Największe wodospady w Europie – zjawiskowe Rhienfall – i dwa piękne średniowieczne miasteczka, ozdobione cieniem winnic i kolorami malowanych domów. Do tego rejs łodzią po Renie, lody na rynku i wizyta na pomysłowym placu zabaw z widokiem na statki przemierzające Ren. Piękniejszy wakacyjny dzień trudno sobie wyobrazić! Te wszystkie atrakcje oferuje szwajcarski kanton Szafuza, położony tuż obok granicy z Niemcami. Mimo że będziecie w Szwajcarii, wycieczka nie zrujnuje Waszego portfela – w miastach (poza parkingiem) nie wydaliśmy ani grosza, a ceny biletów na wodospady Renu były niewygórowane. Wycieczką zachwycona była cała rodzina, z czterolatkiem włącznie!
Category Archives: Miasta Europy
Pfänder – kolejka na widokowe wzgórze nad Jeziorem Bodeńskim
Austrii przypada najkrótszy fragment linii brzegowej Jeziora Bodeńskiego. Jedynym większym miastem jest ok. 30-tysięczna Bregencja. Miasto traktujemy jednak dzisiaj po macoszemu, skupiając się na wjeździe kolejką na Pfänder – wzgórze oferujące chyba najpiękniejszy widok na Jezioro Bodeńskie. Może nie jest to zbyt imponujący szczyt, ale widoki są zdecydowanie warte spędzenia tutaj kilku godzin! Pfänder to jeden z najwyżej położonych punktów widokowych nad Jeziorem Bodeńskim. Po dzisiejszej wycieczce mamy wrażenie, że zagospodarowano go specjalnie z myślą o dzieciach! Nie żałujemy nawet tego, że dojazd z drugiego końca Jeziora Bodeńskiego zajął nam niemal 2 godziny.
Pfänder – widokowe wzgórze nad Jeziorem Bodeńskim w Bregencji
12 sierpnia 2018, niedziela
Piękna, letnia pogoda, 30 stopni i słońce
Po niemieckich kurortach wokół Jeziora Bodeńskiego i szwajcarskich górach przyszła dzisiaj kolej na odwiedzenie austriackiego fragmentu wybrzeża Bodensee. Spośród różnych atrakcji wybraliśmy wjazd kolejką linową na Pfänder – wzgórze położone tuż nad Jeziorem Bodeńskim, oferujące wspaniały widok i na samo jezioro, i na piętrzące się na południu szczyty – od Säntisa do doliny Renu po niemieckie Alpy Algawskie. Potem wybraliśmy się na krótki spacer po zabytkowych zaułkach Bregencji.
Kolejka na Pfänder
Wjazd kosztuje 13 euro za osobę dorosłą (26 euro bilet rodzinny). Mając wykupioną kartę zniżkową Bodensee Erlebniskarte, na szczęście nie musimy już nic płacić – omija nas też długaśna kolejka do kas.
No właśnie, kolejki i tłumy. Co dzień obiecujemy sobie, że wstaniemy wcześniej i ruszymy na wycieczkę przed południową falą. I co dzień nam się nie udaje 😉 Na pewno wjazd na Pfänder o godzinie 8.00 czy 9.00 rano byłby dużo przyjemniejszy, a i poranne światło bardziej sprzyjałoby podziwianiu widoków. We dwoje jeszcze jakoś potrafimy się przestawić na poranne wstawanie, ale na rodzinnych wakacjach wychodzi nam na trzy z dwoma. A dziś co najwyżej na mierny.
Kto późno przychodzi (a właściwie przyjeżdża), ten gapa!
Przyjeżdżając do Bregencji w okolicy południa, musieliśmy dziś stać i w korkach dojazdowych (dojazd z naszego Radolfzell zajął nam prawie dwie godziny…), i mieliśmy wielki problem ze znalezieniem miejsca do zaparkowania – wszystkie większe parkingi były już pozajmowane. W końcu udało się nam zostawić samochód gdzieś przy ulicy (w niedziele bezpłatnie). No, ale takie są uroki przyjeżdżania w szczycie sezonu do miejscowości turystycznej…
Kolejka wjeżdża na szczyt zaledwie w kilka minut. Warto stanąć z tyłu wagonika, bo widoki na Jezioro Bodeńskie są z każdym metrem rozleglejsze i naprawdę zachwycają.
Z przyjemnością zauważamy, że dzieci są na Pfänderze mile widzianymi gośćmi. Wszystko jest tu zorganizowane tak, żeby ułatwić życie podróżującym rodzinom. W budynkach dolnej i górnej stacji kolejki urządzono miniplace zabaw, umilające najmłodszym oczekiwanie na przyjazd wagonika. Pomysłowy plac zabaw znajdziemy też na szczycie, tuż obok wyjścia z kolejki. W czasie gdy dzieciaki szaleją na huśtawkach i zjeżdżalniach, rodzice na spokojnie mogą cieszyć oko przepysznymi widokami. A popatrzeć naprawdę jest na co!
Najpiękniejszy widok na Jezioro Bodeńskie?
Gwiazda nr 1 to oczywiście samo Jezioro Bodeńskie, które z Pfändera wydaje się zaledwie o rzut beretem, tuż pod naszymi stopami. Gdy odwrócimy głowę, jest chyba jeszcze piękniej, bo zmieniamy scenerię na górską. Widok – jak zachwala ulotka informacyjna – obejmuje 240 alpejskich szczytów. Nie liczyliśmy, ale nie ma chyba w tym wielkiej przesady – widzimy przed sobą morze szczytów aż po horyzont. Z góry przepięknie prezentuje się też dolina Renu wypływającego z Alp.
Rano mieliśmy wątpliwości co do sensu prawie dwugodzinnego dojazdu do Bregencji i wahaliśmy się: jechać czy nie jechać. Po obejrzeniu widoku z Pfändera już wątpliwości nie mamy – zdecydowanie było warto!
A gdzie ten szczyt?
Widoki to nie jedyne atrakcje. Rozrywki dla dzieciaków dopiero się rozpoczynają. Wierzchołek Pfändera jest zorganizowany tak, by zapewnić turystom w różnym wieku – również tym najmłodszym – co najmniej pół dnia atrakcji (warto przy kasie wyciągu wziąć mapkę ze schematem ścieżek spacerowych po Pfänderze – na pewno się przyda).
My zaczynamy naszą wycieczkę od honorowego wejścia na sam szczyt wzgórza. Wspinaczka to bardzo mozolna i czasochłonna, bo trwa całe 5 minut – w tyle czasu utwardzona ścieżka wprowadza na wierzchołek. Na szczycie stoi wielki maszt przekaźnikowy oraz budynek gospody. Wierzchołek jest symbolicznie oznaczony krzyżem. Obok ławeczka zachęca do odpoczynku. O dziwo sam szczyt Pfändera jest spokojny – większość ruchu turystycznego koncentruje się w okolicy górnej stacji kolejki.
Park Alpejskiej Fauny
Po zejściu z wierzchołka idziemy tam, gdzie udaje się większość niedzielnych turystów – na półgodzinną trasę spacerową po Parku Alpejskiej Fauny (Wildpark Rundweg, wstęp bezpłatny). Ścieżka biegnie tuż obok wybiegów alpejskich zwierząt – można zobaczyć koziorożce alpejskie, muflony, świstaki, ale też całkiem znajome dziki. Chętni mogą też pójść do obserwatorium ptaków drapieżnych – o określonych godzinach organizowane są tu pokazy m.in. sokołów i orłów (wstęp 1 euro, płacą tylko dorośli, wejście na drodze Wildpark Rundweg).
Dzieciakom bardzo podobają się zwierzęta, ale atrakcją nr 1 okazuje się usytuowana mniej więcej w połowie trasy Wildpark Rundweg gigazjeżdżalnia (Rutsche, również bezpłatna). To wielka, zakrętowa rura – na oko co najmniej 20-metrowa. Dzieciaki (samodzielne zjazdy od 6 lat) szaleją na równi z rodzicami – my też próbowaliśmy w niej swoich sił!
Gdyby komuś było mało spacerów, może na szczyt Pfändera wejść pieszo (albo zejść po wjechaniu kolejką) 6-kilometrowym szlakiem – patrząc z kolejki, szlak wydawał nam się łatwy i bardzo przyjemny. My już nie zdecydowaliśmy się na piesze zejście – chcieliśmy jeszcze pobłąkać się trochę po zabytkowym Górnym Mieście w Bregencji. Ale wycieczkę na Pfänder gorąco polecamy. Strona internetowa kolejki: www.pfander.at
Spacer po Górnym Mieście (Oberstadt) w Bregencji
Górne miasto kontrastuje swoim spokojnym, cichym klimatem z zatłoczonymi rejonami kolejki na Pfänder. Zmotoryzowani mogą tu spokojnie zostawić samochód – w okolicy kolejki na Pfänder szpilki nie ma gdzie wcisnąć, a tu miejsc postojowych jeszcze jest bardzo dużo – gdybyśmy o tym wiedzieli wcześniej, na pewno nie staralibyśmy się gorączkowo upakować naszej ciężarówki w tangramie parkujących pod dolną stacją kolejki aut. To oczywiście opcja godna polecenia głównie dla turystów, którzy chcą połączyć wjazd na Pfänder ze zwiedzaniem miasta.
Średniowieczna brama i wieża
Spacer po Oberstadt jest bardzo przyjemny – gdyby dzieciaki nie były już tak zmęczone długim dojazdem i plątaniem się po Pfänderze, chętnie zabawilibyśmy tu dłużej. A tak to przyglądamy się dokładniej tylko najważniejszym zabytkom tej części miasta. Po pierwsze: XV-wiecznej bramie św. Marcina – dawnej bramie obronnej górnego miasta. I po drugie: wieży św. Marcina, położonej tuż obok bramy. Tę dawną wieżę obronną zbudowano w XIII w., a ok. 1600 r nakryto ją charakterystyczną bulwiastą kopułą.
Obecnie wieża służy jako punkt widokowy – za opłatą (3,50 euro dorosły, 7 euro bilet rodzinny) można wejść na górę. Prawdę mówiąc, widok z góry nie jest jakiś specjalnie rozległy – a może to po porównaniu z Pfänderem odnieśliśmy takie wrażenie? W każdym razie jeśli nie chcecie wydawać niepotrzebnie pieniędzy, wystarczy naszym zdaniem obejrzeć wieżę z zewnątrz – by wygląda faktycznie wspaniale.
Bardzo polecamy też zajrzenie do urządzonej obok wieży kaplicy – zachowały się tam piękne XIV-wieczne (i doskonale widoczne) freski. Wieża przypomniała nam nasze odwiedziny w wieży rycerskiej w Siedlęcinie. Tam też są piękne freski, tyle, że o tematyce świeckiej (nasza relacja tutaj).
Co jeszcze warto zobaczyć w Bregencji?
W pierwotnych planach chcieliśmy jeszcze bardzo pospacerować po okolicach molo – ponoć to w Bregencji jest wyjątkowo urocze, tonące w kwiatach. W Bregencji zależało nam też na zobaczeniu słynnej pływającej sceny na Jeziorze Bodeńskim (Seebühne), położonej ok. pół kilometra na zachód od molo. No, ale dzieciaki były bez obiadu, zmęczone, już zaczęły się robić marudne – odpuściliśmy.
Romantyczny spacer po molo zamieniliśmy na obiad pod znakiem literki M. z zakrętową zjeżdżalnią, którą zachwycał się Grzesiek. Cóż, podczas podróży rodzinnych bez modyfikacji planów się nie obejdzie. No trudno – pewnym pocieszeniem jest to, że molo pięknie widzieliśmy z Pfändera, z góry.
Bo wycieczka na Pfänder była główną atrakcją dzisiejszego dnia – przepiękne widoki, atrakcje dla dzieci – obowiązkowy punkt programu podczas rodzinnego zwiedzania Bregencji. Nam bardzo się podobało!
*********************
Po przyjechaniu do naszego Radolfzell zaczepia nas starszy pan, sąsiad z ulicy Kapellenweg. Mówi, że bardzo się cieszy, że jesteśmy z Polski, bo on jest wielkim fanem… polskiej muzyki ludowej. Od lat fascynuje się polskim folkiem, założył nawet na Facebooku profil poświęcony tej tematyce – mówi, że to dla niego najpiękniejsza muzyka! Opowiadał też, że przez dwa miesiące mieszkali u niego kiedyś studenci z Polski, chodzili na uniwersytet w Konstancji. Pytał, z jakiego miasta jesteśmy i gorąco nas pozdrawiał. Jakie przyjemne są takie rozmowy i spotkania!
Zurych z dziećmi w 1 dzień – co wybrać, żeby nie zwariować
Zurych może pochwalić się doskonale zachowaną średniowieczną starówką i przepięknym położeniem nad rzeką Limmat i Jeziorem Zuryskim, w cieniu wzgórz Üetliberg i Zürichberg. Zamiast spacerowania po Bahnhofstrasse – jednej najbardziej znanych ulic handlowych na świecie – proponujemy raczej pobłąkać się po wąskich i stromych uliczkach starej dzielnicy Schipfe, czy też między Weinplatz a katedrą Grossmünster – uliczki tu nie są zatłoczone, za to wyjątkowo malownicze. Dzieci co prawda nie przepadają za zwiedzaniem kościołów, ale koniecznie trzeba wspiąć się na wieżę zuryskiej katedry – widok z góry na miasto jest niezapomniany.
Jeśli zwiedzacie Zurych z dziećmi i dysponujecie tylko jednym dniem, nie przedłużajcie niepotrzebnie spaceru po mieście, a zamiast tego wybierzcie się na wycieczkę pociągiem na górujące nad Zurychem wzgórze Üetliberg. To tylko 20 minut jazdy w jedną stronę, a dzieciaki atrakcje będą miały wtedy co najmniej trzy: przejażdżkę szwajcarską koleją, wspinaczkę na wieżę widokową i atrakcyjny plac zabaw tuż przy końcowej stacji pociągu. Wy za to na pewno nie zapomnicie widoku ze szczytu wzgórza – pod nami jak na dłoni Zurych i Jezioro Zuryskie, a z drugiej strony – morze alpejskich szczytów. To jeden z najpiękniejszych punktów widokowych, na jakich kiedykolwiek byliśmy! Continue reading
Muzeum Zeppelina (Zeppelin Museum) – muzeum sterowców
Muzeum Zeppelina prezentuje nie tylko historię konstruowania sterowców i rekonstrukcję fragmentu Hindenburga – największego statku powietrznego w historii. Jest tu też specjalna sala, w której dzieci i dorośli chętnie poznają podstawowe prawa aerodynamiki i mechaniki, przeprowadzając ciekawe eksperymenty. A na deser można obejrzeć ekspozycje sztuki na wystawach czasowych. Jeżeli ten niecodzienny mariaż historii, techniki i sztuki uzupełnimy spacerem po jednej z najpiękniejszych promenad nad Jeziorem Bodeńskim, to mamy gotowy przepis na pełen wrażeń turystyczny dzień!
9 sierpnia 2018, piątek
Po wczorajszych burzach dziś 10 stopni chłodniej – do 22 stopni
Muzeum Zeppelina – historia największych na świecie statków powietrznych
Na początek informacje praktyczne
Zeppelin Museum należy do „Bodensee classics” – dziewięciu najważniejszych atrakcji, do których wstęp oferuje Bodensee Erlebniskarte. Muzeum zajmuje budynek dawnego dworca morskiego, bezpośrednio obok dworca kolejowego i przystani białej floty. Bilet wstępu kosztuje 9 euro dla 1 osoby dorosłej, rodzinny bilet: 20 euro. Na miejscu jest też oczywiście sklep z pamiątkami i restauracja.
Szczegóły warto sprawdzić na stronie internetowej: www.zeppelin-museum.de
Samochód zostawiamy na płatnym piętrowym parkingu Am See – stąd do muzeum tylko 10 minut spaceru.
Spacer do Muzeum Zeppelina
Spacer jest nie byle jaki, bo nadbrzeżną promenadą. Idąc nią, podziwiamy piękne widoki na Jezioro Bodeńskie i wyłaniające się za nim pasma górskie, m.in. masyw Alpstein i Rätikon. Dziś – przy brzydszej pogodzie – widoczność jest paradoksalnie lepsza niż przy afrykańskim upale ostatnich dni.
Po drodze warto wejść na 9-kondygnacyjną wieżę widokową (bezpłatna) na końcu molo, u wejścia do portu. Z góry zarówno Jezioro Bodeńskie, jak i miasto Friedrichshaven prezentują się wyjątkowo pięknie. My musieliśmy zawrócić z molo, bo Grześ zarządził pilną wizytę w toalecie. Wejście na wieżę zaliczyliśmy dopiero podczas czekania na pizzę w jednej z promenadowych restauracji.
Jak to ze sterowcami było
Friedrichshafen można z powodzeniem nazwać kolebką lotnictwa. To właśnie w tej okolicy hrabia Ferdynand von Zeppelin, niemiecki generał i inżynier, w 1900 r. przeleciał swoim pierwszym sterowcem LZ1 ponad Jeziorem Bodeńskim.
Statki powietrzne, które udoskonalał przez pierwsze dekady XX w., miały konstrukcję szkieletową, znaczniej bardziej odporną od swoich poprzedników. Konstruktor największych statków powietrznych w dziejach ludzkości został nazwany przez cesarza Wilhelma II Hohenzollerna „największym Niemcem XX wieku”.
Historia pracy nad sterowcami sięga jednak aż połowy XIX w. Prototypem był balon wyposażony w śmigło, wprawiane w ruch przez maszynę parową. Pierwsze sterowce faktycznie przypominały balony – pasażerowie siedzieli w gondoli podwieszonej pod komorą z gazem . Dopiero potem kabiny pasażerskie zostały – ze względów aerodynamicznych – przeniesione do środka konstrukcji.
Innowacją Zeppelina było zastosowanie konstrukcji szkieletowej zamiast samej tylko powłoki balonowej, która swobodnie się rozciągała. Solidna konstrukcja została obciągnięta impregnowaną tkaniną. Stopniowo sterowce stawały się coraz większe i coraz bardziej luksusowe, zapewniały również coraz szybszą podróż i to na coraz dłuższe dystanse. Idea pomysłu była jednak cały czas taka sama – zeppeliny były unoszone do góry dzięki umieszczonym w nich komorach z gazem lżejszym niż powietrze (kiedyś głównie wodorem).
Latające giganty
Największymi statkami powietrznymi w historii były ostatnie z linii Zeppelinów: LZ-129 Hindenburg i LZ-130 Graf Zeppelin II. Umożliwiały one przeloty nawet transoceaniczne. Miały aż 245 m długości – ponad trzykrotnie więcej, niż największy obecnie pasażerski samolot świata Airbus A380!
Konstruktorzy zakładali wypełnienie komór gazowych helem, jednak jedyny ówczesny producent tego gazu – Stany Zjednoczone obłożyły eksport helu do Niemiec embargiem. Ostatecznie więc komory wypełniane były tańszym i łatwym do wyprodukowania wodorem. Ułatwiało to też sterowanie wysokością. Łatwo dostępny wodór można było po prostu wypuścić, żeby opuścić się niżej. W przypadku konstrukcji wypełnianych helem stosowano bardziej skomplikowany system z dodatkowymi pojemnikami na powietrze, które można było dopompowywać – przy wyższym ciśnieniu jako cięższy gaz powietrze służyło jako balast i ułatwiało obniżenie pułapu lotu.
Historia sterowców miała swój smutny finał w 1937 r. podczas lądowania Hindenburga w Lakehurst po przelocie z Frankfurtu przez Atlantyk. Sterowiec spłonął w przeciągu kilkudziesięciu sekund, zginęło 13 pasażerów i 22 członków załogi. Katastrofa zakończyła prace nad dalszym wykorzystywaniem sterowców do transportu pasażerów.
Nowa epoka w dziejach sterowców
Od 1997 w Friedrichshafen znowu budowane są sterowce! Współczesny model (Zeppelin NT – Neue Technologie) różni się od największych historycznych poprzedników wielkością – jest trzykrotnie krótszy. Obecnie sterowców też nie wypełnia się łatwo wybuchającym wodorem tylko helem. Nie prowadzą regularnych liniowych lotów – służą głównie jako nośniki reklam oraz do lotów widokowych i turystycznych. Ceny tych przelotów niestety zaczynają się od kilkuset euro za kilkudziesięciominutową podróż… Podczas naszych wakacji nad Jeziorem Bodeńskim praktycznie codziennie widywaliśmy sterowce z reklamą Europa-Parku i… koparek CAT (firmy należącej do koncernu Zeppelina). Podobne statki powietrzne latają w najodleglejszych zakątkach globu – zostały sprzedane do Japonii i Kaliforni.
Muzeum Zeppelina – prawdziwa podróż w czasie
Wchodząc do muzeum, przenosimy się od razu w lata 30. Automobil z epoki, odpowiednie dekoracje, a nawet menu pokładowe i bilety na przelot i… możemy wchodzić na pokład! Ponad naszymi głowami jest zrekonstruowana część pasażerska i część powłoki historycznego sterowca LZ 129 Hindenburg! Nawet taki niewielki fragment latającego giganta budzi podziw swoją wielkością.
Po schodkach wchodzimy do części pasażerskiej z sypialniami i hallem rekreacyjnym – z promenadą widokową, z której pasażerowie mogli podziwiać widoki podczas trwającego nawet kilka dni lotu.
Wrażenia psuje nam, niestety, tłum ludzi w kolejce do tej części ekspozycji. Eeech, ten sezon turystyczny… Z tego powodu po kilkunastu minutach przymusowego stania w kolejce do promenady odpuszczamy sobie obejrzenie sypialni pasażerów. Wchodzimy za to na chwilę do Zeppelin-Wunderkammer, czyli pomieszczenia z ciekawostkami związanymi z zeppelinami – jest tu nawet karuzela zabawka z kręcącymi się sterowcami!
Sala eksperymentów zachwyca nie tylko dzieci
Próbując przyjąć punkt widzenia dzieci kierujemy się teraz na dłużej do sali eksperymentów (Experimentierraum). Ekspozycja pozwala na samodzielne wykonanie prostych doświadczeń związanych z aerodynamiką, działaniem silnika i – ogólnie – podstawowymi prawami fizyki, dzięki którym takie kolosy jak sterowce mogły unosić się nad ziemią. Eksperymenty, które można wykonać samemu, są ciekawe, a jednocześnie na tyle proste, że nawet kilkulatki rozumieją ich wyniki.
Dzieciaki chętnie sprawdzają, ile ciężarków zdoła unieść balon, ustalając jego wysokość na określonym poziomie. Obserwują unoszenie się skrzydła w przepływającym coraz szybciej powietrzu. Mogą nacisnąć guzik wpuszczający ciepłe powietrze do worka, który następnie unosi się do góry. Zaciekawia nas też eksperyment porównujący aerodynamiczność poszczególnych kształtów – naocznie przekonujemy się, że kształt sterowca (zbliżony do kropli) jest właściwie aerodynamicznym ideałem.
Dalej mamy ciąg doświadczeń związanych z działaniem przekładni i silników. Możemy też porównać wytrzymałość różnych konstrukcji i naprężenia „wyginające” i „skręcające”. W ten sposób możemy poznać zasady mechaniki, dzięki którym inżynierowie mogli zbudować ogromną, lekką, a jednocześnie wytrzymałą konstrukcję, nie mając do dyspozycji włókna węglowego. Zresztą jeden z eksperymentów pozwala porównać ciężar konstrukcji aluminiowej podobnej do stosowanej w zeppelinach i zbudowanej z włókna węglowego – różnica jest niewielka!
Nie tylko sala eksperymentów jest fajna
Po wyjściu dokładniej oglądamy konstrukcję poszycia rekonstrukcji Hindenburga – faktycznie są tutaj takie elementy jakie oglądaliśmy podczas eksperymentów! Tuż obok jest podwieszona pod sufitem ogromna makieta sterowca. Naciskając odpowiednie guziczki, można było poruszać sterami wysokości i kierunku, włączać i wyłączać silniki, czy też zapalać światełka w pomieszczeniach pasażerów i kokpicie. Super zabawa!
Na koniec zostawiliśmy sobie pozostałe części Muzeum Zeppelina, jako mniej atrakcyjne dla dzieci potraktowaliśmy je trochę po macoszemu. Znaczny obszar pierwszego piętra zajmuje ekspozycja pokazująca historię statków powietrznych, ich ewolucję od balonów z napędem do sterowców. Ostatnią kondygnację zajmują wystawy czasowe, na których zwykle prezentowane są dzieła sztuki. My oglądamy tylko niewielki ich fragment, gdzie obecnie prezentowane są innowacje technologiczne, między innymi związane z bezkolizyjnym i bezemisyjnym transportem.
Po zwiedzaniu zaliczamy jeszcze bardzo przyjemny obiad w pizzerii przy promenadzie. Czekając na pizzę meldujemy się w okrojonym składzie na szczycie wieży widokowej na molo, podziwiając piękny widok na miasto i Jezioro Bodeńskie.
Muzeum Zeppelina jest dla nas kolejnym (po placówkach Mercedesa i Hymera) przykładem świetnie zorganizowanej instytucji, która potrafi wyeksponować ciekawostki związane ze swoją historią, jednocześnie zapewniając promocję własnej marki. Odwiedzając takie miejsce, można się rzeczywiście czegoś dowiedzieć i nauczyć, a przy tym dobrze się bawić. A firma, patrząc po ilości zwiedzających, nie musi dokładać do interesu 😉 Nie mamy nic przeciwko temu, bo i my, i nasze dzieci, wychodzimy z takich miejsc zadowoleni!
Konstancja – oceanarium Sea Life, starówka i kąpiel w Renie
Sami się nie spodziewaliśmy, że historyczne miejsce soboru w Konstancji może być tak atrakcyjne dla całej rodziny! Skrojone na potrzeby dzieci oceanarium Sea Life, starówka ze średniowiecznymi domami i arcyciekawą katedrą, a do tego kąpielisko w ogromnej, pięknej rzece, jaką jest Ren wypływający w Konstancji z Jeziora Bodeńskiego! Sześć godzin minęło jak jedna chwila!
Meersburg – średniowieczne miasteczko i zamek w śródziemnomorskiej scenerii
Tysiącletnie zamczysko z doskonale zachowanymi wnętrzami, położone tuż nad brzegiem Jeziora Bodeńskiego. Miasteczko z ciasnymi uliczkami i kolorowymi szachulcowymi domami. Dookoła winnice i piękna iście śródziemnomorska roślinność. Co to za miejsce, gdzie znajdziemy to wszystko? To Zamek Morza, czyli Meersburg!
5 sierpnia 2018 r., poniedziałek
Upał, skwar i pełne słońce
Meersburg – średniowieczne zamczysko nad Jeziorem Bodeńskim
Na tegorocznych wakacjach każdego dnia trasę wybiera inny nasz chłopak – z trzech sugerowanych przez nas do wyboru. Dziś wybierał Sebuś. Gdy usłyszał, że będziemy zwiedzali tajemnicze zamczysko, a na deser pójdziemy na superancką plażę nad Jeziorem Bodeńskim, nie miał wątpliwości, którą wycieczkę wybierze;-)
Od czego zacząć – czyli parking, informacja i bilety
Z małymi problemami udaje nam się trafić na duży, zadaszony parking przy ulicy Stefen-Lochner-Strasse. Stąd mamy już tylko 5 minut do punktu informacji turystycznej – poza mapą Meersburga można też dostać tu ulotki z rejonu niemal całego Jeziora Bodeńskiego. My dodatkowo załatwiamy tu jeszcze jedną ważną sprawę – kupujemy Bodensee erlebniskarte – nie jest tania, ale w ramach niej mnóstwo atrakcji w okolicy Jeziora Bodeńskiego będziemy mieli gratis. Dzisiaj „oszczędziliśmy” w ten sposób na biletach do zamku (wejście dla rodziny kosztuje 12,80 euro).
Rodzinny spacer przez rynek na taras Nowego Zamku
Spacer przez Meersburg jest bardzo przyjemny – wąskie, pochyłe uliczki są wręcz idealnym plenerem leniwych, wakacyjnych spacerów. Nasz spacer oczywiście leniwy nie jest – Grzesiek jedzie na rowerku biegowym, a uliczki momentami mocno spadają w dół, więc hajda za Grzesiem, stop, uwaga! Potem znowu musimy podejść w górę, więc siły brakuje itp., itd… Ach, te rodzinne wakacje!
Z punktu informacji turystycznej idziemy na Marktplatz – serce dawnego Meersburga. Stąd warto jeszcze zajrzeć na taras Nowego Zamku (Neues Schloss) – barokowego pałacu z różową fasadą, trochę przypominającego nam nasze Kurozwęki. Nie na pałac jednak zwracają się oczy wszystkich zwiedzających, ale to, co jest przed nim – przepyszny widok z pałacowego tarasu na Jezioro Bodeńskie, otoczone wianuszkiem miejscowości o iście śródziemnomorskiej atmosferze. Na podziwianie widoków mamy tu trochę czasu, bo Grześ co chwilę wsypuje sobie do butów małe kamyczki, a potem narzeka, że mu niewygodnie. Potem buty zdejmuje, kamyczki wypadają, a on znowu szura nogami i kamyczki z powrotem wpadają. Więc po raz kolejny siadamy i zdejmujemy buty. Ale reszta wycieczki może w tym czasie odsapnąć i cieszyć oczy naprawdę wspaniałymi widokami.
Zamek w Meersburgu
Stary Zamek – największa atrakcja turystyczna Meersburga – leży tuż obok Nowego Zamku. Koniecznie musicie zajrzeć do środka (bilety kupuje się w budynku położonym naprzeciwko wejścia do zamku; w ramach Bodensee erlebniskarte wstęp gratis, lub bodajże 12,80 euro bilet rodzinny), bo oglądanie zamku tylko z zewnątrz zupełnie mija się z celem – wygląda w sumie dość niepozornie. A tymczasem wnętrza – świetnie zachowane i niektóre naprawdę stareńkie – dają świetne wyobrażenie o tym, w jakich surowych warunkach żyli niegdyś mieszkańcy takich warowni.
Zamek zamieszkiwali niegdyś książęta biskupi. Nie wiadomo dokładnie, kiedy został ufundowany, ale jedna z najpopularniejszych wersji mówi, że już w VII wieku! Z dużą dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że warownia pochodzi sprzed 1000 r. – w folderze informacji turystycznej czytamy, że to najstarszy zamieszkały zamek w Niemczech.
Zwiedzanie zamku
Spacer po zamkowych zakamarkach wszystkim nam bardzo się podoba. Można pooglądać i reprezentacyjne sale, i lochy, i zamkową łazienkę oraz latrynę, i kuchnię, a także bezdenną zamkową studnię. W komnatach zabytkowe wyposażenie, zbroje rycerskie. Z okien bajkowe (naprawdę bajkowe!) widoki na Jezioro Bodeńskie.
Zamek zwiedza się samemu, podążając za wytyczoną trasą zwiedzania – trzeba wypatrywać czerwonych strzałek (co bardzo podobało się Grzesiowi), ale zgubić się nie sposób. Pomieszczenia, przez które przechodzimy, są oznaczone kolejnymi numerkami i opisane w folderze informacyjnym. Warto kupić taką dodatkową mapkę zwiedzania – kosztuje tylko 1 euro, a jest bardzo przejrzysta (wersje po niemiecku, angielsku, francusku i rosyjsku dostępne w punkcie sprzedaży biletów). Dokładniejsze informacje znajdziecie na stronie internetowej zamku: www.burg.meersburg.de
Jezioro Bodeńskie, kąpielisko Aquastadt w Immenstadt
W drodze powrotnej zatrzymujemy się na bardzo sympatycznym kąpielisku Aquastaadt w miejscowości Immenstaadt (wstęp gratis w ramach karty Bodensee:)). Ogromna trawiasta plaża, wielgaśne kąpielisko z pływającymi wyspami kąpielowymi, na miejscu jest także kryty basen i brodzik dla dzieci. W pawilonie wejściowym gastronomia (wsuwamy naprawdę smaczną domową pizzę – nasz Google translator zachęca: „teraz domowa pizza z otwartą świeżością ciasto z podłogi cukierniczej” – nie mogliśmy się nie skusić;-) ). Woda w Jeziorze Bodeńskim jest cudownie ciepła, musicie tylko pamiętać, że wejście do wody jest kamieniste – nie ma złocistego piaseczku, znanego z naszych jezior, tylko kamienie, a dalej wodorosty – w niektórych miejscach może przydać się obuwie kąpielowe. Takiego oczywiście nie mieliśmy – tj. mieliśmy, tylko niezabrane na wakacje zostało w domu;-) Wszyscy pluskamy się z największą przyjemnością. To taka wisienka na torcie naszej dzisiejszej wycieczki.
Görlitz – po drugiej stronie Nysy Łużyckiej
O tym, że granice bywają czymś najzupełniej sztucznym, świetnie można się przekonać, spacerując po mieście granicznym Görlitz-Zgorzelec. Do 1945 r. oba miasta stanowiły jeden organizm. Od kilkudziesięciu lat funkcjonują jako dwa miasta w dwóch państwach z granicą na Nysie Łużyckiej. Oba bardzo ciekawe turystycznie. Tym razem spacerujemy po części niemieckiej – Görlitz. To drugie pod względem wielkości miasto Saksonii zachowało rekordową ilość zabytków z różnych epok – aż 3,5 tysiąca (!) budynków figuruje w rejestrze zabytków. Miasto po prostu nie zostało zniszczone podczas II wojny światowej. Dzięki temu obecnie jest bardzo atrakcyjne turystycznie – można cieszyć się niezmienionym dawnym układem przestrzennym i przeplatanką stylów architektonicznych – od gotyku przez renesans i barok aż po modernizm.
Görlitz – niemiecka część miasta granicznego Görlitz-Zgorzelec
1 sierpnia 2018
Zapewne niewielu turystów wybierze Görlitz jako cel sam w sobie, ale miasto to świetnie może sprawdzić się jako turystyczny przerywnik w podróży – jeśli komuś akurat będzie po drodze ;-). My zajechaliśmy do Görlitz przy okazji podróży na nasze rodzinne wakacje do Frankonii i nad Jezioro Bodeńskie (pełna relacja z wycieczek po tym arcyciekawym regionie już wkrótce wyląduje na stronie!).
Mieliśmy wyjechać raniutko, skoczyło się jak zwykle – start około południa. Z rodzinnym pakowaniem nikt chyba jeszcze do końca nie wygrał;) Jazda autostradami – choć nużąca – mijała dość szybko. Zatrzymaliśmy się tylko raz w okolicach Wrocławia na obiad w sympatycznym (i już wcześniej sprawdzonym przez nas) barze Es8 i potem na dotankowanie jeszcze przed granicą.
Obsuwa z wyjazdem miała jednak swoje plusy – w Görlitz, gdzie zaplanowaliśmy turystyczny postój, stawiamy się późnym popołudniem. O tej porze nie jest już gorąco (a upał tego dnia był niemiłosierny) i światło jest lepsze do zdjęć, no i nawet za parking nie musimy płacić! Ha, takie z nas cwaniaki! Cały spacer po Görlitz zajmuje nam tylko nieco ponad godzinę. Wszyscy chętnie prostujemy nogi, a Grzesiek nawet jeździ trochę na rowerku biegowym.
Samochód zostawiamy zaraz za obwarowaniami dawnego miasta, tuż obok kościoła św. Piotra (po 18.00 parking bezpłatny). Stąd tylko kilka minut i jesteśmy na starym mieście, a i na plac zabaw blisko, ale to zostawiamy sobie na deser ;-).
Spacer po Görlitz
Sceneria spaceru jest wyjątkowo urokliwa – po renowacjach z ostatnich lat zabytki Görlitz prezentują się wyjątkowo wspaniale. Można się tylko domyślać, jak bogate było to miasto w minionych stuleciach – dobrobyt zawdzięczało handlem urzetem barwierskim – niepozorną, ale bardzo cenną rośliną z rodziny kapustowatych, z której pozyskiwano niegdyś niebieski barwnik indygo.
Pamiątką dawnych czasów jest magazyn rośliny barwierskiej (magazyn naturalii, dom urzetu) – jeden z najstarszych budynków miasta. Już w XIV w mieścił się tu browar, potem szkoła, drukarnia, w następnych latach dalej zmieniał swoje przeznaczenie. Od XVI w. funkcjonował jako miejski magazyn urzetu właśnie.
Stare miasto w Görlitz
Zaczynamy od dokładniejszego przyjrzenia się okazałej sylwecie późnogotyckiego kościoła św. Piotra, funkcjonującego od XIV w. jako główny kościół miejski. Wyróżnikiem kościoła są jasne, neogotyckie wieże ze sztucznego kamienia, zbudowane w 1891 r. Naszą uwagę jednak bardziej niż wieże przyciąga piękny XIII-wieczny portal zachodni (pierwotnie romański, przebudowany w stylu późnogotyckim).
Spod kościoła przechodzimy na Dolny Rynek. Po drodze mijamy piękny neorenesansowy budynek Nowego Ratusza z pocz. XX w. oraz oryginalną, starą wagę miejską z trzema renesansowymi piętrami.
Dolny Rynek – dawny plac handlowy – to prawdziwe serce Görlitz. Rozległy, otoczony ze wszystkich stron pięknymi kamienicami bogatych mieszczan. Na środku fontanna Neptuna, na wprost – dawny XIV-wieczny ratusz z wysoka wieżą. W okolicy mnóstwo knajpek i restauracji, w tym co najmniej kilka z polską kuchnią (pyzy, pierogi, łazanki…) – spokojnie można zaplanować tu obiad.
Prosto z Dolnego Rynku idziemy na Górny Rynek (Obermarkt) – znacznie mniej reprezentacyjny, ale również sympatyczny. Na Górnym Rynku wyróżnia się kościół pw. Świętej Trójcy – dawny XIII-wieczny kościół zakonny, przebudowywany w kolejnych trzech stuleciach. Tu kończymy nasz spacer. Choć właściwie jeszcze nie do końca.
Nad brzegiem Nysy Łużyckiej
Na zakończenie idziemy w miejsce równie atrakcyjne, choć z zupełnie innych powodów;-) – na pomysłowy plac zabaw przy brzegu Nysy Łużyckiej. Chłopaki szaleją na zjeżdżalniach, zaaranżowanych na średniowieczne zamczysko, a my patrzymy na malowniczą panoramę polskiego Zgorzelca tuż za rzeką.
Po zrealizowaniu takiego planu do samochodu zadowoleni wsiadamy wszyscy – i my, i dzieci. Bardzo dobrze zrobił nam taki postój po kilku godzinach monotonnej jazdy samochodem. Teraz jeszcze dwie i pół godziny i powinniśmy stawić się na naszej mecie we Frankonii ( i rzeczywiście, o 21.30 byliśmy na miejscu, po 9 godzinach od wyruszenia z domu i przejechaniu 815 km).
Görlitz to świetny cel turystycznego spaceru, nawet z dziećmi. Starówka nie jest rozległa – właściwie wszystkie najciekawsze zabytki skupiają się wokół dwóch placów. Na małych turystów czekają pomysłowo zaaranżowane place zabaw (w okolicy starówki widzieliśmy co najmniej dwa – oba drewniane, „średniowieczne”). Całej rodzinie na pewno spodoba się spacer malowniczym brzegiem granicznej Nysy Łużyckiej – polski Zgorzelec widać stąd jak na dłoni!
Lewocza – oddech dawnego Spisza
Lewocza to jeden z najważniejszych punktów na turystycznej mapie Spisza – w 2009 r cały lewocki zespół staromiejski został wpisany na listę Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Niegdyś kwitnące miasto handlowe, dziś senna i niewielka, wtulona w Góry Lewockie, kusi wspaniałymi pamiątkami historii.
Kiedy w Tatrach pada – Lewocza czeka!
18 lipca 2018, środa
Calusieńki dzień to pada, to kropi, to leje…
Gdy usiądziecie w kościele Jakuba i zapatrzycie się na średniowieczne malowidła ścienne i późnogotykie ołtarze Mistrza Pawła, odniesiecie wrażenie, że przenieśliście się o kilka wieków wstecz… Lewoczę warto odwiedzić przy okazji wizyty w Tatrach czy Słowackim Raju, ale oczywiście jest też godna polecenia jako cel sam w sobie – dla wszystkich turystów lubiących szukać pamiątek przeszłości w pamiętających zamierzchłe czasy zespołach staromiejskich.
Od rana budzi nas szumiący za oknem deszcz. Momentami leje tak bardzo, że M. jeszcze w półśnie, po górskich wrażeniach z ostatnich dni ma wrażenie, że budzi ją szum górskiego potoku. No niestety rzeczywistość jest bardziej prozaiczna. Żaden tam potok, tylko ordynarna ulewa. Pogoda nie pozwala na żadne wyjście w góry, nawet do Słowackiego Raju, a co tu dopiero mówić o Tatrach.
W takich okolicznościach przyrody z trybu góry przestawiamy się na plan zwiedzanie. Nie jest to oczywiście zła opcja – pograniczny Spisz obfituje w zabytki wielkiej klasy, a takie turystyczne pokornikowanie zawsze sprawia nam ogromną przyjemność.
Dziś wybieramy jedno z najcenniejszych miast Spisza – Lewoczę. To niewielkie miasteczko, nazywane „spiską Norymbergą”, kryje w sobie zabytki o co najmniej europejskiej randze. Bez dzieciaków znacznie łatwiej oddać się przyjemności niespiesznego zwiedzania – jedziemy!
Samochód można zaparkować na płatnych miejscach postojowych dookoła rynku. To oczywiście dość wygodne, ale irytuje nas widok samochodów w sercach turystycznych miejsc – takich jak Lewocza. Nawet najstarszy i najpiękniejszy zabytek straci wiele uroku, jeśli otoczony jest wianuszkiem zupełnie współczesnych parkujących aut. No dobra, już nie narzekamy.
Centralne miejsce na rynku zajmuje ratusz z przyciągającymi wzrok arkadami. Budynek sięga korzeniami XV w. (wieża – dzwonnica miejska została dobudowana 200 lat później). Obecnie mieści się w nim oddział Muzeum Spiskiego. Przemykamy się pod arkady, bo deszcz jak na złość przestać padać nie chce. Jak na głowę nie kapie, człowiek ma znacznie większą ochotę, by porozglądać się dookoła.
Tuż przy ratuszu odnajdujemy opisywaną w przewodnikach klatkę hańby, datowaną na XVI stulecie. Mimo że jako żywo przypomina nam dawne klatki dla …zwierząt, stosowane w ogrodach zoologicznych kilkadziesiąt lat temu (jedną taką, pamiętającą jeszcze lata 50. można oglądać – jako eksponat oczywiście;) – w płockim zoo), nazwa „klatka hańby” podpowiada, że ta akurat konstrukcja służyła kiedyś do zupełnie czegoś innego. Można było w niej oglądać skazanych opryszków oraz …kobiety podejrzane o niemoralne prowadzenie się. Dziś na szczęście stała pusta 😉 – co za ulga!
Tuż obok ratusza stoi jeszcze… wielki poradziecki obelisk! Historia obeszła się z nim łaskawie chyba dlatego, że nie stoi na zbyt poczesnym miejscu…
Spod ratusza kierujemy się do najcenniejszego zabytku Lewoczy – XIV-wiecznego kościoła św. Jakuba. Niezajrzenie do środka i niezobaczenie gotyckich ołtarzy Mistrza Pawła byłoby turystycznym grzechem ciężkim!
Kościół – jak to często na Słowacji się zdarza – zastajemy zamknięty. Z kartki na drzwiach dowiadujemy się jednak, że zwiedzanie możliwe jest co pół godziny – trzeba wcześniej kupić bilet (3 euro/dorosły) w kasie znajdującej się naprzeciwko wejścia do świątyni. Tak też robimy, ciesząc się, że tym razem podróżujemy bez dzieci, bo tu organizacja zwiedzania jest niezbyt wygodna dla rodzin – ale jeśli nie towarzyszy nam energiczny czterolatek z doborowymi braćmi, poczekanie na odpowiednią godzinę czy wysłuchanie półgodzinnej prelekcji pani przewodnik nie stanowi dla nas żadnego problemu 😉
Przez kratę podglądamy wnętrze północnej kruchty…
O 12.00 wreszcie kościół opuszcza poprzednia grupa turystów i możemy wejść do środka. Zwiedzanie trwa 30 min i odbywa się w grupach z przewodnikiem, który oprowadza w języku słowackim (można też trafić na równoległą grupę angielską).
Pierwsze, co uderza nas po wejściu do świątyni to jej rozmiar – ale w końcu kościół św. Jakuba to druga pod względem wielkości (po katedrze w Koszycach, którą również już mieliśmy okazję oglądać) gotycka świątynia na Słowacji. Po pierwszym wrażeniu przychodzi pora na dokładniejsze przyjrzenie się wnętrzu świątyni.
Z każdą minutą nasz zachwyt rośnie. 11 późnogotyckich ołtarzy, w tym ten główny, największy późnogotycki ołtarz na świecie. Nastawa ołtarzowa autorstwa Mistrza Pawła z Lewoczy wystrzela 18 m w górę. Po zeszłorocznej renowacji lśni subtelnym złotem i wywiera chyba na wszystkich zwiedzających ogromne wrażenie. Figury Madonny oraz świętych Jakuba i Jana są rozmiarem znacznie większe od postaci ludzkiej.
Po lewej stronie ołtarza odnajdujemy kamienne sakramentarium z XV w formie strzelistej wieży na planie gwiazdy – przechowywano tu niegdyś Najświętszy Sakrament. Na ścianie północnej nawy wzrok przyciągają średniowieczne malowidła ścienne, w tym moralizatorski cykl Siedem skutków grzechu i Siedem skutków miłosierdzia.
W nawie głównej dumnie prezentują się przepiękne stalle – pani przewodnik opowiadała, że to właśnie dla nich niektórzy specjalnie odwiedzali tę świątynię. Niestety, nie mamy pełnej fotorelacji ze zwiedzania świątyni – w środku nie można robić zdjęć. Najlepiej zobaczyć to wszystko na własne oczy.
Po zwiedzeniu kościoła jeszcze chwilę przyglądamy się barwnym kamienicom przy rynku. Lewocza kiedyś kwitła handlem (m.in. handlowano winem z Polską właśnie!), więc wiele rodów kupieckich (np. rodzina Thurzonów) doszło do wielkich majątków. Do dziś zachowało się wiele patrycjuszowskich domów. Nam szczególnie spodobały się dwie kamienice : pokryty pięknymi (choć bardzo zniszczonymi) malowidłami późnogotycki Dom Krupków oraz – po przeciwnej stronie rynku – dom Thurzonów odzobiony attyką i neorenesansowym sgraffitem. Warto też odszukać kamienicę, w której znajdowała się niegdyś pracownia Mistrza Pawła z Lewoczy – średniowiecznego rzeźbiarza, ucznia Wita Stwosza, autora wielu dzieł zdobiących spiskie (i nie tylko spiskie) kościoły.
Nadal pada, więc postanawiamy schować się gdzieś do środka. Tuz przy informacji turystycznej odnajdujemy niewielką pizzerię w klimatycznej dawnej kamienicy. Dość smacznie, w rozsądnej cenie, najedliśmy się, możemy ruszać dalej. Pada? Oczywiście że tak. Pogoda dziś, widać, nie liczy się zupełnie z naszymi planami. No cóż, parasole nad głowę i niech sobie pada, skoro już musi 😉
Wizytę w Lewoczy kończymy spacerem wokół murów miejskich. Do dzisiejszych czasów przetrwały się znaczne fragmenty średniowiecznych murów – idąc wzdłuż nich, można obejść całą starówkę. Niegdyś w murach tkwiło kilkanaście baszt, do dzisiejszych czasów zachowały się tylko trzy. Mieliśmy nieodparte wrażenie, że w ścianach domów – szczególnie tych wybudowanych tuż przy murach – można rozpoznać ten sam budulec, z którego wybudowano baszty i mury… – obyśmy się mylili. O ile ścisłe okolice rynku są zadbane, a elewacje kamienic mienią się kolorami, o tyle tu widać dużo zrujnowanych budynków – nawet tych zabytkowych. Oby udało się uratować choć niektóre z nich… Kibicujemy gorąco Spiszowi – jak zresztą całej naszej części Europy – aby potrafił wykorzystać te atuty, które ma i dalej rozwijał się turystycznie!
Wieczorem, już po powrocie z Lewoczy, chcieliśmy jeszcze uciąć sobie mały sentymentalny spacer po Smokowcach (kiedyś, jeszcze bez dzieci, mieszkaliśmy w Dolnym Smokowcu przez tydzień bardzo śnieżnej tatrzańskiej zimy). Deszcz jednak nie odpuszczał. No trudno, ostatni tom Diuny Herberta to godny zastępca spacerowego planu!
Hallstatt – wizytówka Austrii
Jeśli chcielibyśmy zdefiniować idealną atrakcję turystyczną, to Hallstatt spełniłoby chyba wszystkie kryteria takiej atrakcji. Piękne położenie, ciekawe zabytki, niezwykła i tajemnicza historia, a do tego najstarsza na świecie kopalnia soli. Po raz kolejny potwierdza się prawda, że najpiękniejsze jest to, co różnorodne, tak jak tutejszy widok – skaliste, teraz ośnieżone góry, wody jeziora, w których przegląda się przeurocze miasteczko przyklejone do stromego nabrzeża, stare zabytki i tajemnice sprzed wieków. Hallstatt to wizytówka Austrii. Cały rejon został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Continue reading
Skansen Ziemi Salzburskiej i Hallein – kolebka „Cichej nocy”
Skansen Ziemi Salzburskiej (Salzburger Freilichtmuseum)
Widzieliście kiedyś doskonale zachowane drewniane chałupy z ponad 500-letnią historią? Jeśli nie, koniecznie musicie odwiedzić Skansen Ziemi Salzburskiej (Salzburger Freilichtmuseum). Zobaczenie na własne oczy tak starych drewnianych domów wywarło na nas ogromne wrażenie. Skansen jest położony w Großgmain, na południowy zachód od Salzburga. Na 50 hektarach powierzchni zgromadzono około 100 doskonale zachowanych drewnianych budynków – najstarsze obiekty pochodzą nawet z pierwszej połowy XV wieku! Continue reading