutejszego czasu przy temperaturze 26oC!

Na koniec podjeżdżamy jeszcze do odległego o zaledwie 5 km Keila-Joa, żeby obejrzeć piękny wodospad położony w pobliżu niewielkiego neogotyckiego dworku otoczonego parkiem. Po estońskim wodospadzie położonym zaledwie kilka km od morza nie spodziewamy się niczego wielkiego. Tymczasem naszym oczom ukazuje się naprawdę imponująca, szeroka na kilkanaście i wysoka na 6 metrów kaskada spadająca z płasko ułożonych płyt skalnych sprawiających wrażenie, jak by były zrobione z betonu. Widać, że infrastruktura turystyczna powoli się rozwija, jest plan ścieżki turystycznej, obecnie budowane są ładne mostki powyżej wodospadu, a dworek, jeszcze niedawno opisywany w przewodniku jako opustoszały, jest już odnowiony.

Sebuś co chwilę wymyśla arcyśmieszne powiedzonka i nazwy, np.: „płaszczotka-pluszczotka” to jego stara grzechotka, a gdy napastują go owady, których bardzo się boi, woła, żeby odgonić „gryzionki” albo „bzyczonki”.

Klimatyczny sklep nieopodal naszego lokum.

Klimatyczny sklep nieopodal naszego lokum.

Na plaży w Laulasmaa.

Na plaży w Laulasmaa.

Na plaży w Laulasmaa.

Na plaży w Laulasmaa.

Na plaży w Laulasmaa.

Na plaży w Laulasmaa.

Wodospad w Keila-Joa.

Wodospad w Keila-Joa.

Wodospad w Keila-Joa.

Wodospad w Keila-Joa.

30 lipca 2013, wtorek

W naszej okolicy ok. 20 st. C i przelotny (a po południu nawet ciągły) deszcz; w okolicy Parku Lahemaa nadal pięknie, ponad 25 stopni, tylko chwilami wietrznie; wieczorem ciągły deszcz

Dość długi dojazd samochodem (niemal 2 godziny i ok. 140 km w jedną stronę) do Parku Narodowego Lahemaa zostaje zrekompensowany przez bardzo urozmaiconą i niezwykle malowniczą wycieczkę.

Pierwszym punktem programu jest zespół parkowo-pałacowy w Palmse. Ta niewielka miejscowość jest siedzibą Parku Narodowego Lahemaa. Spędzamy tu dobrą godzinkę (a można by znacznie więcej), zwiedzając wnętrza XVIII-wiecznego dworku szlacheckiego (zadziwia nas obecność instrumentów muzycznych niemal w każdym pomieszczeniu! Estończycy to niezwykle muzykalny naród), ładny park w stylu francuskim i niewielką wystawę dawnych pojazdów (z ciekawym eksponatem: rowerem-drezyną). Wizyta w Palmse pozwala wyobrazić sobie, jak wyglądało życie bogatych rodów szlacheckich na tych ziemiach – odtworzono nie tylko dwór i jego wnętrza, lecz także cały zespół zabudowań ze spichlerzem, destylarnią i budynkami gospodarczymi. Wycieczka jest ciekawa również dla chłopców – podoba im się duża pozytywka, umieszczona w szafie (i uruchamiana przez obsługę dla zwiedzających), manekiny bez głowy (o, tu są głowy! – wołają chłopcy, widząc wystawę nakryć głowy w garderobie), bieganie po ogrodowych alejkach i stylowa huśtawka.

Arystokratyczna reyzdencja w Palmse (XVIII).

Arystokratyczna reyzdencja w Palmse (XVIII).

Wchodzimy do pałacu w Palmse.

Wchodzimy do pałacu w Palmse.

Oglądamy pałacowe wnętrza.

Oglądamy pałacowe wnętrza.

Sebuś zadziwiony słucha pozytywki.

Sebuś zadziwiony słucha pozytywki.

O, są ludzie bez głowy!.

O, są ludzie bez głowy!.

A tu są ich głowy! (garderoba).

A tu są ich głowy! (garderoba).

Pałacowa kuchnia.

Pałacowa kuchnia.

Pałac w Palmse.

Pałac w Palmse.

Tu można biegać!.

Tu można biegać!.

Park okalający pałac.

Park okalający pałac.

Romantyczna altanka musi być!.

Romantyczna altanka musi być!.

Budynek dawnej łaźni (obecnie restauracja).

Budynek dawnej łaźni (obecnie restauracja).

Dawny spichlerz.

Dawny spichlerz.

...mieści kolekcję starych pojazdów.

…mieści kolekcję starych pojazdów.

Na deser huśtamy się.

Na deser huśtamy się.

Z Palmse udajemy się prosto do dawnej rybackiej miejscowości Altja (po drodze zatrzymujemy się tylko na chwilę, by rzucić okiem na rokokowy dwór szlachecki [XVIII] w Sagadi)– w czasach radzieckich całą wieś wyludniła się z powodu braku dostępu do morza (dla Estończyków), za to zachowało się kilka drewnianych, krytych strzechą chałup rybackich. W jednym ze starych budynków urządzono gospodę – nie omieszkujemy zatrzymać się w niej na smaczny obiad – tradycyjne wnętrze, przyozdobione sieciami rybackimi, tworzy wyjątkowy klimat. Chłopaki nie doceniają pewnie całego otoczenia, ale za to zajmują się świetnie wtykaniem wykałaczek w koła swoich samochodzików-zabawek, łobuzując przy tym (aż za) wesoło.

Rokokowy (XVIII) dwór w Sagadi.

Rokokowy (XVIII) dwór w Sagadi.

Stara chałupa w rybackiej wsi Altja.

Stara chałupa w rybackiej wsi Altja.

Mieści się tu stylowa gospoda.

Mieści się tu stylowa gospoda.

Wnętrze pokazuje tradycję rybołóstwa.

Wnętrze pokazuje tradycję rybołóstwa.

Domowe masło i tradycyjne estońskie danie - mniam!.

Domowe masło i tradycyjne estońskie danie – mniam!.

Dawne rybackie domy w Altja.

Dawne rybackie domy w Altja.

Dawne rybackie domy w Altja.

Dawne rybackie domy w Altja.

Po obiedzie jedziemy do słynącego z piaszczystej plaży Võsu. Godzina nad morzem okazuje się największą atrakcją dla chłopców – ciepła (o dziwo cieplejsza niż w Balatonie!) woda i długa przybrzeżna płycizna stwarzają doskonałe warunki do wodnych szaleństw. R. z chłopakami budują imponujący zamek, przypominający kapadockie budowle, Sebuś cieszy się „klejącą masą” i bieganiem do „innego morza” (na głębszą wodę) po piasek, a Tymo udaje rekina  i pływając brzuchem po piasku, sieje postrach wśród morskich stworzeń. M. nie może oderwać się od aparatu – tutejsze widoki naprawdę cieszą oko, a przy tym dla nas, przyzwyczajonych do polskich plaż, są niezwykle interesujące. Bałtyk w tych okolicach przypomina raczej jezioro, brzegi są porośnięte szuwarami, nie ma fal, dno opada bardzo łagodnie.

Plaża w Vösu.

Plaża w Vösu.

Plaża w Vösu.

Plaża w Vösu.

To nie jezioro, to Bałtyk!.

To nie jezioro, to Bałtyk!.

Chłopcy w Vösu mają raj!.

Chłopcy w Vösu mają raj!.

Morze płytsze niż Balaton.

Morze płytsze niż Balaton.

W Estonii jest fajnie!.

W Estonii jest fajnie!.

Po kąpieli chłopaki w samochodzie zasypiają niemal natychmiast, więc my decydujemy się wydłużyć drogę powrotną o objechanie półwyspu Pärispea. Po drodze nie możemy oderwać oczu od malowniczych widoków. Szczególnie zapada nam w pamięć usiane głazami wybrzeże w okolicy Turbuneeme, ale w ogóle wszędzie jest pięknie – aż chciałoby się wziąć rower i pojechać przed siebie.

Usiany głazami Bałtyk w okolicy Turbuneeme.

Usiany głazami Bałtyk w okolicy Turbuneeme.

Usiany głazami Bałtyk w okolicy Turbuneeme.

Usiany głazami Bałtyk w okolicy Turbuneeme.

Po opuszczeniu Parku Narodowego Lahemaa niemal od razu psuje się pogoda. Pada aż do wieczora. Przyjeżdżamy do domku, zjadamy kolację.

Wieczorem udajemy się jeszcze na deszczowy (ale jakże miły) spacer po naszym Kallaste Talu w poszukiwaniu zasięgu sieci internetowej. Wreszcie w pobliżu głównego budynku udaje nam się sprawdzić maile i pogodę na najbliższe dni. Wieczór – jak zwykle – spędzamy z „Miolastanem” (…procentowym:)) na tarasie, słuchając szumu targanych wiatrem drzew.

31 lipca 2013, środa

Częściowe zachmurzenie i przelotne opady

Po wczorajszej długiej wycieczce dzisiaj wybieramy coś krótszego: decydujemy się dokładniej zeksplorować atrakcje turystyczne w okolicy Tallina.

Po uwinięciu się ze śniadaniem, pakowaniem itp. (co w rodzinnym składzie nie zawsze jest łatwe, tym bardziej, że wspólne wakacje to często u nas okres wzmożonych oddziaływań … hmmm … wychowawczych – niezbyt przyjemnych, ale jakże potrzebnych…) wsiadamy do samochodu i podjeżdżamy pod budynek KUMU – estońskiego muzeum sztuki współczesnej. Nowoczesna architektura sprawia, że jest na czym zaczepić oko. Następnie chłopcy dosiadają swoich dwukołowców i udajemy się na spacer po Parku Kadriorg, zagospodarowanego w XVIII w. na rozkaz Piotra Wielkiego. To bardzo dobry spacer dla wszystkich, którzy po wielkomiejskich atrakcjach (jakich pełno w Tallinie) chcą odpocząć wśród zieleni. Po drodze oglądamy niespełna 100-letni gmach pałacu prezydenckiego – obecnej siedziby prezydenta Estonii, zwracając uwagę na oryginalne stroje wartowników. Potem chłopaki szaleją chwilę po parku, objeżdżają fontannę dookoła, znajdują różne „skarby” (w postaci kamieni i kasztanów), a wreszcie dostrzegają spory teren atrakcyjnego placu zabaw, gdzie wsiąkają na dłużej.

KUMU - Estońskie Muzeum Sztuki Współczesnej.

KUMU – Estońskie Muzeum Sztuki Współczesnej.

Tallin, pałac prezydencki, XX w.

Tallin, pałac prezydencki, XX w.

Estoński wartownik.

Estoński wartownik.

Wykorzystując chwilę spokoju, M. idzie z aparatem pod Letni Pałac Kadriorg, otoczony pięknie utrzymanym ogrodem w stylu francuskim. Utrwala na zdjęciach piękne kolory tej XVIII-wiecznej budowli (nazwanej na cześć żony Piotra Wielkiego, przyszłej carycy Katarzyny I) po czym wraca do chłopaków. Tu też znajduje się coś interesującego. Plac zabaw został urządzony nieopodal dawnego budynku Pawilonu Dziecięcego (30. XX) przywodzącego na myśl dawną architekturę uzdrowiskową. Przed budynkiem znajduje się ogromny głaz narzutowy i – co skrzętnie wykorzystują chłopcy – kolorowe podwieszane hamaki, w których dzieciarnia może huśtać się do woli.

Pałac Kadriorg, XVIII w.

Pałac Kadriorg, XVIII w.

Pałac Kadriorg, XVIII w.

Pałac Kadriorg, XVIII w.

Pawilon Dziecięcy, XX w.

Pawilon Dziecięcy, XX w.

Tu wszystko jest dla dzieci.

Tu wszystko jest dla dzieci.

Plac zabaw w miejscu dawnego basenu.

Plac zabaw w miejscu dawnego basenu.

Do odwrotu z tego sympatycznego miejsca skłania nas kropiący deszcz. Przyjmujemy azymut samochód i jedziemy w poszukiwaniu miejsca, w którym można by coś zjeść. Jedziemy w kierunku tallińskiej wieży telewizyjnej, mając na uwadze, że w razie czego restaurację można znaleźć na szczycie tej poradzieckiej „perełki”.

Przejeżdżamy przez dzielnicę Pirita z portem jachtowym i ogrodem botanicznym. R. wyskakuje na chwilę przed ruinami XV-wiecznego klasztoru Św. Brygidy, gdzie cyka kilka zdjęć.

Ruiny klasztoru św. Brygidy, XV w.

Ruiny klasztoru św. Brygidy, XV w.

Ruiny klasztoru św. Brygidy, XV w.

Ruiny klasztoru św. Brygidy, XV w.

Restauracji po drodze nie wypatrujemy, więc decydujemy się przyjąć Plan B i wjechać po obiad na 22. piętro tallińskiej wieży telewizyjnej. Decyzja okazuje się niezwykle trafiona – jeżeli chodzi o gusta chłopców, ta atrakcja jest strzałem w dziesiątkę.

Wieża została odnowiona i ponownie oddana dla turystów zaledwie przed rokiem, więc jej wnętrza kryją mnóstwo multimedialnych atrakcji, które bardzo podobają się dzieciom. Chłopaki są zachwyceni już w poczekalni – wypróbowują instalację z czujnikiem ruchu odwzorowującym ruchy dłoni, która prezentuje inne wysokie budowle świata w porównaniu z tallińską „teletorn” (170/314 m).

Po wjechaniu na szczyt chłopcy wsiąkają w interaktywne ekrany (mające formę zwieszających się z sufitu kwiatów) przedstawiające „Estonian The Best”. Potem wypatrują szklany „świetlik” w podłodze, przez który można spojrzeć aż na sam dół – osobom z lękiem wysokości mogłoby się naprawdę zakręcić w głowie.

Na koniec śmieją się, że są przebrani za ogórki – przed wyjściem na zewnętrzny taras widokowy owijamy ich w dostępne dla zwiedzających zielone koce. Nam wszystko też się podoba – oczywiście największą przyjemność sprawia nam spojrzenie na aglomerację Tallina z góry, ale nowoczesny design wnętrza wieży też dostarcza miłych doznać estetycznych. Cała „teletorn” jest przykładem dobrego zagospodarowania turystycznego reliktu dawnych czasów.

Na górze jemy jeszcze smaczny (choć niewielki, a dość drogi) obiad w restauracji, podziwiając widok na talliński port i stare miasto z góry. W sumie nie żałujemy pieniędzy wydanych na bilety i uznajemy całą dzisiejszą wycieczkę za b. udaną.

Pod wieżą telewizyjną.

Pod wieżą telewizyjną.

Pod wieżą telewizyjną.

Pod wieżą telewizyjną.

A ja też jestem duży!.

A ja też jestem duży!.

I umiem skakać z wysoka!.

I umiem skakać z wysoka!.

Wieża telewizyjna - czekamy na wejście.

Wieża telewizyjna – czekamy na wejście.

Ale nie jest nudno.

Ale nie jest nudno.

Na górze same ciekawe rzeczy.

Na górze same ciekawe rzeczy.

Ładne kwiatki...

Ładne kwiatki…

Spojrzenie w 170-metrową przepaść...

Spojrzenie w 170-metrową przepaść…

Dwa ogórki podziwiają widoki...

Dwa ogórki podziwiają widoki…

Widok jest naprawdę rozległy, czasami widać Helsinki.

Widok jest naprawdę rozległy, czasami widać Helsinki.

Wzgórze Toompea i fragment Dolnego Miasta w Tallinnie.

Wzgórze Toompea i fragment Dolnego Miasta w Tallinnie.

Po południu zaczyna padać, więc udaje nam się tylko pójść z chłopcami na atrakcje w naszym Kallaste Talu – Tymo buja się na długiej linie zwieszonej z wysokiej gałęzi sosny, Sebuś skacze na trampolinie i ogląda króliczki. Wracamy już pod parasolami.

Po wyprawie. Król Szyszka na naszym tarasie.

Po wyprawie. Król Szyszka na naszym tarasie.

Estońskie pająki, Brrr!.

Estońskie pająki, Brrr!.

To lepsze niż najlepszy plac zabaw.

To lepsze niż najlepszy plac zabaw.

Wieczorem oglądamy film na tarasie, wokół zamglony wieczór i rechot żab. Jest przemiło.

Estonia, 2013.07

Wakacje w Estonii zapamiętamy bardzo miło. To idealny kraj dla wszystkich kochających kontakt z naturą. Szczególnie miłośnicy morza i lasów poczują się tu jak w raju, podobnie zresztą jak amatorzy dwóch kółek. Na drogach jest pusto, za oknem samochodu przesuwają się zielone pejzaże. Zabudowa nie jest gęsta, a jeżeli już spotyka się domy, to najczęściej są one drewniane (ta wszechobecna drewniana zabudowa jest zresztą jedną z tych rzeczy, które najbardziej nas zaskoczyły i na pewno zostaną nam w pamięci). Tradycyjna zabudowa i zamiłowanie Estończyków do drewna i spędzania czasu w bliskim kontakcie z przyrodą współistnieje z panującą tu wszędzie czystością i niemal powszechnym dostępem do Internetu – nawet w małej miejscowości są oznaczenia pokazujące darmowe strefy WiFi. O przeciętnej pogodzie trudno nam powiedzieć – my trafiliśmy na idealną – przez dwa tygodnie było bardzo ciepło, nawet upalnie, i bardzo słonecznie, a wysoka temperatura wody w Bałtyku sprawiła, że czuliśmy się jak w krajach południowych. Polecamy ten kraj dla wszystkich tych, którzy kochają ciszę, spokój i lasy ciągnące się aż po horyzont.

 

Widoki z wieży - Stare Miasto i wzgóze Toompea.

Część I – Tallinn i okolice

oraz Park Narodowy Lahemaa

 

Narwa. Estońska i rosyjska warownia przyglądają się sobie przez rzekę Narwę.

Część II – od Tallina przez Narwę do Tartu

oraz truskawkowe Viljandi

 

Piusa, jaskinie piaskowe.

Część III – Pärnu, Saaremaa i ciekawostki przyrodnicze

m.in.: Piusa – jaskinie piaskowe, Suur Munamagi i Park Narodowy Soomaa