29.01.2013, wtorek
Po wielu dniach mrozu wczoraj zaczęła się odwilż. 0-6 stopni, przelotne opady i przebłyski słońca
W niedzielę M. ma wykład, a w poniedziałek R. musi jechać do swojej pracy, więc wyjeżdżamy we wtorek, a nie – jak planowaliśmy wcześniej – w sobotę.
Warszawa – Svoboda nad Upou, 7:30-18:00, ok. 520 km
Z Warszawy wyjeżdżamy nadspodziewanie szybko – zajeżdżamy tylko po Babcię, dwa razy zatrzymujemy się na światłach i już mkniemy nową autostradą A2. Ile razy tędy jedziemy, tyle razy cieszymy się z tej drogi i doceniamy komfort, który dała podróżnym – w godzinę przejeżdżamy 130 km. Na ok. 140. km zatrzymujemy się na stacji, głównie po to, by dokupić płyn do spryskiwacza – w takich warunkach zużywa się nadspodziewanie szybko, ale przy okazji zaliczamy po herbatce. Chłopcy naciągają Babcię na nowe samochodziki, którymi bawią się dziś przez cały dzień.
Z autostrady zjeżdżamy na wysokości Wartkowic. Warunki od razu zmieniają się diametralnie. Droga, wąska, z tirami i padający śnieg. Z chęcią wysiadamy na postój, który – nota bene – zaplanowaliśmy w bardzo ciekawym miejscu – w Opatówku.
Z wielkim zainteresowaniem zwiedzamy przebogatą, wielokondygnacyjną ekspozycję Muzeum Historii Przemysłu. Muzeum mieści się w oryginalnym budynku XIX-wiecznej fabryki sukna, która kiedyś produkowała sukno na wielką skalę, w tym na eksport do Mongolii i Chin. Kres świetności fabryki przyniosło Powstanie Styczniowe. Obecnie w muzeum zobaczyć można dawne krosna i inne maszyny włókiennicze, a także maszyny parowe i – uwaga uwaga – bogatą kolekcję dawnych fortepianów ( w tym dużo – a jakże – Calisii).
To bardzo ciekawe miejsce dla dużych i dla małych. My nie możemy oderwać się od naprawdę wymyślnych i skomplikowanych maszyn, a chłopcy zachwycają się olbrzymimi kołami maszyn parowych (jedną z nich pani nawet uruchamia dla nas – oczywiście działa obecnie na prąd, ale można zobaczyć pracę całego mechanizmu – chłopcy są zauroczeni). Dodatkowym atutem jest możliwość zobaczenia budynku autentycznej fabryki z ogromnymi balami stropowymi. Wychodzimy naprawdę usatysfakcjonowani, a Sebek w tragicznie brudnych spodniach:) – całe muzeum przeszedł na kolanach, jeżdżąc swoim nowym samochodem po podłodze.
Kolejny postój urządzamy sobie tylko nieco ponad 50 min drogi dalej. Nie możemy sobie jednak odmówić obiadu w dawnym pałacu myśliwskim Radziwiłłów w Antoninie. To naprawdę miejsce z klimatem. Warto tu zboczyć choćby dlatego, by zobaczyć najlepiej zachowana drewnianą (sic!) rezydencję magnacką, a także by zjeść coś w restauracji zajmującej centralną, ośmioboczną salę niezwykle oryginalnego wnętrza pałacyku. Czekając na (smaczny) obiad, naprawdę można nacieszyć oczy oglądaniem detali wnętrza, można także obejrzeć izbę pamiątek po Fryderyku Chopinie, który w Antoninie bywał dwukrotnie. Chłopcy też są zachwyceni. Biegają dokoła sali, wchodzą na antresolę na wyższych kondygnacjach i … bawią się w chowanego. Z głośników cały czas rozlega się nastrojowa muzyka Chopina, dodatkowo podrasowując klimat.
Z pełnymi brzuchami wsiadamy do samochodu. Chłopcy obaj zasypiają, przez co udaje nam się dojechać niemal do samej granicy. Zatrzymujemy się jeszcze tylko zatankować w Kamiennej Górze.
O 18:00 jesteśmy na miejscu. Zmęczeni (M. dodatkowo chora na coś grypopodobnego) pacyfikujemy chłopaków, rozpakowujemy się i wskakujemy do łóżek.
Nasza meta: Hnizdecko w Svobodzie nad Upou, zaskakuje nas bardzo pozytywnie. Niech nikogo nie zwiedzie stara kamienica i klatka schodowa – w środku jest bardzo przestronnie, wygodnie i czysto; komfortowe udogodnienia typu zmywarka, pralka i mikrofalówka. I tanio… Do polecania.
30.01.2013, środa
3-6 stopni, w dzień przelotnie pada, w nocy ulewy… dupówa!
M. jest chora od paru dni, a dzisiaj rozłożył się też Tymuś – dostał grypy i wieczorem zupełnie go złożyło do łóżka. Wcześniej jednak udało nam się wstrzelić między opady deszczu i zrobić naprawdę fajną wycieczkę…
Hradec Kralove
To główne miasto Czech Wschodnich, z ponad tysiącletnią historią, a zabytkowe centrum, zajmujące niewielki obszar, to dobre miejsce na spacer z dziećmi.
Ruszamy z Małego Rynku, którego ozdobą są podcieniowe kamieniczki, przypominające te z rynku w Jeleniej Górze (podobne zresztą spotykamy dziś jeszcze kilkakrotnie). Szybko docieramy do Wielkiego Rynku – głównego placu miasta, niestety prawie w całości zagospodarowanego na ogromny parking, co bardzo psuje wrażenia estetyczne z tego miejsca. Mimo to otoczenie jest naprawdę piękne, zwłaszcza XIV-wieczna gotycka katedra św. Ducha (z najstarszą w Czechach, pochodzącą z początku XV w., cynową chrzcielnicą), renesansowa, prawie 70-metrowa Biała Wieża (XVI-wieczna dzwonnica miejska, niestety poza sezonem nie można na nią wejść…) oraz barokowa kaplica św. Klemensa z piękną, zwieńczoną złotą koroną wieżą. Podziwiamy też piękny ratusz (XVI w., przebudowywany) oraz barokowy pałac biskupi oraz kościół Wniebowzięcia NMP (XVIII w.) w południowej pierzei rynku.
Na koniec udajemy się jeszcze na Most Praski, łączący brzegi Łaby (oczywiście chłopcy nie mogą przepuścić okazji do wrzucenia kilku kamyków do wody), a wracając wpadamy na obiad do restauracji Pivnice Restaurace, która pomimo nienajlepszego pierwszego wrażenia (w Czechach nadal powszechne są lokale z główną salą dla palących, u nas zdążyliśmy się od tego odzwyczaić), okazuje się bardzo dobrą miejscową knajpą, licznie odwiedzaną przez „tutejszych”, co, jak wiadomo, dobrze świadczy o lokalu. Jedzenie jest bardzo tanie (350 CZK z napiwkiem za trzy zestawy obiadowe z napojami), a przy tym naprawdę dobre!
Wracając, robimy małe zakupy i udajemy się w drogę powrotną, postanawiając zahaczyć jeszcze o, jak się okazuje, niezwykle klimatyczną miejscowość Kuks, która leży tuż przy naszej drodze.
Kuks
Dzisiejsza zamglona i ponura pogoda tworzy niezwykłą scenerię dla tego niezwykłego miejsca. Najpierw mgła sprawia, że nie zauważamy, gdzie są główne budynki, pomimo że przejeżdżamy bardzo blisko nich. Potem jednak ta sama mgła podkreśla aurę tajemniczości tego opuszczonego poza sezonem miejsca. Ponad trzysta lat temu był to znany kurort, którego budowa trwała ok. 30 lat, czasy świetności jednak skończyły się kilkanaście lat po ukończeniu budowy, po tym jak powódź zniszczyła tutejsze lecznicze źródła.
Największe wrażenie robi szpital z kościołem Trójcy Przenajświętszej, a szczególnie całe rzędy rzeźb, będących kopiami znajdującego się we wnętrzu świątyni zespołu rzeźb Cnoty i Występki. Całość tworzy przepiękny kompleks barokowych budynków! Szkoda tylko, że tutejsze władze nie dysponują środkami, które pozwoliłyby na kapitalny remont i udostępnienie szerszej publiczności tego miejsca (porównujemy je z opactwem w Ettal w Bawarii, które jest pieczołowicie odnowione i zapewne przynosi większe zyski okolicznym mieszkańcom…).
Koniecznie trzeba dodać, że sama położona tuż obok miejscowość jest niesamowicie urocza dzięki pięknej drewniane zabudowie i wąskim, poprowadzonymi często stromymi stokami wzgórz, uliczkom. Domy i ich położenie przywodzą na myśl słowacki Vlkolinec z listy UNESCO…
Chłopcy wczoraj i dzisiaj potwierdzają, że są bardzo dzielnymi turystami, choć Sebuś po długim spacerze w Hradcu szybko zasypia w samochodzie i przesypia nie tylko całą drogę, ale też wycieczkę do Kuks (wymieniamy się w towarzyszeniu mu w samochodzie).
Cała wycieczka zajęła nam 5,5 godziny (10:30 – 16:00).
31.01.2013, czwartek
Do 7 stopni, śnieg intensywnie się roztapia, poza górami zupełnie wiosenna aura
Tymo złapał jakieś zapalenie krtani, jednak wyraża chęć towarzyszenia nam w wycieczce. Postanawiamy więc wybrać się na najdłuższą planowaną wyprawę, do Liberca, gdzie będzie stosunkowo niedużo chodzenia, za to sporo siedzenia w ciepłym samochodzie.
Pokonanie dystansu ok. 85 km zajmuje nam niemal 2 godziny – kręte drogi i przejazdy przez mijane miasta nie pozwalają specjalnie nadrobić czasu.
Na pierwszy punkt programu wybraliśmy – ze względu na chłopców – górującą nad miastem górę Ještěd (1012 m n.p.m.), ozdobioną niezwykle ciekawą architektonicznie (sic!) wieżą telewizyjną (góra z wieżą wygląda jak hełm lub czapka czarodzieja). Na szczyt góry można wjechać kolejką linową. Pod kasami stawiamy się o 12:05 i – jak się okazuje – o 5 min za późno. Tabliczka przy kasie informuje, że następny wjazd dopiero o 13:00. No tak, o tej porze Czesi zapewne jedzą obiad. Nie uśmiecha się nam godzinę czekać pod kasą, więc namawiamy (nie bez problemów) chłopców na lekką zmianę planów – pakujemy towarzystwo do samochodu i podjeżdżamy do centrum Liberca.
Liberecki rynek, otoczony pięknie utrzymanymi kamieniczkami, robi bardzo miłe wrażenie. Ze zdziwieniem konstatujemy, że dookoła nie widać obecnego zazwyczaj na rynku kościoła. Mocną dominantą całości jest monumentalny XIX-wieczny, niesłychanie ozdobny ratusz. Chłopców najbardziej interesują jednak sympatyczne figury trzech białych kotków ustawione przed ratuszem i − znana większości dzieci − charakterystyczna literka M, ku której kierujemy swoje kroki (niestety, na rynku nie ma ani jednej czeskiej hospody, na którą tak liczyliśmy).
Po przeanalizowaniu mapy stwierdzamy, że możemy jeszcze pojechać do Frýdlantu v Čechách, żeby obejrzeć XIII-wieczny gotycki zamek i wrócić przez Harrachov, nadkładając łącznie niewiele drogi. Plany jednak zostają pokrzyżowane przez dwa remonty. Pierwszy – remontowany most we Frydlancie – nie pozwala nam podjechać pod zamek (musimy zadowolić się zdjęciem zamku z wzgórza przed miastem) i drugi – zamknięta droga między Frydlantem a Harrachovem – przez którą musimy zawrócić prawie z połowy drogi do Harrachova (przy okazji cykamy jeszcze zdjęcie bazyliki NMP w sanktuarium w Hejnicach) i dymać z powrotem przez Liberec i Jablonec n. Nysou, nadkładając kilkadziesiąt kilometrów. Mamy przez moment nawet pomysł, żeby wracać przez Polskę, robiąc tym samym pełne okrążenie Karkonoszy i Gór Izerskich, ale obawiamy się, że tam jeszcze mogą na nas czekać kolejne niespodzianki… Na szczęście humory dopisują nam podczas drogi powrotnej, którą umilamy sobie grą w inteligencję!
Całość dzisiejszej wycieczki zajmuje nam 7,5 godziny, w tym ok. 5,5 godziny w samochodzie (250 km, 10:00–17:30).
1 lutego 2013, piątek
W Czechach ok. 1-2 stopnie, w Polsce do 8 stopni
Tego dnia nie było… Ale udaje nam się rozwikłać tajemnicę dolegliwości M. i pozbyć się ich (w szpitalu w Jeleniej Górze…). Chłopcy w tym czasie siedzą z Babcią w domu, bo Tymo na razie kiepsko się czuje (od wczoraj na antybiotyku).
2 lutego 2013, sobota
1-4 stopnie, okresowo prószy śnieg
M. na razie jest rekonwalescentką, więc rano zostaje w domu, a reszta wycieczki rusza na rekonesans do pobliskiego, jedynego po czeskiej stronie Sudetów uzdrowiska.
Janské Lázné
Miejscowość znana jest głównie z tutejszych stoków narciarskich na zboczach pobliskiej Cernej Hory. Uzdrowiskowe centrum na szczęście jest znacznie oddalone od zatłoczonych parkingów i okolic wyciągów, dzięki czemu zachowało swój dawny urok (trzeba tylko zejść do niego z głównego parkingu prawie kilometr). Najlepsze wrażenie robią okolice Domu Zdrojowego oraz hali spacerowej (nazywanej tutaj Kolonada), a także widoki z okolic kościoła katolickiego na centrum miejscowości z położonymi na zboczu Cernej Hory domami wczasowymi. Na koniec zaglądamy do Kolonady, spodziewając się pijalni wód leczniczych, a zastajemy w środku ogromną kawiarnię z miejscem na dancingi. Niestety, dzisiaj nie zatrzymujemy się tu na dłużej, bo Sebkowi zupełnie przemokły buty i spodnie. Powrotna droga niestety wiedzie cały czas pod górę – aż szkoda, że nie da się bliżej zaparkować. Wracając, widzimy, jak policja karze mandatami tych, którym zachciało się wjechać do centrum pomimo zakazu, więc cieszymy się, że posłuchaliśmy znaków…
Sebek przemacza się doszczętnie w mokrym śniegu, więc rezygnujemy z obiadu w J.L. i na południe wracamy do domu (gdzie delektujemy się przepysznymi racuchami Babci).
Trutnov
Po drzemce S. czas na kolejną wyprawę. Z racji późnej pory wybieramy nieodległy cel – Trutnov. Zatrzymujemy się na przesympatycznym rynku. Miasto było w przeszłości wielokrotnie nękane pożarami, więc nie zachowało się dużo wiekowych budowli, ale i tak całość jest spójna, kolorowa i bardzo miła dla oka.
Rozglądamy się po rynku otoczonym ładnymi, barokowymi kamieniczkami, przyglądamy się barokowej kolumnie morowej Trójcy Przenajświętszej, po czym kierujemy się na środek rynku, ku kamiennemu posągowi Karkonosza, znanemu chłopcom z powieści o Szejtroczku. Wśród chłopców największą furorę robią … małe kamyczki, którymi posypywano rynek podczas opadów śniegu.
Po obejrzeniu rynku i okolic szukamy jakiegoś miejsca, gdzie można by zjeść. O dziwo znalezienie restauracji przychodzi nam z trudem (czeska hospoda nadal pozostaje w sferze marzeń), w końcu jednak znajdujemy lokal ze średniej półki (Restauracja u Draka), gdzie jednak najadamy się do syta.