Nasz cel: Mostowice

26 grudnia 2016, poniedziałek

Cały dzień pada i mocno wieje, do 9 stopni

Kraczkowa-Mostowice

W Góry Orlickie ruszamy rano drugiego dnia Świąt. Żegnamy się z Babciami, Dziadkami i poświątecznie objedzeni pakujemy się do samochodu. To cud, że wszystko udało się wpakować do bagażnika.

Gotowi na podbój Sudetów!

Pierwsze 370 km, od Rzeszowa do wysokości Opola mkniemy autostradą A4. Co tu dużo mówić, bajka mimo pogody i zwiększającego się z biegiem dnia ruchu. Gramy w nasze rodzinne zabawy – inteligencję i wymienianie jak największej ilości rzeczy na daną literę, które udaje nam się wypatrzeć z okien samochodu. Chłopcy spisują się na medal. Nie korzystają ze swoich „mocy” (moc „Jamu” = Ja mu tego nie zrobiłem, moc „BoOn” (..zrobił to i to), moc „Noi (co z tego)” itp.). Grzesiek stara się bawić razem z nami, momentami rozbawiając całą rodzinę (samochód na h? – „ZABA!”) /żabki są ostatnio bardzo na topie/. Zatrzymujemy się raz w StopCafé, gdzie nawet udaje nam się (mimo drugiego dnia świąt) zjeść obiad. Po zjeździe z autostrady im dalej, tym jazda idzie bardziej opornie. I coraz ciemniej, i droga coraz gorsza. Z radością witamy Mostowice – naszą feryjną metę.

Mostowice

Mostowice to stara łańcuchowa wieś położona między Górami Bystrzyckimi i Orlickimi. Leży nad malowniczą graniczną rzeką Dzika Orlicą – dopływem Łaby. Do II wojny światowej była największą wsią regionu – funkcjonował tu niegdyś młyn wodny, browar, gorzelnia, tartak, wytwórnia zabawek i zapałek, a nawet jedyna w Prusach szlifiernia kamieni ozdobnych!. Tuż za mostem granicznym pyszniła się pokaźna gospoda z kilkudziesięcioma miejscami noclegowymi. Teraz trudno w to uwierzyć. Według naszego gospodarza obecnie w Mostowicach mieszka tylko … siedmiu stałych mieszkańców, a po dawnej gospodzie została tylko rzucająca się w oczy ruina.

Mostowice zaczynają się zaraz za polską granicą. Na drugim planie – ruiny dawnej gospody.

 

Mostowice leżą w dolinie Dzikiej Orlicy – jednym z bardziej urokliwych miejsc w Górach Orlickich

Dzika Orlica należy do zlewiska Morza Północnego.

Dzika Orlica równie pięknie prezentuje się zimą co latem.

Jedną nogą w Polsce, drugą w Czechach.

Obecnie jedynym świadkiem dawnej świetności Mostowic jest późnobarokowy kościół pw. Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Świątynia powstała pod koniec  XVIII w. Z tego samego okresu pochodzi też obraz w ołtarzu głównym i stojąca przed wejściem rzeźba św. Jana Nepomucena. Kiedyś na tyłach kościoła znajdował się – jak nam się wydaje – niemiecki cmentarz. Obecnie większość nagrobków jest poniszczona i ustawiona pod rozsypującym się kamiennym murkiem. Spod śniegu i trawy wystają dawne niemieckie napisy. Jak się ogląda to miejsce, ma się ciarki na plecach.

Kościół pw. Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Mostowicach

Późbobarokowa świątynia powstała pod koniec XVIII w.

Z tego samego okresu pochodzi obraz w ołtarzu głównym

…i figura św. Jana Nepomucena, stojąca przed głównym wejściem do świątyni.

Tablica upamiętniająca Niemców, którzy zginęli w okresie I wojny światowej.

Na tyłach świątyni znajdował się kiedyś – jak przypuszczamy – niemiecki cmentarz.

Dziś po danych nagrobkach zostały tylko ślady

Zachowane tablice nagrobne poukładano pod kamiennym murkiem okalającym świątynię.

W większości są bardzo zniszczone.

Stare niemieckie napisy wystają spod śniegu

Tuż obok rozsypujący się murek

Mieszkamy w apartamentach Dzika Orlica. Nasze lokum jest miłe, ciepłe i czyste, ale niezbyt duże, co wymaga od nas doskonałej organizacji przy rozpakowywaniu. Domek jest miło usytułowany tuż przy granicznej rzece Dzika Orlica. Do Czech mamy rzut beretem – pieszo 2 minuty do granicznego mostu. Jedyny minus tej lokalizacji to zasięg komórkowy – dociera tutaj tylko czeski sygnał, więc chcąc nie chcąc, funkcjonujemy na roamingu.

Po przeciwnej stronie rzeki mamy Czechy.

Do Czech chodzimy na lodowe ślizgawki.

Taaaaakiej ślizgawy jeszcze nie widzleliśmy!

Z przodu Mostowice, tuż za nimi Orlickie Zahori.

Nasz czas: Rzeszów-Mostowice, 10:00-16:30, ok. 500 km

Góry Orlickie i Bystrzyckie i okolice, 2016.12/2017.01

Góry Orlickie i Bystrzyckie,
czyli co robić zimą w okolicy Zieleńca, jeśli nie jeździ się na nartach 🙂

Gdy mówisz „góry”, większość osób myśli „Tatry”. W Sudetach? – Karkonosze, no może jeszcze Góry Stołowe. Gdy powiemy, że wyjeżdżamy w Góry Orlickie i Bystrzyckie, większość osób popatrzy na nas dziwnym wzrokiem. To zadziwiające, wziąwszy pod uwagę, jak wiele atrakcji turystycznych oferują te pasma, zwłaszcza dla rodzin z dziećmi! Szczyty nie są skaliste, a odległości na szlakach niewielkie. W sam raz dla małych turystów i dla tych starszych poszukujących spokoju i ciszy. Wokół gęsta sieć tras narciarstwa biegowego. Dla narciarzy zjazdowych w sezonie otwiera swoje podwoje słynny Zieleniec – idealne miejsce na naukę jazdy na nartach dla całej rodziny. Dla miłośników architektury i starych zabytków techniki te okolice to wyjątkowo łakomy kąsek. Pięknie zachowane Kłodzko i Bystrzyca Kłodzka, unikatowa w skali Europy 400-letnia papiernia w Dusznikach-Zdroju, stare kopalnie, urokliwe uzdrowiska. Na pograniczu Gór Orlickich i Bystrzyckich spędzamy 11 dni na przełomie 2016 i 2017 r. W naszej relacji proponujemy (jak zazwyczaj) nie model ski i after-ski, ale sprawdzony i gorąco polecany ski i before ski :). Sztucznie oświetlone trasy pozwalają na szusowanie wieczorem – zimowe dni są zbyt piękne, by spędzać je na wyciągu. Lepiej wybrać się na ośnieżony szlak lub odwiedzić któryś z okolicznych zabytków. Na pewno nie będziecie żałować!

Relacje z poszczególnych wycieczek poniżej:

Dzień 1. Nasz cel: Mostowice

Dzień 2. Wejście na Orlicę – najwyższy polski szczyt Gór Orlickich

Dzień 3. Wypad w Góry Stołowe – do schroniska PTTK „Na Szczelińcu”

Dzień 4. Torfowisko pod Zieleńcem

Dzień 5. Śladami betonowej granicy na Anenský Vrch, czyli dawne czechosłowackie fortyfikacje w Górach Orlickich

Dzień 6. Do jaskini Solna Jama w Górach Bystrzyckich; ruiny zamku Szczerba

Dzień 7. Masarykova Chata – czeski symbol Gór Orlickich

Dzień 8. Kłodzko – Twierdza Kłodzka i starówka

Dzień 9. Strażnik Wieczności – kto nie przestraszy się Drogi Wieczność i Drogi Wielkiego Strachu?

Dzień 10. Muzeum Papiernictwa w Dusznikach-Zdroju i rewelacyjne warsztaty czerpania papieru

Dzień 11. Zimowy spacer do schroniska „Pod Muflonem”

Dyskretny urok Gór Bystrzyckich

Dzień 12. Królewskie miasto – Bystrzyca Kłodzka, a po południu – Zieleniec i okolice

Figura św. Jana Nepomucena nad Bystrzycą Łomnicką.

 

Z Kuźnic na Halę Kondratową

Niedługa wycieczka, bez ostrych podejść i trudności technicznych. Trasa łatwa do przejścia niezależnie od pogody. Warto zahaczyć też o Kalatówki, a rodzinki z młodszymi pociechami mogą spokojnie ograniczyć wycieczkę do odcinka Kuźnice – Kalatówki. Też będzie co wspominać, a smaczne zestawy obiadowe w Hotelu na Kalatówkach po takim spacerku szybko znikną z talerzy 😉 Continue reading

Dolina ku Dziurze. Dolina Białego. Dolina Strążyska.

Niby to zwykłe reglowe dolinki, ale w zimowej aurze nabierają zupełnie innego, jakby tajemniczego wyglądu. A i pewne trudności techniczne na podejściach i zejściach się znajdą 😉 W razie oblodzeń raczki mile widziane!

Taka trasa to dobry wybór na pochmurny, czy nawet lekko śnieżny dzień, bo rozleglejsze widoki są tu właściwie tylko z Sarniej Skały i z górnej części Doliny Strążyskiej. Więc nawet przy złej pogodzie wycieczka się broni dzięki urokowi wąskich, całkiem kameralnych w zimie, dolinek. Continue reading

Jak to było z tym pociągiem. Z Kasprowego Wierchu na Halę Gąsienicową.

10 listopada 2016, czwartek

Chłopcy jeszcze nie byli w Tatrach (tzn. Tymo był jako pięciomiesięczny, a potem dwuletni berbeć, ale nic z tego nie pamięta), a do tego bardzo podobał im się wypad pociągiem do Wieliczki i Krakowa w czerwcu. Może w takim razie pociągiem do Zakopanego? Tak! Jeżeli tylko któreś z nas wpadnie na taki pomysł, zaraz konkretny plan materializuje w naszym kalendarzu:)

Wyjazd w czwartkowe popołudnie oznaczał konieczność rozpoczęcia przygotowań zaraz po uporządkowaniu rzeczy z poprzedniego wypadu. Odpowiednie zakupy i stopniowe pakowanie się na wyjazd wieczorami zajęły nam prawie tydzień. Ale trudno się dziwić – logistyka wyjazdu w góry z dziećmi w warunkach początku zimy nie jest prosta.

Pociągiem Warszawa – Kraków

Po sprawnym odebraniu dzieciaków ze szkoły i błyskawicznym dopakowaniu się zamawiamy taksówkę i na Zachodnim jesteśmy prawie 20 minut przed odjazdem naszego pociągu.

Na Zachodnim zwarci i gotowi na Projekt Zakopane

Na Zachodnim zwarci i gotowi na Projekt Zakopane

PKP nie byłoby sobą, gdyby pociąg jadący z Warszawy Wschodniej nie był już tutaj spóźniony o 10 minut… Do tego skład jest strasznie zatłoczony. Z trudem przebijamy się do naszego przedziału, na korytarzach pełno ludzi. To po prostu jedyny skład TLK na trasie zdominowanej przez wygodne, ale strasznie drogie Pendolino. Poza trudnościami z przebiciem się przez zatłoczony korytarz podróż mija nam jednak komfortowo. Chłopcy bardzo polubili pociągi od czasu naszej czerwcowej wycieczki do Wieliczki.

Z Warszawy do Krakowa jedziemy pociągiem

Z Warszawy do Krakowa jedziemy pociągiem

Autobusem Kraków – Zakopane

Kilkadziesiąt minut oczekiwania na autobus spędzamy na hali Małopolskiego Dworca Autobusowego w Krakowie. Trochę przydługo czekamy na zapiekanki w barze, potem jeszcze kolejka w toalecie i w końcu przy autobusie meldujemy się 5 minut przed odjazdem.

W autobsie Szwagropol okazuje się, że – uwaga uwaga – nie ma już siedzących miejsc, mimo że bilety kupiliśmy ponad dwa tygodnie temu. Nie wierzymy własnym uszom. Wyjątkowo niemiły kierowca powołuje się na regulamin, nakazujący zajęcie miejsc 10 minut przed odjazdem. Pozostaje nam przepchnąć się w okolice schodków do toalety i posadzić na nich chociaż chłopców. Sami stoimy wśród innych bagaży i stojących pasażerów.

Autobusem Kraków-Zakopane. Miejsc siedzących brak.

Autobusem Kraków-Zakopane. Miejsc siedzących brak.

Z Krakowa wyjeżdżamy przez ponad godzinę z powodu ogromnych korków – to w końcu początek długiego weekendu. Potem podróż mija z niewielkimi przestojami. Pewnie wygodniej byłoby jechać pociągiem, ale nie było bezpośredniego z Warszawy, a z dwoma przesiadkami dojechalibyśmy w efekcie jeszcze później. Na szczęście po około 1,5 godziny zwalniają się stopniowo miejsca. Najpierw siadamy z chłopcami na kolanach, potem już każdy ma swoje miejsce. Za całą podróż chłopaki dostają od nas wielką pochwałę – to już duzi i dzielni turyści!

Cisówka

Nasza zakopiańska meta, w której wynajmowaliśmy pokoje jeszcze za studenckich czasów, poza miłą atmosferą ma ogromną zaletę – mieści się zaledwie kilkaset metrów od dworca. Dzisiaj bardzo to doceniamy. Chłopcy zachwycają się przytulnym apartamentem z antresolą, którą chętnie anektują na swoje potrzeby. Szybko ogarniamy, co niezbędne, i idziemy spać. Myśli o podróży z przygodami i perspektywie rannej wyprawy w góry długo nie dają nam zasnąć…

Nasz czas: PKP Warszawa-Kraków 15:10-17:50.
Autobus Kraków-Zakopane: 18:50-21:50.

11 listopada 2016, piątek

Rano przebłyski słońca, później pochmurno i przelotny śnieg, -5 st. na Kasprowym, na dole ok. 1 st.

Wjazd kolejką na Kasprowy

Niby nic takiego, ale dla naszych chłopców to jednak ogromna atrakcja. Jeździli już różnymi wyciągami, kolejkami gondolowymi i linowo-terenowymi. Ale Kasprowy po przebudowie w 2007 r. to prawdziwie „alpejska” kolejka. Nie odróżnia się od tych, którymi jeździliśmy w Alpach Bawarskich czy Dolomitach. Przy zakupie biletów w przedsprzedaży internetowej w wysokim sezonie niestety nie odstępuje im również ceną (za naszą rodzinkę zapłaciliśmy prawie 300 zł!). Zakup internetowy i możliwość uniknięcia stania w co najmniej kilkudziesięciominutowej kolejce to jednak duża zmiana na plus.

Ale po kolei. W Zakopanem wszystko zaczyna się od busów. Nie inaczej jest dzisiaj. Na główny postój busów przy dworcu mamy dosłownie rzut beretem, rano meldujemy się na przystanku i spokojnie czekamy na odjazd. Na szczęście busy jeżdżą teraz według rozkładu jazdy, a nie czekają na całkowite napełnienie pojazdu, jak to bywało przed laty. Z powodu dzisiejszego Święta Niepodległości zamknięty jest przejazd przy Równi Krupowej i bus musi nadłożyć sporo drogi. Potem jeszcze napotykamy na remont Al. Przewodników Tatrzańskich i koniec końców przez kolejny objazd docieramy do Kuźnic zaledwie 10 minut przed odjazdem naszego wagonika.

Szybko robimy zdjęcie pod starym wagonikiem sprzed przebudowy kolejki i wchodzimy do budynku dolnej stacji. Trudno dopchać się do bramek wejściowych. Chłopców puszczamy przodem i zaraz po ich przejściu pojawia się komunikat „gondola pełna”… Na szczęście obsługa wpuszcza i nas – chłopaki nie muszą jechać sami 🙂 .

Wjazd zajmuje zaledwie kilkanaście minut, ale dla chłopców jest bardzo emocjonujący. Bujanie na słupach, wysokość, na której znajduje się wagon kolejki, wosokogórskie widoki – to wszystko sprawia, że emocji nie brakuje. Dzisiaj góry, przysypane niewielką warstwą świeżego śniegu, prezentują się bardzo pięknie.

Na Tymku największe wrażenia robią widoki, na Sebusiu - kołysanie się wagonika na słupach.

Na Tymku największe wrażenia robią widoki, na Sebusiu – kołysanie się wagonika na słupach.

Pod nami lasy Doliny Bystrej.

Pod nami lasy Doliny Bystrej.

Kasprowy – Murowaniec – Kuźnice

Na szczycie inny świat. Śnieg, mróz, wiatr, mgła… Zjadamy po batoniku, robimy pieczątki w książeczkach GOT (pieczątka jest u kontrolera biletów), poprawiamy stuptuty, czapki i szaliki, zakładamy kaptury i w drogę!

Hura, jesteśmy na Kasprowym Wierchu! Co za rozległe widoki!

Hura, jesteśmy na Kasprowym Wierchu! Co za rozległe widoki!

Na zewnątrz podmuchy mroźnego wiatru w połączeniu ze sporymi zaspami śniegu i miejscami śliskim szlakiem skutecznie zniechęcają nas od przejścia na przełęcz Liliowe przez Beskid. Idąc z dziećmi, chcemy też uniknąć wychłodzenia ich na silnym wietrze. Po krótkim trawersie zboczy Kasprowego kierujemy się w dół niebieskim szlakiem na Halę Gąsienicową.

Kierujemy się granią na wschód, najpierw w sznureczku innych ludzi.

Kierujemy się granią na wschód, najpierw w sznureczku innych ludzi.

Na Suchej Przełęczy (1950 m) schodzimy z grani.

Na Suchej Przełęczy (1950 m) schodzimy z grani.

Po lewej stronie dobrze widać wyciąg krzesełkowy w Kotle Gąsieicowym.

Po lewej stronie dobrze widać wyciąg krzesełkowy w Kotle Gąsieicowym.

Chłopcy są naprawdę zachwyceni wycieczką. Podziwiają ogrom gór i chyba na swój sposób doceniają ich piękno. Bardzo podoba im się schodzenie w chwilami nieco kopnym śniegu, a najbardziej – poślizgnięcia i upadki w biały puch. Na tym odcinku musimy ich głownie hamować, żeby nie schodzili tak szybko, bo na kamieniach połamaliby sobie nogi albo ręce!

My kierujemy się prosto na Halę Gąsienicową.

My kierujemy się prosto na Halę Gąsienicową.

Z prawej strony towarzyszą nam cały czas ściany Żółtej Turni.

Z prawej strony towarzyszą nam cały czas ściany Żółtej Turni.

Pułap chmur nad naszymi głowami.

Pułap chmur nad naszymi głowami.

Warunki zimowe, a lawinowa jedynka - bajka.

Warunki zimowe, a lawinowa jedynka – bajka.

Sebusia trudno dziś dogonić, tak jest podekscytowany wycieczką.

Sebusia trudno dziś dogonić, tak jest podekscytowany wycieczką.

Za nami Przełęcz Liliowe.

Za nami Przełęcz Liliowe.

Przełęcz Liliowe (1952 m) chowa się w chmurach.

Przełęcz Liliowe (1952 m) chowa się w chmurach.

Nasz dzisiejszy szlak w porównaniu z innymi wysokogórskimi tatrzańskimi ścieżkami nie jest oczywiście jakoś bardzo porywający, w dużej części prowadzi w okolicy trasy narciarskiej w Kotle Gąsienicowym. Jednak cała otoczka – wjazd kolejką, śnieg, mróz, zimowe widoki – robią swoje. Poza tym, że odcinkami jest nieco ślisko, ścieżka nie sprawia nam problemów ani orientacyjnych (szlak dobrze przedeptany w ostatnich dniach), ani technicznych. Żałujemy jedynie tego, że pułap chmur nie sięga dzisiaj trochę wyżej. Okoliczne szczyty są pochowane w białym mleku spowijającym je od wysokości ok. 1800 m. Jednak nawet mimo to widoki mamy piękne. Szczególnie ciekawie prezentuje się walka słońca i chmur, rozgrywająca się na naszych oczach. Granie są spowite chmurami, ale w Zakopanem świeci słoneczko. Z większych szczytów pokazuje się nam tylko Żółta Turnia, a później Mały Kościelec. Zachwycamy się maleńkimi sopelkami zwisającymi z igieł kosodrzewiny i zamarzającym strumyczkiem i stawem (Mokrą Jamą).

To się nazywa idealnie schłodzona woda.

To się nazywa idealnie schłodzona woda.

Dzielny Tymo.

Dzielny Tymo.

Sebuś z R. idą przodem - ale nam uciekli!

Sebuś z R. idą przodem – ale nam uciekli!

Zachwycały nas dziś lodowe dekoracje na kosodrzewinie.

Zachwycały nas dziś lodowe dekoracje na kosodrzewinie.

Kościelec też powoli chowa się w chmurach.

Kościelec też powoli chowa się w chmurach.

Murowaniec już blisko = jest szansa na obiad!.

Murowaniec już blisko = jest szansa na obiad!.

Staw Mokra Jama powoli pokrywa się lodem.

Staw Mokra Jama powoli pokrywa się lodem.

Dać chłopakom kijki i kawałek lodu...

Dać chłopakom kijki i kawałek lodu…

Zimą nawet przejście przez strumyczek to prawdziwa przygoda.

Zimą nawet przejście przez strumyczek to prawdziwa przygoda.

Dla chłopaków wielka frajda.

Dla chłopaków wielka frajda.

Opowiadając chłopcom o naszych przygodach z wcześniejszych wypraw w Tatry, stopniowo zbliżamy się do Murowańca. To jedno z naszych ulubionych schronisk. Najprzyjemniej jest tu poza sezonem. Dziś oczywiście w obszernej jadalni prawie wszystkie miejsca są zajęte. Rozsiadamy się na godzinę i z lubością delektujemy pysznym jedzeniem. Gulasz, borowikowa i barszcz z pierożkami z mięsem cudownie rozgrzewają, a filet z kurczaka i racuchy z jabłkiem stanowią ukoronowanie przepysznego schroniskowego obiadu.

Poczciwy Murowaniec dał radę pomieścić dziś wszystkich turystów, a było ich niemało.

Poczciwy Murowaniec dał radę pomieścić dziś wszystkich turystów, a było ich niemało.

Hala Gąsienicowa – Kuźnice

W końcu leniwie wstajemy i ruszamy dalej. Trochę opornie idzie nam wędrówka z pełnymi brzuchami pod górę przez następne kilkaset metrów. Trud rekompensują piękne widoki na otoczenie Hali Gąsienicowej. Niestety, nadal nie widać samych szczytów, ale to i tak jedno z naszych ulubionych miejsc, nie tylko w Tatrach!

Hala zostaje za nami.

Hala zostaje za nami.

Mały Kościelec pięknie odsłonił się na pożegnanie.

Mały Kościelec pięknie odsłonił się na pożegnanie.

Szałasy pięknie komponują się z górskim tłem.

Szałasy pięknie komponują się z górskim tłem.

Potem jest już mniej sielankowo – Sebuś zaczyna coraz bardziej narzekać na bolące palce u nóg. Dziwimy się, bo przecież ma nowe, wypróbowane, wygodne buty. Początkowo ciągniemy go dalej, ale za Przełęczą między Kopami nasz Skarbek zaczyna płakać z bólu. W końcu za Skupniowym Upłazem zatrzymujemy się na chwilę i okazuje się, że na malutkich Sebusiowych paluszkach są już pęknięte wielgaśne bąble… Plasterki przynoszą znaczną poprawę sytuacji i dalej idziemy już bez bólu.

Na Karczmisku jak zawsze dylemat - którą drogę wybrać.

Na Karczmisku jak zawsze dylemat – którą drogę wybrać.

My wybieramy bardziej widokowy wariant przez Boczań.

My wybieramy bardziej widokowy wariant przez Boczań.

Idziemy grzbietem Skupniowego Upłazu.

Idziemy grzbietem Skupniowego Upłazu.

Rzut oka za siebie.

Rzut oka za siebie.

Małe bąble, wielki kłopot...

Małe bąble, wielki kłopot…

Ostatni odcinek szlaku prowadzi przez las. Ten niby najłatwiejszy fragment okazuje się dzisiaj najmniej wygodny, bo szlak miejscami jest bardzo oblodzony. Ślizgamy się wszyscy, chcąc nie chcąc. Czasami nie wiadomo, kto kogo prowadzi, czy tata Sebusia, czy Sebuś tatę 😉 (R kilka razy uratował się przed przewrotką tylko dzięki temu, że trzymał synka za rękę) Trochę wydłuża nam to czas zejścia, ale i tak poszło nam całkiem sprawnie.

Ten karcz wyjatkowo zaintrygował Sebcia - może mieszkają tu smoki.

Ten karcz wyjatkowo zaintrygował Sebcia – może mieszkają tu smoki.

Wędrówka zlodzonym szlakiem to niezła gimnastyka.

Wędrówka zlodzonym szlakiem to niezła gimnastyka.

Z prześwitów między drzewami widać Kalatówki i Suchy Żleb, spadający spod Giewontu.

Z prześwitów między drzewami widać Kalatówki i Suchy Żleb, spadający spod Giewontu.

Na koniec już przed samymi Kuźnicami urządzamy sobie małą bitwę na śnieżki. W Warszawie nie wiadomo kiedy zima pozwoli nam na taką przyjemność.

Wszyscy na Tyma!

Wszyscy na Tyma!

Odwet jest słodki.

Odwet jest słodki.

Nasz czas: 10:10–11:45 zejście z Kasprowego do Murowańca, 12:45–15:15 zejście do Kuźnic. Orientacyjnie ok. 8 km i ponad 1000 m przewyższenia w dół.

Wieczorem po dłuższym odpoczynku ruszamy jeszcze na podbój kiosków z pamiątkami przy Krupówkach. Obławiamy się nieźle, bo i rozmaitość towarów jest tutaj niezwykła. Chłopaki przy kramach dostają oczopląsu. Cała ulica z pamiątkami?!! Wow… Spacer i cały wspaniały dzień wieńczy kolacja w przy dźwiękach kapeli góralskiej. Czegóż chcieć więcej od życia?

Obaj chłopcy zasłużyli dzisiaj na szczególną pochwałę. Byli naprawdę bardzo dzielni – turyści na medal! Bardzo się cieszymy, że zabraliśmy ich ze sobą. To naprawdę przyjemne pokazać im to, co sami tak bardzo kochamy. Wychowaliśmy sobie świetnych kompanów:)

Zimowy listopad w Tatrach, 2016.11

Zimowy listopad w Tatrach – pociągiem do Zakopanego! 2016.11

Każdy dłuższy weekend w kalendarzu to pokusa do wyjazdu. Późną jesienią najchętniej planujemy wypady w góry – to powinno być sprzedawane na refundowane recepty jako lek przeciwdepresyjny. Zwykle sami wyjeżdżaliśmy w listopadzie na kilka dni, w tym roku jednak bierzemy ze sobą dzieciaki. Mamy już za sobą trzydniowy pobyt w okolicach Beskidu Wyspowego całą rodzinką. Drugi długi weekend też zagospodarowaliśmy.

I cóż, szalony plan pt. „Podróż z dziećmi pociągiem na weekend do Zakopanego” zrealizowany! Wymagało to trochę przygotowań logistycznych i sporo rodzicielskiej energii, ale wrażenia rekompensują wszelkie niedogodności. A przy tym udało nam się uciec od jesiennej szarugi! W Tatrach zapanowała już zima. Było pięknie – zobaczcie sami:

Dzień 1 i 2. Jak to było z tym pociągiem. Z Kasprowego na Halę Gąsienicową.

Szałasy pięknie komponują się z górskim tłem.

 

Dzień 3. Dolina ku Dziurze. Dolina Białego. Dolina Strążyska.

Doliną Białego.

Dzień 4. Z Kuźnic na Halę Kondratową

Polana Kalatówki ze szlaku na Halę Kondratową.

Luboń Wielki

31 października 2016, poniedziałek

Piękny słoneczny jesienny dzień, ok. 6 stopni, na szczycie ok zera

Wycieczka na Luboń Wielki niebieskim szlakiem z Rabki-Zarytego

Lubomir i Luboń Wielki to dwa szczyty, na które bardzo chcieliśmy wejść podczas naszego pobytu w tych okolicach ostatniej zimy i których (głównie ze względu na trzaskające mrozy i towarzystwo malutkiego Grzesia) nie udało nam się odwiedzić. Teraz nadrabiamy zaległości. Wczoraj byliśmy na Lubomirze, dziś przyszła kolej na Luboń.

Luboń Wielki (1022 m n.p.m.) to najwybitniejszy szczyt Beskidu Wyspowego, więc – co za tym idzie – do pokonania mamy całkiem niezłe przewyższenie (550 m od południowej strony). Najatrakcyjniejszy szlak to żółto znakowana ścieżka zaczynająca się w Rabce-Zarytem, znana jako Perć Borkowskiego (od nazwiska inicjatora budowy lubońskiego schroniska). Wybierając tę trasę, przecina się niezwykle ciekawe gołoborza i wędruje przez malownicze skałki (teren objęty ochroną rezerwatową). Szlak jest dość trudny i nie do polecenia z małymi dziećmi, zwłaszcza przy mokrej nawierzchni. Taką wycieczkę dokładamy więc do przyszłych planów, a dziś wybieramy niebieski szlak z Rabki-Zarytego. To wygodna, nietrudna leśna ścieżka o dość komfortowym nachyleniu, idealna jako cel rodzinnej wycieczki. Dziś dodatkowo pogoda robi nam pożegnalny prezent – w słonecznym dniu barwy jesieni są pięknie nasycone.

Idzie się całkiem miło, nie licząc marudzenia co młodszych turystów od połowy drogi. Trasa na Luboń to jednak nie byle co, do pokonania jest spora wysokość – tego szlaku nie można lekceważyć, a na wycieczkę, zwłaszcza w zimnej porze roku, warto zabrać solidniejszy ekwipunek i gorącą herbatę do termosu. Wędrówkę utrudnia też tłuste, lepiące się do nóg błoto – co prawda to nic w porównaniu z wczorajszą drogą na Maciejową:), ale mimo to komfort wędrowania jest niższy – do plaskania przy każdym kroku i nóg ubłoconych do kolan człowiek się szybko przyzwyczaja, ale do lądowania na czterech literach w takich okolicznościach przyrody już mniej:) Po raz kolejny stwierdzamy, że zimowe górskie wędrówki są pod wieloma względami wygodniejsze niż te wiosenne i jesienne.

Ruszamy z Rabki-Zarytego. Samochód udało się zostawić na parkingu przy szkole.

Ruszamy z Rabki-Zarytego. Samochód udało się zostawić na parkingu przy szkole.

Najmniej zmęczony jest Grzesiek.

Najmniej zmęczony jest Grzesiek.

Nie dość, że wokół piękne widoki, to jeszcze jedzenie podsuwają.

Nie dość, że wokół piękne widoki, to jeszcze jedzenie podsuwają.

Po kilkunastu minutach opuszczamy polany i szlak wprowadza w las.

Po kilkunastu minutach opuszczamy polany i szlak wprowadza w las.

Pogoda jak na zamówienie - dziś cały dzień towarzyszyło nam słońce.

Pogoda jak na zamówienie – dziś cały dzień towarzyszyło nam słońce.

Pod nogami gustowny dywan.

Pod nogami gustowny dywan.

W połowie drogi dzieciaki są już porządnie zmachane, więc przy leżącej nieopodal szlaku kapliczce zarządzamy krótki postój. Potem już na jedną porcję dociągamy na szczyt. Im wyżej, tym zimniej, w partiach szczytowych na ziemi liście przysypane są gdzieniegdzie świeżą warstewką śniegu. Grzesiek rozmarudza się dopiero w końcowym odcinku szlaku.

W połowie drogi, przy kapliczce, zarządzamy krótki postój.

W połowie drogi, przy kapliczce, zarządzamy krótki postój.

Dodatkowa atrakcja na szlaku.

Dodatkowa atrakcja na szlaku.

Rzut oka pod nogi. Jak tu kolorowo!

Rzut oka pod nogi. Jak tu kolorowo!

Przed szczytem Lubonia jesień po raz kolejny zmienia dekoracje.

Przed szczytem Lubonia jesień po raz kolejny zmienia dekoracje.

Żeby żadna duszyczka nie zbłądziła.

Żeby żadna duszyczka nie zbłądziła.

W okolicy szczytu liście pokrywa cieniutka warstwa świeżego śniegu.

W okolicy szczytu liście pokrywa cieniutka warstwa świeżego śniegu.

Jeszcze kilka kroków i jesteśmy. Ten widok w magiczny sposób dodał sił chłopcom.

Jeszcze kilka kroków i jesteśmy. Ten widok w magiczny sposób dodał sił chłopcom.

Szczyt Lubonia Wielkiego jest jedyny w swoim rodzaju. Oczywiście jego najbardziej charakterystyczny punkt to niezwykle oryginalna bryła schroniska, przypominającego raczej bajkowe niż górskie budowle. Budynek został zbudowany w 1931 r. i obecnie figuruje w rejestrze zabytków. Brak bieżącej wody rekompensuje widok z jedynego w swoim rodzaju pokoju z oknami na cztery strony świata. Nietypowymi elementami ‘wystroju’ szczytu są też wielka wieża przekaźnikowa (zbudowana specjalnie dla transmisji telewizyjnej mistrzostw świata FIS w Zakopanem w 1962 r.) oraz drewniane rzeźby – dzieło neosłowian, odprawiających w okolicy Lubonia swoje obrzędy. Sprzed schroniska otwiera się rozległy widok w kierunku północno-wschodnim. Ze starszymi dziećmi koniecznie trzeba przejść przez imponujące gołoborza i ciekawe skałki, wybierając szlak żółty, przecinający rezerwat Luboń Wielki. Uff, ile tych atrakcji jak na jedną górę!

Na Luboń pierwszy dociera Tymo.

Na Luboń pierwszy dociera Tymo.

'Dekorację' szczytową Lubonia trudno pomylić z czymkolwiek innym.

'Dekorację’ szczytową Lubonia trudno pomylić z czymkolwiek innym.

Przed schroniskiem jest przyjemny taras widokowy.

Przed schroniskiem jest przyjemny taras widokowy.

Zapraszam do zdjęcia! Najpierw Tymo.

Zapraszam do zdjęcia! Najpierw Tymo.

Potem reszta chłopaków. Tu byli!.

Potem reszta chłopaków. Tu byli!.

Przez chwilę podziwiamy widoki ze szczytu.

Przez chwilę podziwiamy widoki ze szczytu.

Widok z Lubonia w kierunku północno-wschodnim.

Widok z Lubonia w kierunku północno-wschodnim.

Przyciągające wzrok drewniane rzeźby to dzieło neosłowian.

Przyciągające wzrok drewniane rzeźby to dzieło neosłowian.

Postój urządzamy sobie w przytulnej jadani. Miejsca starczyło tu zaledwie dla dwóch ław, więc przy większym obłożeniu turystycznym może być problem z zajęciem miejsca przy stole. Zamawiamy żurek i dość smaczne pierogi i naleśniki. Grzesia pięknie zabawia uroczy młody kotek, bawiący się wszystkim, co mu się pod łapkę nawinie, i wspinający się na wszystko, co po drodze, łącznie z naszymi plecakami i nosidłem. Mimo niewielkiego rozmiaru jadalni w schronisku jest tu zimno – aż mamy ochotę nałożyć kurtki – uważamy to za spory minus i rzecz do poprawy dla gospodarzy obiektu.

Wracamy tą samą drogą. Grześ od razu zasypia w nosidle. Opatulamy go kocykiem i polarem, dodatkowo wsuwając pod kombinezon dwa ogrzewacze – to rewelacyjny patent, aż dziwne, że wcześniej na niego nie wpadliśmy! W drodze powrotnej R. gubi polar – jednak czasami to dobrze, że chłopcy ciągną tyły – razem z M. wypatrują i przynoszą zgubę.

Odsapnęliśmy, pojedliśmy, czas na dół.

Odsapnęliśmy, pojedliśmy, czas na dół.

Słońce świeci nisko, Sebcio tu wygląda jak na obrazie.

Słońce świeci nisko, Sebcio tu wygląda jak na obrazie.

Przez chwilę idziemy w kierunku zachodnim, za chwilę razem z niebieskim szlakiem skręcimy na południe.

Przez chwilę idziemy w kierunku zachodnim, za chwilę razem z niebieskim szlakiem skręcimy na południe.

Techniki bywają różne. Byle skutecznie i do przodu.

Techniki bywają różne. Byle skutecznie i do przodu.

Mijamy znajomą kapliczkę.

Mijamy znajomą kapliczkę.

Ale mamy szczęście - pogoda zadbała dziś o piękne, nasycone kolory.

Ale mamy szczęście – pogoda zadbała dziś o piękne, nasycone kolory.

Końcówka niebieskiego szlaku. Po wyjściu lasu otwierają się szersze widoki.

Końcówka niebieskiego szlaku. Po wyjściu lasu otwierają się szersze widoki.

Nasz czas: wejście na Luboń (‘rodzinnym’ tempem, z odpoczynkiem): 11:30-13:45, powrót 14:45-16:00. 550 m przewyższenia i ok. 3,5 km w jedną stronę.

Wieczorem nasza jedyna rozrywka to pakowanie. Ach, poszłoby się na kolację do schroniska na Kudłaczach, ale jutro musimy wyjechać wyjątkowo wcześnie – Tymo chce zdążyć na Akcję Znicz i sprzedawać znicze z harcerzami ze swojego szczepu. Humory poprawia nam Sebuś, pytając, jak się nazywa ten staw, który mijaliśmy idąc na szczyt Lubonia. Baraniejemy. Jaki staw? W końcu Sebuś przypomina sobie, o co mu chodziło – o potok:) No i wszystko jasne! Sprawa zostaje uwieczniona nawet na wieczornym rysunku.

Luboń Wielki oczami Sebusia.

Luboń Wielki oczami Sebusia.

Nie chce się wracać do szkoły i pracy. Ale nawet takie dwa dni na szlaku niesamowicie ładują akumulatory. I to jak! Inaczej za nic w świecie nie chciałoby nam się najpierw pakować, potem rozpakowywać i ogarniać cały ten bonusowy bałagan.

W Beski Wyspowy i Makowski na pewno jeszcze wrócimy. Nocny pokaz nieba w obserwatorium na Lubomirze nęci, oj nęci. Niech tylko Grześ trochę podrośnie:)

Wejście na Lubomir i wieczorna wycieczka do Bacówki na Maciejowej

30 października 2016, niedziela

Pochmurno, z przejaśnieniami i przelotnym mżawko-śniegiem, do 6 stopni

Lubomir

Po wczorajszym wieczornym spacerze po kasińskich torach wszystkim dobrze się śpi. Noc dzisiaj o godzinę dłuższa (zmiana czasu), my jednak „przekładamy” dodatkową godzinę na wtorek – wtedy bardziej się przyda!

Wstajemy bez zbędnego ociągania się, żeby w miarę wcześnie znaleźć się na szlaku. Przy śniadaniu zastanawiamy się, czy wchodzić na Lubomir od strony Węglówki, czy wybrać dużo dłuższą trasę przez schronisko Kudłacze. Ze względu na Grześka staje na wejściu z Węglówki.

Podjeżdżamy na przełęcz Jaworzyce, a stamtąd jeszcze ok. kilometra drogą asfaltową w kierunku przysiółka Parylówka na niewielki parking (według instrukcji dojazdu zamieszczonej na stronie obserwatorium na Lubomirze).

Szlak początkowo prowadzi przez kilkaset metrów asfaltową drogą. Grześ dzielnie maszeruje na własnych nóżkach, niewiele ustępując tempem starszakom. Dopiero przy ostatnich zabudowaniach R. ładuje go do nosidła i dogania resztę ferajny. Dalej Grześ dzielnie siedzi na plecach taty i próbuje śpiewać piosenki – najlepiej wychodzi mu… „Sto lat”:)

Ruszamy na Lubomir.

Ruszamy na Lubomir.

Grześ najpierw dzielnie idzie sam. Kolory jesieni są bajkowe.

Grześ najpierw dzielnie idzie sam. Kolory jesieni są bajkowe.

Asfalt zmienia się w kamienistą drogę, która wprowadza nas w las, coraz stromiej wspinając się na stoki Lubomira. W lesie kamienista nawierzchnia okresowo zamienia się w mocno błotnisty beskidzki szlak pokryty dywanem bukowych liści. Błotnistość jednak jest znośna i nie przeszkadza naszym dzielnym chłopakom. Nachylenie jest jednak spore i przez ostatnie minuty mocno wyglądamy już szczytu. W końcu – jest! Budynku Obserwatorium Astronomicznego im. Tadeusza Banachiewicza nie da się z niczym pomylić. Informacje z drogowskazu przy parkingu są mocno zachęcające – 45 minut i 1,5 km nie wygląda źle. Rzeczywiście jednak wejście z dzieciakami zajmuje nam około godziny.

Beskid Wyspowy (właściwie Makowski) - spróbujcie się nie zakochać.

Beskid Wyspowy (właściwie Makowski) – spróbujcie się nie zakochać.

Dojście na Lubomir nie nastręcza żadnych problemów technicznych.

Dojście na Lubomir nie nastręcza żadnych problemów technicznych.

Typowa dzisiejsza pogoda - z serii 'wszystko się może zdarzyć'.

Typowa dzisiejsza pogoda – z serii 'wszystko się może zdarzyć’.

Właśnie dlatego późną jesienią kochamy góry.

Właśnie dlatego późną jesienią kochamy góry.

Wzdłuż całej trasy stoją tablicy ścieżki dydaktycznej.

Wzdłuż całej trasy stoją tablicy ścieżki dydaktycznej.

Za nami otoczenie Śnieżnicy.

Za nami otoczenie Śnieżnicy.

Końcowy odcinek szlaku.

Końcowy odcinek szlaku.

Jeszcze kilka kroków i staniemy na szczycie Lubomira.

Jeszcze kilka kroków i staniemy na szczycie Lubomira.

Szczyt Lubomira zajmuje Obserwatorium Astronomiczne im. Tadeusza Banachiewicza.

Szczyt Lubomira zajmuje Obserwatorium Astronomiczne im. Tadeusza Banachiewicza.

Organizowane są tu regularnie prelekcje astronomiczne i pokazy nieba.

Organizowane są tu regularnie prelekcje astronomiczne i pokazy nieba.

Na szczycie czytamy informację, że od dzisiaj (zmiana czasu) obserwatorium jest czynne dla turystów w weekendu od 12:00 do 15:15. Perspektywa czekania ponad godzinę na zimnym wietrze na możliwość ogrzania się we wnętrzu budynku skutecznie nas odstrasza. Rezygnujemy więc z prelekcji astronomicznej i poprzestajemy na pamiątkowych zdjęciach – w końcu musimy mieć dokumentację ze zdobycia kolejnego szczytu Korony Gór Polski (Lubomir – 904 m n.p.m. – to najwyższy szczyt Beskidu Makowskiego)! [wiele osób zalicza jednak Lubomir do Beskidu Wyspowego, a za najwyższy szczyt Makowskiego uważa Mędralową].

Lubomir (904 m n.p.m.) to najwyższy szczyt Beskidu Makowskiego.

Lubomir (904 m n.p.m.) to najwyższy szczyt Beskidu Makowskiego.

Na pewno odwiedzimy jeszcze obserwatorium, bo bardzo kusi nas perspektywa podejrzenia jego pracy, a szczególnie kilkugodzinne nocne pokazy nieba (organizowane zwykle raz w miesiącu, w pogodne weekendy – szczegóły na stronie internetowej: http://obserwatorium.lubomir.weglowka.pl/).

Grześ na szczycie… robi siusiu – to jego wielkie osiągnięcie ostatnich dni – już nawet nie chce sikać w pieluchę. Dzisiaj przy temperaturze 3 stopni, wiejącym wietrze i prószącym śnieżku jest to nieco kłopotliwe, ale musimy to dźwignąć ;-). Zaraz potem nasza najmłodsza pociecha zaczyna ryczeć jakby ktoś ją zarzynał, rzucając się w histerii na ziemi prosto w błotniste, mokre liście. Widocznie przeszkodziliśmy mu w jakimś jego zamierzeniu. Bywa i tak, zwłaszcza gdy przebija się właśnie drugi trzonowiec… To właśnie chwila z rodzaju tych, które potem człowiek skrzętnie wymazuje ze swojej pamięci:)

Bez zbędnej zwłoki kierujemy się w drogę powrotną. Grześ od razu uspokaja się w nosidle, a starszaki prawie zbiegają na dół. Idą sobie we dwóch kilkadziesiąt metrów przed nami – ale mamy dorosłe dzieci!

Wracamy tą samą drogą.

Wracamy tą samą drogą.

Gdy na chwilę zaświeci słońce, światło jest bajkowe.

Gdy na chwilę zaświeci słońce, światło jest bajkowe.

Pod nogami bukowe liście, jak to jesienią.

Pod nogami bukowe liście, jak to jesienią.

W panoramie bez problemu odnajdujemy Śnieżnicę.

W panoramie bez problemu odnajdujemy Śnieżnicę (ta środkowa…).

Wchodząc w górę ok. kilometr za parkingiem zauważyliśmy Gościniec pod Lubomirem i teraz stwierdzamy, że może uda nam się zjeść tam obiad schodząc na dół. Po dwudziestu minutach zejścia meldujemy się w obszernej, ciepłej restauracji.

Obiad w Gościńcu pod Lubomirem

To prawdziwy strzał w dziesiątkę! Jest ciepło, przestronnie i miło. Grześ spokojnie pałaszuje na obiad zupkę, a my nie możemy doczekać się na pyszne pierogi z mięsem, które poprawiamy pierogami z jagodami i naleśnikami z serem – pychota! Wszyscy wychodzimy najedzeni i zadowoleni.

Grześ miał gdzie pobiegać, bo sala restauracji jest całkiem spora. Mimo to jak tylko dochodzimy do asfaltu, wypuszczamy go z nosidła. Biegnie w dół na wyścigi z Tymkiem i Sebkiem. Wszyscy chłopcy zresztą dzisiaj spisali się na medal. Tymo dźwigał spory górski plecak z częścią naszego zaopatrzenia i zachowywał się jak prawdziwy starzy brat. Seba sprawnie wchodził, nie narzekając pomimo prawie 300 m przewyższenia i niezbyt wygodnego nachylenia szlaku. A Grześ prawie nie marudził i dzielnie przeszedł razem ponad kilometr trasy.

Nasz czas: 10:45–13:30 (wg „starego” czasu letniego), ok. 3,5 km i niespełna 300 m przewyższenia.

 

Zielonym szlakiem do Bacówki na Maciejowej

Po dzisiejszej wycieczce porządnie sobie odpoczęliśmy w Stacji Kasina, Grześ się wyspał… Co zrobimy z wieczorem?… Oczywiście – znowu pójdziemy w góry! Tym razem do dwukrotnie już przez nas odwiedzanej Bacówki na Maciejowej. Po ciemku i z czołówkami – chłopaki będą mieć dodatkową atrakcję. A przy tym tak bardzo smakowały nam tamtejsze racuchy z jagodami… 🙂

Nie chce nam się podchodzić nieco nużącym czarnym szlakiem wzdłuż trasy wyciągu (szliśmy zresztą tamtędy już dwa razy). Podjeżdżamy więc drogą z Raby Niżnej przez Olszówkę i dalej wzdłuż żółtego szlaku aż do miejsca, gdzie odłącza się od niego zielony szlak. Po drodze chwilami dość mocno pada deszcz, ale mamy nadzieję na poprawę pogody. I faktycznie, jak tylko dojeżdżamy, przestaje padać. Parkujemy już o zmroku i zaczynamy naszą przygodę.

Ruszamy w okolic Olszówki. Właśnie zmierzcha.

Ruszamy w okolic Olszówki. Właśnie zmierzcha.

Wyjmujemy czołówki i ciemność nam niestraszna.

Wyjmujemy czołówki i ciemność nam niestraszna.

Zielony szlak prowadzi stąd dość ostro w górę leśną drogą mocno zniszczoną przez zrywkę drewna. Po ostatnich opadach idziemy błotnistym parowem, którym ze zmiennym natężeniem płynie woda. Po kilkunastu minutach zaczynamy się zastanawiać, czy nie zarządzić odwrotu, jednak nareszcie szlak skręca w prawo i zaczyna trawersować stoki Barda, gdzie od razu robi się wygodniej.

Nadal okresowo jest bardzo błotniście, ale mamy dłuższe odcinki całkiem wygodnej leśnej drogi. Nie jest tak płasko, jak wydawałoby się na mapie, raczej cały czas w górę lub w dół. Dołączamy do czerwonego szlaku, który ostatecznie zaprowadzi nas do celu.

Po 40 minutach zauważamy w prześwitach między drzewami światła. Na ich podstawie próbujemy zlokalizować schronisko. Po chwili przekonujemy się, że światła pochodzą z podgórskich osad, a schronisko wyłania się w nieco innym miejscu, na prawo od ścieżki. Tak czy siak, widok światła po blisko godzinnej wędrówce bardzo nas cieszy!

Bacówka na Maciejowej - gdy dochodzimy, widać tylko tyle.

Bacówka na Maciejowej – gdy dochodzimy, widać tylko tyle.

Za to w środku jak zwykle przyjemnie i przytulnie.

Za to w środku jak zwykle przyjemnie i przytulnie.

W bacówce rozczarowuje nas tylko brak racuchów. Poza tym atmosfera jest jak zwykle ciepła, przytulna, gościnna. W kominku wesoło trzaska ogień. Cieplutko. Mili gospodarze tłumaczą, że już posprzątali kuchnię po dwudniowym pobycie dużej grupy i nie bardzo chcą zaczynać wszystko od nowa. Ostatecznie na dzisiejszą kolację jemy… szarlotkę! Pieczona dzisiejszej nocy smakuje naprawdę świetnie. Towarzystwo sernika i ciasta drożdżowego tworzy kompletny zestaw. Grześ nie gustuje w ciastach, ale zjada jogurciki i kanapkę, zachwycając się płonącym w kominku ogniem.

Wszystkim bardzo podoba się taka kolacja. Jesteśmy jedynymi gośćmi w schronisku. Na pamiątkę kupujemy znaczki turystyczne ze schroniska z postanowieniem, że zaczniemy kupować je w kolejnych odwiedzanych atrakcjach turystycznych. Zawsze to lepsza rzecz do kolekcjonowania dla dzieciaków niż głupie naklejki z albumów.

Po degustacji wszystkich ciast. Pora do domu.

Po degustacji wszystkich ciast. Pora do domu.

Robi się już późno, więc zbieramy się do powrotu. Tym razem droga mija jakoś szybciej i bez większych problemów trafiamy do naszego doblaka zostawionego na poboczu.

Zdecydowanie nie namawiamy nikogo do krążenia po górach w nocy. Jesteśmy jednak całkiem dobrze wprawieni regularnymi spacerami nocą po lasach w okolicach naszej mazowieckiej działki. Dziś mamy aż … pięć czołówek. Przezorny zawsze ubezpieczonyJ Dla dzieciaków taki spacer był prawdziwą przygodą z lekkim dreszczykiem emocji. A i dla nas było to ciekawe i nowe przeżycie. Szczególnie fajny był moment odnalezienia schroniska.

Nocny spacer świetnie uchwycony okiem Tyma.

Nocny spacer świetnie uchwycony okiem Tyma.

Nasz czas: 17:45–20:00, ok.1,5 km i po 100 m przewyższenia w każdą stronę

Lubomir i Luboń Wielki, 2016.10/11

Lubomir i Luboń Wielki, 2016.10/11

Wracamy w Beskid Wyspowy i Makowski, na Stację Kasina Wielka. To miejsca, gdzie chce się wracać. Tym razem za oknem nie trzaskający mróz, lecz apogeum jesiennej szarugi; przed nami nie dwutygodniowy pobyt, ale dwudniowy wypad. Po drodze zahaczamy o ufortyfikowany średniowieczny klasztor w Mstowie. Wyjazd na wariata z pakowaniem się do ostatniej chwili i ogarnianiem lekcji, szkoły, domu, kichających dzieciaków. A potem nagroda. Dwa dni w innym rytmie i mokrolistopadowe wspomnienia Lubonia i Lubomira.

Linki do relacji z poszczególnych wycieczek

Dzień 1. Mstów – w cieniu klasztornych fortyfikacji

Każda z baszt ma nieco inny kształt.

Dzień 2. Wejście na Lubomir i wieczorna wycieczka do Bacówki na Maciejowej

Gdy na chwilę zaświeci słońce, światło jest bajkowe.

Dzień 3. Luboń Wielki

Przed schroniskiem jest przyjemny taras widokowy.

Nasz poprzedni pobyt w Beskidzie Wyspowym opisaliśmy tutaj:
Beskid Wyspowy i okolice 2015/2016

Wokół Śnieżki i Ostrzycy, 2016.05

Po niezwykle udanej zeszłorocznej eskapadzie ze znajomymi w Beskid Śląski w tym roku wszyscy jesteśmy zgodni: znowu jedziemy razem w góry. Tym razem podnosimy poprzeczkę i wysokość n.p.m.:) – wybór pada na Karkonosze. Pięć zaprzyjaźnionych rodzin z gromadą dzieciaków w wieku od kilkunastu miesięcy do 10 lat. Karkonoskie szlaki są nasze! Wieczorne śpiewy niech usłyszą całe Sudety zachodnie! Pozdrawiamy wszystkich towarzyszy naszej wyprawy, a szczególnie mocno Karolinkę z małą Amelką, która rozchorowała się i została w domu – machaliśmy dziewczynom z każdego szczytu!

 

26 maja, czwartek

Pochmurno, 18 stopni

Warszawa – Maciejowiec

Chcieliśmy wyruszyć wczoraj, ale M. musiała zostać dłużej w pracy i w końcu zastał nas wieczór. Przenosimy wyjazd na czwartek rano. Wypada nam przez to wycieczka do kopalni uranu w Kowarach i na zamek Chojnik. Chlip chlip, co zrobić, zaczniemy wspólny program od piątku.

Zabijamy w sobie śpiocha, wstajemy o 4:30 i o 6:20 już pędzimy A2 na Łódź. Jedzie się sprawnie, choć natężenie ruchu spore. Grześ spisuje się bardzo dobrze – udało się nam rozszerzyć repertuar akceptowanej przez niego muzyki o Koniec Świata i Zabili mi żółwia, tu chrupka, tu paluszek zmieniamy płyty i kilometry jakoś lecą. Na śniadanie pod znakiem literki M stajemy w Łodzi. Potem druga długa porcja jazdy – na nowej ekspresówce w ogóle nie ma lokali gastronomicznych. Udaje nam się coś wypatrzeć dopiero po ponad dwóch godzinach, niedaleko przez zjazdem na Złotoryję. Lokal jest zatłoczony, drogi i w ogóle nie do powtarzania, ale co zrobić, skoro przy nowej drodze nie było żadnej alternatywy. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów miało pójść gładko, a dłużyło się i dłużyło. Co chwila spotykaliśmy procesje – to przecież Boże Ciało – tam gdzie mogliśmy, szukaliśmy alternatywnych dróg, gdzie nie, trzeba było czekać. Na szczęście wreszcie wszystkie przeszkody zostają za nami i bez problemów docieramy do celu.

Nasz czas: 6:20-14:15, ok. 490 km

Nasza meta to agroturystyka Sokolik w Maciejowcu. Maciejowiec jest  położony na terenie Parku Krajobrazowego Doliny Bobru, tuż obok malowniczego zielonego szlaku, prowadzącego przez Dziki Wąwóz do zapory w Pilchowicach. Zadbany teren z dużym placem zabaw, czysto, komfortowo wyposażone pokoje i apartamenty rodzinne, przemili gospodarze – świetne miejsce do wypoczynku z dziećmi.

Maciejowiec. Jesteśmy na miejscu.

Maciejowiec. Jesteśmy na miejscu.

Dzień kończymy wspólnym ogniskiem, a potem spać – musimy zebrać siły na jutrzejszą górską wyprawę!

 

27 maja, piątek

Przez cały dzień pogoda niepewna, chmury się kłębią, ale w końcu nie pada, na dole 18 stopni

Karpacz-Kopa-Śnieżka-Dom Śląski- Strzecha Akademicka-Samotnia-Karpacz

Dzisiejszy dzień to chyba jeden z naszych największych wyczynów turystycznych. Zapomnijcie o Alpach, ferratach, orlich perciach – wyprawa na Śnieżkę z niespełna dwulatkiem (i dwójką starszego rodzeństwa) to jest dopiero coś! W dodatku Grzesiek sprawy nie ułatwia – jeśli tylko nie pozwala mu się na robienie tego, na co ma akurat ochotę, albo nie wychodzi mu jakiś autorski plan działania, wpada w dziką wściekłość (dziś w Domu Śląskim jakiś pan przebąkiwał coś o pomocy społecznej…). Oczywiście nie znaczy to, że nie zdarzają się chwile sielankowe – zdarzają się, i to dość często. Dzieci zadowolone, wokół piękne okoliczności przyrody, my robimy to, co lubimy najbardziej. Generalnie jednak w naszym składzie na razie lekko nie jest.

Z pewną nieśmiałością rozpoczynamy więc dzisiejszy dzień – czy my naprawdę chcemy tę przygodę w pocie czoła? To ciągłe bieganie za Grześkiem, poganianie Sebusia, dźwiganie na plecach ekwipunku, martwienie się, czy maluchy nie przemarzną, czy pogoda wytrzyma. Chcemy? No dobra, chcemy. No to ruszamy!

Rano wszyscy jesteśmy punktualni i o 8:40 ruszamy zwartą kolumną pięciu samochodów w stronę Karpacza. Tam czeka nas obowiązkowe odstanie godziny w kolejce do wyciągu – cóż, uroki długiego weekendu i popularnego miejsca. W większym gronie czas jednak mija szybko i wesoło. Ani się oglądamy i już po chwili siedzimy na chybotliwych jednoosobowych krzesełkach rodem ze skansenu kolei linowych. Ale w sumie w tym tkwi ich urok. Tymo jedzie sam, Sebuś na kolanach M., R. w parze z Grzesiem. Mimo naszych obaw wjazd z Grzesiem traumatyczny nie jest, oczywiście naszego najmłodszego turystę trzeba trochę zabawiać, co by się obywatel za szybko nie znudził, pilnować spadających czapek i mocno trzymać. Plecak i nosidło udaje nam się puścić osobnym krzesełkiem (na bilet bagażowy), co znacząco ułatwia sprawę.

Zbyszkiem na Kopę.

Zbyszkiem na Kopę.

Przed nami majaczy nasz cel i ... nasz plecak!

Przed nami majaczy nasz cel i … nasz plecak!

Na Kopie (1377 m n.p.m.) jesteśmy ok. 10:30. Nie odpoczywamy, tylko ruszamy od razu na Przełęcz pod Śnieżką – prognozy zapowiadają popołudniowe pogorszenie pogody. Grześ po poranku pełnym atrakcji od razu zasypia w nosidle. Uff, jeden z głowy. R. szybkim krokiem zmierza więc w stronę Śnieżki – nie wiadomo, ile ta sielanka potrwa.

Ruszamy z Kopy(ta) na Śnieżkę!

Ruszamy z Kopy(ta) na Śnieżkę!

Ruszamy z Kopy(ta) na Śnieżkę!.

Ruszamy z Kopy(ta) na Śnieżkę!.

Tyły zabezpiecza M. z Sebusiem. Sebuś jest dziś bardzo dzielnym turystą, ale podczas wejścia miewa chwile słabości – a to siły nie ma, a to buty się rozwiązują. M. z ciężkim plecakiem anielsko usiłuje zachować spokój ducha. Stara się  zwracać uwagę na tak charakterystyczne dla śnieżki gołoborza i coraz rozleglejsze widoki – Śnieżka jest najwybitniejszym szczytem Polski i zdecydowanie góruje nad okolicą. Marsz uprzykrzają tłumy ludzi na szlaku – na podejściu szlakiem ‘na wprost’ trudno się wyminąć czy na chwilę zatrzymać. Na szczęście odległość nie jest duża i ok. 12:00 jesteśmy już na szczycie.

Królowa Karkonoszy na największą wybitność spośród polskich szczytów.

Królowa Karkonoszy na największą wybitność spośród polskich szczytów.

Grześ zasnął niemal od razu.

Grześ zasnął niemal od razu.

Cel wydaje się tak blisko...

Cel wydaje się tak blisko…

Imponujący czeski Kocioł Upy.

Imponujący czeski Kocioł Upy.

Rówień pod Śnieżką jak na dłoni.

Rówień pod Śnieżką jak na dłoni.

Na Śnieżkę wspinamy się jak mrówki w mrowisku.

Na Śnieżkę wspinamy się jak mrówki w mrowisku.

Hura, dotarliśmy na Śnieżkę (1602 m n.p.m.).

Hura, dotarliśmy na Śnieżkę (1602 m n.p.m.).

Widoczność ze Śnieżki nie jest dziś najlepsza.

Widoczność ze Śnieżki nie jest dziś najlepsza.

Tu czeka nas niespodzianka (choć właściwie spodzianka – czytaliśmy o tym przed wyjazdem) – restauracja i cały dolny spodek obserwatorium są z przyczyn technicznych nieczynne, w związku z tym nie ma toalety, nie ma gdzie wejść i się ogrzać, o jedzeniu nie wspominając. Czeska poczta zapchana do granic możliwości. W innym składzie nawet nie zwrócilibyśmy na to uwagi, ale wędrując z Grzesiem, którego trzeba nakarmić i przewinąć, to spore utrudnienie. W dodatku Sebuś zgłasza pilną potrzebę odwiedzenia schroniska, więc z M. robią szybki odwrót na dół. Na szczycie zostaje R. z Grzesiem, Tymem i resztą naszej ekipy. Grześ zjada jogurcik, ale postój do przyjemnych nie należy, bo wieje, a kamienie utrudniają małym nóżkom samodzielne chodzenie. Ale co tam – zdobycie Królowej Karkonoszy wymaga ofiar! Wszyscy chłopcy pobijają przy tym swój rekord wysokości (1602 m n.p.m.).

M. z Sebciem czeka na wszystkich 200 m n.p.m. niżej, w Śląskim Domu. Ale tu dzisiaj tłoczno i drogo! Czekamy w kolejce i do toalety, i do zamówienia posiłku. Z trudem zajmujemy jakiś wolny stolik. Dom Śląski prezentował się zupełnie inaczej mroźną zimą 2012 r., kiedy wchodziliśmy na Śnieżkę z małym Tymkiem – wtedy było tu pusto i przytulnie.

W schronisku zjadamy obiad. Łatwo nie jest, bo Grzesia frustrują suwaczki w torbie, którą nie chcą się otwierać tak jak on chce, w związku z czym urządza spektakularne wycie. Po tym odpoczynku jesteśmy chyba jeszcze bardziej zmęczeni niż przed:) W takim kontekście decyzja o kontunuowaniu marszruty przez Samotnię zamiast zjechania w dół Zbyszkiem wydaje nam się heroiczna. Na koniec dnia jednak bardzo cieszymy się z podjętej decyzji! Grześ jest potem dużo bardziej łaskawy, a przede wszystkim po zejściu z grzbietowej autostrady szlaki od razu robią się rzadziej uczęszczane, a bardziej malownicze.

Graniowa Droga Przyjaźni jak autostrada.

Graniowa Droga Przyjaźni jak autostrada.

Przechodzimy obok znanej nam z zimowych zjazdów narciarskich Strzechy Akademickiej. Z zaciekawieniem wyczytujemy, że to jedno z najstarszych schronisk w Karkonoszach – poprzedniczka Strzechy dawała schronienie wędrowcom już w XVII w. Teraz to obiekt o imponujących rozmiarach, przystosowany do masowego ruchu. Na postój udajemy się jednak 10 minut dalej, do niezwykle klimatycznego schroniska Samotnia. Samotnia jest położona w kotle polodowcowym nad brzegiem Małego Stawu. Jesteśmy tu po raz pierwszy i urok tego miejsca po prostu nas urzeka. Postój w ogóle jest niezwykle miły Spotykamy się z resztą ekipy, co bardzo cieszy starszych chłopców, Grześ biega wesoło, wlewając wodę to do plecaka, to do nosidła, mimo biegania za nim mamy w sumie chwilę oddechu. Samo ponadstuletnie schronisko też jest niezwykle miłe. Charakterystyczna wieżyczka, przytulny drewniany wystrój – ma się ochotę tu wracać.

Kocioł Małego Stawu - najpierw widzimy go z góry.

Kocioł Małego Stawu – najpierw widzimy go z góry.

Strzecha Akademicka przed nami!

Strzecha Akademicka przed nami!

Schronisko Samotnia jest przepięknie położona nad Małym Stawem.

Schronisko Samotnia jest przepięknie położona nad Małym Stawem.

Charakterystyczna wieżyczka Samotni z XIX-wiecznym dzwonem odlanym w Jeleniej Górze.

Charakterystyczna wieżyczka Samotni z XIX-wiecznym dzwonem odlanym w Jeleniej Górze.

Kocioł Małego Stawu oglądany z poziomu stawu.

Kocioł Małego Stawu oglądany z poziomu stawu.

Opuszczamy Samotnię i dalej w drogę.

Opuszczamy Samotnię i dalej w drogę.

Ostatni odcinek wiedzie do Karpacza najpierw niebieskim, potem zielonym szlakiem malowniczą Doliną Pląsawy. Im niżej, tym szlaki mniej uczęszczane i węższe, bardziej naturalne – zupełnie na odwrót niż w innych górach. Grześ po raz drugi zasypia. Starsi chłopcy trochę już skarżą się na zmęczenie nóg – ale mają dziś prawo – mamy w nogach prawie 900 m różnicy wysokości. Mimo to droga mija w sumie miło i sprawnie. O 18:00 meldujemy się na dole.

Sebuś przełamał kamień!

Sebuś przełamał kamień!

Machamy Śnieżce na pożegnanie.

Machamy Śnieżce na pożegnanie.

Schodzimy Doliną Pląsawy.

Schodzimy Doliną Pląsawy.

Punkt widokowy na Dolinę Pląsawy.

Punkt widokowy na Dolinę Pląsawy.

Dobrze, że zdecydowaliśmy się na tę wycieczkę – Grześ dał radę, my z  nim daliśmy radę, frajda dla starszaków pierwsza klasa i głowa pełna wrażeń. Przy parkingu kupujemy chłopakom pamiątki – drewniany miecz dla S. i łuk dla Tyma – to chyba cieszy ich dziś najbardziej.

Wieczorem rezygnujemy z naszego zwyczajowego ogniska – w Maciejowcu grzmi i leje jak z cebra. Chłopcy idą więc spać wcześniej niż wczoraj – ale może to i dobrze, odpoczynek po wczorajszej trasie wszystkim się należy!

Nasz czas: 10:30 (na Kopie) – 18:00 (w Karpaczu), ok. 11 km  i 900 m przewyższenia.

 

28 maja, sobota

Cały dzień na zmianę burze z ulewami i okresy ładnej pogody, do 18 stopni

Zamiast Szrenicy – Wodospad Szklarki i Chybotek

Planowaliśmy na dzisiaj wjazd na Szrenicę i zejście z zahaczeniem o wodospad Kamieńczyka. Niestety nie dość, że poranek zepsuł nam Grześ pobudką o 5:15, to jeszcze przed 8:00 zaczęło lać… Pomimo to zaryzykowaliśmy i wyjechaliśmy o 9:40 do Szklarskiej Poręby licząc, że tam jest inna pogoda. O dziwo nie pomyliliśmy się – po kilku kilometrach zaczęło się przejaśniać, a nad Karkonoszami po nocnych burzach zaświeciło słońce.

Prognozy są jednak niepomyślne, więc obawiając się opadów i burz w kolejnych godzinach, nie ryzykujemy wjazdu kolejką na Szrenicę. W zamian planujemy szereg drobniejszych atrakcji.

Najpierw zatrzymujemy się w pobliżu Wodospadu Szklarki. Najbliższe parkingi są zajęte, ale kilkaset metrów niżej w zatoczce drogi udaje nam się znaleźć miejsce dla wszystkich naszych samochodów. Może to i lepiej, bo dojście prowadzącym wzdłuż Kamiennej szlakiem (po drugiej stronie rzeki niż szosa, za zielonymi i niebieskimi znakami) jest bardzo przyjemne. Spienione wody Kamiennej przypominają nam tatrzańskie potoki.

Szlak prowadzi nad samym brzegiem bystrego nurtu Szklarki.

Szlak prowadzi nad samym brzegiem bystrego nurtu Szklarki.

Dochodzimy do skrzyżowania z czarnym szlakiem, gdzie można kupić bilety do Karkonoskiego Parku Narodowego (doceniamy nasze Karty Dużej Rodziny, które zwalniają nas z opłat:)). Najpierw kierujemy się w lewo. W kilka minut podchodzimy 400 m do wodospadu Szklarki – drugiego co do wysokiści karkonoskiego wodospadu. Ponad trzynastometrowa kaskada podoba się wszystkim, potok huczy, strumień wody malowniczo zwęża się u dołu. Uroków wodospadu nie docenia oczywiście Grześ, który za to chętnie wpatruje się w wody potoku Szklarka spływające poniżej wodospadu, wzdłuż szlaku prosto do Kamiennej. M. zagląda jeszcze do pięknego wnętrza schroniska PTTK Kochanówka. Przy wodospadzie tłum, w środku żywej duszy. Ten zabytkowy budynek z klimatycznie urządzonym wnętrzem zbudowano tutaj jako gospodę dla turystów odwiedzających wodospad w 1868 r.

Idziemy grzecznie jedną grupą.

Idziemy grzecznie jedną grupą.

Jesteśmy u celu! Wodospad Szklarki w pełnej okazałości.

Jesteśmy u celu! Wodospad Szklarki w pełnej okazałości.

Grześ też dał się tu przynieść.

Grześ też dał się tu przynieść.

Schronisko PTTK Kochanówka.

Schronisko PTTK Kochanówka.

...ma wyjątkowo klimatyczne wnętrze.

…ma wyjątkowo klimatyczne wnętrze.

Po odwiedzeniu Szklarki pora na atrakcję nr 2. Wracamy czarnym szlakiem do kasy i parkingów, przechodzimy przez drogę i wchodzimy na przeciwległe zbocze. Początkowo trzymamy się znaków czarnego szlaku, a potem skręcamy w lewo  w wyraźną drogę ze znakami szlaku rowerowego. Po chwili z lewej strony dołączają się znaki niebieskiego szlaku, które prowadzą nas w prawo w kierunku drugiej dzisiejszej atrakcji – granitowej grupy skalnej o nazwie Chybotek. Skąd nazwa? Ano stąd, że najwyżej położoną skałę można całkiem nieźle rozkołysać. Dzieciaki, słysząc słowa legendy o zakopanych pod głazem skarbach rozbójników, z zapałem zabierają się do chybotania Chybotkiem. Czegóż to przyroda nie wymyśli! Dzisiaj dodatkową atrakcją był „wodospad Chybotek” – w zagłębieniach skalnych (a może to odciski pośladków Kunegundy z zamku Chojnik?) po rannych opadach zgromadziła się woda, którą nasza czeredka z upodobaniem wychlapywała na dół.

Do Chybotka wiedzie piękny leśny szlak.

Do Chybotka wiedzie piękny leśny szlak.

Chybotek w całej okazałości.

Chybotek w całej okazałości.

Nowy wodospad.

Nowy wodospad.

A to źródło wodospadu... Odcisk pośladków Kunegundy.

A to źródło wodospadu… Odcisk pośladków Kunegundy.

Teraz już szybko schodzimy tą samą drogą do okolicy parkingów i kierujemy się do samochodów (ponownie szlakiem wzdłuż Kamiennej).

Wracamy do samochodów szlakiem wzdłuż Kamiennej.

Wracamy do samochodów szlakiem wzdłuż Kamiennej.

Od śniadania minęło trochę czasu, pora na obiad! Z pewnymi trudnościami parkujemy w okolicy centrum Szklarskiej Poręby i znajdujemy upatrzoną wcześniej (dzięki, Sławku!) Karczmę Karkonoską. To dobry wybór dla rodzin z dziećmi – wnętrza są przestronne, do tego miłe tarasy ze stolikami nad rzeką. Składamy zamówienia, starsze dzieci rozmawiają przy osobnym stoliku, Grześ zamyka i otwiera drzwi na tarasy – sielanka…

Planujemy właśnie na popołudnie atrakcję nr 3, czyli podejście do Wodospadu Kamieńczyka, gdy nagle zaczyna padać. Najpierw kropi, potem robi się burza z prawdziwą ulewą i gradem. Zjadamy obiad, zadowoleni, że przeczekamy nawałnicę pod dachem. Po chwili jednak emocje narastają, bo za oknami mamy dynamiczny burzowy spektakl. Ulicą płynie prawdziwa rzeka, sięgająca do połowy kół samochodów. Woda z ulicy wlewa się przez krawężniki prosto do rzeki, tworząc prawdziwy wodospad, któremu ze względu na kolor wody dzieci szybko nadają wdzięczną nazwę „Brudasek”. Robi się groźnie, gdy woda z jednego z tarasów, nie znajdując ujścia, zaczyna napływać przez drzwi do naszej sali. Dzieci rozemocjonowane przeżywają „powódź”. Ulewa cały czas się nasila, na szczęście gospodarzom restauracji wreszcie udaje się poprawić odpływ z tarasu, a nadmiar wody z ulicy na mostku odpompowują do rzeki strażacy. Cała akcja po prostu zachwyca młodszych chłopców, którzy wszystko z zapartym tchem podziwiają z okiem restauracji. Przedłużająca się ulewa zmusza nas do zamówienia jeszcze kawy i deseru (pyszna szczególnie szarlotka na ciepło, ale deser lodowy też do polecenia). Patrząc naszymi oczami, wycieczka nie wypaliła – mieliśmy w końcu wjechać na Szrenicę – jednak dzieci są w pełni usatysfakcjonowane atrakcjami dzisiejszego dnia. Tymo, zapytany na koniec wyjazdu, który dzień mu się najbardziej podobał, powiedział, że właśnie ten z ulewą. Bo cały czas byliśmy razem i mogliśmy oglądać niepowtarzalny wodospad Brudasek:)

Atrakcje okołoobiednie - za oknem ulewa i Wodospad Brudasek.

Atrakcje okołoobiednie – za oknem ulewa i Wodospad Brudasek.

W końcu deszcz przestaje padać. Wszyscy wracają do samochodów, a my niestety dajemy się jeszcze naciągnąć naszym dzieciom na stoisko z pamiątkami, przez co łapie nas kolejna ulewa. W deszczu dobiegamy do samochodu i wracamy prosto na naszą metę w Maciejowcu.

Po południu i wieczorem dajemy dzieciakom wybawić się do woli na terenie. W tym roku hitem są drewniane miecze i łuki kupione na tutejszych stoiskach z pamiątkami. Potem robimy ognisko, śpiewamy z gitarą itp. Jest przemiło. To chyba największy urok wspólnych wyjazdów.

A wieczorem... Płonie ognisko i szumią knieje!.

A wieczorem… Płonie ognisko i szumią knieje!.

29 maja, niedziela

Nareszcie pięknie: 24 stopnie i słońce

Jak na złość pogoda dzisiaj od rana cudna – tak by się chciało ruszyć razem w góry. Niestety, wszyscy nasi towarzysze odjeżdżają dziś do domu, tylko my zostajemy jeden dzień dłużej. Rano robimy sobie pamiątkowe zdjęcie, dziękujemy sobie wspólnie za miły pobyt i każdy rusza w swoją stronę.

My pakujemy dzieciaki do samochodu i ruszamy na wycieczkę. Po wczorajszej burzy mózgów decydujemy się dziś pomyszkować trochę po okolicy. Na pierwszy ogień idzie Ostrzyca Proboszczowicka – najwyższe wzniesienie Pogórza Kaczawskiego ( 501 m n.p.m.). Zęby na nią ostrzyliśmy sobie już od dawna. Kto myśli że w Polsce nie ma wulkanów, jest w błędzie – powinien pojechać na Pogórze Kaczawskie – Krainę Wygasłych Wulkanów. Oczywiście te nasze już nie dymią, ale prezentują się bardzo okazale. Ostrzyca jest uznawana za najpiękniejszy polski wulkan, a przy tym za jeden z najlepszych punktów widokowych w całych Sudetach Zachodnich – ze szczytu pięknie prezentują się Karkonosze, Góry Kaczawskie i Izerskie. W dodatku mamy tu jedyne w Polsce bazaltowe gołoborza i rezerwat przyrody w okolicy szczytu – smakowity kątek dla miłośnika przyrody i pięknych plenerów. Dojście jest dość krótkie, lecz spektakularne, a cała wycieczka – niezwykle atrakcyjna dla rodzin z dziećmi. Dookoła piękna przyroda, inni turyści pojawiają się tylko od czasu do czasu – nasz przedpołudniowy spacer to prawdziwy odpoczynek.

Ostrzyca Proboszczowicka w rzepakowej oprawie.

Ostrzyca Proboszczowicka w rzepakowej oprawie.

Jeśli ktoś twierdzi, że w Polsce nie ma wulkanów, Pogórze Kaczawskie zaprasza!

Jeśli ktoś twierdzi, że w Polsce nie ma wulkanów, Pogórze Kaczawskie zaprasza!

Drogowskazy na Ostrzycę - również stary niemiecki.

Drogowskazy na Ostrzycę – również stary niemiecki.

Podjeżdżamy do Proboszczowic i w pobliżu kościoła skręcamy w nieutwardzoną drogę wiodącą na leśny parking. Jest tu świetnie zorganizowane miejsce wypoczynku – ogromna zadaszona wiata, miejsce na ognisko z grillem, ułożone drewno czeka na strudzonych turystów. Gisiek dosypia w samochodzie, więc przodem idzie M. ze starszakami. Idziemy najpierw ok. 15 minut drogą przez piękny las, potem szlak skręca pod kątem ostrym w lewo i zaczyna się główny punkt programu – strome wejście na szczyt po kilkuset bazaltowych schodkach. Po wczorajszych opadach skały są śliskie i trzeba uważać, ale dzieciakom bardzo się podoba. Podoba im się, że skała, po której idziemy jest prawie czarna – jak z piekła rodem – tak właśnie wygląda bazanit – skała zbliżona do bazaltu. Naszą uwagę przyciągają zwłaszcza spektakularne bazaltowe gołoborza – a to wszystko w oprawie bujnej roślinności. Podejście się nie dłuży i po kolejnych 15 minutach stajemy na szczycie. Postój jest bardzo przyjemny pod każdym względem. Dzieciakom podobają się zwłaszcza imponujące szczytowe wulkaniczne skałki, nam – przepiękna panorama. Grzesiek próbuje (z powodzeniem…) wspinać się gdzie tylko może – zamiłowanie do gór ma chyba we krwi. W tak pięknym miejscu drugie śniadanie smakuje wyjątkowo dobrze. Nawet Grzesia udaje się w miarę bezproblemowo nakarmić. Ostrzycę jednogłośnie zaliczamy do naszych ulubionych miejsc. Dobrze, że nie dotarła tu jeszcze masowa turystyka.

W krainie zieleni.

W krainie zieleni.

Wkraczamy na teren rezerwatu - atrakcje dopiero się zaczną.

Wkraczamy na teren rezerwatu – atrakcje dopiero się zaczną.

Kilkaset bazaltowych schodków wprowadza na szczyt.

Kilkaset bazaltowych schodków wprowadza na szczyt.

Bazaltowe gołoborza do zdjęcia!

Bazaltowe gołoborza do zdjęcia!

Bazanitowe świadectwo dawnych czasów.

Bazanitowe świadectwo dawnych czasów.

Hura, dotarliśmy na szczyt! 501 m n.p.m.

Hura, dotarliśmy na szczyt! 501 m n.p.m.

Ostrzyca to jeden z najlepszych punktów widokowych w Sudetach Zachodnich.

Ostrzyca to jeden z najlepszych punktów widokowych w Sudetach Zachodnich.

Ale tu suuuuuper!

Ale tu suuuuuper!

Najmłodszy władca wulkanów.

Najmłodszy władca wulkanów.

Jedyne w Polsce bazaltowe gołoborza.

Jedyne w Polsce bazaltowe gołoborza.

Jedyne w Polsce bazaltowe gołoborza.

Jedyne w Polsce bazaltowe gołoborza.

Wracamy. Ta lipa nas urzekła.

Wracamy. Ta lipa nas urzekła.

W pierwotnych planach myśleliśmy jeszcze od odwiedzeniu najstarszego drzewa w Polsce – ok 1300-letniego cisu w Henrykowie Lubańskim, a także zamków Czocha i Kliczków, ale ze względu na długi dojazd tym razem odpuszczamy. W zamian kierujemy się do Wlenia. To kolejne (podobnie jak pobliski Siedlęcin z genialną ‘freskową’ wieżą rycerską) miejsce warte polecenia wszystkim lubiącym zboczenie z utartych szlaków. We Wleniu zachowało się dużo dawnej zabudowy i miasteczko ma swój własny prowincjonalny urok. Zatrzymujemy się na chwilę na rynku. Oglądamy skromny, ale urokliwy ratusz z wieżyczką (obecna postać z pocz. XIX w). Napis nad wejściem łaciński napis głosi Po deszczu słońce z popiołów odradza się feniks. Fajny klimat. Przed ratuszem fotogeniczny stuletni fontanno-pomnik Gołębiarki.

Ratusz we Wleniu. Przed nami pomnik gołębiarki.

Ratusz we Wleniu. Przed nami pomnik gołębiarki.

Wleń. Jak my lubimy takie klimaty...

Wleń. Jak my lubimy takie klimaty…

Gdzie by tu dalej...

Gdzie by tu dalej…

Nie zwiedzamy już barokowego wleńskiego pałacu książęcego, tylko kierujemy się prosto do rezerwatu Góra Zamkowa z ruinami  średniowiecznego zamku. Do naszych czasów zachowała się XII-wieczna sześciokątna wieża, reszta jest w ruinie. Cały kompleks zwiedza się na własną rękę, czyli tak jak lubimy najbardziej. Chłopcom najbardziej podoba się wejście na wieżę – a raczej to, że w wieży jest zupełnie ciemno. Jeśli ktoś się nie boi i dobrze trzyma się poręczy, po pokonaniu spiralnych schodów staje na szczycie wieży, który jest jednocześnie dobrym punktem widokowym na malowniczą Dolinę Bobru – brawo, chłopaki, to atrakcja dla śmiałków! Grzesiowi we Wleniu też bardzo się podoba. Biega sam po ścieżkach rezerwatu, mało nóżek nie pogubi. Wracając, M. zagląda jeszcze do barokowego pałacu Lenno – obiekt wraz z otoczeniem ma ogromny potencjał i aż prosi się o remont. W środku mieści się klimatyczna kawiarnia.

Idziemy do zamku ścieżką na tyłach Pałacu Lenno.

Idziemy do zamku ścieżką na tyłach Pałacu Lenno.

Zamek książęcy we Wleniu. Do naszych czasów zachowała się XIII-wieczna wieża.

Zamek książęcy we Wleniu. Do naszych czasów zachowała się XIII-wieczna wieża.

Ruiny zamku książęcego we Wleniu.

Ruiny zamku książęcego we Wleniu.

Dzielny Grześ wszedł na wieżę!

Dzielny Grześ wszedł na wieżę!

Na wieży wleńskiego zamku.

Na wieży wleńskiego zamku.

Ze średniowiecznego zamku książęcego zostały tylko ruiny.

Ze średniowiecznego zamku książęcego zostały tylko ruiny.

Z wieży roztacza się piękny widok na dolinę Bobru.

Z wieży roztacza się piękny widok na dolinę Bobru.

Chłopcy sprawdzają, jaki był widok przez okna.

Chłopcy sprawdzają, jaki był widok przez okna.

Barokowy pałac Lenno.

Barokowy pałac Lenno.

Brama wejściowa do pałacu Lenno nosi tylko ślad dawnej świetności.

Brama wejściowa do pałacu Lenno nosi tylko ślad dawnej świetności.

Ostatni punkt programu to oczywiście obiad. Dziś obiad pożegnalny, więc jemy w miejscu nie byłe jakim –  podjeżdżamy do Siedlęcina, a dalej do Perły Zachodu. Budynek jest niezwykle malowniczo położony na urwistej skale nad zaporowym Jeziorem Modrym, powstałym ze spiętrzenia wód Bobru. Kiedyś było to schronisko PTTK, dziś „Perła” nadal należy do PTTK, ale w standardzie zdecydowanie przesunęła się o oczko wyżej. Obiekt doskonale wykorzystał fundusze na modernizację (taki sam lifting przydałby się schodkom prowadzącym do kładki i samej kładce nad jeziorem) i teraz pobyt tutaj to sama przyjemność. Oryginalnie i stylowo. A jedzenie – mniam – porcje ogromne i takie pyszne. Te polędwiczki… Mmmm… Tylko obsługa mogłaby być milsza, ale dziś ruch był spory, więc usprawieliwiamy. Po obiedzie wszyscy wspinamy się na widokową wieżyczkę, a potem oczywiście idziemy na obowiązkowy spacer przez kładkę przewieszoną nad jeziorem. Gisiek zasypia w nosidle, więc nie spieszymy się z powrotem. Oglądamy imponujące formacje skalne, spacerujemy ścieżką najpierw wzdłuż północnego brzegu jeziora (rety, co za idioci wrzucają tu tyle śmieci!), potem po drugiej stronie – zrobiono tu ścieżkę rowerowo spacerową, prowadzącą aż do Jeleniej Góry.

Przed nami wyłania się Perła Zachodu.

Przed nami wyłania się Perła Zachodu.

Perła Zachodu.

Perła Zachodu.

Budynek jest przepięknie położony nad Jeziorem Modrym.

Budynek jest przepięknie położony nad Jeziorem Modrym.

Perła w środku. Czekamy na obiad.

Perła w środku. Czekamy na obiad.

Uszereguj łobuzy od największego do najmniejszego.

Uszereguj łobuzy od największego do najmniejszego.

Kładka nad Jeziorem Modrym.

Kładka nad Jeziorem Modrym.

Idziemy na drugą stronę.

Idziemy na drugą stronę.

Nad Jeziorem Modrym - do zdjęcia!.

Nad Jeziorem Modrym – do zdjęcia!.

Po drugiej stronie czekają na nas malownicze grupy skał.

Po drugiej stronie czekają na nas malownicze grupy skał.

I ścieżka wzdłuż jeziora.

I ścieżka wzdłuż jeziora.

Ostatnie spojrzenie na Perłę Zachodu.

Ostatnie spojrzenie na Perłę Zachodu.

A na deserek - spacer ścieżką spacerowo-rowerową w stronę Jeleniej Góry.

A na deserek – spacer ścieżką spacerowo-rowerową w stronę Jeleniej Góry.

Czas biegnie nieubłaganie, a wieczorem czeka nas perspektywa pakowania – pozostaje więc nam już tyko wrócić do samochodu. A wieczorem – ach, pomińmy to milczeniem, lepiej planować kolejne wyprawy!

***

Choć pogoda była w kratkę i plany górskie wypaliły połowicznie, wyjazd był bardzo przyjemny. Towarzystwo doborowe, wycieczki bardzo różnorodne. Niesamowicie interesujące turystycznie te nasze Sudety. Górsko, turystycznie, geologicznie. Ciekawe zabytki, piękne góry, niespotykane na innych terenach poniemieckie budownictwo – do takiego wniosku dochodziliśmy zawsze, odwiedzając kilkanaście sudeckich pasm górskich przy okazji kompletowania szczytów KGP. W Karkonosze wrócimy na pewno jeszcze nie raz – na razie dopiero je liznęliśmy – ale równie chętnie odwiedzimy inne sudeckie pasma i podgórskie miejscowości. Dorotko i Sławku, dziękujemy za zaplanowanie tras i „ducha organizacyjnego” imprezy, a wszystkim naszym kompanom –  za wspaniałe towarzystwo!