1 sierpnia 2013, czwartek
Po nocnych opadach dzień słoneczny, choć wietrzny i znacznie chłodniejszy, ok. 20 stopni
W poniedziałek nie udało nam się zwiedzić całego zabytkowego centrum Tallina – po długim spacerze po starym mieście Sebuś ledwo powłóczył nogami, więc zrezygnowaliśmy wtedy z oglądania Górnego Miasta. Te zaległości udaje nam się nadrobić dziś.
Parkujemy na znajomym parkingu i ruszamy prosto na Górne Miasto (Toompea) – miejsce, gdzie już od kilkuset lat znajdował się ośrodek władzy Tallina. Mijamy znajomą basztę Kiek in de Kök. Chłopcy idą zadowoleni – urządziliśmy im „wyprawę lizakową” (nasz kolejny wypróbowany patent na rodzinne zwiedzanie miast) i mamy chwilę spokoju, by dokładniej rozejrzeć się dookoła. Przystajemy pod ogromnym XIX-wiecznym soborem Aleksandra Newskiego. Wybudowanie tej świątyni w sąsiedztwie budowli tak ważnych dla świadomości Estończyków miało nieść oczywisty przekaz – sygnalizować dominację prawosławia i unaoczniać rosyjską dominację nad miastem.
Po drugiej stronie ulicy dostrzegamy Zamek Toompea. Fragment, który oglądamy, pochodzi z czasów znacznie późniejszych niż średniowiecze – został dobudowany przez Katarzynę Wielką w XVIII w. Niestety, różowa fasada jest aktualnie w remoncie, co nie pozwala nam na zrobienie dobrego zdjęcia.
Następnie kierujemy się na dwa fantastyczne punkty widokowe: Kohtu i Patkuli. Rozciągająca się z nich panorama jest niezwykle malownicza – widać dachy świątyń na starym mieście i fantastycznie zachowane jasnoszare fragmenty murów miejskich z basztami. Chłopaki wypatrują też naszą znajomą Teletorn i figurkę Starego Tomasza na dachu ratusza. Wracając z punktów widokowych, zatrzymujemy się pod białymi ścianami luterańskiej katedry. Pierwszy estoński kościół wybudowany w tym miejscu w XIII w. został doszczętnie strawiony przez pożar, obecny, barokowy, wybudowano w XVII i XVIII w. Chłopaki są średnio zaineresowani zabytkami, natomiast – jak zawsze – mają swoje zainteresowania. Dziś zajmują się wypatrywaniem szmacianych lalek (wielkości człowieka) stojących przy sklepach z pamiątkami i regionalnymi wyrobami. Trzeba przyznać, że w Tallinie widać dbałość o szczegóły, nawet sprzedawcy ulicznych kramów są ubrani w tradycyjne stroje. Na zakończenie spaceru wypatrujemy miłą restauracyjkę Koogel-Moogel, położoną na tyłach Zamku Toompea, gdzie zjadamy pyszny obiad (m.in. naprawdę wyśmienitego kurczaka w sosie … bananowym). Chłopcy dostają kredki i kartki do rysowania – mała rzecz, a cieszy. Wracając do samochodu, oglądamy jeszcze średniowieczne (XIII) mury Zamku Tompea.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze dwukrotnie. Najpierw błądzimy nieco po okolicach miejscowości Vääna-Jõesuu, chcąc znaleźć opisywane w przewodniku klifowe wybrzeże. Sprawa okazuje się nie taka łatwa – wszystkie boczne drogi są porozkopywane i pozamykane. Na szczęście w końcu udaje nam się trafić w odpowiednie miejsce. Zatrzymujemy się na dużym parkingu (położonym na południe od miejscowości, jadąc wzdłuż wybrzeża) usytuowanym na szczycie stromego, ok. 50-metrowego klifu. Leśną ścieżką udaje nam się zejść na plażę. To miejsce nie nadaje się zbytnio do kąpieli (wrażenia psują zwłaszcza dość nieprzyjemne zapachy), za to widoki są przepiękne – z jednej strony strome, klifowe wybrzeże, z drugiej plaża usiana głazami, na wprost stado mew siedzących na wystających z morza kamieniach. Chłopaki biegają wesoło i szukają nowych skarbów, którymi – o zgrozo – tym razem są coraz to większe kamienie.
Drugi przystanek urządzamy już przed samą naszą metą, w miejscowości Padise. Wstyd byłoby mieszkać tak blisko i nie obejrzeć ruin XIV-wiecznego klasztoru cystersów. Szczególnie warto wejść na wieżę i pozaglądać w różne zakamarki ruin. Robimy parę zdjęć i jedziemy już prosto do domku.
Wieczorem ponownie korzystamy z uroków naszej mety. Tymo huśta się na linie i bawi rzutkami, Sebuś grzebie w piasku, obaj spacerują po równoważniach. Naprawdę można tu miło spędzić czas. W międzyczasie robimy też pranie.
2 sierpnia 2013, piątek
Rano chłodno i pochmurno, potem rozpogadza się, ale dość mocno wieje, do 23 st., pochmurny poranek zmusza nas po raz pierwszy do zjedzenia śniadania w domku, a nie przed domkiem, na ławkach pod jodłą.
Wycieczka do Haapsalu
Ten kurort czasy swojej świetności przeżywał w XIX w. Po odkryciu leczniczych właściwości tutejszego błota stał się jednym z ulubionych miejsc wypoczynku rosyjskiej śmietanki towarzyskiej. W czasach panowania radzieckiego zaniedbany i zamknięty dla cudzoziemców i większości Estończyków ze względu na strategiczne znaczenie, dzisiaj powoli odzyskuje swój blask.
Na pierwszy rzut oka Haapsalu przypomina prowincjonalne miasteczko z mocno podstarzałą drewnianą zabudową. Jednak w miarę upływu czasu odkrywamy, że to wymarzone miejsce na spędzenie miłego dnia z dziećmi, a często ponadstuletnie drewniane domy tworzą prawdziwy klimat tego miejsca.
Szczególną atrakcję stanowią nieźle zachowane ruiny XIII-wiecznego zamku biskupiego. Romańska katedra św. Mikołaja z 1260 r., w której bryle widoczne są wpływy cysterskie (rozeta nad wejściem, brak dzwonnicy) oraz zachowane zabudowania małego zamku (dawnego pałacu biskupiego) robią naprawdę duże wrażenie. Dodatkową atrakcją jest możliwość obejrzenia pomieszczeń o różnym przeznaczeniu (np. szpitala, pracowni alchemicznej itp.), co daje pewne wyobrażenie o życiu codziennym w tej średniowiecznej warowni. Dzieciaki szczególnie gustują we wchodzeniu na wszelkie możliwe wieże, baszty i mury, ewentualnie w schodzeniu do podziemi czy też w treningach fechtunku gumowymi mieczami (za darmo!). Z zaciekawieniem słuchają legendy o Białej Damie z Haapsalu, która jakoby właśnie w sierpniowe noce nawiedza tutejsze ruiny w poszukiwaniu utraconej miłości. Podoba im się nawet nauka w średniowiecznej szkole, gdzie próbują swoich sił w pisaniu rysikiem po woskowej tabliczce. Chłopcom nie przeszkadzają nawet trwające na dziedzińcu przygotowania do trwającego w ten weekend festiwalu bluesowego. Na deser zaliczamy jeszcze wizytę na wypatrzonym z wieży dużym placu zabaw na obrzeżach otoczonego pozostałościami murów terenu warowni. Obaj chłopcy z upodobaniem oddają się podnoszeniu głazów czy też harcom po „zamkowych” wieżach.
Po około dwóch godzinach spędzonych na terenie zamku biskupiego wycofujemy się na z góry upatrzone przez Tymusia pozycje w Pizza Grande. Jemy ogromną specjalność zakładu i tak posileni postanawiamy kontynuować spacer po mieście.
Docieramy do nadmorskiej promenady w pobliżu dawnej plaży „afrykańskiej” (Afrika rand), gdzie można zobaczyć, jak Bałtyk w tym miejscu staje się jeziorem zarośniętym trzciną. Można tu spędzić sporo czasu, bo jest wysoka wieża widokowa do obserwacji ptaków i kolejny fajny plac zabaw, ale my ze względu na zmęczenie Sebusia ruszamy po małym deserku dalej.
Przechodzimy obok przepięknego budynku Kursaal. Budynek, zbudowany pod koniec XIX w., po stu latach został odnowiony i służy jako kawiarnia. Nabrzeże jest bardzo przyjemne, sporo tu ławeczek i naprawdę miłe otoczenie, ale dzisiaj do dłuższego spaceru nie zachęca bardzo silny wiatr. Przed powrotem do samochodu zaliczamy jeszcze spacerek fragmentem promenady okrążającej jezioro Väike viik, położone w środku wąskiego półwyspu, na którym leży część Haapsalu. Pozostało nam do zobaczenia jeszcze sporo uroczych zaułków, Muzeum Szwedów z Wybrzeża, Muzeum Kolei czy też piękna piaszczysta plaża Paralepa… Może tu jeszcze kiedyś wrócimy.
Nasyceni pięknymi widokami, którymi zachwycał się między innymi Czajkowski, wracamy do naszego Kallaste Talu. Popołudnie spędzamy zapisując wrażenia, robiąc zdjęcia i szykując się na jutrzejszy transfer z dłuugą wycieczką. Chłopcy korzystają z lokalnych atrakcji.
Najfajniejsze w pobycie tutaj było spędzanie praktycznie całego czasu na świeżym powietrzu! Sebuś lubował się w znajdowaniu i wyrywaniu różnych roślinek („Tato, chcesz koperniczek zez [sic] korzeniami, czy bez korzeniów?”), Tymuś chętnie korzystał ze wszystkich atrakcji na wolnym powietrzu, obserwował rozwijającą się paprotkę, szukał świerkowych szyszek. Tydzień przeżyliśmy bez telewizora (w domku brak było tego sprzętu) i było super!
3 sierpnia 2013, sobota
Słonecznie i bardzo ciepło, do 30 stopni
Planowany na dziś przejazd na południowy zachód Estonii, na naszą drugą metę, zmusza nas do wczesnej pobudki. Zależy nam na wcześniejszym wyjeździe też z tego względu, że chcemy przejechać mocno okrężną trasą – zamiast pojechać prosto na południe, pokonując ok. 190 km, decydujemy się przejechać wzdłuż całego północnego wybrzeża Estonii, aż do położonej przy granicy z Rosją Narwy, a potem skierować się na południe wzdłuż jeziora Pejpus. Nasza trasa skusiła nas mnóstwem atrakcji turystycznych, ale musieliśmy zapłacić za to znacznym wydłużeniem drogi – ze 190 km zrobiło się 570 i ponad 8 godzin samej jazdy. Do tego droga przyniosła nam kilka niespodziewanych przygód. Ale po kolei.
Po porannym zgarnięciu się, trudnościach z dobudzeniem chłopaków i zjedzeniu przyśpieszonego śniadania udaje nam się wyjechać o 7:30. Pierwszy odcinek obwodnicą Tallina i dalej na wschód mija nam dość sprawnie. Pierwszy turystyczny przystanek urządzamy sobie po przejechaniu ponad 200 km, w pobliżu miejscowości Ontika. Zatrzymujemy się tu, by spojrzeć w dół najwyższych (ok. 50-metrowych) estońskich klifów. Niestety, kręte schodki prowadzące aż do stóp klifu Valaste są z uwagi na zły stan techniczny zamknięte, ale mimo to udaje nam się zerknąć kilkadziesiąt metrów w dół i obejrzeć najwyższy (choć sztuczny) w Estonii wodospad Valaste (o tej porze roku spływa nim niewielka ilość wody).
Po tym krótkim przystanku jedziemy już prosto do położonej w północno-wschodnim krańcu Estonii Narwy. Tutejsza graniczna twierdza, zbudowana przez Duńczyków w XIV w., jest głównym celem naszej dzisiejszej włóczęgi. Już po podjechaniu na pierwszy punkt widokowy, nad samą Narwą, uznajemy, że warto było dla tego miejsca przedłużać wycieczkę o ponad 350 km. Widok dwóch dumnie stojących naprzeciw siebie twierdz, estońskiej w Narwie i rosyjskiej w Iwanogrodzie, przedzielonych jedynie wąskim paskiem rzeki, jest absolutnie niepowtarzalny. Podczas gdy my nie możemy oderwać się od widoku, chłopaki ganiają się dookoła pomnika szwedzkiego lwa, upamiętniającego zwycięstwo Szwedów w bitwie z Rosjanami (1701 r.), obecnie odbudowanego i stanowiącego symbol dobrych stosunków estońsko-szwedzkich.
Prosto z punktu widokowego jedziemy na parking położony w pobliżu zamku. Sama Narwa nie dostarcza obecnie wielu wrażeń estetycznych – aż trudno uwierzyć, jak pięknym miastem była przed zniszczeniami II wojny światowej. Obecnie w ogromnej większości jest zamieszkana przez ludność rosyjskojęzyczną. Przejeżdżamy obok ceglanego Soboru Zmartwychwstania (kon. XIX w.) i częściowo zaniedbanych, ale pamiętających jeszcze swoją potęgę ceglanych budynków XIX-wiecznych zakładów Krenholma, tkalni, która w czasach swojej świetności zatrudniała ponad 10 tys. osób!
Głównym punktem programu jest jednak zwiedzanie tutejszej warowni. Bilet rodzinny, uprawniający do zwiedzenia całego zamkowego Muzeum Narwy i wejścia na 50-metrową wieżę Pikk Hermann jest warty swojej ceny (12 Euro). Dociekliwi mieliby okazję dokładnego obejrzenia ekspozycji historycznej, nas bardziej interesowały zamkowe wnętrza i wspaniały widok roztaczający się ze szczytu wieży. Widok granicy estońsko-rosyjskiej, podkreślony dwiema stojącymi na przeciwległych brzegach rzeki fortecami był niezwykle symboliczny. Chłopaki chętnie wspinali się na osiem pięter zamkowego muzeum razem z nami, a największym hitem dla nich była … średniowieczna toaleta. Po podniesieniu drewnianej pokrywy ukazywał się otwór prosto na dwór, kilkadziesiąt metrów w dół. Miałby wątpliwe szczęście przechodzący na dole nieszczęśnik, który znalazłby się tu w niewłaściwym czasie… Po obejrzeniu zamkowych wnętrz zaglądamy jeszcze na rozległy dziedziniec. Obsługa muzeum zadbała, by prezentował się on jak za czasów średniowiecznych – przechadzają się po nim ludzie ubrani w stroje z epoki, urządzane są pokazy starego rzemiosła. Chłopaki natychmiast wczuwają się w klimat i wskakują na stojącego na środku dziedzińca karego rumaka (…z drewna i na biegunach:)). Wychodząc z zamku, napotykamy na jeszcze jedno dziwo: jeden z niewielu już zachowanych pomnik Lenina wygłaszającego przemowę. Chłopaki w sposób zupełnie przezroczysty biegną do „tego pana” i chętnie pozują do zdjęcia.
Po zwiedzeniu zamku porządnie nam wszystkim burczy w brzuchach. Ruszamy więc ochoczo do przyzamkowej restauracji, chwalącej się serwowaniem dań średniowiecznych. W środku czeka na nas zimny prysznic: przeciętne danie kosztuje ok. 20 Euro. Po pomnożeniu tego przez 4 i dodaniu jeszcze trochę za napoje, tracimy cały apetyt. Kolejną próbę zjedzenia czegoś podejmujemy w restauracji położonej przy naszym parkingu. Jest trzy razy taniej, ale dowiadujemy się, że czas oczekiwania to minimum 40 minut – aż na tyle nie możemy sobie pozwolić. W końcu ze smętnymi minami lądujemy w McD przy stacji benzynowej.
Po posiłku niespodzianek ciąg dalszy. W dobrej wierze chcemy skorzystać z kompresora, by sprawdzić ciśnienie w oponach. A wiadomo, co jest dobrymi chęciami wybrukowane… Kompresor urządza nam przykry psikus: nie sprawdza ciśnienia, za to spuszcza nam kompletnie powietrze z jednej opony. Zrezygnowany R. wyciąga pompkę spod sterty bagaży w bagażniku. Po kilku ruchach nasza pompka też odmawia posłuszeństwa, a my zostajemy z flakiem. Dookoła upał, marudzący i zmęczeni chłopcy. Na stacji pompek nie ma. Co robić, ruszamy ostrożnie dalej. Na szczęście na następnej stacji kompresor działa, więc przygoda kończy się happy endem (choć dalej nie udaje nam się dokupić pompki).
Dalej ruszamy już bez przeszkód. Chłopcy zasypiają jak na zamówienie. Kierujemy się w stronę Jeziora Pejpus („Pepsi”, jak mawia Tymo, parafrazując estońską nazwę Peipsi). Korzystając ze spokoju z tyłu (dzieciaki odpadły), podjeżdżamy jeszcze do Kuremäe i robimy zdjęcie malowniczemu prawosławnemu Klasztorowi Wniebowstąpienia (kon. XIX w.), uważanego za perłę architektury drewnianej. Dalej zagłębiamy się w tereny zamieszkałe przez starowierców. Co kawałek widzimy dawne zardzewiałe wieże strażnicze. Jedziemy wzdłuż ogromnego Jeziora Pejpus (czwartego co do wielkości w Europie). Chłopcy śpią, więc nie decydujemy się zatrzymać na kąpiel. M. wyskakuje tylko zrobić kilka zdjęć z brzegu w miejscowości Mustvee.
Na koniec robimy jeszcze razem z chłopakami zakupy na drugą część pobytu w markecie w Poltsamaa.
Wieczorem jesteśmy bardzo zmęczeni, ale pełni wrażeń – będziemy mogli powiedzieć, że objechaliśmy Estonię wszerz i wzdłuż. A chłopaki z nami. Nie zawsze jest różowo, ale świadomość, że podróżujemy razem, że przechodzimy razem przez różne sytuacje rekompensuje wiele. Rozpakowujemy się jeszcze na naszej nowej mecie i kładziemy się spać, ciesząc się, że przed nami jeszcze całe siedem dni pobytu!
Nasza meta: to Aasa Puhkemaja k. Kärsu, Pärnumaa
To dwa domy do wynajęcia położone na skraju lasu obok tradycyjnego gospodarstwa. Większy dom zajmują dziś młodzi tallińczycy imprezujący do późna (jak to Estończycy mają w zwyczaju w weekendy). My zajmujemy mniejszy, ale jak na nasze potrzeby ogromny, mogący pomieścić nawet 7 osób domek. W porównaniu z poprzednim maleńkim domkiem-szałasem czujemy się tu jak w pałacu. Ogromny salon z kominkiem i w pełni wyposażoną kuchnią, dużą lodówką, kuchenką, piekarnikiem, ekspresem do kawy i mikrofalą, dwie spore sypialnie, taras i balkon dopełnia własna sauna, grill i miejsce na ognisko! Po prostu raj! Jedynym mankamentem jest konieczność codziennego rozpalania pieca, żeby podgrzać wodę do kąpieli, ale przy okazji podgrzewa się saunę, której w innym wypadku pewnie nie chciałoby się nam „odpalać”. Chłopcy buszują wokół domu – dla nich taki duży teren to największa atrakcja, a wieczorem chętnie wygrzewają się w saunie.
4 sierpnia 2013, niedziela
Upał, do 30 st. C, po prostu pięknie!
Wyprawa do Viljandi
To miasteczko o wielowiekowej historii jest wymarzonym miejscem na niedzielny rodzinny spacer. Dzisiaj dodatkową jego zaletą jest to, że dojazd zajmuje nam zaledwie 40 minut, co po wczorajszych wielogodzinnych wojażach jest miłą odmianą.
Rozpoczynamy od wizyty w tutejszej informacji turystycznej, która zgodnie z informacją w przewodniku jest bardzo dobrze zaopatrzona w broszury i mapy, nie tylko z najbliższych okolic, ale też z całej Estonii. Miły pan daje nam nawet broszurę po polsku! Zaliczamy też obowiązkowe zdjęcia „na truskawce” (w całym mieście jest kilka takich miłych „monumencików”, jakże ułatwiających spacer z dziećmi…).
Dalej ruszamy w stronę ruin zamku zbudowanego tutaj przez Kawalerów Zakonu Mieczowego w 1224 r., po ostatecznym podbiciu plemion estońskich na tych terenach. Obecnie teren ten to park zamkowy, położony na kilku wzgórzach porozdzielanych głębokimi fosami. Ruiny tworzą malownicze tło dla widoków na jezioro i otaczającą zieleń. Zaliczamy też obowiązkowe przejście po malowniczym wiszącym moście z lat 30. XX w., uznawanym za wizytówkę miasta.
Idziemy przez centrum miasta, zabudowane w większości przez stare, ale bardzo urocze drewniane domy (jak one przypominają nam likwidowaną właśnie zabudowę Mińska Mazowieckiego… oby tutaj nikt nie wpadł na pomysł, bo zamienić je na centra handlowe i nowe bloki…). Przystajemy tu na chwilę przy fontannie Chłopiec z rybą na Placu Laidonera, chłonąc sielską, prowincjonalną atmosferę. Chłopcy nie przepuszczą nam wejścia na żadną wieżę, więc z chęcią wdrapujemy się na odrestaurowaną wieżę ciśnień, z której podziwiamy panoramę jeziora i miasta z XVIII-wiecznym ratuszem.
Następnie kierujemy się już prosto na wyczekiwaną przez nasze pociechy kąpiel w wodach jeziora Viljandi. Schodzimy po ponad 150 drewnianych schodkach, mijając wyraźnie nadgryzione zębem czasu, ale urocze tutejsze, chyba XIX-wieczne wille. Brzeg jeziora jest dobrze zagospodarowany, są tu tereny sportowe ze stadionem i kortami tenisowymi, ale nas najbardziej interesują pomosty i trawiasto-piaszczysta plaża ze sporym placem zabaw. Nieco gorzej przedstawia się zaplecze gastronomiczne, tutejsze lokale oferują tylko dania fast-foodowe, chyba lepiej było zjeść w mieście, ale cóż – spieszyło nam się.
W czasie kąpieli chłopców R. szybko wraca po schodkach do miasta i podjeżdża na pobliski parking. Z trudem wyciągamy chłopców z wody i pakujemy się do samochodu, gdzie błyskawicznie zasypiają.
Po południu urządzamy rodzinne mycie Peugeota, a po podwieczorku ruszamy na spacer ścieżką turystyczną poprowadzoną przez naszych gospodarzy po okolicznych lasach. Myśleliśmy, że będzie to mały spacerek, a okazuje się, że przeszliśmy blisko pięć kilometrów, pomimo znacznego skrócenia trasy! Zadziwiamy się prawdziwą „dzikością” i bogactwem tutejszych lasów, które miejscami przypominają nam „ciemne smreczyny” z Tatr Słowackich. Przechodzimy też obok niewielkiego sztucznego jeziorka i mijamy miłe dla oka, a coraz rzadziej spotykane w Polsce prawdziwie wiejskie tereny z przydomowymi grządkami i polami. Widoki jak ze skansenu, tylko eternit na dachu nie pasuje…
5 sierpnia 2013, poniedziałek
Przyjemnie ciepło, 26 stopni i częściowe zachmurzenie
Drugi tydzień naszego pobytu inaugurujemy wycieczką do Tartu. Długi dojazd (ponad 130 km) wynagradza nam dzień pełen atrakcji i dla nas, i dla chłopców. Parkujemy na parkingu przy centrum handlowym i ruszamy chodniczkiem wśród drzew prosto na wzgórze katedralne. To przyjemny spacer – niemal całe wzgórze zajmuje rozległy park w stylu angielskim. Chłopakom wesoło – obaj obkleili się w samochodzie etykietami od butelek z wodą i teraz Sebuś (wyglądający co najmniej dziwnie) nie chce tego z siebie pozdejmować. W dodatku urządzamy im wyprawę lizakową, co dodatkowo pozytywnie nastraja ich do spaceru po mieście. Mijamy budynek założonego na pocz. XIX w . obserwatorium – związany z nim był von Struve, który jako pierwszy zmierzył krzywiznę kuli ziemskiej (a geodezyjny łuk noszący jego imię został wpisany na listę UNESCO). Przechodzimy po zbudowanym w 1838 roku Moście Aniołów i kierujemy się na ceglane ruiny gotyckiej katedry (XIII w. i nast.). To miejsce skłania do zadumy i refleksji. Stwierdzamy, że oglądanie ruin świątyń to raczej rzadkość – znacznie częściej spotkać można pozostałości zamków, świątynie częściej są odbudowywane.
Schodząc ze wzgórza, zatrzymujemy się chwilę na ławce-huśtawce – uciecha dla wszystkich czworga: mała rzecz, a cieszy. Kierujemy się teraz ku budynkom Uniwersytetu w Tartu. Ta część miasta jest ślicznie odnowiona, na latarniach popodwieszano kwiaty – wszystko to pozwala w pełni docenić klasycystyczną zabudowę centrum. Przy uniwersytecie skręcamy w lewo w uliczkę prowadzącą do gotyckiego kościoła Św. Jana. W pamięci szczególnie zostają nam głowy z gliny (ponad 2000 figurynek), przedstawiające świętych i męczenników. Na zewnątrz umieszczono ich repliki, ale oryginały słynnych figurek można obejrzeć wewnątrz świątyni.
Teraz kierujemy się już prosto na rynek. Po drodze Tymo wypatruje świetną naleśnikarnię. Chętnie zatrzymujemy się tu na obiad, tym bardziej, że stolik jest przemiło umieszczony na urokliwym deptaku, obok są ozdobne głazy, po których chłopaki mogą skakać sobie do woli, a jedzenie jest bajkowe.
Z Tartu żegnamy się na podłużnym placu ratuszowym. Fotografujemy słynną fontannę Pocałunek studentów (niestety wyłączoną…) – symbol Tartu, oglądamy XVIII-wieczny gmach ratusza, wypatrujemy przechylony budynek mieszczący Muzeum Sztuki, po czym udajemy się już prosto do samochodu.
Gdyby nasza wyprawa na tym się kończyła, zapewne nie usatysfakcjonowałaby do końca chłopaków. Świadomi tego faktu, podjeżdżamy kawałek na miejskie kąpielisko nad brzegiem rzeki Emy (po drodze po raz kolejny zwracamy uwagę na wielką ilość drewnianych domów – drewniane budownictwo – czy to pamiątka po okresie rosyjskim? – spotyka się je w Estonii nawet w dużych miastach). Jak zazwyczaj w Estonii, kąpielisko jest bardzo miło zaaranżowane – są przebieralnie, plac zabaw. Chłopcy pluskają się wesoło, budują zamek, zbierają skarby-muszelki, wypatrują w wodzie rybek, których jest tu pełno, a na wodzie – podpływających blisko ludzi kaczek. My też z przyjemnością spędzamy czas nad wodą tym bardziej, że nieopodal znajduje się przystań tradycyjnych barek (którymi można udać się na rzeczną przejażdżkę) – mamy okazję dobrze je sobie obejrzeć.
W drodze powrotnej chłopcy niemal od razu zasypiają. My zatrzymujemy się jeszcze na małe dotankowanie i uzupełniające zakupy.
Po powrocie urządzamy cudowny rodzinny wieczór przy ognisku. Testujemy tutejszy świetny patent z podwieszanym nad ogniskiem „grillem”, piekąc pyszne kiełbaski i chleb, które pałaszujemy ze smakiem. Obu chłopcom dopisują apetyty i humory, razem śpiewamy, wygłupiamy się, a potem gramy w rzutki i badmintona. Jest cudnie!