2 sierpnia 2015, niedziela
Słonecznie i ciepło, 26 stopni
Warszawa – Jora Wielka
Mieliśmy wyjechać już wczoraj, ale w ostatniej chwili M. wypada ważny wyjazd w sobotę. Ruszamy więc dopiero dzisiaj i to w okolicy południa. Rano jeszcze gorączkowo się dopakowujemy (o matko, co jeszcze do wzięcia!…) w pocie czoła i o 12:30 wyruszamy z Warszawy.
Ogólnie jedzie się dobrze, do Wyszkowa dwupasmówką bardzo sprawnie, potem wąskimi drogami już o wiele wolniej, ale niewielki dystans i brak nieprzewidzianych przestojów sprawia, że droga się nie dłuży. O 17:00 jesteśmy na miejscu. Wcześniej zatrzymujemy się tylko raz w McD w Ostrołęce.
Chłopcy po drodze grzeczni, nawet Grześ nie daje zanadto popalić (poza uciekaniem, gdzie oczy poniosą na postoju). Robimy konkurs na liczenie stacji benzynowych.
Zadekowujemy się w miejscowości Jora Wielka niedaleko Mikołajek. Domek fantastycznie duży i wygodny, widok z tarasu tylko niespecjalny, no i kąpielisko małe i muliste, ale na brak rozległej panoramy przestajemy wkrótce zwracać uwagę, a na kąpielisko chodzimy inne, więc jest super.
Nasz czas: 12:30-17:00, ok. 230 km
3 sierpnia 2015, poniedziałek
Upał, 30 stopni
Zazwyczaj przed wyjazdem mamy gotowy plan pobytu – no każdy ma jakieś zboczenie… – ale tym razem rzeczy do załatwienia jest tyle, że nie zdążamy przygotować się tak dobrze jak zazwyczaj. Gdzie by tu jechać? – zastanawiamy się od wczoraj. Sebuś wybiera Park Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie, Tymo – spacer po Mikołajkach. Rzucamy monetą – wypada na pomysł Sebusia.
W Kadzidłowie okazuje się jednak, że trasa wymaga kilkakrotnego przechodzenia przez drabinki, a my jesteśmy z wózkiem. Na miejscu zmieniamy więc plany i przyjmujemy azymut na Mikołajki.
Mikołajki to gwarne centrum turystyczne. Mamy wrażenie, że w sezonie wszystko tu zostało stworzone z myślą o turystach i że to oni są głównym wsparciem dla budżetu. Zostawiamy samochód na płatnym parkingu niedaleko zwracającego uwagę ceglanego budynku dawnego młyna (jest cień!) i ruszamy w stronę centrum. Po drodze M. robi zdjęcia klasycystycznemu kościołowi ewangelickiemu (poł. XIX w.) z charakterystyczną wieżą. Na dłużej zatrzymujemy się na rynku. Dzieciaki ciągną do fontanny z Królem Sielaw, nawet biegają trochę po wodzie, a my przyglądamy się eklektycznej zabudowie. Robimy zdjęcia dawnemu ratuszowi (1888 r.), obecnie pełniącemu funkcję hotelu.
Upał mocno daje się we znaki, więc kolejny punkt programu to obiad. Siedzimy przy zacienionym stoliku, spoglądając na rynek, jedzenie jest smaczne, dzieciaki rozrabiają tylko trochę (Sebuś wylewa na siebie sok jabłkowy, przy okazji rozbijając szklankę, ale taki przerywnik to dla nas przecież nie pierwszyzna:), jest miło.
Po odsapnięciu idziemy obejrzeć wioskę żeglarską. To tu w sezonie letnim bije serce Mikołajek. Przy długiej kei rozsiadły się restauracje i kramy z pamiątkami, jachty co chwilę przypływają i odpływają, można powspominać żeglarskie życie (ach, kiedy to było, gdy pływaliśmy na rejsy morskie z Trzebieży… – ale wspomnienia i wielki sentyment do żeglarstwa zostają!). Sebuś wysępia pamiątkę za swoje pieniądze – „płynną” klepsydrę. Wszyscy chętnie zatrzymujemy się w jednym z kawiarnianych ogródków na loda. Tylko Gisiek odsapnąć nam nie daje – tym razem z upodobaniem wkłada kamyczki z ziemi do buzi i koniecznie, „trzymany za ręce”, chce spadać z murku.
W drodze powrotnej wstępujemy jeszcze na pieszą kładkę na przesmyku między Jeziorem Mikołajskim i Tałty – Mikołajki prezentują się stąd bardzo malowniczo. Idąc do samochodu, M. wstępuje jeszcze tylko na szybkie uzupełniające zakupy.
Po południu chłopaki idą się kąpać. Nareszcie znajdujemy dobre kąpielisko – w sąsiadującym z nami ośrodku.
Mieliśmy dziś wszystko, co w dobrych wakacjach do szczęście potrzebne: wycieczkę, lody i kąpiel. A chłopaki – swoją przejażdżkę na orczykowej tyrolce na placu zabaw:)
4 sierpnia 2015, wtorek
Upał, 30 stopni
Upału cd., po śniadaniu strach wyjść na słońce, więc odwracamy dziś marszrutę – rano chłopaki idą się kapać, a wycieczkę przekładamy na późne popołudnie.
Tym razem kąpiemy się w „naszym” Jeziorze Tałty. Zejście jest muliste, ale sama woda bardzo czysta. Po kąpieli obiad w tawernie w naszym ośrodku. Grześ ciągle chce być prowadzony za ręce, kiedy siądzie na podłodze, pcha do buzi wszystkie śmieci – ratunku! Nasz roczniak ma na razie zakaz kąpieli w jeziorze z powodów zdrowotnych, urządzamy mu więc małe chlapanko w podróżnej wanience (plastikowym pudle) na naszym tarasie. Chłopcy nazywają tę atrakcję „Jeziorem Giśtu”.
W czasie popołudniowej drzemki Grzesia R. z chłopcami jedzie na uzupełniające zakupy do Mikołajek. Szutrowa droga sprawia, że nasz samochód po dwóch dniach wygląda jak przysypany mąką. Przypominamy sobie wycieczkę do Jaskiń Piusa w Estonii – tam było podobnie!
Na wycieczkę wyjeżdżamy dopiero po podwieczorku Grzesia. Chłopcom spodobało się wczoraj na parkingu w Kadzidłowie:), więc dziś głosują za powtórnym pojechaniem w to miejsce. Wyjeżdżamy w końcu dość późno i R. pobija chyba rekord (oczywiście z głową) w prędkości na trasie.
Park Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie
Mimo że jest parę minut po 18:00, łapiemy jeszcze miłe panie w kasie, kupujemy bilety oraz zostajemy doprowadzeni do grupy, która ruszyła kilka minut wcześniej. Omijamy przez to chyba dwie zagrody, ale i tak jesteśmy szczęśliwi, że nie zmarnowaliśmy dnia – w końcu dzień bez wyprawy to dzień stracony!
Oglądamy wiele ptaków, m.in. żurawie, bociany białe i czarne, czaplę, bażanta, puchacze, orły. Najwięcej jest jednak czworonogów: daniele, inne jeleniowate, dziki, kozy, osły, a nawet wilki i prawdziwe „rarytasy” – rysie i łosie! Te ostatnie (jak wiele z tutejszych zwierząt) dawały się nawet głaskać – jak prawdziwe pieszczochy, ważące – bagatela – prawie pół tony!
Ogólnie największą atrakcją tutejszego parku jest możliwość wejścia bezpośrednio pomiędzy odwiedzane zwierzęta. Dzieci ( i nie tylko) mogą je pogłaskać, poczęstować specjalną karmą i dokładnie obejrzeć. Trafiamy na bardzo sympatyczną przewodniczkę, która otwiera większość bram – tylko raz musimy przechodzić po drabinkach pomiędzy zagrodami (choć drabinki to pierwszorzędna atrakcja dla dzieciaków, trudno je pokonać z wózkiem).
Grześ wyjątkowo spokojnie znosi ponad godzinny spacer w nosidle, chyba mu się podobało. Najbardziej oczywiście wygłupy starszych braci i ciągnięcie taty za włosy;-) Tymo i Seba byli zaciekawieni i również bardzo grzeczni – chyba też znaleźli tu dla siebie coś interesującego!
Na czas upałów możemy polecić „celowanie” na ostatnią grupę, zaczynającą zwiedzanie przed 18:00. O tej porze upał już nie doskwiera, a nadal jest przyjemnie ciepło, nie ma też problemu z zaparkowaniem.
5 sierpnia 2015, środa
Upał chyba jeszcze większy niż wczoraj
Mamy dziś kolejny cudownie wakacyjny dzień z zaliczeniem wszystkich stałych punktów programu – wycieczki, kąpieli, lodów i zjazdu na „orczyku” na naszym placu zabaw.
Gorąco jest jednak i rano, i po południu, więc wracamy do naszego stałego rytmu przedpołudniowego wyjazdu.
Dziś „wszystkie drogi prowadzą do Mrągowa”. Ten znany ośrodek turystyczny jest czysty i zadbany, malowniczo położony między jeziorami. Przechadzka przez place, skwery i ścieżką przy Jeziorze Czos jest bardzo przyjemna. Spacerując w naszym składzie, nie mamy co prawda okazji studiowania fasad kamienic, czy odkrywania zachowanego układu architektonicznego, za to możemy po prostu poczuć miłą atmosferę tego miejsca. Zatrzymujemy się chyba przy każdej fontannie. Idziemy ulicą Warszawską i Roosevelta. Znajdujemy jeden z najstarszych budynków w mieście, mieszczący restaurację Stara Chata. Dochodzimy wreszcie do rynku. Grześ śpi w wózku, więc mamy możliwość dokładniej się porozglądać. Robimy zdjęcie XIX-wiecznemu ratuszowi, odnajdujemy schowaną za nim szachulcową Wartownię Bośniaków (kon. XVIII w.) – dawną strażnicę miejską – oraz ceglany kościół ewangelicki (XVIII w.). Chłopaki z lizakami w dziobkach nie narzekają na pałętanie się po ulicach. Nie nadwerężamy długo ich cierpliwości – po chwili kierujemy się nad malownicze Jezioro Czos. Na przeciwległym brzegu widać słynny mrągowski amfiteatr i plażę miejską. Dowozi do niej mały tramwaj wodny. Ale jak my z wózkiem mielibyśmy się tam wepchnąć? Wzdychamy i idziemy dalej wzdłuż jeziora. Los chyba jednak dziś nam sprzyja, bo po chwili wypatrujemy miłe miejsce na szybką kąpiel. Chłopaków nie trzeba długo namawiać. Na szczęście jesteśmy odpowiednio przygotowani, więc w okamgnieniu wskakują w kąpielówki i chlapią się w wodzie. Taki przerywnik świetnie wpływa na apetyty – potem obiad w miłej restauracji Mazurska Chata to smaczna przyjemność.
Odjeżdżając z Mrągowa, chcemy jeszcze zajechać pod park miejski i odnaleźć Wieżę Bismarcka, ale jakoś nie udaje nam się dobrze trafić – trudno. I tak wycieczka była bardzo udana.
Po południu chłopaki idą wykąpać się w naszej Kuchence (jaka miła nazwa dla jeziora… M. wypatrzyła na mapie też jezioro Kociołek:), a wieczorem jeszcze wszyscy razem idziemy na lody, przejażdżkę na orczyku i spacer po najbliższej okolicy.
Gdy się ściemnia, za oknem jest nadal 25 stopni, a w domku 28. O rety, ale gorrrrące wakacje!
6 sierpnia 2015, czwartek
Rano pochmurno, ale tylko przez chwilę, potem tylko ciut chłodniej niż ostatnio, ok. 30 st.
Krutyń
Dzisiaj jedziemy do Krutyni – serca Mazurskiego Parku Krajobrazowego. Niestety, starsi chłopcy budzą Grzesia po zaledwie kilkunastu minutach snu w samochodzie, więc nasze plany przepłynięcia się pychówką spełzają na niczym (Gisiek musi być na taką atrakcję wypoczęty…). Miejscowość robi na nas bardzo pozytywne wrażenie, dużo uroku dodają jej stylowe chaty.
Robimy krótki rekonesans pod kątem rejsu pychówką. Przy okazji z mostu spoglądamy z zazdrością na dziesiątki przepływających Krutynią kajaków – takie atrakcje jeszcze nie dla nas… Na chwilę schodzimy na brzeg i moczymy nogi, oglądając z bliska łodzie – nadają się dla naszej całej rodzinki!
Na obiad idziemy do pobliskiej „Krutynianki”, reklamowanej przez panią z parkingu. Siadamy na tarasie z widokiem na Krutynię. Chłopcy w oczekiwaniu na obiad liczą przepływające kajaki i robią statystyki, jakiego koloru kajaków płynie najwięcej (wyliczają, że przepływa 17 kajaków na 10 min. i przoduje kolor niebieski i zielony, a zaraz potem żółty:) Poza nami w restauracji na obiedzie jest duża grupa Niemców. Jedzenie, chociaż nie najtańsze, jest bardzo dobre. W pamięci zostają nam przede wszystkim pyszne pierogi z jagodami – chyba jeszcze na nie tu wrócimy!
Ścieżką przyrodniczą nad Jezioro Mokre
Z pełnymi brzuchami i w samo południe ciężko jest się ruszyć. My jednak jesteśmy dzielni i ruszamy na trasę ścieżki przyrodniczej Krutyń – Zgon. Idziemy leśną drogą, a otaczające nas drzewa dają przemiły cień. Oglądamy pomniki przyrody: „Dąb Krutyński” i „Zakochaną parę” – 250-letnią sosnę i nieco młodszy dąb, obejmujący ją gałęziami.
Po 2,5 km docieramy na brzeg Jeziora Mokre, gdzie jest cudowne kąpielisko z uroczo rozpadającym się pomostem. Ludzi nie ma tu zbyt wiele, tylko ci, którzy dotarli tu przy pomocy własnych mięśni – kajakiem, rowerem lub, tak, jak my – pieszo. Razem kilkanaście osób. Dla dzieci to świetne miejsce do kąpieli – długo jest płytko i bezpiecznie, pod nogami przyjemny piaseczek, a w wodzie przemykające w słońcu rybki – po prostu marzenie!
Grześ zasnął po drodze, przespał cały nasz postój z kąpielą i obudził się dopiero na parkingu po powrocie. A my sobie użyliśmy – łącznie pięć kilometrów leśnego spaceru i kąpiel – to lubimy! Cała wyprawa zajęła nam z dojazdem aż sześć godzin. W Krutyni i okolicach można by spędzić tak naprawdę kilka dni – w dodatku bardzo aktywnie – chyba jeszcze tu wrócimy!
Wieczorem chłopcy zaliczają jeszcze obowiązkowe kilkanaście zjazdów na orczyku, spacer nad oba jeziora i – oczywiście – LODY!
Grześ bardzo polubił buszowanie na trawce (którą namiętnie wyrywa i zjada) i zabawę w piasku i ziemi. No nic… brudne dziecko, to szczęśliwe dziecko!
7 sierpnia 2015, piątek
Upał coraz większy, dzisiaj 32 st., ale nie narzekamy
Dzisiejszy dzień zaczynamy o 5:30… Po napojeniu Grzesia mlekiem walczymy prawie godzinę, żeby złapać mu mocz do analizy przed badaniem planowanym zaraz po naszym powrocie. R. potem musi jechać do Kętrzyna do laboratorium, a M. w tym czasie zostaje z chłopcami – R. wraca już na gotowe śniadanko. Mimo całej akcji już wkrótce po 10:00 ruszamy na wyprawę.
Wilczy Szaniec w Gierłoży
Sądząc po ilości turystów, których tu zastajemy, to kolejne obowiązkowe miejsce do odwiedzenia na Mazurach. Wybraliśmy tę atrakcję na dzisiaj ze względu na położenie w lesie. Przyjemny cień pozwala zwiedzać nawet w upałach.
Od początku uderza nas nie najlepsza organizacja na miejscu. Wolna amerykanka na parkingu – każdy parkuje gdzie i jak chce (za to jest dużo miejsc w cieniu). Pomimo dość drogich biletów (15 zł dorosły, 10 zł dziecko szkolne) nie dostajemy nawet schematu trasy – mapkę trzeba dokupić (5 zł). Wygląda na to, że w ten sposób zachęcają do korzystania z dodatkowo płatnych przewodników. My idziemy sami, korzystając z informacji na zakupionej mapce. Teren sprawia wrażenie nieuporządkowanego, brakuje choćby ograniczonej informacji o przeznaczeniu czy historii poszczególnych budynków.
Grześ, przedwcześnie obudzony po drzemce w samochodzie, mocno marudzi. W tej sytuacji R. po przejściu części trasy postanawia ruszyć do przodu, w 20 minut przejeżdża wózkiem resztę szlaku i lokuje się z Grzesiem w restauracji. M. z chłopcami kontynuuje zwiedzanie spokojnym tempem.
Wszyscy zgodnie stwierdzamy, że szczególnie podobają nam się ruiny imponujących bunkrów, stopniowo „zagospodarowywane” przez przyrodę. Momentami czujemy się jak w jakimś skalnym mieście, szczególnie tam, gdzie bunkry są wyjątkowo duże i „fantazyjnie” rozłupane w wyniku wysadzenia przez Niemców na koniec wojny. Dodatkowo zaskakuje nas ogrom całego kompleksu (a i tak trasa nie pokazuje całości), a cały kontekst historyczny budzi zadumę, że te wszystkie tragedie działy się tak niedawno…
R. udaje się nakarmić Grzesia i zamówić obiad w restauracji urządzonej w jednym z bunkrów. Po zakończeniu zwiedzania przez M. i chłopców nie musimy więc długo czekać na obiad. Jemy nie najlepszego schabowego, sznycla z jajkiem, smaczny bigos z kiełbasą i pysznego placka po myśliwsku. Restauracja mieści się w jednym z budynków kompleksu. Z zaciekawieniem oglądamy duże zdjęcia na ścianach, przedstawiające bunkry w zimowej scenerii. Na koniec chłopcy kupują jeszcze na pamiątkę po „okolicznościowym” ołówku.
Kętrzyn i Szestno
Wracając do naszego ośrodka, przejeżdżamy przez Kętrzyn. Korzystając z okazji, M .i T. wyskakują, żeby spojrzeć na odbudowany XIV-wieczny zamek krzyżacki i gotycki kościół św. Jerzego (XIV-XV w.). Po obowiązkowych fotkach jedziemy już prosto do domu. Po drodze robimy jeszcze tylko zdjęcie kolejnego gotyckiego kościoła w Szestnie (XV w.). Już w drodze w tamtą stronę zaciekawiła nas jego nietypowa wieża, która niegdyś pełniła funkcje obronne.
Popołudnie i wieczór
Po powrocie chłopcy przez dłuższą chwilę opiekują się ładnie Grzesiem – biorą go na spacerek obok naszego domku. Bacznie obserwujemy tę sielankę z okna – ale jesteśmy z nich dumni – szczególnie Tymuś jest bardzo opiekuńczy. Potem R. ze starszymi chłopcami idą nad Jezioro Tałty. Dzisiaj – uwaga! – Sebuś nauczył się pływać! Bez pomocy dmuchańców dawał nury i pływał strzałką z głową pod wodą! Jesteśmy bardzo z Niego dumni! R. w tym czasie robi Grzesiowi kąpiel na tarasie (= Jezioro Giśtu). Spacerujemy sobie też obok domku. Po kolacji jeszcze oczywiście obowiązkowy orczyk i lody. I tak mija kolejny dzień cudownych wakacji.
8 sierpnia 2015, sobota
Pogoda tropikalna, aż za ładna, 36 stopni w cieniu
Uff jak gorąco! Co tu zrobić, gdzie pojechać, gdy istny żar leje się z nieba – zastanawiamy się już od rana. Po burzy mózgów wybieramy przejażdżkę pychówką po Krutyni – pychówkowi sztakerzy mówili nam ostatnio, że przed południem płynie się w cieniu.
Po zaparkowaniu w Krutyni niemal od razu wsiadamy na pychówkę – płynie z nami sympatyczny sztaker Jerzy. Cała łódź jest duża i stabilna, a woda w rzece płytka – przejażdżka pychówką jest więc godną polecenia atrakcją dla rodzin z niemowlakami, tym bardziej, że na pokład można zabrać nawet wózek. Wsiadamy i cała naprzód! Płyniemy pod prąd w kierunku Jeziora Krutyńskiego, cały czas wymijając się z dziesiątkami kajaków. Popularność tego szlaku kajakowego w środku sezonu może przyprawić o ból głowy. Z poziomu wody można dobrze przyjrzeć się krutyńskiej przyrodzie – odnajdujemy m.in. kamienie porośnięte charakterystycznym czerwonym krasnorostem, pytamy się naszego sztakera o nazwy mijanych ryb, spotykamy żeremia bobrowe i rodzinę łabędzi. Szczególnie przyjemnie opływa się jedyną wyspę na Krutyni – przede wszystkim dlatego, że jest tu pusto! Starszym chłopcom przejażdżka pychówką bardzo się podoba. Wybierają tylko co najlepsze miejscówki dla siebie i swoich maskotek. Dla równowagi Gisiek daje nam dziś popalić. Najchętniej wskoczyłby cały do wody, a tu mama nie pozwala. Do tego ten wszechobecny upał. Trzeba sobie poryczeć! W związku z tym nie decydujemy się na rejs aż do Jeziora Krutyńskiego. W drodze powrotnej emocje rozładowuje krótki postój na pobrodzenie po wodzie. Cała wodna wycieczka zajmuje nam ok. 1,5 godziny. Mimo wycia Giśka wracamy bardzo zadowoleni.
Po przejażdżce pychówką kierujemy się do sprawdzonej już przez nas restauracji Krutynianka. Tym razem menu wzbogacamy o słynną zupę z pokrzyw. Jest pyszna – smakuje nawet dzieciom!
Po obiedzie Grześ zasypia w wózku, więc idziemy jeszcze na spacer po Rezerwacie Zakręt. 3,5-kilometrowa ścieżka dydaktyczna pozwala obejrzeć dystroficzne jeziorka i otaczającą je roślinność bagienną. O ile rzeka Krutynia jest zatłoczona, o tyle tu jest zupełnie pusto. Można odpocząć. Mimo cienia drzew, upał jednak mocno dziś doskwiera, więc nie przedłużamy spaceru. Na koniec tylko wizyta w sklepie (woda to teraz towar pierwszej potrzeby) i już siedzimy w samochodzie. Jak dobrze, że ktoś wymyślił klimatyzację!
Po południu wszyscy kąpiemy się w jeziorze, tylko Grześ biedny nie może (rym niezamierzony). Robimy mu więc tradycyjne chlapanko w jego Jeziorze Giśtu. I to mu starcza do szczęścia!