Egerska starówka to naprawdę urocze miejsce, w którym na niewielkim obszarze można zobaczyć kilka naprawdę atrakcyjnych (także dla dzieci!) zabytków. Chłopcom szczególnie podobał się spacer po zamku, z którego murów pięknie widać miasto. A wejście na wieżyczkę minaretu zostanie we wspomnieniach każdego z nas!
Eger – czyli skąd się wziął Egri Bikaver
16 lipca 2012, poniedziałek
24oC, całkiem ładnie, po 16:00 wyraźnie chłodniej, na szczęście nie pada
Jedyne znane nam skojarzenie z tym miastem to Egri Bikaver: „bycza krew” – tutejsze wino, którym według legendy miejscowy bohater, Istvan Dobo, poił skromną drużynę broniącą miasta przed 80-tysięczną armią turecką w 1552 r.
Podczas przemiłego spaceru odnajdujemy m.in.: archikatedrę (klasycystyczną, trzecią co do wielkości na Węgrzech), minaret (pozostałość po okresie panowania tureckiego), zamek oraz uroczy Plac Istvana Dobo z pomnikiem tegoż, barokowym kościołem Minorytów i eklektycznym ratuszem. Spacer kończymy pysznym obiadem w restauracji przy Placu Dobo, dzięki czemu dłużej możemy delektować się uroczymi widokami.
Chłopcom bardzo podoba się (a nam wyraźnie skraca przejście) oglądanie miasta z poziomu siodełka roweru/tuptupa; szczególnie fajnie jeździ się im po Placu Istvana Dobo. Zabieranie jednośladów na zwiedzanie miast z dziećmi to naprawdę super patent!
Bardzo atrakcyjny okazuje się też spacer po zamku z placem zabaw na fortyfikacjach, a już największy hit to wejście na wieżycę minaretu, według Tyma wąską jak „parówa” (schodki naprawdę strome i wąskie, bo cała budowla ma niewiele ponad metr szerokości!!!)
Podobno bardzo interesująca jest też wizyta w zamkowych kazamatach oraz zwiedzanie Biblioteki Archidiecezjalnej i obserwatorium astronomicznego z oryginalną camera obscura, mieszczących się w pięknym barokowym gmachu Liceum; nam jednak brakuje już na to wszystko czasu.
Popołudniowy spacer po Tiszafured
W planie mieliśmy nawet pierwszą kąpiel w naszych basenach, ale zanim Sebuś wstał po drzemce, zaczęło strasznie wiać i zrobiło się zbyt zimno dla naszej rodzinki rekonwalescentów, więc wybraliśmy spacer w kierunku brzegu Jeziora Cisa (Tisza).
Chłopcy znowu wyżyli się na swoich jednośladach i chociaż nie znaleźliśmy poszukiwanej plaży tylko przystań łódek dla wędkarzy, spacer i tak należy zaliczyć do udanych.
Chłopcy (poza tym, że strasznie rozrabiają) są naprawdę świetnymi kompanami; obaj robią po kilka kilometrów, dopisują im humory i kipią energią. W drodze powrotnej z Egeru obaj zasypiają, a Sebek kontynuuje drzemkę jeszcze przez prawie dwie godziny w domu po powrocie (R. w tym czasie załatwia potrzebne zakupy w jednym z kilku tutejszych supermarketów).