31 października 2016, poniedziałek
Piękny słoneczny jesienny dzień, ok. 6 stopni, na szczycie ok zera
Wycieczka na Luboń Wielki niebieskim szlakiem z Rabki-Zarytego
Lubomir i Luboń Wielki to dwa szczyty, na które bardzo chcieliśmy wejść podczas naszego pobytu w tych okolicach ostatniej zimy i których (głównie ze względu na trzaskające mrozy i towarzystwo malutkiego Grzesia) nie udało nam się odwiedzić. Teraz nadrabiamy zaległości. Wczoraj byliśmy na Lubomirze, dziś przyszła kolej na Luboń.
Luboń Wielki (1022 m n.p.m.) to najwybitniejszy szczyt Beskidu Wyspowego, więc – co za tym idzie – do pokonania mamy całkiem niezłe przewyższenie (550 m od południowej strony). Najatrakcyjniejszy szlak to żółto znakowana ścieżka zaczynająca się w Rabce-Zarytem, znana jako Perć Borkowskiego (od nazwiska inicjatora budowy lubońskiego schroniska). Wybierając tę trasę, przecina się niezwykle ciekawe gołoborza i wędruje przez malownicze skałki (teren objęty ochroną rezerwatową). Szlak jest dość trudny i nie do polecenia z małymi dziećmi, zwłaszcza przy mokrej nawierzchni. Taką wycieczkę dokładamy więc do przyszłych planów, a dziś wybieramy niebieski szlak z Rabki-Zarytego. To wygodna, nietrudna leśna ścieżka o dość komfortowym nachyleniu, idealna jako cel rodzinnej wycieczki. Dziś dodatkowo pogoda robi nam pożegnalny prezent – w słonecznym dniu barwy jesieni są pięknie nasycone.
Idzie się całkiem miło, nie licząc marudzenia co młodszych turystów od połowy drogi. Trasa na Luboń to jednak nie byle co, do pokonania jest spora wysokość – tego szlaku nie można lekceważyć, a na wycieczkę, zwłaszcza w zimnej porze roku, warto zabrać solidniejszy ekwipunek i gorącą herbatę do termosu. Wędrówkę utrudnia też tłuste, lepiące się do nóg błoto – co prawda to nic w porównaniu z wczorajszą drogą na Maciejową:), ale mimo to komfort wędrowania jest niższy – do plaskania przy każdym kroku i nóg ubłoconych do kolan człowiek się szybko przyzwyczaja, ale do lądowania na czterech literach w takich okolicznościach przyrody już mniej:) Po raz kolejny stwierdzamy, że zimowe górskie wędrówki są pod wieloma względami wygodniejsze niż te wiosenne i jesienne.
W połowie drogi dzieciaki są już porządnie zmachane, więc przy leżącej nieopodal szlaku kapliczce zarządzamy krótki postój. Potem już na jedną porcję dociągamy na szczyt. Im wyżej, tym zimniej, w partiach szczytowych na ziemi liście przysypane są gdzieniegdzie świeżą warstewką śniegu. Grzesiek rozmarudza się dopiero w końcowym odcinku szlaku.
Szczyt Lubonia Wielkiego jest jedyny w swoim rodzaju. Oczywiście jego najbardziej charakterystyczny punkt to niezwykle oryginalna bryła schroniska, przypominającego raczej bajkowe niż górskie budowle. Budynek został zbudowany w 1931 r. i obecnie figuruje w rejestrze zabytków. Brak bieżącej wody rekompensuje widok z jedynego w swoim rodzaju pokoju z oknami na cztery strony świata. Nietypowymi elementami ‘wystroju’ szczytu są też wielka wieża przekaźnikowa (zbudowana specjalnie dla transmisji telewizyjnej mistrzostw świata FIS w Zakopanem w 1962 r.) oraz drewniane rzeźby – dzieło neosłowian, odprawiających w okolicy Lubonia swoje obrzędy. Sprzed schroniska otwiera się rozległy widok w kierunku północno-wschodnim. Ze starszymi dziećmi koniecznie trzeba przejść przez imponujące gołoborza i ciekawe skałki, wybierając szlak żółty, przecinający rezerwat Luboń Wielki. Uff, ile tych atrakcji jak na jedną górę!
Postój urządzamy sobie w przytulnej jadani. Miejsca starczyło tu zaledwie dla dwóch ław, więc przy większym obłożeniu turystycznym może być problem z zajęciem miejsca przy stole. Zamawiamy żurek i dość smaczne pierogi i naleśniki. Grzesia pięknie zabawia uroczy młody kotek, bawiący się wszystkim, co mu się pod łapkę nawinie, i wspinający się na wszystko, co po drodze, łącznie z naszymi plecakami i nosidłem. Mimo niewielkiego rozmiaru jadalni w schronisku jest tu zimno – aż mamy ochotę nałożyć kurtki – uważamy to za spory minus i rzecz do poprawy dla gospodarzy obiektu.
Wracamy tą samą drogą. Grześ od razu zasypia w nosidle. Opatulamy go kocykiem i polarem, dodatkowo wsuwając pod kombinezon dwa ogrzewacze – to rewelacyjny patent, aż dziwne, że wcześniej na niego nie wpadliśmy! W drodze powrotnej R. gubi polar – jednak czasami to dobrze, że chłopcy ciągną tyły – razem z M. wypatrują i przynoszą zgubę.
Nasz czas: wejście na Luboń (‘rodzinnym’ tempem, z odpoczynkiem): 11:30-13:45, powrót 14:45-16:00. 550 m przewyższenia i ok. 3,5 km w jedną stronę.
Wieczorem nasza jedyna rozrywka to pakowanie. Ach, poszłoby się na kolację do schroniska na Kudłaczach, ale jutro musimy wyjechać wyjątkowo wcześnie – Tymo chce zdążyć na Akcję Znicz i sprzedawać znicze z harcerzami ze swojego szczepu. Humory poprawia nam Sebuś, pytając, jak się nazywa ten staw, który mijaliśmy idąc na szczyt Lubonia. Baraniejemy. Jaki staw? W końcu Sebuś przypomina sobie, o co mu chodziło – o potok:) No i wszystko jasne! Sprawa zostaje uwieczniona nawet na wieczornym rysunku.
Nie chce się wracać do szkoły i pracy. Ale nawet takie dwa dni na szlaku niesamowicie ładują akumulatory. I to jak! Inaczej za nic w świecie nie chciałoby nam się najpierw pakować, potem rozpakowywać i ogarniać cały ten bonusowy bałagan.
W Beski Wyspowy i Makowski na pewno jeszcze wrócimy. Nocny pokaz nieba w obserwatorium na Lubomirze nęci, oj nęci. Niech tylko Grześ trochę podrośnie:)