Po powrocie z ferii ciągle nas kusiło, żeby gdzieś znowu pojechać… A że okazja zdarzyła nam się rewelacyjna, bo właśnie M. chwalebnie i z wyróżnieniem obroniła doktorat, a Babcia z Dziadkiem w ramach prezentu zaoferowali opiekę nad naszymi pociechami, to nie mogło się to skończyć inaczej!
24 lutego 2012, piątek
Cudownie: 7oC i mżawka
Warszawa–Owieczka (k. Starego Sącza); 12:15–21:15, 380 km
Droga niezbyt dobra i mocno zatłoczona, zwłaszcza w Warszawie, Radomiu, okolicy Kielc i Nowego Sącza, ale nam było cudnie we dwoje – pomimo dość długiego czasu jazdy nie byliśmy nawet jakoś tragicznie zmęczeni.
Słuchamy sobie świeżo zakupionej Muzyki Końca Lata „PKP Anielina” – dobra, pozytywna muzyka, chyba spodoba się też chłopcom!
Po drodze krótki postój na napojenie Peugeota paliwem i nas kawą, a potem dłuższy popas podczas którego…
Zwiedzamy Kielce
Na pierwszy rzut oka (podczas zwykłego przejazdu samochodem) miasto nie robi dobrego wrażenia (blokowiska, chaotyczna zabudowa), a dzisiejsza pogoda nie pomaga w dobrym odbiorze. Samo centrum jednak poprawia aktualnie swój wizerunek, sporo już jest odnowione, a dalsze prace trwają, więc z każdą chwilą coraz bardziej nam się tu podoba. Zatrzymujemy się na piętrowym parkingu (całkiem „europejskim”) w centrum, blisko rynku, od którego zaczynamy nasz spacer.
Oglądamy:
- Rynek z Urzędem Miasta i XVIII-wieczną Kamienicą Sołtyków
- Kielecki deptak – ul. Sienkiewicza
- Rzeźbę Przysięga miłości i Źródło Biruty wypływające spod Wzgórza Zamkowego
- Romantyczny Pałacyk Zielińskiego z połowy XIX w.
- Pałac Biskupów Krakowskich z XVII w. – siedzibę Muzeum Narodowego w Kielcach
- Bazylikę katedralną, również barokową, z XVII w. z oryginalną Tablicą Komisji Edukacji Narodowej z wzorcami miar, liter i podstawami katechizmu.
Zwieńczeniem spaceru i ukojeniem zgłodniałych żołądków jest pyszny i przeobfity obiad w restauracji Gildia (chyba najlepszej w Kielcach) mieszczącej się w Kamienicy Sołtyków.
Potem już droga bez postojów. Zatrzymujemy się w gospodarstwie agroturystycznym w miejscowości o wdzięcznej nazwie Owieczka.
25 lutego 2012, sobota
Rano pochmurno i 30C, ale im wyżej tym chłodniej i ładniej, w południe w górach piękne słoneczko i lekki mróz
Wyprawa na Radziejową: ok. 950 m. przewyższenia i 24 km dystansu, 8:40–18:30. Uff!
Widok na zachmurzone góry nie napawa nas optymizmem, ale ruszamy z zapałem i wkrótce pogoda poprawia się, a przed schroniskiem pojawia się już błękitne niebo! Do schroniska idziemy drogą dojazdową z Gabonia; to dobra trasa na zimę, ale dzisiaj jest bardzo oblodzona po roztopach i ponownym zamarznięciu.
W schronisku na Przehybie zaliczamy absolutnie wspaniałe naleśniki z borówkami (jagodami) i ruszamy dalej.
Droga na Radziejową i z powrotem w sumie bardzo przyjemna, chociaż dość długa i trochę góra-dół, ale dużo miejsc z widokami na Tatry rekompensuje wysiłek. Na szczycie zachwyca nas widok z wieży, chociaż wejście na jej oblodzone schodki dostarcza nam dzisiaj największej ilości adrenaliny…
Podczas powrotnej drogi jemy porządny obiad w schronisku (barszcz, żurek, bigos i… powtórka z naleśników – naprawdę przepyszne) i wraz z zachodem słońca ruszamy na dół. W sumie, pomimo ciemności, nie były nam potrzebne latarki, po drodze widzieliśmy „jak prąd szedł z Gabonia” (robotnicy naprawiali awarię, przez którą nie było prądu w schronisku).
Na widok parkingu z naszym samochodem aż podskakujemy z radości, bo poza słusznym dystansem i wysokością dzisiaj dała nam popalić bardzo śliska nawierzchnia drogi dojazdowej do schroniska i przepadający śnieg na szlaku na Radziejową (nie zliczę ile razy wpadaliśmy w niego do połowy uda…) W głowie jednak pozostaną zachwycające widoki i wspomnienie chyba najładniej położonego schroniska (poza tatrzańskimi oczywiście).
26 lutego 2012, niedziela
Chłodniej, cały dzień ok. 0oC, przelotny śnieg, a chwilami słońce
Owieczka – Warszawa; ok. 450 km, 11 godzin z postojami
Po smacznym śniadanku i szybkim spakowaniu (jak to dobrze mieć tak niewiele rzeczy ze sobą) ruszamy w długą. Jedzie się nam przemiło, bo bez pośpiechu i stresu (no… prawie), przy dźwiękach Muzyki Końca Lata oraz Czesia i Gaby.
A po drodze rozwijamy się turystycznie. Przystanki na naszej trasie to:
Nowy Sącz
Z samochodu oglądamy pozostałości zamku z czasów Kazimierza Wielkiego, a w centrum fascynujący ratusz (XIX) z Atlasami, Św. Kingą, orłami itp. oraz gotycką kolegiatę Św. Małgorzaty.
Bobowa
Szykujemy się na zwiedzanie pięknej synagogi, ale okazuje się, że na zewnątrz jest ona bardzo niepozorna, a żeby zwiedzić wnętrze, trzeba by dzwonić do kogoś (rano w niedzielę nie mamy sumienia…).
Oglądamy więc całkiem „zgrabny” cmentarny kamienny kościół z XV w., robimy zdjęcie koronczarce na fontannie (Bobowa słynie od lat z koronek klockowych), a potem jedziemy na cmentarz żydowski. Bobowski kirkut jest pięknie położony na wzgórzu z beskidzkim widokiem, do środka można dostać się dziurą w ogrodzeniu (a było to konieczne, żeby zrobić ładne ujęcia z macewami), tylko trzeba się liczyć z „bobowską klątwą”, jak ochrzciliśmy miejscowe błoto, a właściwie niesamowicie klejącą się do butów glinę, z którą walczyliśmy chyba z 10 minut przed powrotem do samochodu…
Zalipie
Czyli malowana wieś. Wiele sobie po niej obiecujemy, oczekując chyba czegoś w rodzaju skansenu, gdzie na niewielkiej przestrzeni zobaczymy blisko siebie wiele pięknie pomalowanych domostw.
Rzeczywistość jest trochę inna – domy są rozrzucone na dużej przestrzeni, do tego przemieszane nowe ze starymi, malowane i nie. Ale to wcale nie jest coś złego, bo dzięki temu widać, że to prawdziwa wieś, w której mieszkają ludzie i naprawdę tu żyją.
Same malowidła są rzeczywiście urokliwe, do tego w całej miejscowości utrzymane w spójnym stylu, widać też działania zmierzające do „uturstycznienia” miejscowości – jest wiele drogowskazów, a obok Domu Malarek jest nowiutki i spory plac zabaw!
Przeprawa promowa na Wiśle w Borusowej – Nowym Korczynie
O naiwności. Chcieć przeprawiać się promem w lutym…
Jedziemy tutaj z pewną nutką niepokoju, jak się okazuje – całkiem słusznie. Na miejscu zastajemy zakaz wjazdu i przewrócony przez zwały kry prom – widok wart nadłożenia paru kilometrów do mostu na Wiśle.
Przez to wszystko modyfikujemy nieco trasę i ruszamy w kierunku ostatniego punktu na dzisiejszej drodze przez Szydłów (gdzie zaskakuje nas widok kończących się prac przy renowacji średniowiecznych murów obronnych – ostatnio byliśmy tutaj z rocznym Tymusiem) i Góry Świętokrzyskie. Po drodze jeszcze zjadamy obiad w restauracji Baba Jaga k. Św. Katarzyny.
Wąchock
Zwiedzanie zaczynamy od obowiązkowego zdjęcia pomnika sołtysa z kołem, któremu to kołu wg dowcipu wąchocki sołtys zawdzięcza swoją nominację, po czym przechodzimy do głównego punktu programu – opactwa cystersów z XIII w.
Po pewnych kłopotach ze znalezieniem klasztoru docieramy na miejsce i oglądamy najpierw to, co widać z zewnątrz (a szczególnie oryginalny jest kościół „w paski” z dwóch kolorów piaskowca, wydobywanego w tutejszych okolicach). Po krótkim wahaniu decydujemy się też na zwiedzanie wnętrza; początkowo wydaje się, że nic z tego nie będzie, bo nie zauwamy nikogo przy furcie, po chwili jednak zajmuje się nami pani, która bardzo drobiazgowo prezentuje nam ekspozycję z okresu powstań i czasów Polski podziemnej, a potem wysłała nas samopas do pozostałych pomieszczeń.
Tam na szczęście przechwytuje nas pewien miły mnich i pokazuje dwie najpiękniejsze XIII-wieczne romańskie sale – refektarz i kapitularz ( ten drugi uważany jest za najpiękniejsze wnętrze romańskie w Polsce: naszym zdaniem zasłużenie!).
Po zwiedzeniu Wąchocka, chcąc nie chcąc, obieramy kierunek dom. Na ostatnim odcinku, niestety, potrącamy sarnę, ale wezwani policjanci dzwonią po weterynarza, więc mamy nadzieję, że zwierzątko przeżyje ten wypadek, albo przynajmniej nie będzie się męczyło…
Wypad trwał w sumie tylko jeden dzień na miejscu, ale był tak bogaty we wrażenia, że mamy poczucie, jak byśmy spędzili na randce z tydzień. Tak, wyjazdy spowalniają bieg czasu. Naprawdę!