Alpy Sztubajskie, dzień 6. Ranalt – Nürnberger Hütte – Sulzenauhütte – Ranalt

19 lipca 2017, środa

Przepiękny gorący dzień, ale około południa straszyły nas burzowe chmury i przelotnie popadało

Pętla z Ranalt przez Nürnberger Hütte i Sulzenauhütte

To jeden z najpiękniejszych szlaków, jakimi kiedykolwiek szliśmy! Piękne jezioro, wodospady, doliny, potoki, lodowce! Trudno wypuścić aparat z ręki. Ścieżka poprowadzona w jakiś taki przyjemny sposób, że ciągle mieliśmy wrażenie, że jesteśmy w naszych kochanych Tatrach, tylko wszystko dookoła jest jakieś takie większe ;-). Szlak nie jest trudny i jest dostępny praktycznie dla każdego, kto ma przyzwoitą kondycję (w razie czego można przejść tylko część trasy lub zanocować w schronisku), większej uwagi wymaga głównie zejście z przełęczy Niederl.

Ruszamy z parkingu opisanego jako Nürnberger Hütte. Po kilkunastu minutach dość stromego podejścia przez piękny las szlak dociera do drogi jezdnej. Widoki zarówno za nami, jak i przed nami rozszerzają się. Po prawej szumi potok, a naszym oczom ukazuje się szerokie i pokryte pięknymi łąkami dno doliny Langental.

Przechodzimy obok B’suchalm (gospodarstwo z gościńcem dla turystów, podobne spotkać można tutaj w niemal każdej dolinie i na każdej większej hali). Zaczynamy wspinać się nieco mozolnymi zakosami w coraz mocniej świecącym słońcu. Po dojściu na wysokość ok. 2000 m n.p.m. chwilę odpoczywamy na miłej ławeczce. Potem szlak staje się już mniej strony i w kolejne kilkadziesiąt minut doprowadza nas do schroniska.

Ruszamy z parkingu za przysiółkiem Ranalt.

Zaczynamy wędrówkę doliną Langental – rzut oka za siebie.

Szlak wiedzie najpierw dnem doliny wzdłuż potoku.

Po chwili dochodzimy do hali B’suchalm (1580 m n.p.m.).

Gospodarze gościńca B’suchalm zajmują się też hodowlą zwierząt.

Co szlak, to inne zwierzęta. Dziś spotykamy kozy.

Kozy zapuszczają się chętnie do wyższych pięter doliny.

Po niemal dwóch godzinach marszu wreszcie czas na odpoczynek.

Z progu doliny otwiera się szeroki widok na otaczające szczyty.

Na tarasie Nürnberger Hütte (2278 m n.p.m.) zatrzymujemy się na tradycyjnego radlerka. Postój trochę nam się przeciąga, bo bardzo niepokoją nas wypiętrzające się na północy chmury, zmierzające wyraźnie w naszą stronę. Po długich dywagacjach, co dalej robimy w tej sytuacji (planowaliśmy piękną ferratę Nürnberger Hütte), postanawiamy zaryzykować podejście na przełęcz, ale omijając ferratę, żeby mieć możliwość szybkiego odwrotu w razie nagłej zmiany warunków. Ferrata, chociaż należy do gatunku „przyschroniskowych”, jest atrakcyjna i była nam dzisiaj po drodze, ale cóż, czasami trzeba zachować rozsądek.

Tego nam było trzeba!

Ruszamy dalej – Nürnberger Hütte zostaje za nami.

Podejście na przełęcz Niederl (2629 m n.p.m.) jest dosyć wygodne i bardzo przypomina nam szlaki w Tatrach Wysokich, ułożone z dużych granitowych bloków. „Nasza” burza gdzieś sobie poszła, więc jesteśmy już spokojniejsi, ale na przełęczy okazuje się, że po drugiej stronie pogoda jest znacznie gorsza. Niebo całe zaciągnięte chmurami, z których to tu, to tam już pada… Szybko robimy więc zdjęcia i ruszamy w dół.

Schronisko Nürnberger zostaje coraz bardziej w dole.

Zbliżająca się do nas burza zniechęciła nas do przejścia ferraty Nürnberger Hütte.

Na przełęcz wprowadza wygodna ścieżka klucząca między blokami skalnymi.

Na przełęczy Niederl zauważamy, że deszcz nadciąga też z drugiej strony.

…więc czym prędzej uciekamy w stronę kotlinki Grünau.

Zejście z przełęczy na stronę zachodnią jest najbardziej eksponowanym miejscem na dzisiejszej trasie. Prowadzi jednak dość wygodnymi zakosami z zabezpieczeniem stalową liną, której można się przytrzymać. Osoby z małą odpornością na ekspozycję mogą mieć tutaj jednak trudności, zwłaszcza przy schodzeniu, ale obiektywnie problemów dużych nie ma.

Widoki po tej stronie przełęczy znacznie przewyższają nasze oczekiwania. Przez długi czas podziwiamy piękny lodowiec spływający spod szczytu Wilder Freigera, oraz leżące u jego stóp jezioro Grünausee, którego toń ma głęboką turkusową barwę. Niestety, kontemplowanie widoków nagle przerywa nam deszcz. Na szczęście nie pada długo i już po chwili wychodzi znowu słońce, a chmury w ciągu kilku minut gdzieś się rozpływają. Korzystamy z pogody i schodzimy nad sam brzeg jeziora Grünausee (trzeba nieco zboczyć ze szlaku), gdzie urządzamy sobie przemiły postój. Czujemy się jak nad jakąś laguną na włoskiej riwierze, do tego z widokiem na ośnieżone szczyty – no po prostu bajka!

Pięknie stąd prezentuje się Wilder Freiger.

Lodowiec Wilder Freiger to główny aktor tej sceny.

Ścieżka sprowadza w kierunku Grünausee.

Piękna dolina polodowcowa przywodzi nam na myśl naszą 'Piątkę’.

Przed nami widok na górskie otoczenie doliny Sulzenau.

Zbierało się na deszcz, zbierało, no i oczywiście zaczęło padać.

Turkusowa barwa stawu Grünausee.

Przy szlaku czai się jaszczurka.

Grünausee. Jest pięknie.

Nie możemy się oprzeć chęci urządzenia sobie tu krótkiego odpoczynku.

Trzeba ruszać dalej, ale nie oznacza to końca niesamowitych wrażeń. Przechodzimy po podręcznikowych wręcz ogładzeniach polodowcowych, oglądamy piękny potok wypływający wprost z lodowca. Można tutaj studiować poszczególne elementy rzeźby polodowcowej. Szlak jest poprowadzony po mistrzowsku. Przez dłuższy czas prowadzi sporym wałem morenowym, by po przeprawieniu się na drugi brzeg potoku znowu poprowadzić na piękny punkt widokowy (drogowskaz, trzeba odejść od szlaku kilkadziesiąt metrów – warto!), z którego widać zarówno przebyty przez nas odcinek drogi, jak i lodowiec Sulzenauferner oraz położone na wysokim progu skalnym.

Schodzimy w kierunku doliny Sulzenau.

Po drodze uwagę zwracają imponujące ogładzenia polodowcowe

Morena jak z podręcznika geografii.

Nią właśnie wiedzie nasz szlak.

Podziwiamy lodowiec Wilder Freiger.

Kozy dziś już były, teraz pora na owce!

Boczna ścieżka odbijająca od szlaku doprowadza do punktu widokowego na dolinę Sulzenau.

W górnym piętrze doliny przysiadło schronisko Sulzenau.

Przekraczamy lodowcowy potok Sulzenaubach.

Schronisko Sulzenau leży na wysokości 2191 m.

Stąd już szybciutko docieramy na taras schroniska Sulzenauhütte, gdzie zamawiamy „górskie jadło” i napitek dla członków Alpenverein. Dzisiaj na posiłek składa się kotlet, jajko sadzone i ziemniaki w śmietanowym sosie, a do tego pół litra kompotu. Nie jest to kuchnia wysokich lotów, ale dla głodnego turysty w sam raz!

Teraz już czeka nas tylko zejście do samochodu. W żadnym wypadku nie jest to jednak nudna męczarnia, jak to bywa z zejściami. Wybieramy nieco mniej wygodne, ale za to ciekawsze warianty zejścia, będące częścią Wilde Wasser Weg – sztubajskiej świetnej trasy edukacyjnej, pokazującej dziki górski potok, wodospady i prowadzącej aż pod lodowiec Sulzenauferner.

Szlak sprowadza zakosami na niższe piętro doliny, podchodząc pod sam Sulzenau Wasserfal. To niesamowite wrażenie być tak blisko tak wielkiego wodospadu (ten jeden z najwyższych wodospadów Alp Wschodnich ma aż 200 m wysokości!). Spadająca woda tworzy całkiem silny wiatr niosący pył wodny, w którym promienie słoneczne tworzą piękną tęczę! Cudo! Woda oblepia nas mgiełką, hałas uniemożliwia rozmowę.

Z zejścia w dolinę Sulzenau otwiera się bajkowy widok na potok Sulzenaubach.

Nasz szlak pokrywa się z 2. etapem Wilde Wasser Weg.

Wodospad Sulzenau spada z 200-metrowego progu doliny.

To jeden z najwyższych wodospadów w Alpach Wschodnich.

Piękna, soczysta hala na wysokości Sulzenaualm (1857 m n.p.m.).

Po obejrzeniu wodospadu pokonujemy płaską jak stół halę Sulzenaualm, po której wiją się odnogi potoku. Po chwili znowu zaczynamy ostre zejście, już ostatnie na dzisiaj. Szlak sprowadzający nas na kolejne trzy punkty widokowe na kolejny wodospad miejscami prowadzi po specyficznych drewnianych pomostach przypominających drabiny lub drewniane tory kolejowe.

Widok na Grawa Wasserfal jest niesamowity. Woda spada znowu z prawie 200-metrowego progu, a dodatkowo to najszerszy wodospad Alp Wschodnich – mierzy ok. 85 m szerokości! Wodny pył znowu tworzy piękne tęcze. Po dotarciu na dolny drewniany taras widokowy przechodzimy po mostku na drugi brzeg potoku spływającego z wodospadu.

Sulzenaualm (1857 m n.p.m.)

Można zerknąć z góry na Mutterbergtal.

A to kolejna atrakcja – wodospad Grawa.

Wodospad zasilają położone wyżej lodowce.

Człowiek jest przy nim taki malutki!

Wododpad Grawa to jeden z największych wodospadów w Alpach – ma 85 m szerokości.

Ostatnie 2,5 km idziemy wzdłuż imponującego potoku najpierw szlakiem Wilde Wasser Weg, a ostatnie kilkaset metrów pokonujemy poboczem drogi. Dotarliśmy do naszego samochodu – hurra!

Końcowy odcinek naszej trasy to 1. etap Wilder Wasser Weg.

Plan na dzisiaj mocno ewoluował. Zaczęło się od chęci przejścia ferraty Nürnberger Hütte. Potem doczytaliśmy, że zamiast wracać tą samą drogą, można zrobić pętlę obok jeziora i wodospadu, więc koncepcja została rozszerzona, a ostateczny efekt wypadł jak powyżej, czyli bez ferraty, ale za to z jakimi widokami, z jakimi atrakcjami! Dla takich miejsc i takich szlaków kocha się góry!

Trasa w liczbach:
Niespełna 11 godzin, ok. 18 km, przewyższenie po ok. 1500 m w górę i w dół

Jeden z najpiękniejszych szlaków, jakimi szliśmy.

Alpy Sztubajskie, dzień 4. Ilmspitze – najpiękniejsza ferrrata Austrii?

17 lipca 2017, poniedziałek

Piękny dzień, przed wieczorem chmurzy się, ale bez opadów, do 24 st.

Ferrata Ilmspitze – najpiękniejsza ferrata Austrii?

Długo zastanawialiśmy się jaką trasę wybrać na dzisiaj. Największym problemem okazałą się… pogoda! A dlaczego? Bo ładna i pewna, więc trzeba ten dzień wykorzystać jak najlepiej. A z drugiej strony pewnie dzisiaj będziemy mieli kryzys kondycyjny… No i co tu wybrać?

Ferrata Ilmspitze

Rano zjeżdżamy kilka kilometrów do centrum Neustift pod kolejkę Panoramabahn Elfer. Parking niby spory, ale już w znacznym stopniu zajęty. Kolejka gondolowa wywozi nas (w ramach naszej Stubai Card bezłatnie) na wysokość ok. 1800 m n.p.m.

Nie tracąc czasu, odnajdujemy odpowiedni kierunek i o 9:30 ruszamy w stronę doliny Pinnistal. Mijamy łąkę, z której startują paralotniarze, i oryginalną platformę widokową. Po podejściu kilkudziesięciu metrów w górę zaczynamy bardzo przyjemne zejście na halę Pinnisalm. Przyjemnie wytrasowana ścieżka trawersuje zbocza Elferspitze, stopniowo obniżając się na dno doliny. Przed nami piękne alpejskie widoki na wschodnie otoczenie doliny z imponującym Kirchdachspitze. Ach, byłby to piękny spacer z dziećmi!

Kolejka Panoramabahn Elfer wwozi nas na wysokość 1790 m.

Neustift im Stubaital zostaje w dole – wrócimy tu dopiero wieczorem.

Hale przy górnej stacji kolejki to ulubione miejsce startu paralotniarzy.

Mijamy punkt widokowy i idziemy na południe.

Zejście w dolinę Pinnistal to prawdziwa przyjemność.

Ścieżka wije się wśród soczystej zieleni w prawdziwie alpejskich widoków.

Szlak sprowadza w dolinę w okolicy schroniska Pinnisalm.

Po niespełna 40 minutach docieramy na halę Pinnisalm (1560 m n.p.m.). Wybierając wjazd kolejką, a następnie zejście do doliny, oszczędziliśmy sobie 600 m wysokości i około dwie godziny podejścia, które czekałoby nas, gdybyśmy zaczęli dzisiejszą wycieczkę z przysiółka Neder. Do tego miejsca można też dostać się minibusem Pinnisshuttle, który zawozi turystów aż do ostatniej hali w dolinie – Karalm. To jednak spory koszt (13 euro/osoba), a wjazd kolejką „załatwiamy” w ramach Stubai Card.

Dnem doliny prowadzi kamienista, wygodna droga, którą sprawnie zaczynamy zdobywać wysokość. Po pół godziny meldujemy się na hali Karalm (ok. 1750 m n.p.m.). Tu jest ostatni gościniec, w którym można się posilić i odpocząć. Podobny był na Pinnisalm (i jeszcze jeden niżej, na Issenangeralm, miniemy go dopiero w drodze powrotnej). Oboje zgadzamy się, że w tej okolicy są bardzo przyjemne, łatwo dostępne szlaki dla rodzin z dziećmi. Można na przykład zrobić sobie bardzo przyjemną kilkugodzinną pętlę spod górnej stacji kolejki do Elferhütte, dalej przez Panoramaweg zejść na halę Karalm, a potem po zejściu na halę Pinnisalm wejść z powrotem do górnej stacji kolejki ścieżką, którą my schodziliśmy w dolinę.

My teraz nie korzystamy z oferty bacówek – dłuższy postój planujemy dopiero w schronisku na przełęczy Pinnisjoch. Ścieżka wprowadza na przełęcz wyjątkowo wygodnymi zakosami – nawet specjalnie nie czuje się tu zdobywania wysokości. Zachwycamy się alpejskimi kwiatkami – co najmniej kilka gatunków nie przypomina naszych tatrzańskich roślin, więc nie możemy się oprzeć pokusie robienia zdjęć. Szczególnie ładne są „takie różowe” (potem sprawdzamy ich nazwę – różaneczniki alpejskie) – tworzą całe barwne połacie na pograniczu hal i kosodrzewiny – piękne!

Ruszamy w górę doliny Pinnistal.

Po chwili mijamy schronisko Karalm (1747 m n.p.m.).

Za schroniskiem ścieżka zaczyna piąć się zakosami na przełęcz.

Podziwiamy różaneczniki alpejskie.

Nazw niektórych kwiatów nawet nie znamy

…ale i tak są piękne!

Wygodnie poprowadzone zakosy wprowadzają na wysokość 2370 m.

W pewnym momencie na naszej drodze staje urocza ławeczka – chyba czeka specjalnie na nas! Nie możemy się oprzeć i robimy sobie krótki odpoczynek na uzupełnienie kalorii. Idziemy już prawie dwie godziny i dochodzimy do poziomu 2000 m – należy nam się!

Przez pewien czas szlak ma mniejsze nachylenie i prowadzi pięknymi halami. Ich uroki doceniły też alpejskie krowy, które postanowiły nie wpuścić nas do swojego królestwa. Na szczęście po spojrzeniu im głęboko w oczy dały obejść się bokiem:) Tutejsze krowy są wyjątkowo czyste i… ładne – nadają się wprost do reklamy wiadomej czekolady ;-).

Oj, chyba nie przejdziemy dalej…

Tutejsze hale są intensywnie wypasane.

Krowy pięknie komponują się z alpejskim krajobrazem.

Przed nami jeszcze ostatnia porcja zakosów i po niespełna trzech godzinach meldujemy się na przełęczy Pinnisjoch (2370 m n.p.m.). Tuż za nią skrywa się urocze schronisko Innsbrucker Hütte. Zasiadamy na słonecznym tarasie z pięknym widokiem na otoczenie doliny Gschnitztal i zamawiamy po radlerku, a do tego Apfelstrudel i ciasto morelowe – pycha!

Przed nami przełęcz Pinnisjoch.

Stąd już tylko krok do bardzo przyjemnego schroniska Insbrucker Hütte (2370 m).

Przełęcz Pinnisjoch to popularne miejsce odpoczynku.

Widok na południowe otoczenie doliny Gschnitzal.

Na zachodzie majaczy dumnie Habicht (3277 m n.p.m.).

O 13:00 pokrzepieni ruszamy dalej. Spoglądamy z przełęczy, że do naszego Ilmspitze jest całkiem niedaleko. Jaka tam godzina podejścia do ferraty, eee, przesada – myślimy. Szlak jest bardzo przyjemny – ścieżka wchodzi pomiędzy dolomitowe skały, prowadzi głównie po prawej (wschodniej) stronie grani to podchodząc trochę, to opadając. Po ok. 20 minutach zaczynają się ubezpieczenia, zakładamy więc sprzęt, jak każą, chociaż trudności nie trwają długo. Po 40 minutach widzimy w oddali drogowskazy w dwie strony – aaa, to pewnie to rozejście się dróg wejściowej i zejściowej na nasz szczyt – mówimy sobie… Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że to dopiero odejście szlaku na szczyt Kalkwand, a przed nami jeszcze prawie pół godziny drogi pod Ilmspitze. Szlak jest jednak przyjemny – prowadzi widokowym grzbietem przez kopulaste wzniesienia aż do podnóża Ilmspitze. Dojście to jednak faktycznie bita godzina, nie chce być inaczej… Patrzymy na zegarki – oj, wcześnie w domu to my dziś nie będziemy.

My ruszamy na wschód, w kierunku szczytu Kalkwand.

Wchodzimy w dolomitowy park skalny.

Dolina Pinnistal została daleko w dole.

Nasza ścieżka trawersuje stoki Kalkwanda (2564 m n.p.m.).

Dolomitowe wychodnie skalne mają bajkowe kształty.

Rzut oka za siebie – jaki piękny mamy dziś szlak!

Przed nami widać już nasz cel – szczyt Ilmspitze (2692 m n.p.m.).

Na szczyt Ilmspitze prowadzi piękna, dość wymagająca ferrata.

Ze dawnego schronu, który kiedyś stał przy początku ferraty, została już tylko kupa desek. Zadziwia nas brak ludzi – od przełęczy nie spotkaliśmy nikogo, teraz na ferracie przed nami jedna dziewczyna znika po chwili w skałach. Teraz kolej na nas. Hmm, początek ferraty nie zachęca –  tak jakoś jest pionowo i odpychająco, i nie wiadomo gdzie nogę postawić – tu są najtrudniejsze miejsca, wyceniane w miejscowej broszurce na C/D. Jak na nasz gust na pierwszym (ale krótkim) odcinku D jak się patrzy. Zastanawiamy się, czy iść wyżej, bo dużą ilością czasu to my dzisiaj nie dysponujemy. Szkoda nam jednak nie wejść na szczyt, skoro weszliśmy aż tutaj, M. udało wgramolić się jakoś na pierwszy pionowy próg; męska decyzja, idziemy!  Dalej, zgodnie z opisem ferraty w przewodniku, trudności z każdym krokiem maleją i droga robi się naprawdę ciekawa i w miarę wygodna. Można mieć uwagi do słabego naciągnięcia liny, ale kto by tam czepiał się szczegółów.

Początek ferraty do łatwych nie należy.

Jak już tu weszliśmy, nie ma odwrotu – droga zejściowa jest dużo łatwiejsza.

Przełęcz zostaje coraz bardziej w dole.

Dzielnie wspinamy się coraz wyżej.

Odwracamy się do tyłu i odnajdujemy szlak, którym przyszliśmy.

Wyżej teren staje się łatwiejszy.

Rzut oka na piękny Elferspitze.

Gdzie by tu dalej?:)

Piękny powietrzny trawers.

Jedna z głównych atrakcji ferraty – duży krok nad głęboką szczeliną.

Jak człowiek zerka w dół, w głowie może się zakręcić.

A nad tymi czeluściami piekielnymi musimy zrobić krok!.

Pod szczytem spotkamy jeszcze mroczny komin z zaklinowanym blikiem skalnym.

R. wdrapuje się na szczyt. Już prawie, prawie!

Po drodze atrakcji co nie miara, a trudności nie wychodzą poza dobre C. Sporo prawie pionowych ścian, fajny krok nad głęboką rozpadliną (dreszczyk emocji gwarantowany!), ciemny kominek z zaklinowanym nad głowami głazem… Ostatni odcinek granią przed szczytem i nareszcie – jesteśmy na Ilmspitze (2692 m n.p.m.)! Po krótkiej ocenie pogody decydujemy się odpocząć nieco niżej, bo zbierające się na horyzoncie chmury świadczą o tym, że w ciągu kilkunastu minut może nadciągnąć burza. Schodzimy kilkadziesiąt metrów tą samą drogą, a potem za strzałką z napisem „ABSTEIG” skręcamy na wschód (schodząc – w lewo) i tutaj dopiero rozsiadamy się na zasłużony odpoczynek. Pijemy cudowną herbatkę i wcinamy kanapki. Kłębiące się chmury nie pozwalają nam się zrelaksować – ruszamy dalej – odpoczniemy w schronisku.

Na szczycie Ilmspitze (2692 m n.p.m.).

Widok z Ilmspitze na północny wschód.

…i na zachód, w stronę Habichta.

To wszystko w oprawie pięknych dolomitowych skałek.

Na postój pozwalamy sobie dopiero w łatwiejszym terenie.

Zejście początkowo jest całkiem przyjemne – trochę drabinek, trawersy malowniczymi półkami skalnymi. Przypomina nam się ferrata Ivano Dibona w masywie Cristallo z zeszłego roku. Dalej jednak robi się mniej przyjemnie – zaczynają się uciążliwe piargi, dużą część trasy stanowi bardzo niewygodne i niezbyt bezpieczne zejście żlebem wypełnionym kruchym materiałem skalnym. Do tego ciągle słyszymy niepokojący hałas spadających kamieni. Dopiero po dłuższej chwili dowiadujemy się, co jest źródłem tych obsunięć – to duże stado kozic! Na szczęście teraz są już poniżej nas, więc możemy odetchnąć z ulgą – nie strącą na nas kamieni.

W pewnym momencie przekraczamy źleb, zsuwając się z asekuracją kilkudziesięciometrowej liny. Dalej już prawym brzegiem żlebu po piargach, ale wzdłuż skał. Znowu jak w Dolomitach. Dopiero po ponad godzinie dostrzegamy przed nami w dole ścieżkę wyprowadzającą z powrotem do początku ferraty. A tu znowu niespodzianka – nasze znajome kozice znowu są nad nami i zrzucają sporo kamieni na naszą ścieżkę. Próbujemy je przepędzić krzykiem, ale mają nas w…. Cóż nam pozostaje – po zrobieniu kilku zdjęć (niestety kozice zlewają się ze skalnym tłem) i sprawdzeniu kasków ruszmy naprzód. Na szczęście kozice jakby nam się przyglądały i na te kilkanaście sekund zastygły w bezruchu i nie zrzuciły nam nic na głowę :-). Nie mieliśmy dotąd pojęcia, że taki piękny kierdel kozic (było ich ponad dwadzieścia sztuk) może stanowić tak duże niebezpieczeństwo w górach!

Zejście z Ilmspitze prowadzi inną, łatwiejszą drogą.

Trawersujemy pięknymi półkami skalnymi.

Czujemy się jak w Dolomitach.

Pokonanie stromej ściany ułatwia szereg klamer.

Ścieżka sprowadza do gigantycznego żlebu. To niezbyt przyjemny odcinek.

Rzut oka do góry – stamtąd zeszliśmy!

Teraz przed nami już tylko bezpieczna droga powrotna. Zmęczeni, gramolimy się ścieżką z powrotem do punktu startu ferraty (droga zejściowa sprowadza żlebem ponad 100 m niżej niż punkt wyjścia). Zbliża się już 18:00, więc każdy krok w górę po całym dniu wędrówki zaczyna być bolesny. Droga dojściowa, tak przyjemna kilka godzin temu, teraz męczy i dłuży się. Szczególnie podejścia, a jest ich kilka, dają się nam we znaki. Goni nas jednak groźba deszczu i burzy.

Kończymy herbatę z jednego termosu, zostawiając drugi „na czarną godzinę”. W pośpiechu kubek z termosu zalicza upadek w przepaść. No trudno, mówimy sobie. Po chwili jednak kilkadziesiąt metrów niżej czeka na nas jakby nigdy nic na naszej ścieżce – ale zaliczył przygodę! Będzie miał co opowiadać „przy herbacie”;-). O 18:30 z niekłamaną radością witamy znajome schronisko i zasiadamy w cieplutkiej jadalni.

Przed nami przyjemna ścieżka, choć trzeba uważać na spadające kamienie!

Mimo zmęczenia nie pozostajemy obojętni na uroki szlaku.

I wreszcie upragniony widok – Insbrucker Hütte i OBIAD!

Atmosfera w Innsbrucker Hütte jest naprawdę schroniskowa (w dobrym tego słowa znaczeniu) – jadalnia przytulna, jest gitara i akordeon, gry dla dorosłych i dzieci. Chciałoby się tu zamieszkać. Dzisiaj jednak nie jesteśmy do tego przygotowani. Szybko zjadamy bardzo dobre spaghetti, popijamy piwem, herbatą i (podejrzanie kakaowym) cappuccino, i o 19:20 ruszamy na dół.

Przed nami – bagatela – 1400 m wysokości zo zgubienia i ok. 11 km zejścia. Na szczęście ścieżka jest wygodna i bezpieczna. Pogoda się nieco poprawiła, więc spokojnie schodzimy znanymi wygodnymi zakosami i dalej drogą dnem doliny Pinnisalm. Przed 21:00 robimy krótki postój, wypijając resztę herbaty („czarna godzina” nadeszła!) i lecimy dalej. Szlak na chwilę zbacza pomiędzy zabudowania i przez chwilę prowadzi leśną ścieżką, co trochę nas niepokoi, bo robi się już prawie zupełnie ciemno, czołówki co prawda w plecaku czekają w gotowości, ale i tak to żadna przyjemność. Po chwili na szczęście wracamy do znanej szerokiej drogi, która w zapadającym zmroku jest znacznie pewniejsza.

Zadziwia nas spore nachylenie drogi, utrzymujące się aż do samego wylotu doliny, wyraźnie większe niż w jej wyższej części, ale cóż – gdzieś trzeba zgubić te 1400 m przewyższenia! Tylko nasze nogi nie chcą tego zrozumieć. Przed 22:00 meldujemy się u wylotu doliny w Neder i skręcamy zgodnie z drogowskazem na Neustift. Droga ku naszemu (i naszych nóg) niezadowoleniu znowu pnie się trochę w górę, ale potem już sprowadza do centrum Neustift. Ostatnie kilkadziesiąt metrów to zakosy po łące sprowadzające za drogowskazem do mostku na rzece i prosto pod dolną stację kolejki, gdzie czeka nasza bryka. Udało się!!! Znowu będzie co wspominać!

Znajoma przełęcz Pinnisjoch. Zaczynamy schodzić mocno wieczorową porą.

Po prawej uśmiecha się do nas Ilmspitze – tutaj dziś byliśmy!

Przy schronisku Karalm spotykamy takie słodziaki!

Gigantyczna, pęknięta na pół wanta za schroniskiem Pinnisalm.

Neustift witamy już późnym wieczorem.

Dzisiejsza nasza trasa to właściwie materiał na dwie wycieczki. Dojście do schroniska Innsbrucker Hütte na przykład z okolic górnej stacji kolejki Panoramabahn Elfer to świetna propozycja na rodzinny górski spacer. A przejście ferraty na Ilmspitze to osobna spora wycieczka ze schroniska (zajęła nam ponad 5 godzin). Zadziwiło nas to, że w tej części trasy spotkaliśmy tylko jedną osobę – przed nami na ferracie i jeszcze z daleka widzieliśmy jedną osobę na szczycie Ilmspitze. Podczas podejścia spotkaliśmy kilkanaście osób, a podczas zejścia minęliśmy kilka w górnej części zakosów.

W naszej pamięci grań z Kalkwand i Ilmspitze pozostanie jako jeden z najładniejszych szlaków, przypominający nam bardzo zeszłoroczne szlaki w Dolomitach. Wapienne, miejscami równie białe i kruche skały, piękne formacje skalne, emocjonująca ferrata – mimo zmęczenia po stokroć było warto!

Nasza dzisiejsza trasa – piękna, ale wymagająca

Dzisiejsza trasa w liczbach:
13 godzin, 25 km, przewyższenie ok. 1600 m w górę i 2400 m w dół

Dolomity, dzień 9. Ferraty Sentiero Nico Gusella i del Velo w masywie Pale di San Martino.

27 sierpnia 2016, sobota

Znowu pięknie, z popołudniowymi obłoczkami

Ferraty Sentiero Nico Gusella i del Velo w masywie Pale di San Martino

Dzisiaj cudowna trasa na ukoronowanie pobytu w Dolomitach. Długi dojazd (półtorej godziny z Sottogudy) zmusza nas do zwleczenia się z łóżek jeszcze po ciemku, żeby skoro świt ruszyć do miejscowości San Martino di Castrozza. Na darmowym parkingu pod kolejką meldujemy się tuż po 8:30. Gondolkami, a następnie kolejką linową pokonujemy łącznie prawie 1200 m przewyższenia i lądujemy na zboczu Rosetty tuż po 9:00. Nie jest źle.

Dwuetapowa kolejka linowa wwozi pod szczyt La Rosetta.

Dwuetapowa kolejka linowa wwozi pod szczyt La Rosetta.

Na górze wita nas po prostu inny świat. Nie dość, że jest dużo cieplej niż na parkingu, to przede wszystkim widok przed nami jakby z księżyca albo z innej planety. Pod naszymi stopami rozciąga się polodowcowy krajobraz płaskowyżu Altipiano, a za nim niekończące się morze szczytów. Po prostu coś niesamowitego.

''Księżycowy'' płaskowyż pod La Rosettą.

”Księżycowy” płaskowyż pod La Rosettą.

Pod La Rosettą witają nas towarzyskie kozy górskie.

Pod La Rosettą witają nas towarzyskie kozy górskie.

Nie podchodzimy na szczyt La Rosetta, na którego zbocze dociera kolejka, bo nie chcemy potem się spieszyć z przejściem obu ferrat, ale stamtąd podobno widok jest jeszcze piękniejszy. Idziemy od razu w kierunku schroniska Rosetta, robimy tam kolejne zdjęcia i skręcamy w prawo w kierunku przełęczy Passo di Ball.

Na wysokości 2681 m znajduje się schronisko Rosetta.

Na wysokości 2681 m znajduje się schronisko Rosetta.

Ruszamy w stronę przełęczy Passo di Ball.

Ruszamy w stronę przełęczy Passo di Ball.

Idziemy rzadko spotykanym w Dolomitach szlakiem. Zazwyczaj jedzie się na piargach, a tu dziś jak paniska wędrujemy w dół bardzo wygodnymi zakosami! Ścieżka-autostrada sprowadza nas w okolice wierzchołka Col delle Fede. Ten wygodny szlak zbudowano wielkim nakładem sił ponad sto lat temu jako realizację pomysłu barona von Lessera, który chciał… konno wjeżdżać na płaskowyż, żeby polować sobie na kozice!

Najpierw wygodnie, zakosami końskiej ścieżki barona von Lessera.

Najpierw wygodnie, zakosami końskiej ścieżki barona von Lessera.

Dalej podchodzimy nieco eksponowaną ścieżką na Passo di Ball. Trasa miejscami jest ubezpieczona. Doskonale nadaje się na tym odcinku do nauki chodzenia po ferratach dla starszych dzieci.

Przed nami przełęcz Passo di Ball - tam zmierzamy.

Przed nami przełęcz Passo di Ball – tam zmierzamy.

Węzeł szlaków na przełęczy Passo di Ball.

Węzeł szlaków na przełęczy Passo di Ball.

Rzucamy okiem w stronę ścieżki, którą przyszliśmy W tle Rosetta.

Rzucamy okiem w stronę ścieżki, którą przyszliśmy W tle Rosetta.

Ferrata Nico Gusella

Na przełęczy Passo di Ball robimy postój, przepuszczając idącą z naprzeciwka grupę ze Słowenii. W końcu ruszamy w górę na ferratę Nico Gusella (cała nasze dzisiejsza trasa jest doskonale opisana w serwisie wdolomitach.pl; można znaleźć tu mnóstwo cennych wskazówek orientacyjnych). Początkowo podchodzimy typowym szlakiem po piargach, a następnie, skręcając lekko w lewo, docieramy do początku ubezpieczeń.

Z przełęczy Passo di Ball do Forcella Stephen, najpierw piarżystą ścieżką.

Z przełęczy Passo di Ball do Forcella Stephen, najpierw piarżystą ścieżką.

Po skałach, miejscami stromo pniemy się w kierunku Forcella Stephen. Momentami trzeba się trochę pogimnastykować, ale ogólnie podejście daje nam się we znaki głównie z powodu palącego słońca, a nie z racji kłopotów technicznych. Ostatnie metry podejścia na przełęcz prowadzą już bez ubezpieczeń przez górną część żlebu zasypanego grubszymi i mniejszymi kamieniami.

Potem zaczyna się właściwa część ferraty Sentiero Nico Gusella.

Potem zaczyna się właściwa część ferraty Sentiero Nico Gusella.

Za nami piękne dolomitowe otoczenie.

Za nami piękne dolomitowe otoczenie.

Najtrudniejsze miejsca na ferracie Nico Gusella są przed przełęczą Stephen.

Najtrudniejsze miejsca na ferracie Nico Gusella są przed przełęczą Stephen.

Przełęcz Passo di Ball zostaje w tyle.

Przełęcz Passo di Ball zostaje w tyle.

Z przełęczy Forcella Stephen można zrobić sobie kilkudziesięciominutową wycieczkę na Cima di Val di Roda. Podobno jest stamtąd przepiękny widok. My znowu z powodu czekającej nas dzisiaj jeszcze wielogodzinnej wędrówki rezygnujemy z tej przyjemności. Dodatkowo zniechęcają nas gromadzące się pod szczytami chmury, które i tak zasłoniłyby znaczną część widoków. Przyjdziemy tu następnym razem. Słowo! Jemy więc spokojnie kanapki i ruszamy dalej.

Kolejną godzinę spędzamy na nużącym powolnym obniżaniu się, trawersując, przeważnie bez zabezpieczeń, dość mocno nachylone zbocze. Widoków nie mamy, bo chwilowo zasłaniają je chmury. Zadziwiamy się bardzo wyraźnymi zjawiskami krasowymi. Dzięki porom i żłobkom krasowym o wiele łatwiej znaleźć podparcie dla nóg i rąk. Ten odcinek tylko miejscami jest ubezpieczony, nie zawsze tam, gdzie to by się faktycznie przydało, jednak przy suchej skale nie ma problemów.

Za przełęczą Stephen idziemy stromymi upłazami, ścieżka nie jest tu ubezpieczona.

Za przełęczą Stephen idziemy stromymi upłazami, ścieżka nie jest tu ubezpieczona.

Potem ubezpieczenia znów się pojawiają.

Potem ubezpieczenia znów się pojawiają.

Docieramy na sympatyczną przełączkę, skąd po raz pierwszy widzimy chyba najsłynniejszy duet Dolomitów – turnie Sass Maor oraz Cima della Madonna. Widok na te dwa szczyty będzie nam dzisiaj towarzyszyć bardzo długo. Widok z przełączki jest w ogóle bardzo piękny i zdecydowanie rozleglejszy niż z przełęczy Porton czy Passo di Ball.

Widać już dalszy przebieg szlaku do Przełęczy Porton.

Widać już dalszy przebieg szlaku do Przełęczy Porton.

Szanowni Państwo, w rolach głównych Sass Maor i Cima della Madonna.

Szanowni Państwo, w rolach głównych Sass Maor i Cima della Madonna.

Niestety, czas ruszać dalej. Teraz przed nami długi, ale wygodny trawers prowadzący w dół w okolice przełęczy Porton. Szlakowskaz znajduje się poniżej głębokiego wcięcia przełęczy, ale my wdrapujemy się też na przełęcz, żeby zajrzeć na początek ferraty Porton.

Z przełęczy Porton widać początek trudnej ferraty del Porton.

Z przełęczy Porton widać początek trudnej ferraty del Porton.

Spotykamy znajomą grupę ze Słowenii – właśnie skończyli przechodzić tę ferratę. My dzisiaj już tędy nie pójdziemy, ale kiedyś… – ach, jak miło snuć plany na przyszłość;-)

Po minięciu przełęczy Porton dalej podążamy w kierunku gwiazd dzisiejszego dnia – Sass Maor i Cima della Madonna.

Z przełęczy Porton ruszamy w kierunku schroniska Velo della Madonna.

Z przełęczy Porton ruszamy w kierunku schroniska Velo della Madonna.

Rzut oka za siebie - przełęcz Porton to to 'U' na środku po prawej.

Rzut oka za siebie – przełęcz Porton to to 'U’ na środku po prawej.

Ferrata del Velo

Trochę obawialiśmy się zejścia przez „welon Madonny”, opisywanego w różnych miejscach jako bardzo eksponowane i wymagające odporności psychicznej. Kiedy docieramy do właściwej części ferraty del Velo, okazuje się, że nie taki diabeł straszny. Zejście faktycznie jest eksponowane i prowadzi prawie pionowo w dół, ale wymagania techniczne nie są tu przesadnie duże. Dla nas (subiektywnie) zarówno ekspozycja, jak i trudności były większe na ferracie prowadzącej granią zachodnią na Marmoladę, szczególnie przy pokonywaniu jej w dół w drodze powrotnej.

Ferrata del Velo słynie z dużej ekspozycji.

Ferrata del Velo słynie z dużej ekspozycji.

Najwięcej problemu mogą sprawić odcinki biegnące pionowo w dół.

Najwięcej problemu mogą sprawić odcinki biegnące pionowo w dół.

Przejście nie sprawiło nam problemów, dopiero rzut oka na turnię, którą zeszliśmy, robi wrażenie.

Przejście nie sprawiło nam problemów, dopiero rzut oka na turnię, którą zeszliśmy, robi wrażenie.

Ostatnie fragmenty ferraty del Velo.

Ostatnie fragmenty ferraty del Velo.

W dole San Martino di Castrozza - z tej miejscowości rozpoczynaliśmy wycieczkę.

W dole San Martino di Castrozza – z tej miejscowości rozpoczynaliśmy wycieczkę.

Najbardziej efektownie nasze zejście prezentuje się z oddali – welon Madonny rzeczywiście opada bardzo stromo w dół. Możliwe, że na nasze odczucia wpłynął niedawny remont ferraty – wydaje się, że niedawno zamontowano tu nowe stopnie, które pewnie są wygodniejsze od umieszczonych tu wcześniej kotew. Dodatkowo wyremontowana została też w tej okolicy ferrata Vecchia, która jest opisywana u Tkaczyka jako zniszczona i zamknięta – teraz widzimy normalne drogowskazy prowadzące na nią i turystów kierujących się w jej stronę.

Mocno zmęczeni i pełni wrażeń z dzisiejszej trasy docieramy do schroniska Velo della Madonna, czyli schroniska Welon Madonny. Wewnątrz spędzamy bardzo miłe trzy kwadranse. Pani z obsługi jest bardzo sympatyczna, kluchy przepyszne, a piwo świetnie gasi pragnienie. Na koniec włoskie espresso i czas ruszać dalej!

Schronisko Velo della Madonna.

Schronisko Velo della Madonna.

Urwiska słynnej Cima della Madonna w okolicach schroniska Velo.

Urwiska słynnej Cima della Madonna w okolicach schroniska Velo.

Zejście do San Martino

Do zejścia wybieramy nieco dłuższy, ale bardziej widokowy wariant szlakiem trawersującym zbocza w kierunku San Martino. Najpierw kilkaset metrów schodzimy nużącymi zakosami szlaku 713, aby skręcić w prawo na szlak 721. Długo trawersujemy zbocza szczytów, w okolicy których dzisiaj przechodziliśmy. Szlak prowadzi w okolicy górnej granicy lasu, a później sprowadza coraz niżej. Na koniec idziemy leśnymi drogami. Koniecznie trzeba mieć przy sobie mapę, bo bez niej można zejść za wcześnie i trzeba byłoby wtedy podchodzić na parking z centrum San Martino. Nam udało się wyjść tuż przy dolnej stacji gondolek.

W San Martino żegnają nas dzisiejsze szczyty, pięknie podświetlone promieniami zachodzącego słońca. Masyw Pale di San Martino wywarł na nas duże wrażenie – na pewno jeszcze tu kiedyś wrócimy! W grupie Pale można zaplanować zarówno ambitne trasy z przejściami ferratowymi, jak i rodzinne wędrówki przez przełęcze i schroniska. A wszystko to w oprawie przepięknych i różnorodnych widoków. Księżycowy płaskowyż, a zaraz obok strzeliste granie i turnie. Nie można przejść obok tego miejsca obojętnie.

Szlak sprowadzający do San Martino di Castrozza.

Szlak sprowadzający do San Martino di Castrozza.

Brakowało nam lasu, to mamy.

Brakowało nam lasu, to mamy.

To nie schodki z cegły - to tak wyraźny warstwowy układ skał!.

To nie schodki z cegły – to tak wyraźny warstwowy układ skał!.

Nie możemy oderwać oczu od słynnego duetu Dolomitów.

Nie możemy oderwać oczu od słynnego duetu Dolomitów.

Znowu widzimy Rosettę - z okolic jej wierzchołka rozpoczynaliśm,y dzisiejszą wędrówkę.

Znowu widzimy Rosettę – z okolic jej wierzchołka rozpoczynaliśm,y dzisiejszą wędrówkę.

Sass Maor i Cima della Madonna w scenerii zachodzącego słońca.

Sass Maor i Cima della Madonna w scenerii zachodzącego słońca.

Wycieczka była niewątpliwie męcząca, ale warta każdego metra przebytej drogi. Dodatkowo dzisiaj nie spieszyliśmy się za bardzo, chcąc podziwiać widoki i cieszyć się z każdej chwili w górach. Na ferratach potrzebna była duża koncentracja, nie tylko na fragmentach ubezpieczonych (w naszym odczuciu dotyczy to zwłaszcza ferraty Nico Gusella – tam jest wiele odcinków nieubezpieczonych, gdzie trzeba zachować uwagę). To dobra trasa dla wszystkich, którzy przeszli już kilka ferrat i nie obawiają się ekspozycji.

Wracając do Sottogudy, nie możemy nadziwić się niezwykłym kolorom Dolomitów.

Wracając do Sottogudy, nie możemy nadziwić się niezwykłym kolorom Dolomitów.

Nasz czas:

9:10 – 12:30 Rosetta – Forcella Stephen 13:00 – 16:15 Forc. Stephen – Rif. Velo della Madonna 17:00 – 19:30 zejście ze schroniska na parking

Razem ok. 15 km, ok. 800 m podejść i prawie 2000 m zejścia.

Dolomity, dzień 8. Szczyt Roda di Vaél w masywie Catinaccio.

26 sierpnia 2016, piątek

Piękna słoneczna pogoda jak wczoraj, ale dziś już od południa pojawiają się chmurki

Roda di Vaél

Rano wstajemy z łózka i – ojojoj – mamy wrażenie, jak byśmy cały wczorajszy dzień chodzili po drabinach w górę i w dół, w górę i w dół. Ale dlaczego?:) Cóż, pora na dzień kondycyjny. Na rozruszanie pamiątek z Marmolady wybieramy trasę niezbyt trudną i niezbyt długą, za to oferującą piękne widoki – szczyt Roda di Vaél (2806 m n.p.m.) w masywie Catinaccio.

Rano podjeżdżamy samochodem do miejscowości Carezza. Dolina Val di Fassa jest upstrzona miejscowościami wypoczynkowymi, 9:00 dopiero, a ruch turystyczny szalony. Kampery, motocykliści, rowerzyści, drogi przez miejscowości wąziutkie, chodników miejscami brak. Jedziemy i jedziemy, przestój za przestojem, jakoś opornie nam to idzie. Urozmaiceniem nużącego dojazdu są obie płyty zespołu Lilly hates roses, przypominające trochę soundtrack do filmu Once i niezwykle miłe dla ucha. Na wyciąg wsiadamy dopiero ok. 10:30.

Widok z wyciągu na południową odnogę masywu Catinaccio.

Widok z wyciągu na południową odnogę masywu Catinaccio.

Wyciąg krzesełkowy Paolina (13 Euro w obie strony) znacząco ułatwia wchodzenie, pokonując prawie 500 m różnicy wysokości. Górna stacja mieści się na wysokości 2125 m. Ruszamy stamtąd szlakiem nr 552, po czym po ok. pół godziny marszu skręcamy w prawo w ścieżkę wiodącą na przełęcz Passo di Vaiolon (2560 m).

Przed nami Roda di Vaél, idziemy na przełęcz Vaiolon.

Przed nami Roda di Vaél, idziemy na przełęcz Vaiolon.

Turyści w Dolomitach lubią układać kopczyki, w tle na horyzoncie Alpy.

Turyści w Dolomitach lubią układać kopczyki, w tle na horyzoncie Alpy.

Najpierw idzie się wygodnymi zakosami, potem w górnej części żlebu szlak wchodzi w trudniejszy teren – przez chwilkę jest stalowa lina, potem usypująca się ścieżka. Trudności są jednak niewielkie i sprzęt ferratowy nie jest jeszcze potrzebny. Największym utrudnieniem jest sznurek turystów przed i za nami dążący na przełęcz – cóż, skoro wybraliśmy trasę niezwykle popularną i nie wyszliśmy na nią wczesnym rankiem, to mamy;-) Na przełęczy rozsiadamy się na postój. Wsuwamy kanapki, podziwiając piękne widoki – imponująca grupa Selli, trochę niepozorna Marmolada, Ombretta – cieszymy się, że z dnia na dzień coraz więcej szczytów i masywów potrafimy rozpoznać. Robimy zdjęcia na wszystkie strony – wczoraj w naszym aparacie zaszwankował najbardziej uniwersalny obiektyw – wrrr, nie miał kiedy się popsuć… Na szczęście, przezorni, wzięliśmy naszego starego wysłużonego Panasonica – może staruszek jeszcze da jakoś radę;-)

Widok z przełęczy Vaiolon na wschód, po lewej Marmolada i Ombretta.

Widok z przełęczy Vaiolon na wschód, po lewej Marmolada i Ombretta.

Na przełęczy Vaiolon.

Na przełęczy Vaiolon.

Włosi uwielbiają też robić napisy z kamieni, te widać z przełęczy.

Włosi uwielbiają też układać napisy z kamieni, te widać z przełęczy.

Po nieco przydługim postoju wskakujemy w kaski i uprzęże i ruszamy do góry. Ferrata nie jest  trudna i prawdę mówiąc, w wielu miejscach nawet nie bardzo nam się chce wpinać do liny. Jedyna uciążliwość to rozmijanie się z turystami wracającymi tędy z trudniejszej ferrraty Massare.

Przed nami szczyt Roda di Vaél.

Przed nami szczyt Roda di Vaél.

Widok z ferraty w kierunku północnym.

Widok z ferraty w kierunku północnym.

Wchodzimy na Roda di Vaél, dzisiaj towarzyszą nam chmurki.

Wchodzimy na Roda di Vaél, dzisiaj towarzyszą nam chmurki.

Widok na masyw Catinaccio ze szczytu Roda di Vaél.

Widok na masyw Catinaccio ze szczytu Roda di Vaél.

Zejście z Roda di Vaél początkowo jest bardzo łagodne.

Zejście z Roda di Vaél początkowo jest bardzo łagodne.

Chmury chwilami tworzą bajkową scenerię.

Chmury chwilami tworzą bajkową scenerię.

Oboje stwierdzamy, że dzisiejsza trasa to dobry szlak, gdybyśmy kiedyś chcieli starszym chłopcom pokazać, na czym polega ferrata. Jedyny trudniejszy fragment to sam koniec, zejście na przełęcz – tu faktycznie początkujący mogliby mieć problemy. Przed nami idzie rodzina z chłopcami młodszymi od naszych starszaków. Z jednej strony podziwiamy ich odwagę, z drugiej zastanawiamy się, czy to rozsądnie ciągnąć tak małe dzieci w takie miejsca. Podczas wymuszonych przestojów obserwujemy turystów, mierzących się z krótkim łącznikiem między ferratami Roda di Vaél i Massare. Do przejścia tego trudnego odcinka ustawiła się już pokaźna kolejka. W pierwotnych planach chcieliśmy przedłużyć wycieczkę o ferratę Massare, jednak przez rozsądek z bólem serca zrezygnowaliśmy – wtedy trudno byłoby nazwać nasz dzisiejszy dzień dniem odpoczynku:) Teraz, patrząc na tłumy idące popularną Massare, cieszymy się, że podjęliśmy słuszną decyzję.

Torre Finestra (turnia z oknem) tuż obok początku ferraty Masare.

Torre Finestra (turnia z oknem) tuż obok początku ferraty Masare.

Słynna ścianka na początku ferraty Masare.

Słynna ścianka na początku ferraty Masare. W trudniejszym miejscu tworzą się przestoje.

Zejście z ferraty Roda di Vaél jest dość mylne. Znaków brak – dopiero po dokładnym rozejrzeniu się zauważamy stalowe liny asekuracyjne kilkanaście metrów niżej. Trzeba wejść w żleb wiodący od przełączki. Wszystko sypie się tu spod nóg, typowa dolomitowa zabawa. Tego chyba nie da się polubić. Zejście nie jest trudne, ale w początkowym odcinku mocno niewygodne.

Obniżamy się żlebem na wschód, nad nami Torre Finestra.

Obniżamy się żlebem na wschód, nad nami Torre Finestra.

Na szczęście po ok. pół godziny wchodzimy w łatwiejszy teren. Zakosami dochodzimy do poprzecznej ścieżki. Znaków znów brak. I mamy zagadkę – teraz w lewo, czy w prawo? Wyciągamy mapę, ale przebieg szlaku na niej nie jest, o dziwo, zaznaczony. Zgadujemy więc i skręcamy w lewo – jak się potem okazuje, wydłużamy tym samym drogę. Ale nie ma tego złego – i tak dochodzimy do wygodnego szlaku 549 (co prawda aż na wysokości przełęczy Vailon), okrążającego grupę, a po drodze spotykamy jeszcze sympatycznego świstaka.

Podchodzimy od drugiej strony w okolice przełęczy Vaiolon.

Podchodzimy od drugiej strony w okolice przełęczy Vaiolon.

Dzisiaj znowu spotykamy świstaka, prawie oswojonego.

Dzisiaj znowu spotykamy świstaka, prawie oswojonego.

Węzeł szlaków pod przełęczą Vaiolon, stąd już wracamy do kolejki.

Węzeł szlaków pod przełęczą Vaiolon, stąd już wracamy do kolejki.

Skręcamy w prawo w szlak 549. Wygodna, trawersująca ścieżka prowadzi po jednej wysokości. No autostrada normalnie. A widoki dookoła bajkowe, alpejskie. Przez chwilę czujemy się, jak byśmy byli gdzieś w naszych kochanych Taterkach. Spacer tą ścieżką jest bardzo miły. Tu można by było przyjść z dziećmi w każdym wieku. W ogólne cały ten rejon jest wymarzonym celem wypadów rodzinnych – gęsta sieć szlaków o różnym stopniu trudności sprawia, że każdy znajdzie tu coś dla siebie.

Wschodnia ściana Roda di Vaél oraz Torre Finestra.

Wschodnia ściana Roda di Vaél oraz Torre Finestra.

Mijamy schronisko Roda di Vaél i idziemy prosto do górnej stacji kolejki. Zatrzymujemy się tylko raz – przy zwracającej uwagę już z daleka rzeźbie przedstawiającej przerośniętego orła – ten oryginalny pomnik upamiętnia Theodora Christomannosa, wielkiego propagatora idei rozwoju turystycznego Dolomitów. Zgodnie stwierdzamy, że pomnik w innym miejscu byłby neutralny, ale tu zupełnie gryzie się z górskim otoczeniem.

Rifugiu Roda di Vaél i Col de Ciampac.

Rifugiu Roda di Vaél i Col de Ciampac.

Rifugiu Roda di Vaél w pełnej okazałości.

Rifugiu Roda di Vaél w pełnej okazałości.

Spoglądamy na grań, którą biegnie ferrata Masare.

Spoglądamy na grań, którą biegnie ferrata Masare.

I jeszcze spojrzenie na Val di Fassa.

I jeszcze spojrzenie na Val di Fassa.

Pomnik ku czci Christomannosa.

Pomnik ku czci Christomannosa.

Po ok. godzinie marszu domykamy pętelkę – stajemy przy górnej stacji wyciągu Paolina. Chodzi do 18:00, więc nie musimy się spieszyć. Wstępujemy na zupę gulaszową do położonego tuż obok schroniska Paolina. Klimat w środku jak u nas, miło „schroniskowy”.

Pięknie położone schronisko Paolina.

Pięknie położone schronisko Paolina.

Po miłym postoju w schronisku pozostaje nam już tylko zjechać na dół wciągiem i dojechać do naszej Sottogudy. Tym razem ruch na drodze na szczęście jest mniejszy. Udaje nam się po drodze zauważyć sklep spożywczy (o dziwo, sklepy spożywcze są tu rzadkością, albo my nie umiemy ich znaleźć – gdzie mieszkańcy robią zakupy???) – wstępujemy tam, by uzupełnić brakujące zaopatrzenie.

Wieczorem zdjęcia, zapiski i planowanie kolejnej trasy – oj, będzie nam tego bardzo brakowało!

Nasz czas: 10:45 – 16:45 nie licząc jazdy wyciągiem, ok. 10 km

Dolomity, dzień 7. Wejście na Marmoladę ferratą Marmolada.

25 sierpnia 2016, czwartek

Nadal ciepło i pięknie, do 25 stopni

Marmolada

Trzy dni górskich wędrówek za nami – aklimatyzacja zakończona! Pogoda nadal piękna, więc nie ma co czekać: idziemy na Marmoladę – królową Dolomitów!

Marmolada (widziana ze szlaku na Piz Boé) - nasz cel.

Marmolada (widziana ze szlaku na Piz Boé) – nasz cel.

Dojazd (na Passo Fedaia) dzisiaj króciutki, zaledwie 20 minut jazdy od naszej mety. Już z drogi podziwiamy jezioro zaporowe Lago di Fedaia i oświetloną porannym słońcem Marmoladę. Ale największe zaskoczenie czeka nas już za chwilę. Pierwszy etap naszej dzisiejszej trasy pokonać mamy wyciągiem, który określano mianem „gondolowy”. Tymczasem okazuje się, że te „gondole” to ażurowe konstrukcje przypominające jako żywo… supermarketowe wózki podwieszone na długich pałąkach! Pakują nas do takiego jednego i jazda w górę! Pakują to dobre określenie, bo pan w biegu wpycha nas do tego ustrojstwa i zamyka jak bydło w zagrodzie!:) Na pewno nie jest to przejażdżka dla osób z lękiem wysokości, bo konstrukcja jest zupełnie ażurowa i osłania nas tylko do pasa. Jednak dla wszystkich odważnych to świetna atrakcja. Takim wyciągiem jeszcze nie jechaliśmy i raczej już nie pojedziemy. Wysiadamy na Pian del Falconi, na chwilkę zaglądamy do całkiem miłego wnętrza schroniska i sprawnie ruszamy. Chcemy wrócić przed zamknięciem wyciągu (aktualnie pracuje do 16:45).

Punkt startu - jezioro zalewowe Lago di Fedaia.

Punkt startu – jezioro zalewowe Lago di Fedaia.

Wjeżdżamy przedziwnym wyciągiem, przypominającym koszyki w supermarkecie.

Wjeżdżamy przedziwnym wyciągiem, przypominającym koszyki w supermarkecie.

Czujemy się prawie jak zakupy.

Czujemy się prawie jak zakupy.

Wyciąg dojeżdża do Pian dei Fiacconi (2635 m n.p.m.).

Wyciąg dojeżdża do Pian dei Fiacconi (2635 m n.p.m.).

Podejście na przełęcz Forcella Marmolada

Droga, niestety, najpierw sprowadza ponad 100 m w dół, aby ominąć wielkie skały – potem wysokość trzeba będzie nadrobić. Ścieżka kluczy między zadziwiającymi ogładzeniami lodowcowymi w nieco piarżystym terenie. Cały czas trzeba pilnować przebiegu szlaku, bo wokół sporo alternatywnych ścieżek, a oznakowanie, zwłaszcza w górnej części szlaku dojściowego, jest zdecydowanie niewystarczające i mylne (kopczyki często znajdują nie tylko przy właściwej trasie). Odczuliśmy to w drodze powrotnej, kiedy przynajmniej dwa razy zgubiliśmy na chwilę drogę.

Przy górnej stacji kolejki skręcamy w prawo i obniżamy się, by okrążyć ostrogę skalną.

Przy górnej stacji kolejki skręcamy w prawo i obniżamy się, by okrążyć ostrogę skalną.

Prawdziwe emocje zaczynają się jeszcze przed ferratą. Z daleka niepozorny lodowczyk leżący pod przełęczą okazuje się całkiem spory. Przed południem lód jest bardzo twardy, a kamienie utrudniają wbijanie raków w jego powierzchnię. Na szczęście M. uparła się, żeby raki zabrać, pomimo informcacji w wielu relacjach, że w lecie na tym szlaku najczęściej nie są one konieczne. Dzisiaj jednak praktycznie wszyscy podchodzący tym szlakiem zakładają raki, często też związują się liną i podpierają czekanami, bo zamiast rozmokniętego śniegu pod nogami mamy lód pokryty luźnym materiałem skalnym. Do podparcia wystarczyły kijki. Na szczęście przeprawa obywa się bez przygód, tylko zakładanie, a potem pakowanie raków do plecaka zajmuje sporo czasu.

Lodowczyk niewielki, ale pokonanie go wymaga rozwagi.

Lodowczyk niewielki, ale pokonanie go wymaga rozwagi.

Największy problem sprawia twardy lód, przysypany warstwą kamieni.

Największy problem sprawia twardy lód, przysypany warstwą kamieni.

Droga lodowcem kończy się pod skałami - tam zaczyna się ferrata.

Droga lodowcem kończy się pod skałami – tam zaczyna się ferrata.

Zaraz za lodowczykiem zaczyna się ostre, dobrze ubezpieczone podejście w kierunku przełęczy. Właściwie można powiedzieć, że już za lodowcem zaczyna się ferrata, chociaż nominalnie zalicza się do niej tylko odcinek od Forcella Marmolada do szczytu Punta Penia.

Wchodzimy na ferratę - kocioł Sot Vernel z lodowcem zostaje za nami.

Wchodzimy na ferratę – kocioł Sot Vernel z lodowcem zostaje za nami.

Najpierw ferrata wprowadza na przełęcz Forcella della Marmolada.

Najpierw ferrata wprowadza na przełęcz Forcella della Marmolada.

 Na przełęczy Forcella della Marmolada witają nas dawne stanowiska bojowe.

Na przełęczy Forcella della Marmolada witają nas dawne stanowiska bojowe.

Via ferrata Marmolada

Od przełęczy podejścia stają się bardziej strome, właściwie przez znaczną część czasu wchodzimy na kolejne wielometrowe drabiny. Może nie ma jakichś wyjątkowychch wymagań technicznych, jednak pokonywanie tak długich ciągów ubezpieczeń w sporej ekspozycji męczy zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Najbardziej martwiliśmy się, jak to będzie z zejściem, jeżeli trzeba będzie wymijać osoby wchodzące – szlak na Marmoladę cieszy się dużą popularnością.

 Z przełęczy Forcella della Marmolada ferrata wprowadzi nas na wierzchołek Marmolady.

Z przełęczy Forcella della Marmolada ferrata wprowadzi nas na wierzchołek Marmolady.

 Dla ferraty charakterystyczne są długie ciągi klamer i drabin w prawie pionowej skale.

Dla ferraty charakterystyczne są długie ciągi klamer i drabin w prawie pionowej skale.

 Trudności techniczne może nie są duże, ale ekspozycja i długość drabin i klamer może przyprawić o zawrót głowy.

Trudności techniczne może nie są duże, ale ekspozycja i długość drabin i klamer może przyprawić o zawrót głowy.

Właśnie długość ferraty jest wg nas jej największą trudnością.

Właśnie długość ferraty jest wg nas jej największą trudnością.

Ubezpieczenia występują niemal na całej drodze.

Ubezpieczenia występują niemal na całej drodze.

Sztuczne ułatwienia pozwalają pokonać ogromne eksponowane ściany.

Sztuczne ułatwienia pozwalają pokonać ogromne eksponowane ściany.

Rzut oka do tyłu - stamtąd przyszliśmy.

Rzut oka do tyłu – stamtąd przyszliśmy.

Kopuła szczytowa Marmolady z zalegającym tu płatem śnieżnym.

Kopuła szczytowa Marmolady z zalegającym tu płatem śnieżnym.

Na tym odcinku nie było konieczności zakładania raków.

Na tym odcinku nie było konieczności zakładania raków.

Opisywane w relacjach szczytowe pole śnieżne w tym roku jest wyraźnie mniejsze i w związku z tym praktycznie nie idziemy po śniegu, tylko po piarżystym zboczu. Sam skraj lodowca jest miękki, więc tym razem obywamy się bez raków. Na szczycie zaskakuje nad widok brzydkiej budy letniego schroniska Capanna Punta Penia. Mimo to zaglądamy do środka i jesteśmy mile zaskoczeni. Wnętrze przytulne i ciepłe, gospodarz bardzo sympatyczny. Ceny adekwatne do wysokości, ale nareszcie mamy możliwość zamówić kluchy! Zamawiamy więc spaghetti i lecimy na krótką sesję foto na pobliski szczyt. Nasz rekord wysokości został pobity kolejny raz podczas tego wyjazdu – Marmolada wystaje 3343 m ponad poziom morza. Widoki oczywiście przepiękne, a z perspektywy szczytu nawet schronisko wygląda lepiej. Wracamy sprawnie i zaraz możemy doceniać walory smakowe naszego spaghetti, poprawionego pyszną kawą z mlekiem!

Jeszcze kilka kroków i staniemy na szczycie Marmolady.

Jeszcze kilka kroków i staniemy na szczycie Marmolady.

Stoi tu budynek schroniska Capanna Punta Penia.

Stoi tu budynek schroniska Capanna Punta Penia.

Taka toaleta - tylko na Marmoladzie!

Taka toaleta – tylko na Marmoladzie!

Hura! Na szczycie Marmolady (3343 m n.p.m.)

Hura! Na szczycie Marmolady (3343 m n.p.m.)

Czekając na schroniskowe spaghetti, podziwiamy widoki z Marmolady.

Czekając na schroniskowe spaghetti, podziwiamy widoki z Marmolady.

Turyści schodzący na dół lodowcem Marmolady.

Turyści schodzący na dół lodowcem Marmolady.

Widać szczyt Punta Rocca z górną stacją kolejki linowej.

Widać szczyt Punta Rocca z górną stacją kolejki linowej.

Inni przygotowują się dopiero do zejścia.

Inni przygotowują się dopiero do zejścia.

Zejście nad jezioro Lago di Fedaia

Posileni i pełni sił ruszamy w drogę powrotną. Raczej nie mamy już (i słusznie) nadziei na powrót kolejką, ale perspektywa schodzenia o 550 m więcej każe nam przyspieszyć kroku. Zejście trochę się dłuży, bo sama ferrata jest dość monotnna (prawie cały czas bardzo ostro w dół po stalowych kotwach i stopniach). Dzisiaj jakoś męczy nas pokonywanie drogi w ten sposób. Na szczęście podczas zejścia spotkamy tylko kilka wchodzących osób, więc nie ma problemów z wymijaniem się. Mocno zmęczeni przechodzimy przez Forcella Marmolada i schodzimy na skraj lodowca. Tam robimy dłuższy postój, a potem przechodzimy ponownie lodowczyk. Ciężko znaleźć dobre miejsce do zejścia z niego, bo obrzeża są zasypane drobnymi kamyczkami, po których ciężko przejść w rakach, a buty bardzo się ślizgają na wystającym miejscami lodzie. Po chwili  lodowcowych łamigłówek bezpiecznie przechodzimy ten odcinek trasy, a potem sporo błądzimy w poszukiwaniu kiepsko oznakowanego i mylnego szlaku.

Schodzimy. Gdy tylko trudności ferraty pozwalają, podziwiamy wspaniałe widoki.

Schodzimy. Gdy tylko trudności ferraty pozwalają, podziwiamy wspaniałe widoki.

Widok na południe z okolic przełęczy Forcella dela Marmolada.

Widok na południe z okolic przełęczy Forcella dela Marmolada.

Piz Boé - wchodziliśmy na niego przedwczoraj granią Cresta Strenta.

Piz Boé – wchodziliśmy na niego przedwczoraj granią Cresta Strenta.

W kotle Sot Vernel znów czeka na nas lodowiec.

W kotle Sot Vernel znów czeka na nas lodowiec.

Niestety, nie zdążyliśmy na kolejkę, więc do okolic Lago de Fedaia musimy zejść na własnych nogach.

Niestety, nie zdążyliśmy na kolejkę, więc do okolic Lago de Fedaia musimy zejść na własnych nogach.

Ostatni rzut oka na pokrytą lodowcem Marmoladę.

Ostatni rzut oka na pokrytą lodowcem Marmoladę.

Przy górnej stacji kolejki „wózkowej” meldujemy się około dwie godziny po jej zamknięciu (a bilety na powrót – jak poprzednio – w kieszeni…), więc niestety czeka nas jeszcze spore zejście. Początkowo teren jest piarżysty, a później w najbliższym otoczeniu szlaku dominują zjawiska krasowe, zwłaszcza naprawdę urodziwe lejki krasowe. Chwilę odpoczynku przy rozstaju szlaków pod Col do Bousc umila nam oglądanie świstaka – warto było jednak tędy zejść!

W okolicy przełęczy spotykamy świstaka.

W okolicy przełęczy spotykamy świstaka.

Przez chwilę wystawia łepek, potem chowa się do nory.

Przez chwilę wystawia łepek, potem chowa się do nory.

Nasze czasy: Wejście: 9:15 (Pian dei Fiacconi) – 13:40 (szczyt Punta Penia), zejście: 14:10–19:40 (ze szczytu na parking nad Lago di Fedaia)

Na tej wycieczce zależało nam chyba najbardziej. Wiadomo, Marmolada. Królowa Dolomitów nas nie rozczarowała. Może sama w sobie nie jest najładniejszym szczytem, ale pokryta lodowcem bardzo wyróżnia się wśród okolicznych masywów. Emocjonujące przejście przez lodowczyk, całkiem spora ferrata i zaskakująco miła atmosfera sezonowego schroniska na szczycie Punta Penia na długo pozostaną w naszej pamięci.

Trudości na tym szlaku nie są większe niż te na Orlej Perci, jednak ciągłe pokonywanie długich eksponowanych ścian może się dać psychicznie i fizycznie we znaki. Na pewno nie jest to trasa dla turystów zaczynających przygodę z ferratami, ale szlak nie powinien sprawić problemu z osobom z doświadczeniem w pokonywaniu trudniejszych wysokogórskich szlaków, o dość dobrej kondycji i przy stabilnej pogodzie. Polecamy zabranie raków na pokonywanie lodowczyka, bo – jak przypuszczamy – warunki na nim mogą być bardzo zmienne. Jeśli raki będą niepotrzebne, najwyżej zostaną w plecaku – nam się dziś bardzo przydały.

Dolomity, dzień 6. Od Tofany di Mezzo do Tofany di Dentro, ferrata Formenton.

23 sierpnia 2016, wtorek

Samo słoneczko, coraz cieplej, do 23 st.

Masyw Cristallo już był, masyw Selli również, dziś przyszła pora na Tofany ( na zdjęciu powyżej widziane z masywu Selli). Spośród dostępnych szlaków wybieramy ferraty di Dentro i Formenton, umożliwiające przejście granią między Tofaną di Mezo (3244 m n.p.m.) i Tofaną di Dentro (3238 m n.p.m.) oraz zejście do pośredniej stacji kolejki.

Przejście ferratą między Tofaną di Mezzo i Tofaną di Dentro

Po drodze zatrzymujemy się fotograficznie w uroczej miejscowości Caprile, przez którą prawie codziennie przejeżdżamy.

Urocza miejscowość Caprile - widujemy ją po drodze.

Urocza miejscowość Caprile – widujemy ją po drodze.

Rano w pełnej turystów Cortinie mamy przejściowe problemy ze zlokalizowaniem dojazdu na parking pod kolejkę linową na Tofany – drogowskazów prawie brak i musimy polegać na mapie. Uff, udało się. Zaraz na parkingu spotykamy sympatyczną rodzinę z Polski, zamieniamy kilka słów, po czym szybko kupujemy bilet i prawie od razu wskakujemy do kolejki. Kolej linowa wiodąca z Cortiny na Tofanę di Mezzo to imponujące założenie inżynieryjne. Wjazd przebiega trzyetapowo, a ostatni odcinek wagonik pokonuje bez dodatkowych podpór dla liny. Wysokogórskie widoki rozlegające się dookoła dosłownie zapierają dech w piersiach. Wjazd na Tofanę jest godny polecenia choćby jako atrakcja sama w sobie, nawet dla osób nieprzepadających za wędrówkami po górach.

Z górnej stacji kolejki wychodzi się prosto na wspaniały widokowy taras, na którym można zażywać kąpieli słonecznych i rozkoszować się wspaniałymi panoramami. Łatwa ścieżka wprowadza na szczyt Tofany di Mezzo (3244 m n.p.m.) – warto tu podejść te kilka minut, bo widoki faktycznie są zachwycające. A my pobijamy kolejny rekord wysokości! Nie do końca się liczy, bo jednak kolejką, ale zawsze!

Szczyt Tofany di Mezzo z tarasu przy górnej stacji kolejki.

Szczyt Tofany di Mezzo z tarasu przy górnej stacji kolejki.

Tofana di Roses ze szczytu Tofany di Mezzo, w tle Marmolada.

Tofana di Roses ze szczytu Tofany di Mezzo, w tle Marmolada.

Górna stacja kolejki z tarasem - solarium, w tle masyw Cristallo.

Górna stacja kolejki z tarasem – solarium, w tle masyw Cristallo.

Sama ferrata zaczyna się nieco poniżej szczytu. Zakładamy kaski, uprzęże i lonże i ruszamy. Za nami kilkoro innych turystów – trasa ta cieszy się (zasłużenie!) dużą popularnością.

Początek ferraty na Tofanę di Dentro, widać ją w całej okazałości.

Początek ferraty na Tofanę di Dentro, widać ją w całej okazałości.

Widok na Zimes de Fanes, w tle Marmolada i Sella.

Widok na Zimes de Fanes, w tle Marmolada i Sella.

Pierwszy odcinek trasy nie jest trudny technicznie i wiedzie trawersem po półce skalnej. Jednocześnie to idealna okazja do studiowania budowy geologicznej Tofan. Spoglądamy na zostającą w tyle Tofanę di Mezzo – tu płyty skalne chyba stanęły na głowie!

Tofana di Mezzo - niesamowicie wygląda od tej strony.

Tofana di Mezzo – niesamowicie wygląda od tej strony.

Trudniej zaczyna się robić dopiero za przełęczą – opuszczamy wygodną półkę, a grań robi się powietrzna. Bardziej wymagające odcinki są jednak krótkie, a trudności nie przewyższają tych znanych z Orlej Perci. Należy uważać zwłaszcza na odcinkach bez zabezpieczeń – ścieżeczka jest wąziutka, a ekspozycja ogromna.

Na ferracie w okolicy przełęczy między Tofanami.

Na ferracie w okolicy przełęczy między Tofanami.

Patrzymy przez okno skalne, a tam - Marmolada.

Patrzymy przez okno skalne, a tam – Marmolada.

Cortina spod szczytu Tofany di Dentro.

Cortina spod szczytu Tofany di Dentro.

Końcówka ferraty na Tofanę di Dentro.

Końcówka ferraty na Tofanę di Dentro.

Po niespełna półtorej godziny od wyruszenia na ferratę stajemy na Tofanie di Dentro (3238 m n.p.m.). Na szczycie spotykamy niezwykle sympatyczną grupę Włochów – mocno starszych panów (80 na karku!) i naszych znajomych Państwa z parkingu. Z chęcią zatrzymujemy się na postój, bo kiszki z głodu marsza raźno grają. Znajdujemy idealny do tego celu grajdołek kilka kroków za szczytem z pozostałościami drewnianej konstrukcji. Mili panowie śmieją się, że znaleźliśmy świetną restaurację i robią nam wspólne zdjęcie 😉

Widok z Tofany di Dentro, północny horyzont zajmują Alpy.

Widok z Tofany di Dentro, północny horyzont zajmują Alpy.

Nareszcie mamy zdjęcie we dwoje!.

Nareszcie mamy zdjęcie we dwoje!.

Croda Rossa na tle Alp.

Croda Rossa na tle Alp.

Ristorante Tofana.

Ristorante Tofana.

Zejście z Tofany di Dentro do pośredniej stacji kolejki

Szlak sprowadza w dół piarżystym zboczem, które stopniowo przechodzi w grań. Po doświadczeniach poprzednich dni obawialiśmy się tego piarżystego zejścia, ale tu ścieżka z zakosami utrzymała się całkiem nieźle i schodziło się przyzwoicie. Na tym odcinku bardzo pomocne są kijki.

Schodzimy piarżystym północnym zboczem Tofany di Dentro.

Schodzimy piarżystym północnym zboczem Tofany di Dentro.

Widoki może nie są tak rozległe jak na grani między Tofanami, ale i tak nie można oderwać od nich oczu. Szlak co chwilę zmienia swój charakter i nie dłuży się.

Tofana di Dentro od północy - jakże inna.

Tofana di Dentro od północy – jakże inna.

Po chwili musimy schować kijki i znów przypiąć się do lin asekuracyjnych, po chwili szlak znów zamienia się w ścieżkę, potem znów mamy krótkie odcinki ferratowe, potem – zejście żlebem.

Chwilami jest trochę powietrznie.

Chwilami jest trochę powietrznie.

Schodzimy dalej w kierunku Formenton.

Schodzimy dalej w kierunku Formenton.

Tuż przed zejściem z grani znajdujemy biwak Baracca degli Alpini. W środku miło i przytulnie. Warunki do spędzenia nocy są tu daleko lepsze niż te na biwaku przy ferracie I. Dibona.

Bivacco Baracca degli Alpini - najlepszy darmowy hotel w Dolomitach.

Bivacco Baracca degli Alpini – najlepszy darmowy hotel w Dolomitach.

We wnętrzu edukujący obrazek.

We wnętrzu edukujący obrazek.

Podczas całego zejścia głównym problemem jest niezwiązane z ziemią podłoże. Ścieżka jest wygodna, ale wąska, a jest gdzie się zsunąć. W pewnym momencie szlak przeprowadza przez malownicze okno skalne.

Trawersujemy żleb po naturalnych półkach skalnych.

Trawersujemy żleb po naturalnych półkach skalnych.

Wzorowo poprowadzony szlak trawersuje zbocza Tofany di Dentro.

Wzorowo poprowadzony szlak trawersuje zbocza Tofany di Dentro.

Przez okno skalne wychodzimy na ostatnią prostą.

Przez okno skalne wychodzimy na ostatnią prostą.

I znowu ktoś zrobił nam zdjęcie, ale rozpusta dzisiaj!

I znowu ktoś zrobił nam wspólne zdjęcie, ale rozpusta dzisiaj!

Po przekroczeniu okna kończą się wszystkie trudności i niczym ceprostradą wędrujemy aż do pośredniej stacji kolejki (Ra Valles).

A to właśnie ostatnia prosta, czyli szlak do stacji pośredniej kolejki - Ra Vales.

A to właśnie ostatnia prosta, czyli szlak do stacji pośredniej kolejki – Ra Vales.

Okno skalne pozostaje za nami.

Okno skalne pozostaje za nami.

Okolice stacji pośredniej kolejki - Ra Vales.

Okolice stacji pośredniej kolejki – Ra Vales.

Ostatni rzut oka na oba dzisiejsze szczyty - Tofany di Mezzo oraz di Dentro.

Ostatni rzut oka na oba dzisiejsze szczyty – Tofany di Mezzo oraz di Dentro.

A teraz jazda w dół! Uups, to nie ten wyciąg!.

A teraz jazda w dół! Uups, to nie ten wyciąg!.

Cała nasza dzisiejsza wycieczka była przepiękna, godna polecenia dla każdego, kto ma doświadczenie w poruszeniu się po szlakach wysokogórskich i nie jest wrażliwy na ekspozycję.

Nasze czasy: 11:00-12:30 ferrata między Tofanami, 13:00-15:50 – zejście ferratą Formenton

Timing mamy niezły, więc postanawiamy coś zjeść w Rifugio Ra Valles. Tu jednak mają dziś tylko przekąski typu toasty. Zjeżdżamy więc kolejką na kolejną stację pośrednią. Czeka tu na nas restauracja z miłym tarasem widokowym. Dobra nasza. W menu wypatrujemy rivioli nadziewane serem, ślinka cieknie. Już mamy składać zamówienie, a tu kelner informuje nas, że właśnie przestali wydawać ciepłe posiłki. Cóż, musimy obejść się smakiem. W takiej sytuacji zjeżdżamy prosto do Cortiny i wsiadamy do samochodu z planem zatrzymania się na obiad gdzieś po drodze.

Cortina u stóp masywu Sorapis.

Cortina u stóp masywu Sorapis.

Dziś wracamy do Sottogudy drogą 638 przez przełęcz Giau (2236 m). Jechaliśmy już tędy podczas drogi z Wiednia w Dolomity, ale wtedy było ciemno i lało, no i nie było żadnych widoków. Mieliśmy ochotę odczarować tę drogę. Na przełęczy zatrzymujemy się na chwilę, by z bliska przyjrzeć się szczytowi Ra Gusela (2595 m n.p.m.), znanemu z wielu kalendarzy z górskimi widokami. Przy okazji lokalizujemy knajpę na przełęczy. Mają kluchy, idziemy! Chcemy składać zamówienie i … słyszymy, że na ciepłe dania zapraszają dopiero od 19:30. Czy nad nami krąży dziś nasza klątwa?

Ra Gusella z Passo Giau - jedna z wizytówek Dolomitów.

Ra Gusella z Passo Giau – jedna z wizytówek Dolomitów.

Masyw Croda da Lago z Passo Giau.

Masyw Croda da Lago z Passo Giau.

Uroczy kościółek przy Passo Giau.

Uroczy kościółek przy Passo Giau.

Docieramy do Sottogudy głodni jak wilki. Sytuację ratują jajka, cebulka i papryka w lodówce;)

Dolomity, dzień 5. Wejście na Piz Boé granią Cresta Strenta.

23 sierpnia 2016, wtorek

Samo słoneczko, coraz cieplej, do 23 st.

Wejście na Piz Boé granią Cresta Strenta

Wczoraj wróciliśmy tak skonani, że postanowiliśmy zrobić sobie przerwę od gór i trochę się polenić. Ale gdy rano wyjrzeliśmy za okno i zobaczyliśmy bezchmurne niebo – no po prostu nie dało się zrezygnować z wycieczki.

Po burzy mózgów na dzisiejszy dzień „kondycyjny” obieramy cel wymagający niezbyt długiego i niezbyt trudnego dojścia, ale za to oferujący piękne widoki – Piz Boé (3152 m n.p.m.) – trzytysięcznik masywu Selli.

Grupa Selli z Tofany di Dentro, na dole wystaje Zimes de Fanes.

Grupa Selli z Tofany di Dentro, na dole wystaje Zimes de Fanes.

Na jego szczyt prowadzi aż sześć różnych dróg. Po namyśle odrzucamy propozycję najkrótszego i najłatwiejszego wejścia z przełęczy Forcella Pordoi – w sezonie wędrują tędy tłumy ludzi wjeżdżających kolejką na Sass Pordoi, a szlak nie jest specjalnie ciekawy. W zamian wybieramy wejście na Piz Boé od północnego-wschodu, granią Cresta Strenta. To trasa ze wszech miar warta polecenia. Widoki są przefantastyczne, a szlak ciekawy i nienużący. Trudności skalne niewielkie, choć na grani miejscami jest spora ekspozycja, co dla niektórych może zapewne stanowić problem. Sprzęt ferratowy niepotrzebny, choć kask – chyba jak na wszystkich szlakach Dolomitów – nie zawadzi.

Rano podjeżdżamy do miejscowości Corvara , skąd wyciągiem gondolowym i krzesełkowym Vallon wjeżdżamy na wysokość ponad 2500 m. Tym razem wszystko działa, nie to co wczoraj, ale radość!

Przed nami Corvara - stąd zaczniemy wycieczkę.

Przed nami Corvara – stąd zaczniemy wycieczkę.

Po zejściu z wyciągu kierujemy się do schroniska Kostner (2541 m).

Po zejściu z wyciągu kierujemy się do schroniska Kostner (2541 m).

Spacer z górnej stacji do schroniska Kostner zajmuje ok. 15-20 min. Spod schroniska roztaczają się piękne widoki, ale nie zabawiamy dłużej, tylko ruszamy w dalszą drogę, pomni wczorajszego niezdążenia na kolejkę.

Po chwili schronisko zostaje za nami.

Po chwili schronisko zostaje za nami.

Surowy krajobraz masywu Selli.

Surowy krajobraz masywu Selli.

Po lewej stronie widać dalszy przebieg naszego szlaku.

Po lewej stronie widać dalszy przebieg naszego szlaku.

Po chwili wygodna ścieżka znika – chowamy kijki i przez kolejne chwile zajęci jesteśmy pokonywaniem progów skalnych. Skała jest dobrze urzeźbiona i ten odcinek nie sprawia problemów. Piarżyste podejście na grań Cresta Strenta jest nieco męczące i trochę się dłuży, z przyjemnością stajemy wreszcie na grani.

Nasz cel - po prawej grań Cresta Strenta, po lewej - szczyt Piz Boé.

Nasz cel – po prawej grań Cresta Strenta, po lewej – szczyt Piz Boé.

Na tej trasie szlak jest oznakowany wzorowo.

Na tej trasie szlak jest oznakowany wzorowo.

Rzadkie na tej wysokości urozmaicenie skalnego krajobrazu.

Rzadkie na tej wysokości urozmaicenie skalnego krajobrazu.

Cresta Strenta i Piz Boé coraz bliżej.

Cresta Strenta i Piz Boé coraz bliżej.

Ostatni, graniowy odcinek to najprzyjemniejsza część szlaku. Ze wszystkich stron otaczają nas wspaniałe widoki, a i nudno też nie jest – grań jest wąska, dużo powietrza pod nogami, miejscami trzeba uważnie stawiać kroki.

Po wyjrzeniu za grań jak na dłoni widać schronisko Boé.

Po wyjrzeniu za grań jak na dłoni widać schronisko Boé.

Za nami Piz Lech Dlace - stamtąd przyszliśmy.

Za nami Piz Lech Dlace – stamtąd przyszliśmy.

W masywie Selli są płaskowyże, ale też głębokie kaniony.

W masywie Selli są płaskowyże, ale też głębokie kaniony.

Przejście Cresta Strenta nie ma dużych trudności technicznych, za to ekspozycja jest spora.

Przejście Cresta Strenta nie ma dużych trudności technicznych, za to ekspozycja jest spora.

Grań w niezwykle widokowy sposób wprowadza na Piz Boé.

Grań w niezwykle widokowy sposób wprowadza na Piz Boé.

Na szczyt Piz Boé wchodzimy w sznureczku innych turystów, którzy dotarli tu od strony Sass Pordoi. Okolice wierzchołka swoim zatłoczeniem przypominają nasz Giewont czy Rysy, no może poza jedną różnicą – na szczycie Piz Boé dodatkowo jest schronisko z tarasem restauracyjnym, miejscem do lądowania helikopterów itp. Naprawdę! Przez to szczyt traci zupełnie swój wysokogórski charakter – jesteśmy przecież na wysokości 3152 m! Uświadamiamy sobie, że właśnie pobijamy swój rekord – tak wysoko jeszcze nigdy nie byliśmy! Niesmak spowodowany nadmiarem szczytowej cywilizacji wynagradzają rozciągające się ze wszystkich stron wspaniałe panoramy.

Krzyż na szczycie Piz Boé.

Krzyż na szczycie Piz Boé.

Hura, jesteśmy na Piz Boé! Gdyby ktoś nie wierzył - jest tabliczka.

Hura, jesteśmy na Piz Boé! Gdyby ktoś nie wierzył – jest tabliczka.

Widok z Piz Boé na Marmoladę.

Widok z Piz Boé na Marmoladę.

Widok na masyw Selli, po lewej Sass Pordoi z górną stacją kolejki.

Widok na masyw Selli, po lewej Sass Pordoi z górną stacją kolejki.

Górskie drogi najlepiej oglądać z lotu ptaka.

Górskie drogi najlepiej oglądać z lotu ptaka.

Zejście z Piz Boé wschodnim szlakiem Rissa da Pigolérz

Gęsta sieć szlaków w okolicy Piz Boé umożliwia nam powrót do górnej stacji kolejki inną drogą. Wybieramy szlak wprowadzający na Piz Boé od wschodu, tzw. Rissa da Pigolérz. Trasa jest na pewno mniej widokowa niż szlak przez Cresta Strenta, za to szybsza i łatwiejsza.

Schodzimy z Piz Boé od wschodu, trasą Rissa da Pigolérz.

Schodzimy z Piz Boé od wschodu, trasą Rissa da Pigolérz.

Odpoczynek w takiej scenerii - bajka!.

Odpoczynek w takiej scenerii – bajka!.

Główną trudnością szlaku są najpierw usypujące się spod nóg piargi, a potem – zejście stromym i niewygodnym żlebem, od którego nota bene szlak wziął swoją nazwę. Kiedyś jakaś ścieżka tam była, ale teraz wszystko przeminęło z piargiem. Jest stromo, a wszystko jedzie spod nóg. Rozwieszone z boku liny specjalne nie poprawiają sytuacji. My wybraliśmy strategię schodzenia najpierw jedną, potem drugą stroną żlebu, przytrzymując się skał, ale inni turyści wybierali wariant na wprost. Który lepszy, nie wiadomo, na pewno potrzebny tu spokój i rozwaga. Przyda się też kask na głowie, szczególnie jeśli nad nami idą inne osoby.

Zejście osypującym się żlebem zdecydowanie nie należało do przyjmności.

Zejście osypującym się żlebem zdecydowanie nie należało do przyjmności.

Po pokonaniu żlebu ścieżka zmienia się w wygodną autostradę. Szczególnie przyjemnie wspominamy fragment prowadzący pod imponującymi okapami skalnymi.

Stąd już tylko łatwa droga do schroniska Kostner. Nad nami imponujące okapy skalne.

Stąd już tylko łatwa droga do schroniska Kostner. Nad nami imponujące okapy skalne.

Z prawej spogląda na nas królowa Marmolada.

Z prawej spogląda na nas królowa Marmolada.

I zamykamy pętelkę - przed nami schronisko Kostner.

I zamykamy pętelkę – przed nami schronisko Kostner.

Dwie godziny ze spokojnym odpoczynkiem w środku schodzenia i stawiamy się przy górnej stacji kolejki krzesełkowej. Te okolice są bardzo licznie odwiedzane przez turystów, mimo to ani rano, ani teraz czekać na wyciąg nie musimy. Najpierw krzesełka, potem gondola i jesteśmy z powrotem w Corvarze.

Podczas zjazdu wyciągiem krzesełkowym upolowaliśmy jeziorko de Boa.

Podczas zjazdu wyciągiem krzesełkowym upolowaliśmy jeziorko de Boa.

Okolice górnej stacji wyciągu gondolowego.

Okolice górnej stacji wyciągu gondolowego.

Dzisiejsza wycieczka na tyle nas nie wymęczyła, że mamy ochotę jeszcze na krótki spacer na dole. Byliśmy przekonani, że włoskich knajpek będzie tu jak grzybów po deszczu, a tymczasem mamy wielki problem, by znaleźć miejsce, gdzie można coś zjeść. Już wydaje nam się, że znaleźliśmy odpowiednie miejsce, ale po zajęciu stolika pani informuje nas, że kuchnia jest czynna dopiero od 18:00. Trzeba było zjeść coś przy wyciągu – widzieliśmy przecież napis Pizza Boé, który tak bardzo nas rozbawił – a nie szukać lokalnego niewiadomoczego). Wreszcie udaje nam się znaleźć bar, w którym zjadamy pokaźną bruschettę i smaczny zawijasek z szynką i cukinią. Może robić za obiad;)

Nasze czasy: 10:40-11:00 schronisko Kostner, 11:00-13:45 wejście na Piz Boé granią Cresta Strenta, 14:00-16:00  zejście szlakiem Rissa da Pigolérz

Dolomity, dzień 4. Via ferrata Ivano Dibona w masywie Cristallo.

22 sierpnia 2016, poniedziałek

Nareszcie pięknie i słonecznie, tylko jeszcze chłodno, zwłaszcza rano, w dzień do 21 st.

Ferrata Ivano Dibona w masywie Cristallo

Masyw Cristallo z Tofany di Dentro.

Masyw Cristallo z Tofany di Dentro.

Miało być lekko, w miarę łatwo i z pięknymi widokami, czyli tak: wjazd dwoma wyciągami na początek ferraty, przejście jej i powrót do pośredniej stacji wyciągu. Niestety, wszystko potoczyło się zupałnie inaczej.

Na pierwszy dzień dobrej pogody planujemy niezbyt trudną, ale długą i widokową ferratę Ivano Dibona. Jej przejście zajmuje około pięciu godzin, ale na sam początek ferraty wjeżdża się dwoma wyciągami. Potem trzeba jeszcze wrócić do stacji pośredniej wyciągów, ale razem można sprężyć się przed zamknięciem i być z powrotem przy samochodzie ok. 17:00. Tyle teoria.

Meldujemy się na parkingu przy Ristorante Rio Gere o 9:00.

Rio Gere - zaczynamy.

Rio Gere – zaczynamy.

Parking jest duży i bezpłatny, ale dzisiaj stosunkowo pusty. Myślimy sobie: dobra nasza, pewnie tak wcześnie przyjechaliśmy. Idziemy do kasy wyciągów, a tam wielki plakat informuje, że drugi (dłuższy) wyciąg jest … zamknięty. Po prostu zbaranieliśmy, zwłaszcza, że dzisiaj rano w Internecie jeszcze sprawdzaliśmy cennik biletów i nie było żadnej informacji na ten temat. Nie rozumiejąc do końca treści plakatu, pytamy pani w kasie, do kiedy będzie zamknięty ten wyciąg, licząc, że może za kilka dni tu wrócimy. Pani rozbraja nas zupełnie niechętną odpowiedzią „FOREVER”! Dopiero wtedy dociera do nas treść plakatu (a właściwie doczytujemy angielską wersję: „closed due to end of technical life”). Wyciąg po prostu dożył końca swoich dni!

Ale co teraz z naszym planem? Krótka burza mózgów i spojrzenie na schemat szlaków. Stwierdzamy zgodnie, że nie jedziemy nigdzie indziej, tylko próbujemy przejść chociaż kawałek ferraty, wchodząc na nią „od środka”, czyli przez żleb za połową jej trasy i próbując przejść chociaż fragment w kierunku Forcella Stounies. Kupujemy bilet na wyciąg Rio Gere – Son Forca. Liczymy, że oczywiście zdążymy nim zjechać przed zamknięciem, czyli przed 17:00.

Wyciąg jest bardzo komfortowy, w porannym chłodzie miło zamknąć pokrywę kanapy i oglądać cudne widoki. Na górze lokalizujemy nieczynny wyciąg, którym mieliśmy pokonać kolejne 710 m przewyższenia. Urocze kolorowe kubełki nadal wiszą na linie, nieświadome tego, że skończą jako żyletki. A pod kubełkami widzimy długi i stromy żleb całkowicie zasypany piargiem. A w żlebie ludzi idących w górę… Nie braliśmy pod uwagę wchodzenia tędy, bo w przewodniku spotkaliśmy opinie, że zejście nim wymaga „umiejętności poruszania się w żywym piargu”, co zdecydowanie nas nie zachęciło. Jednak ferrata Ivano Dibona korci, więc czemu i my nie mielibyśmy spróbować? Na pewno w górze są jakieś zakosy. W końcu o podchodzeniu nikt nie pisał, bo kto by podchodził, jak jest wyciąg. Tylko że teraz go nie ma!

Pierwszy etap to wjazd kolejką krzesełkową.

Pierwszy etap to wjazd kolejką krzesełkową.

Przy górnej stacji znajduje się schronisko Son Forca.

Przy górnej stacji znajduje się schronisko Son Forca.

Na przełęcz Forcella Staunies mieliśmy wjechać tymi pięknymi gondolkami. Niestety, to było tylko marzenie...

Na przełęcz Forcella Staunies mieliśmy wjechać tymi pięknymi gondolkami. Niestety, to było tylko marzenie…

Pierwsza część trasy idzie nam całkiem dobrze, czujemy się trochę, jakbyśmy podchodzili w górę trasą narciarską (kiedyś w ten sposób wchodziliśmy w zimie na Chopok). Im bliżej końca żlebu, tym bardziej stromo, a kamyczki coraz luźniej związane z podłożem. Piarg po prostu usypuje się spod nóg, brniemy w nim po kostki, mając wrażenie, że zaraz zjedziemy kilkadziesiąt metrów w dół. Co chwila słychać łoskot sypiących się skądś kamieni. Mało przyjemne uczucie. Na przełęcz Forcella Stounies docieramy po nieco ponad 2 godzinach zupełnie wykończeni. Wita nas widok budynku Rifugio Lorenzi. Niestety, obecnie schronisko  jest zamknięte – prawdopodobnie z racji „zakończenia życia” wyciągu straciło rację bytu. Obecnie zamiast setek czy nawet tysięcy ludzi dociera tutaj maksymalnie kilkadziesiąt osób dziennie. Dla nas to akurat dobrze, bo nie lubimy tłumów w górach i właśnie możliwość ich uniknięcia zaważyła dzisiaj o tym, że nie zmieniliśmy planów pomimo zamknięcia wyciągu. Chowamy się przed wiatrem za budynkiem kasy wyciągu, bo wieje straszliwie. Na zacienionych miejscach wiszą świeże sople.

Po dwóch godzinach wreszcie koniec naszej męki. Na przełęczy wita schronisko Lorenzi.

Po dwóch godzinach wreszcie koniec naszej męki. Na przełęczy wita schronisko Lorenzi.

W panoramie dominuje imponująca Croda Rossa.

W panoramie dominuje imponująca Croda Rossa.

Odpoczynek w pięknej scenerii z żebrzącymi o jedzenie wieszczkami dobrze nas regeneruje. Ruszamy dalej! Wchodzimy po metalowych schodkach, mijając tablicę poświęconą patronowi ferraty. Potem drabinka i już – jesteśmy na grani! Widoki przecudowne – nie będziemy nawet próbować ich opisać. Po chwili pojawiają się dodatkowe atrakcje – tunel (w którym również wiszą spore sople, co pozwala prawidłowo ocenić panującą dzisiaj temperaturę…) i wiszący mostek. Podobno do niedawna właśnie do tego miejsca docierały tłumy ludzi z wyciągu. Dzisiaj tu pusto i pięknie. Mostek faktycznie robi wrażenie – buja się, w dole przepaść – wszystko tak, jak ma być!

Na początku ferrata przeprowadza przez krótki tunel.

Na początku ferrata przeprowadza przez krótki tunel.

Pokonanie szczeliny umożliwia słynny mostek Ponte Cristallo.

Pokonanie szczeliny umożliwia słynny mostek Ponte Cristallo.

Spotkaliśmy tu dwoje turystów, którzy przy okazji załapali się na zdjęcie, już z następnej drabinki.

Konstrukcja z lin i desek ma 27 m długości.

Konstrukcja z lin i desek ma 27 m długości.

Ostatni rzut oka na schronisko Lorenzi i cudowny żleb, którym weszliśmy pod górę.

Ostatni rzut oka na schronisko Lorenzi i cudowny żleb, którym weszliśmy pod górę.

Ferrata Ivano Dibona w ogóle jest przepiękna, ale te pierwsze kilkaset metrów robi zdecydowanie największe wrażenie. Na nas szczególnie odcinki samą granią z przecudownymi widokami – właśnie po to tu przyszliśmy. Stwierdzamy, że nie mamy czasu na podejście w bok na szczyt Cristallino d’Ampezzo. Pocieszamy się, że widoki z grani są prawie równie rozległe, więc zdobycie pierwszego w naszej karierze trzytysięcznika poczeka.

Początkowy odcinek ferraty Ivano Dibona.

Początkowy odcinek ferraty Ivano Dibona.

Można zrobić wypad na widokowy szczyt Cristallino d'Ampezzo (3008 m).

Można zrobić wypad na widokowy szczyt Cristallino d’Ampezzo (3008 m).

Przez nami Tofany.

Przez nami Tofany.

Staramy się iść sprawnie, mając jeszcze nadzieję, że zdążymy na zjazd wyciągiem. Mijamy przełęcz Forcella Grande, szczyt Cresta Bianca i kolejną przełęcz Forcella Padeon. Po drodze sporo pozostałości stanowisk strzelniczych z I wojny światowej i pozostałości baraków z tego okresu.

Przy trasie znajduje się wiele pozostałości konstrukcji z okresu II wojny światowej.

Przy trasie znajduje się wiele pozostałości konstrukcji z okresu II wojny światowej.

Na przełęczy Forcella Grande jest węzeł szlaków i kolejne pozostałości wojenne.

Na przełęczy Forcella Grande jest węzeł szlaków i kolejne pozostałości wojenne.

Widok z przełęczy Forcella Grande.

Widok z przełęczy Forcella Grande.

Widoki na ferracie Dibona to istna uczta dla oczu.

Widoki na ferracie Dibona to istna uczta dla oczu.

Nad panoramą góruje czerwona Croda Rossa.

Nad panoramą góruje czerwona Croda Rossa.

Odcinki typowo ferratowe są na Dibonie przeplatane odcinkami wysokogórskich szlaków.

Odcinki typowo ferratowe są na Dibonie przeplatane odcinkami wysokogórskich szlaków.

Przejście najbardziej eksponowanych fragmentów ułatwiają drewniane półki.

Przejście najbardziej eksponowanych fragmentów ułatwiają drewniane półki.

W jednym z baraków urządzono biwak Forcella Padeon (lub Buffa di Perrero). Zatrzymujemy się w nim na postój po około dwóch godzinach drogi. Nie chcielibyśmy tu spędzać nocy – wnętrze zawalone jakimiś rusztowaniami, nie ma drzwi, ani okien. Zimno jak w psiarni. Na odpoczynek się jednak nadaje, są nawet cztery krzesła. Powoli zdajemy sobie sprawę, że nie zdążymy na wyciąg, nawet planując zejście przed końcem ferraty. No nic, trudno, dla tych pięknych widoków warto zejść kolejne kilkaset metrów na dół!

W jednym z baraków można przenocować - biwak Buffa di Perrero.

W jednym z baraków można przenocować – biwak Buffa di Perrero.

Kolejny odcinek trasy na charakter wysokogórskiego szlaku, jednak nadal jest bardzo przyjemny. Szczególnie zapada nam w pamięć trawers Vecchio del Forame po imponujących półkach skalnych. Niesamowicie piękny szlak!

Przed nami szczyt Vecchio del Forame.

Przed nami szczyt Vecchio del Forame.

Trawersujemy go z wykorzystaniem naturalnej półki skalnej.

Trawersujemy go z wykorzystaniem naturalnej półki skalnej.

Ekspozycja jest ogromna, ale mamy cały czas możliwość asekuracji.

Ekspozycja jest ogromna, ale mamy cały czas możliwość asekuracji.

Wędrówka granią kończy się dziś dla nas na przełęczy Forcella Alta. Po zejściu około dwustu metrów żlebem spadającym z przełęczy, ferrata Ivano Dibona zakręca w prawo, na dalszą część grani, już sporo niższej w tym miejscu. Po małym odpoczynku idziemy dalej w dół, do podnóży grani.  Myśleliśmy, że zejście będzie już łatwe i przyjemne, niestety przed nami kolejne kłopoty.

Na przełęczy Forcella Alta opuszczamy ferratę Ivano Dibona.

Na przełęczy Forcella Alta opuszczamy ferratę Ivano Dibona.

Wieszczki to zawodowe żebraczki.

Wieszczki to zawodowe żebraczki.

Rzut oka do tyłu na fantastyczne barwy skał.

Rzut oka do tyłu na fantastyczne barwy skał.

Jeszcze w skałach, za chwilę już tylko piargi.

Jeszcze w skałach, za chwilę już tylko piargi.

Gdy szlak sprowadził nas po niewygodnych piargach oraz skałkach i progach (częściowo ubezpieczonych – z radością witamy skały po uciążliwym zsuwaniu się na kamyczkach) okazuje się, że na sporym fragmencie szlak się obsunął i mamy do pokonania ogromną wyrwę. Robimy to z niemałymi trudnościami – częściowo zjeżdżając razem z kamieniami, niestety nie tylko drobnymi… W kolejnym żlebie napotykamy podobne kłopoty. Tutaj już jednak nie jest tak stromo, więc przeprawa idzie sprawniej.

Spoglądamy za siebie, próbując odszukać przebieg szlaku, którym zeszliśmy.

Spoglądamy za siebie, próbując odszukać przebieg szlaku, którym zeszliśmy.

Ostatnie dwie godziny naszej wędrówki to spory odcinek podejścia doliną Padeon u podnóży grani, którą szliśmy w kierunku Son Forca. Nie podchodzimy już do samego schroniska, tylko kierujemy się na Passo Son Forca. Kamienistą drogą, a potem szlakiem schodzimy na parking. Jesteśmy w samochodzie o ponad trzy godziny później niż planowaliśmy.

Z powrotem na parkingu. Zdążyliśmy tuż przed zmrokiem.

Z powrotem na parkingu. Zdążyliśmy tuż przed zmrokiem.

Do naszej Sottogudy docieramy już zupełnie po ciemku, o 21:30.

Nasz czas: 9:00 – 20:00 (z wjazdem wyciągiem), ok. 12 km, 1000 m w górę, 1500 m w dół

Co prawda nie udało nam się przejść całej trasy ferraty Ivano Dibona, jednak nie żałujemy naszych dzisiejszych planów ani ich realizacji. Na trasie sie zabrakło wrażeń ferratowych ani widokowych. Do tego sporo niespodzianek i nowych doświadczeń. Choćby umiejętność chodzenia po piargach i bezpiecznego zsuwania się nimi. Albo przejście szlaku „dla ludzi ze skłonnością do samoudręczenia”, jak w swoim przewodniku napisał Tkaczyk o podejściu żlebem na Forcella Staunies. Tyle wrażeń, a to dopiero pierwszy dzień naszych prawdziwych dolomickich wędrówek!

Dolomity, Włochy, 2016.08

Dolomity, Włochy, 2016.08

Dolomity. Każdy miłośnik gór, który je zobaczy, przepadnie. Białe, strzeliste turnie na tle soczystej zielonej trawy, fantastyczne formacje skalne, pocztówkowe krajobrazy. To góry inne niż wszystkie. Nie ma tu długich grani głównych i walnych dolin, w zamian mamy oddzielone głębokimi dolinami samodzielne gniazda górskie, a każde z nich inne – kapryśna Marmolada z czapą lodowca, podobna do warowni majestatyczna Sella, trzy kłócące się o urodę siostry Tofany, księżycowy płaskowyż Pale… Dolomity przecina gęsta sieć szlaków. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Oczywiście wizytówką tych gór są via ferraty – ubezpieczone szlaki wspinaczkowe, ale mamy też typowe szlaki wysokogórskie, idealne do trekkingów, i mnóstwo wygodnych ścieżek dla całej rodziny. Infrastruktura turystyczna jest świetnie rozwinięta – tak wielu schronisk nie widzieliśmy chyba w żadnych innych górach, co nie znaczy że w Dolomitach nie ma miejsc niedostępnych i dzikich. Jak każda kochanka Dolomity mają też wady – ogromne piarżyska i luźny materiał skalny zasypujący ścieżki zmuszają do rozważnego stawiania kroków – niezbędnym  wyposażeniem turysty górskiego powinien być kask i kijki. Ale czy kogoś bez wad dałoby się pokochać? Powiemy jedno: przez ponad tydzień wspinaliśmy się na ferratach i wędrowaliśmy po dolomitowych szlakach i wiemy jedno: na pewno wrócimy tu jeszcze nie raz. W planowaniu tras nieocenioną pomocą były dla nas poszczególne tomy przewodnika „Dolomity” Dariusza Tkaczyka, a także świetnie opracowane serwisy jarekkardasz.republika.pl oraz wdolomitach.pl. Rekonesans za nami, przed nami – mamy nadzieję – dokładne poznawanie tych gór, grupa po grupie.

Linki do relacji z poszczególnych wycieczek:

Dzień 1 i 2. Podróż i Wiedeń.

Niemal 100-metrowej wieży towarzyszą o 30 m niższe koleżanki.

Dzień 3. Wąwóz Serrai di Sottoguda – idealny na deszczowy dzień lub wycieczkę dla całej rodziny.

...po chwili zostaje za nami..

Dzień 4. Via ferrata Ivano Dibona w masywie Cristallo.

Nad panoramą góruje czerwona Croda Rossa.

Dzień 5. Wejście na Piz Boé granią Cresta Strenta.

28. ...i na Piz Boé, na który wchodziliśmy granią Cresta Strenta

Dzień 6. Od Tofany di Mezzo do Tofany di Dentro, ferrata Formenton.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 7. Wejście na Marmoladę ferratą Marmolada.

Wyciąg dojeżdża do Pian dei Fiacconi (2635 m n.p.m.).

Dzień 8. Szczyt Roda di Vaél w masywie Catinaccio.

Przed nami Roda di Vaél, idziemy na przełęcz Vaiolon.

Dzień 9. Ferraty Sentiero Nico Gusella i del Velo w masywie Pale di San Martino.

Sass Maor i Cima della Madonna w scenerii zachodzącego słońca.

Dzień 10. Dookoła masywu Sassolungo – piękna, widokowa trasa bez trudności technicznych.

Powoli oddalamy się od turni Sassolungo.

Dzień 11. Podróż powrotna i czeski Ołomuniec.

Górny Rynek

 

Lipiec 2023 – powrót w Dolomity:)

W 2023 roku ponownie odwiedzamy Dolomity. Jakże tu bowiem nie wracać? Relację z wyjazdu z lipca 2023 r. znajdziecie tutaj

Alpspitze

Alpy Bawarskie – pierwsza ferrata

11 sierpnia 2012, sobota

Rano pochmurno, w ciągu dnia się rozpogadza, 21oC, w górach przewalające się chmury, ok. 10-12oC

Na pierwszy dzień wybieramy trasę aklimatyzacyjną, czyli niezbyt długą, a jednocześnie na sporej wysokości i trochę dającą w kość. Pada na Alpspitze, bo można skrócić sobie podejście kolejką na Osterfelderkopf (bagatela – prawie 1300 m przewyższenia), a sama trasa jest niebanalna (ferrata) i różnorodna.

Charakterystyczny trójkątny kształt Alpspitze góruje nad Garnisch-Partenkirchen, jak Giewont nad naszym Zakopanem (jak na zdjęciu powyżej). Budzi respekt, jednak ferrata nie jest szczególnie trudna, świetnie nadaje się dla początkujących miłośników żelaznych dróg.

Jak to pierwszego dnia bywa, nie zrywamy się zbyt wcześnie. Ok. 10:00 z trudem udaje nam się wyjechać. Niestety pierwotnie ładna pogoda od rana zdąża się zepsuć – niebo zasnuwa się chmurami zasłaniając widoki właściwie od poziomu ok. 1000 m n.p.m. Zaczynamy nawet rozważać wariant zastępczy – podejście do wąwozu Partnach, tym bardziej, że nasze wątpliwości skutecznie podsyca pani z kasy, informując nas, że na górnej stacji kolejki jest 8oC, a widoczność ogranicza się do 30 m… W końcu jednak, pchani optymistycznym oczekiwaniem poprawy widoczności, docieramy na Osterfelderkopf o 10:40 i po drobnych kłopotach orientacyjnych (chmury chwilami zasłaniają prawie wszystko) ruszamy w kierunku szczytu.

Wejście ferratą na Alpsitze

Na wejście wybieramy wariant via ferratą. Ta trasa podobno słynie z dużej ekspozycji, ale, może z powodu zasłonięcia przez chmury pełnej głębi widoku, nie odczuwamy tego. Droga jest po prostu naszpikowana żelastwem (niewiele fragmentów bez zabezpieczeń), a trudności techniczne na niej są naprawdę niewielkie. Słoweńskie ferraty były zdecydowanie trudniejsze.

Najprzyjemniej idzie nam się pierwszą, bardziej urozmaiconą częścią ferraty, z kilkoma sympatycznymi drabinkami; potem zaczyna się maszerowanie w sznureczku, a i droga jest bardziej monotonna (zakosy z „poręczą” na umiarkowanie nachylonym zboczu). Zaskakuje nas ilość ludzi na trasie przy niezbyt zachęcającej pogodzie (jak u nas na Orlej, czyli niestety sporo). Przez zatory nasz czas wejścia jest niezbyt imponujący (2,5 godziny). Warto było zaryzykować wjechanie na Osterfelderkopf we mgle.

Szczyt Alpspitze witamy już w pełnym słońcu, które – jak na zamówienie – przygrzewa nam przez całe pół godziny odpoczynku. Z dość rozległego wierzchołka (wystarczająco duży, by pomieścić kilkadziesiąt osób) są zapewne piękne widoki: nam, pomimo słońca, odsłaniają się one tylko częściowo i na chwilę – dobre i to! (odnajdujemy nawet szczyt Zugspitze).

Zejście wschodnią granią Alpspitze

Na trasę zejściową obieramy szlak prowadzący wschodnią granią Alpspitze. Zejście okazuje się równie trudne technicznie jak ferrata, choć tu trudności są innego rodzaju – po prostu trasa uległa dużej erozji turystycznej i schodząc po ciągle usuwających się spod nóg kamyczkach, trzeba uważać by wraz z nimi nie pojechać na pupie na sam dół. Na deser czeka na nas dość oryginalna atrakcja – tunel wykuty dla turystów w skale. To bardzo wygodne, ale jednak cieszymy się, że podobnych ułatwień nie zafundowano naszym Tatrom.

Zejście zajmuje nam prawie 2 godziny i trochę się dłuży, pewnie głównie przez to, że chmury skutecznie zasłaniają nam wszystkie widoki. Wycieczkę kończymy przejściem przez mostek z dwóch lin zawieszonych jedna nad drugą między dwiema skałkami (atrakcja nieobowiązkowa, ale fajna adrenalinka i dużo zabawy) oraz posiłkiem w kolejkowej restauracji (niestety, o tej porze do wyboru są już tylko parówki i biała kiełbasa, więc jemy oba te rarytasy). Szybko i sprawnie zjeżdżamy kolejką na dół. Dziś nie żałujemy wydanych pieniędzy: jak to pierwszego dnia, nogi już mają co nieco do powiedzenia, więc chętnie unikamy schodzenia kolejnych 1300 m w dół.

Dolna stacja kolejki na Osterfelderkopf, Ga-Pa.

Kolejka na Osterfelderkopf.

 

 

Zakładamy ferratowy ekwipunek.

Zakładamy ferratowy ekwipunek.

Via ferrata na Alpsitze.

Via ferrata na Alpsitze.

Zaiste żelazna perć...

Zaiste żelazna perć…

Szczytowe partie podejścia na Alpspitze.

Szczytowe partie podejścia na Alpspitze.

Szczytowe partie podejścia na Alpspitze.

Szczytowe partie podejścia na Alpspitze.

Idziemy w sznureczku.

Idziemy w sznureczku.

Szczyt Alpspitze (2628 m n.p.m.).

Szczyt Alpspitze (2628 m n.p.m.).

Szczyt Alpspitze (2628 m n.p.m.).

Szczyt Alpspitze (2628 m n.p.m.).

R. na Alpspitze - mamy jakiś widok!.

R. na Alpspitze – mamy jakiś widok!.

Wschodnie zejście z Alpspitze.

Wschodnie zejście z Alpspitze.

Mamy do wyboru aż dwie trasy. R. wybrał lewą.

Mamy do wyboru aż dwie trasy. R. wybrał lewą.

Trawers półką wykutą w skale.

Trawers półką wykutą w skale.

Wschodnie zejście z Alpspitze - tunel (!) dla turystów.

Wschodnie zejście z Alpspitze – tunel (!) dla turystów.

Wschodnie zejście z Alpspitze - tunel (!) dla turystów.

Wschodnie zejście z Alpspitze – tunel (!) dla turystów.

Trochę zabawy na koniec.

Trochę zabawy na koniec.

Przyda nam się obiad...

Przyda nam się obiad…

Hala w Ga-Pa z widokiem na Alpy Ammergauer.

Hala w Ga-Pa z widokiem na Alpy Ammergauer.

Masyw Waxenstein w tle.

Masyw Waxenstein w tle.

Wieczorem z lubością odpoczywamy i nadrabiamy zaległości z wczoraj w zapiskach i opisywaniu zdjęć.