17.08.2014, niedziela
Pochmurno, po drodze przelotny deszcz, na miejscu przejaśnienia, do 21 st.
Początkowo mieliśmy ogromne obawy, czy damy radę się spakować i wyjechać z całą naszą gromadką. Udało nam się jednak wczoraj całkiem sprawnie zorganizować i dzisiaj ruszyliśmy po spokojnym śniadaniu.
Sama trasa nie stanowiła żadnego problemu. Śmignęliśmy autostradą za Włocławek i po dwóch godzinach zatrzymaliśmy się na niewielkiej stacji już przy drodze 252 w kierunku Inowrocławia. Najtrudniejszy logistycznie był właśnie postój, zwłaszcza że nie spotkaliśmy żadnej przyzwoitej knajpy, w której można by spokojnie się zatrzymać. M. gimnastykowała się więc w samochodzie z karmieniem, a R. próbował zająć chłopców na terenie stacji, gdzie roiło się od os i szkła… Na szczęście nasze starsze dzieciaki to już prawdziwi kumple i bez większych problemów zajęli się sobą. Grześ ładnie zjadł, udało nam się go przewinąć na kolanach w samochodzie, a potem już mogliśmy zbierać się w dalszą drogę. Zapomnieliśmy trochę, jakim trudnym logistyczne przedsięwzięciem jest podróż z tak malutkim turystą.
Wyjechaliśmy o 9:50, na miejsce dotarliśmy punktualnie o 14:00, prosto na obiad. Przez całą drogę, jak zresztą i przez cały późniejszy wyjazd, towarzyszyła nam świetna płyta „Stop GMO” zespołu Miąższ (po wycięciu jednej piosenki rewelacyjna również dla dzieci!) – chłopaki zgodnie nazywają ją naszą „wyjazdową płytą”.
Agroturystyka Rozalinowo to nasza kwatera na tegorocznych wakacjach. Gospodarstwo działa od wiosny i idealnie wpisuje się w nasze potrzeby. Cisza, spokój, bliskość przyrody, a do tego wygodny dwupokojowy apartament, który z łatwością pomieścił naszą piątkę. Na wagę złota są też dobre posiłki, których nie trzeba samemu przygotowywać – to wszystko sprawia, że pomimo zmęczenia i niewyspania z radością patrzymy na czekające nas tutaj dwa tygodnie.
Po rozpakowaniu się i kolacji idziemy jeszcze na krótki rekonesans na „główną” plażę nad Jeziorem Foluskim. M. z Tymem oglądają także pomost naszych gospodarzy. W obu miejscach podziwiamy rodzinkę łabędzi.
Jesteśmy bardzo dumni z siebie, że udało nam się dokonać tego wyczynu i pomimo licznych trudności nie zrezygnowaliśmy z wyjazdu. Pierwszy dzień minął gładko. Nasi chłopcy (wszyscy) dzisiaj jakoś prezentowali się z jak najlepszej strony. Starsi całkiem zgodnie potrafili się wspólnie czymś zająć, a nasza „trójeczka”, jak ochrzcili Grzesia starsi, bez większego marudztwa zniosła wszelkie niedogodności po drodze i kolejną w swoim trzytygodniowym życiu całkowitą zmianę otoczenia.
18.08.2014, poniedziałek
Dość silny wiatr, odczucie chłodu, wieczorem przelotny deszcz, ok. 20 st.
Noce na razie są bardzo ciężkie, bo Grześ domaga się jedzonka co 2,5 godziny. Mamy nadzieję, że już niedługo pojawi się dłuższa nocna przerwa w karmieniu. Do tego nakręcony Sebuś wstaje niewiele po 6:00, kiedy Grześ akurat jeszcze by pospał. O rety…
Humory poprawia nam przepyszne, urozmaicone śniadanie. Pokrzepieni ruszamy na pierwszą rodzinną wycieczkę – dziś naszym celem jest Gniezno.
Na miejscu jesteśmy ok. 11:40. Zwiedzanie pierwszej stolicy Polski ograniczamy do okolic rynku i Wzgórza Lecha. Rynek jest jeszcze w remoncie – powstaje nowa fontanna, przybywa też herbów miast polski, tworzących ogromny krąg w brukowej nawierzchni. Potem zmierzamy w kierunku archikatedry Wniebowzięcia NMP (początki X w., wielokrotnie przeb.). Oglądamy szybko imponujące wnętrze świątyni z pięknym srebrnym barokowym relikwiarzem św. Wojciecha pośrodku prezbiterium. Niestety, nie możemy wejść ani na wieżę z punktem widokowym, ani do podziemi katedry– o 12:00 odprawiana jest msza św. i w tym czasie obowiącuje przerwa w zwiedzaniu. Na szczęście jeszcze o 12:00 udaje nam się zobaczyć XII-wieczne Drzwi Gnieźnieńskie. Przewodniczka w kilku słowach opowiada nam życiorys św. Wojciecha, utrwalony w postaci scen na wrotach. Wrażenie robią zarówno same drzwi, jak i piękny portal. Niesamowite, takie obcowanie z żywą historią! Nawet chłopcy wyglądali na naprawdę zainteresowanych.
Po obejrzeniu katedry rzucamy okiem na pozostałe budynki na Wzgórzu Lecha, w tym na kościół św. Jerzego i inne budynki kolegiaty. Potem czas na bardziej przyziemne sprawy – zaczynamy poszukiwania przytulnego lokalu, gdzie M. mogłaby nakarmić Grzesia. Zatrzymujemy się w jednej z knajpek przy ul. Tumskiej. Jemy puchary owocowo-lodowe, a Sebuś zajada się francuskimi tostami na masełku. W końcu Grześ budzi się na karmienie. Wcześniej całą podróż i spacer przespał grzecznie w wózku.
Bardzo przyjemne wrażenie pozostawia na nas ul. Tumska i stanowiąca kontynuację jej osi ul. Chrobrego, obie pełne kawiarnianych i restauracyjnych ogródków. Przed nami już tylko powrót do samochodu i jazda na obiad do naszego Rozalinowa. Cała wycieczka z dojazdem zajęła nam ok. 4 godzin.
Po obiedzie Tymuś, a później także Sebuś, nawiązują nowe znajomości; poza dziećmi gospodarzy jest jeszcze trochę dzieciarni wśród gości wakacyjnych. Miły teren sprzyja wspólnym zabawom.
Przed kolacją robimy sobie kolejny miły spacer po okolicy, tym razem w stronę przeciwną niż jezioro – docieramy do lasu, niestety grzybów póki co jak na lekarstwo, za to patyków, gałęzi itp. co nie miara, więc chłopcy są bardzo szczęśliwi. Pokrzepiamy się też jabłkami w częściowo zdziczałym starym sadzie przy drodze. Po kolacji chłopcy jeszcze chwilę biegają za piłką, w końcu przepłasza ich krótka ulewa.
Wieczorem w ramach podsumowania z zadowoleniem stwierdzamy, że idzie nam zupełnie nieźle. Dzisiejszy dzień był już wyraźnie spokojniejszy. Jesteśmy bardzo dumni z siebie, że w ogóle zdecydowaliśmy się na wyjazd w pełnym składzie i nawet zaliczamy jakieś atrakcje turystyczne! Oby tak dalej!
19.08.2014, wtorek
Pogodnie, ale ranek już chłodny (11 st.) a silny wiatr potęguje odczucie zimna, po południu do 22 st.
Po nieco lepszej nocy (karmienia jak zwykle, ale rano starsi chłopcy dali nam dłużej pospać) mamy od razu większy zapał do planowania wypraw. Dzisiaj ruszamy do Biskupina. O miejscu tym słyszał chyba każdy, ale jak dotąd żadne z nas nie miało okazji go zobaczyć na własne oczy. A po stokroć warto, ale po kolei.
Dzisiaj dojazd mamy bardzo krótki, w niecałe 20 minut dojeżdżamy na duży parking, na którym z racji jeszcze dość wczesnej pory (przed 11:00) udaje nam się zająć miejsce w cieniku. Widać od razu, że Biskupin przeobraża się powoli w prężne centrum turystyczne, wokół sporo lokali gastronomicznych, ogłoszeń o noclegach, reklamują się też miejscowe restauracje, prześcigając się w promocjach. Pierwsze miłe zaskoczenie spotyka nas przy kasie. Bilety kosztują tylko 10 zł dla dorosłych i 8 zł dla dzieci szkolnych. Sebuś i Grześ wchodzą za darmo. 28 zł za ponad dwie godziny wspaniałej podróży w czasie dla całej rodziny to niewygórowana cena. W innym kraju na pewno atrakcja tego kalibru kosztowałaby kilka razy więcej (albo tyle samo, tylko w Euro…).
Rozpoczynamy od części neolitycznej, rekonstrukcji długich domów pochodzących z ok. 4000 r. p.n.e. W pierwszym budynku jest bardzo ciekawa ekspozycja dotycząca życia w okresie, gdy zaczynało rozwijać się na tych ziemiach rolnictwo, a w drugim oglądamy zrekonstruowane wnętrze domostwa. To najnowsza część rezerwatu archeologicznego, powstała wiosną tego roku.
Dalej trasa zwiedzania prowadzi nas do rekonstrukcji osady łużyckiej sprzed 2700 lat. To właśnie ta część rezerwatu jest najbardziej znana. Powstała ona w miejscu, gdzie rzeczywiście istniała osada, na pięknie położonym półwyspie nad Jeziorem Biskupińskim. Zaliczamy obowiązkowe fotki przed bramą grodu i zaglądamy do wnętrza domostw. Widać duży pietyzm w odtwarzaniu realiów życia w tamtych czasach. Dodatkową atrakcją są mieszczące się w odtworzonych budynkach stoiska prezentujące pracę dawnych rzemieślników. Nie jest nam jednak dane przyjrzeć się im dokładniej, bo Grześ zaczyna domagać się karmienia. Korzystamy z gościny miłej pani ze stoiska z pamiątkami (mieszczącego się również w jednym z domostw) – na karmienie na dworze jest dziś stanowczo za duży wiatr. Przymusowa przerwa mija wesoło szczególnie starszym chłopcom – R. już teraz kupuje im obiecane łuki i strzały. Tymek z Sebkiem, uzbrojeni po zęby, ochoczo testują sprzęt na pobliskim trawniku. Nie możemy powstrzymać śmiechu, słysząc rozmowę pewnego ojca ze swoimi kilkuletnimi synami: „miecze i topory już macie, to może tym razem kupimy włócznie”. Strach się bać!
Po nakarmieniu Grześka kontynuujemy zwiedzanie. Odwiedzamy kolejną ogromnie atrakcyjną część rezerwatu – wioskę wczesnopiastowską, również dobudowaną w ostatnich latach. W zrekonstruowanych chatach, imitujących te sprzed ok. tysiąca lat, zorganizowano kilka „żywych” ekspozycji. Udało nam się spróbować podpłomyka upieczonego na kamieniu oraz wybić własne monety wzorowane na tych z czasów pierwszych Piastów. Chłopaki z radością odkrywają, że takie same widnieją obecnie na banknocie 20-złotowym! Na więcej interaktywnych zajęć nie pozwala nam popłakujący Grześ i zbliżająca się godzina obiadu, więc rezygnujemy z odwiedzenia ekspozycji dawnego barda, który co i rusz prezentuje, często całkiem głośno, działanie dawnych instrumentów muzycznych.
Nie zwiedzamy też samego głównego pawilonu muzealnego – przynajmniej będzie po co wracać. Wracając, zahaczamy jeszcze tylko o zagrodę Wisza – fragment scenografii z filmu „Stara baśń”, zaglądamy też do osady łowców z okresu mezolitu (8-5 tys. lat p.n.e.). Na pożegnanie Biskupina kupujemy dwa słoiki ziołomiodów – sosnowy i pokrzywowy. Mniam!
Wracając, zgodnie stwierdzamy, że wizyta w Biskupinie przerosła nasze oczekiwania. W ostatnich latach przy udziale wparcia z funduszy unijnych włodarzom tego miejsca udało się stworzyć coś na kształt parku tematycznego, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Wszystko dostępne jest w przystępnej cenie. Nawet pamiątki są niedrogie, dodatkowe atrakcje (np. strzelanie z kuszy) również nie odstraszają wysokością opłaty (często mającej charakter zwyczajowego „co łaska”). Dodatkowym atutem jest możliwość połączenia zwiedzania rezerwatu archeologicznego z wizytą w jednej z okolicznych atrakcji turystycznych (np. w Wenecji bądź w Żninie) dzięki przystankowi kolejki wąskotorowej znajdującym się tuż obok głównego wejścia.
Kibicujemy Biskupinowi, bo to miejsce ma szansę stać się jedną z prawdziwych turystycznych wizytówek naszego kraju.
Po obiedzie chłopcy spędzają czas na dworze, a my robimy przepierkę rzeczy Grzesia. Jak to jest, że najmłodszy brudzi zawsze najwięcej… Potem idziemy na pół godzinki na tutejszą plażę, gdzie chłopcy mają okazję bliżej przywitać się z jeziorem (na razie tylko moczą nogi… no może niezupełnie tylko nogi, ale mniejsza o to…). Po kolacji jeszcze chwila brykania z rówieśnikami na terenie naszej agroturystyki i obowiązkowy spacerek na pomost nad jeziorem (widok stamtąd jest przecudny…). A potem już tylko kąpiel i krótki film, a na dobranoc czytanie jednej z „Praprabajek”, które kupiliśmy chłopcom w Biskupinie. Po takim dniu nasze pociechy ekspresowo zasypiają, a my porządkujemy zdjęcia i robimy zapiski, co chwilę uspokajając Grzesia, którego trochę męczy brzuszek.
20.08.2014, środa
Chłodno, a przy częstych podmuchach wiatru wręcz zimno, chociaż niby świeci słońce zasłaniane fotogenicznymi obłoczkami, do 17 st.
Na dzisiaj zaplanowaliśmy prawdziwy rarytas – wizytę w Wenecji. Brzmi pięknie i mimo że to oczywiście Wenecja nie we Włoszech, tylko na Pałukach (dojazd mamy króciutki, tylko 12 km), dostarcza mocnej dawki turystycznych wrażeń.
W ramach jednego biletu (w cenie 28 zł za całą naszą rodzinę) można zwiedzić Muzeum Kolei Wąskotorowej oraz ruiny średniowiecznego zamku z wystawą machin oblężniczych. Na miejscu spędzamy bite dwie godziny.
Plenerowa wystawa wąskotorowego taboru o najmniejszym na świecie rozstawie szyn (600 mm) zdecydowanie jest warta zobaczenia. Największym atutem skansenu jest możliwość „nawiązania namacalnego kontaktu” z eksponatami – do większości parowozów można wejść i dotknąć każdej części. Dostępne są też wnętrza wagonów pasażerskich. Wąziutkie, ale gustowne wagoniki sprawiają wrażenie jakby przeniesionych z bajki.
Dzieciaki są zachwycone Wenecją. Szczególnie podoba im się obrotnica – „zupełnie taka jak w Stacyjkowie”. Wielkim hitem okazuje się też prawdziwa działająca zwrotnica, którą można samemu przestawiać, ile się chce. Konia z rzędem temu, kto wskaże większą frajdę dla chłopaków. Tymek z Sebciem po krótkiej chwili zostają prawdziwymi zwrotniczymi i ze śmiechem przewracają się na ziemię przy każdym przestawianiu zwrotnicy. Po obejrzeniu parowozów i wszelkiego rodzaju wagonów (w tym pocztowego i cysterny do przewozu mleka) M. karmi Grzesia w budynku zabytkowej poczekalni, a chłopcy z R. odwiedzają „pociągowy” plac zabaw.
Po obejrzeniu skansenu kolei wąskotorowej ruszamy w kierunku sąsiadujących ze skansenem średniowiecznych ruin zamku Krwawego Diabła Weneckiego. Same ruiny nie są zbytnio atrakcyjne, co w pewnym stopniu rekompensuje wątpliwej jakości atrakcja: sztuczny kościotrup spoczywający w lochach zamku (można zajrzeć do niego przez szybkę z góry). Bardzo ciekawa dla chłopców okazuje się jednak rozlokowana dookoła zamku wystawa średniowiecznych machin oblężniczych. Wrażenie robi zwłaszcza naprawdę pokaźnych rozmiarów wieża oraz taran, który można samemu „rozbujać”. Wszystkie te atrakcje to jednak nic w porównaniu z możliwością oddania strzału z ogromnej kuszy wałowej – przyjemność zdecydowanie warta wydania dodatkowo 2 zł na każdego z chłopców.
Wenecję opuszczamy bardzo usatysfakcjonowani. Podczas dwugodzinnego pobytu nie nudziliśmy się ani przez chwilę. Zarządzający (Muzeum Ziemi Pałuckiej w Żninie) dbają o porządek i zadowolenie klientów. A dodatkowo obok Muzeum Kolei Wąskotorowej powstaje nowy budynek dworcowy – więc teren wkrótce jeszcze zyska na atrakcyjności. Zdecydowanie polecamy Wenecję wszystkim rodzicom z dziećmi!
Po południu chłopcy sporo bawią się na terenie gospodarstwa z innymi dziećmi. To bardzo wygodne, że można ich bezpiecznie samych wypuszczać. Przed kolacją R. zabiera jeszcze starszych chłopców na szybie tankowanie i uzupełniające zakupy.
21.08.2014, czwartek
Rano chłodno, ale szybko robi się piękny dzień, po południu przelotny deszcz, do 22 st.
Kontynuując wyprawy śladami pierwszych władców Polski, jedziemy dzisiaj nad Jezioro Lednickie. Okolice miejscowości Dziekanowice kuszą mnogością atrakcji turystycznych – jest tu i duży skansen, i Muzeum Pierwszych Piastów. Z racji ograniczenia czasowego ograniczamy się jednak do tego, co najciekawsze, czyli do Ostrowa Lednickiego.
Co tam Piastowie! – zgodnie z oczekiwaniami chłopcom najbardziej podoba się sama przeprawa promem na wyspę. Uruchamiany jest co pół godziny, a podróż promem napędzanym z pomocą dwóch lin i silnika trwa około 2 min. To dopiero frajda!
Po dobiciu do brzegu Ostrowa Lednickiego musimy zatrzymać się na karmienie Grzesia. Na szczęście jak na zamówienie na brzegu wyłaniają się dwie ławki w cieniu, które idealnie nadają się do tego celu.
Zwiedzanie wyspy nie wymaga przewodnika, zaraz przy przystani umieszczono sporą makietę wyspy z grodem i umocnieniami sprzed ponad tysiąca lat, po drodze towarzyszą nam ciekawe opisy na tablicach przy poszczególnych obiektach. Zadziwia nas nadal wyraźnie widoczny kilkumetrowej wysokości wał ziemny, otaczający dawny gród. Najciekawszą część znajdujemy jednak pod sporej wielkości zadaszeniem wewnątrz obwarowań. Kryją się tu pozostałości założenia pałacowo-sakralnego z czasów Mieszka I, ozdobione współcześnie figurami władcy i jego żony Dobrawy. To prawdopodobne miejsce chrztu Polski z 966 r.! Naprawdę czuje się tutaj ducha wielkiej historii i… dumę z tego, że historia naszego kraju sięga ponad 1000 lat wstecz!
Na Ostrowie Lednickim można również obejrzeć częściowe rekonstrukcje początkowych odcinków mostów, które łączyły wyspę ze stałym lądem, a także pozostałości kościoła grodowego oraz rekonstrukcje zagrody z czasów piastowskich, kładki przez fosę i drewnianej drogi. Z platformy widokowej w najwyższym punkcie zachowanych pozostałości wału oglądamy całą wyspę otoczoną wodami Jeziora Lednickiego. W kilku miejscach rozmieszczono figury postaci historycznych, m.in. Mieszka I, Bolesława Chrobrego i Ottona III. To fajny pomysł, choć wykonanie może budzić zastrzeżenia – figury te jednoznacznie kojarzą się nam z „Innymi” z Martinowskiej Gry o tron🙂
Ogólnie rzecz biorąc, wyprawa na Ostrów Lednicki jest bardzo smakowita. Chłopcy poznają najważniejsze fakty z początków historii Polski u samego źródła, wszyscy delektujemy się przyjemną pogodą i pięknym otoczeniem siedziby władców Polan. Zauważamy, że po stronie lądowej trwają prace wykończeniowe w tzw. Małym Skansenie. To dobrze, że tak ciekawe turystycznie miejsce ciągle się rozwija i zwiększa swoja atrakcyjność dla kolejnych turystów.
Z racji długiego dojazdu i zbliżającej się pory naszego obiadu nie decydujemy się na zwiedzanie ekspozycji Muzeum Pierwszych Piastów, która znajduje się kilkaset metrów od przeprawy promowej. Podjeżdżamy jeszcze tylko na chwilę na Pola Lednickie (w pobliżu miejscowości Imiołki), miejsce corocznych spotkań młodzieży katolickiej. Pokazujemy chłopcom i utrwalamy na zdjęciu Bramę Trzeciego Tysiąclecia w kształcie wielkiej ryby. Cała wycieczka zajmuje nam z dojazdem ok. 4 godzin, w tym na samym Ostrowie Lednickim spędzamy godzinę.
Po obiedzie idziemy z chłopcami na plażę nad „naszym” Jeziorem Foluskim. Przez chwilę jest na tyle ciepło, że pozwalamy im się wykąpać. Radość chłopców i widok ich szaleństw w wodzie są bezcenne! Obok nastolatki trenują skimboard przy brzegu. Spotykamy też innych gości wypoczywających w naszej agroturystyce – kilka osób wędkuje (zresztą z dobrymi „efektami”, których możemy spróbować podczas kolacji:)). Fajna wakacyjna atmosfera.
Chłopcy są zachwyceni wakacjami, w ogóle są świetnymi kompanami i dobrze się czują w swoim towarzystwie. Dzisiaj wieczorem całkiem zgodnie grają w warcaby i chińczyka (brawo dla Tymusia za cierpliwość w uczeniu brata zasad gry, a dla Sebusia za zaangażowanie i „pojętność” w nauce!).
22.08.2014, piątek
Przeważnie słonecznie, 21 stopni
Prognozy pogody zapowiadają dwa ciepłe dni przed nadchodzącym ochłodzeniem. Jeden z nich planujemy przeznaczyć na atrakcję celowaną głównie pod dzieci. Park Dinozaurów Zaurolandia w Rogowie reklamowany jest jako największa tego typu placówka w Polsce (nie wiemy pod względem jakich kryteriów). Na pewno możemy stwierdzić, że prehistoryczne gady zaprezentowane są tu w sposób uporządkowany, według klucza chronologicznego, a cały teren jest miły i schludny. Trasa prowadzi sympatyczną ścieżką przez zadrzewiony teren, przy każdym dinozaurze znajdują się tablice informacyjne, pozwalające zgłębić swoją wiedzę na temat danego gatunku. Dla chłopaków największą atrakcją okazują się jednak chyba nie same dinozaury, lecz spotkanie z Rozalką i Szymkiem – dziećmi wypoczywającymi w tej samej agroturystyce co my. Grześ smacznie śpi w wózku; my mamy w sumie miły spacer.
Po pokonaniu ścieżki edukacyjnej docieramy do części rekreacyjnej parku. Patrząc po reakcjach naszych (i innych) dzieci, to właśnie jest gwóźdź programu Zaurolandii (i – co stwierdzamy patrząc na ceny poszczególnych atrakcji – chyba główne źródło zarobku właścicieli parku). Uwagę przykuwa rozległy park linowy – Tymowi aż oczy się świecą na widok podniebnych przejść. Decydujemy się zrobić mu frajdę i wykupić przejście po łatwej trasie, przeznaczonej dla dzieci. Z atrakcji mogą korzystać śmiałkowie o wzroście co najmniej 130 cm. Tymo na szczęście się łapie. Przejście trasy zaczyna się od zapoznania ze sprzętem asekuracyjnym i pokonania odcinka szkoleniowego, umożliwiającego przećwiczenie wpinania i wypinania karabinków i zachowania na tyrolce. Potem czas na właściwą część programu – Tymo z wypiekami na twarzy pokonuje poszczególne atrakcje, a my gorąco kibicujemy mu z dołu. Najbardziej podoba mu się zjazd tyrolką. Ze wszystkimi przeszkodami nasz śmiałek radzi sobie rewelacyjnie i opuszcza trasę dumny i blady. My stwierdzamy, że taka zabawa to świetny trening przed ferratami.
Po atrakcjach dla Tyma czas na coś dla Sebusia. Razem z R. odważnie zagłębiają się w labirynt zmyślnie skonstruowany z drewnianych przepierzeń – Sebuś wykazuje się fantastyczną orientacją przestrzenną, a nawet R. stwierdza, że przejście labiryntu nie było banalnie proste. Potem Sebuś zalicza przejażdżkę na quadach (wspaniale dokumentowaną fotograficznie przez Tyma) – R. naciska gaz, a Sebuś kieruje. W tym czasie M. zapewnia rozrywkę naszemu najmłodszemu turyście – karmi Grzesia na ławeczkach pod parasolami.
Nie zdążamy już zaliczyć placu zabaw, dmuchańców, łódeczek i mini parku linowego – z pewnością można by w Zaurolandii spędzić dużo więcej czasu (i wydać dużo więcej pieniędzy…), ale i tak dzieciaki wychodzą w pełni usatysfakcjonowane.
Po południu chłopaki biegają z tutejszymi dzieciakami po dworze. Przed kolacją wybieramy się jeszcze na rodzinny spacer i eksplorujemy lokalne ścieżki. Wreszcie udaje nam się znaleźć połączenie z polną drogą umożliwiającą dalsze spacery – hura!
23.08.2014, sobota
Całkiem ładnie, chociaż trochę wieje, do 21 st., po południu przelotny deszcz i chłodniej
Śladem legendy o Popielu ruszamy dzisiaj do Kruszwicy. Blisko 140 lat temu Józef Ignacy Kraszewski tchnął nowe życie w ruiny tutejszego zamku, zamieszczając w „Starej baśni” legendę o księciu Popielu, którego zjadły myszy. Zamek pochodzi co prawda z czasów Kazimierza Wielkiego, a wymieniani w źródłach historycznych władcy z dynastii Popielidów panowali na tych ziemiach ok. IX w., ale mniejsza o szczegóły, ważne, że legenda do tej pory przyciąga pod kruszwickie ruiny sporo turystów.
Nieopodal wzgórza zamkowego znajdujemy duży i darmowy (co nie jest zwyczajem na Szlaku Piastowskim) parking. Podchodzimy pod wzgórze zamkowe, po czym M. ze „starszakami” wchodzą na Mysią Wieżę. R. z Grzesiem po chwili poszukiwań znajdują dostępne dla wózka dojście dookoła wzgórza (swoją drogą powinno być jakoś oznaczone, bo długie schody odstraszają rodziców z dziećmi w wózkach, nie mówiąc o osobach niepełnosprawnych).
Wejście na Mysią Wieżę to nie lada gratka dla chłopców. Na szczycie mają okazję wypróbować swoje niedawno nabyte lornetki. Widok jest rzeczywiście rozległy. Wzrok przyciąga zwłaszcza Jezioro Gopło z odnogami i malowniczymi wysepkami. Oryginalnie prezentują się też kruszwickie zakłady przemysłowe. Potem robimy zamianę i R. szybciutko też wchodzi rzucić okiem na widoki z wieży.
Z racji zbliżającej się pory karmienia nie „rozdrabniamy” się na zwiedzanie podziemi zamku i ekspozycji archeologicznej. Zaglądamy jeszcze tylko na zrekonstruowany most zwodzony. Jego położenie pozwala dobrze uzmysłowić sobie dawny poziom wód jeziora. W czasach swojej świetności zamek był położony na wyspie, co zwiększało jego walory obronne.
Mysia Wieża wraz z ruinami zamku i otaczającym terenem są dla nas przykładem dobrze zarządzanej atrakcji turystycznej. Darmowy parking i toaleta oraz umiarkowane ceny biletów to niby drobiazgi, ale jednak warte odnotowania. Dodatkowo można w okolicy coś zjeść i udać się na rejs po Jeziorze Gopło przyzwoicie wyglądającym statkiem. W sobotnie południe to wszystko procentuje naprawdę sporym ruchem turystycznym!
Grześ przespał całą pierwszą atrakcję i dzięki temu udaje nam się dojechać jeszcze do Strzelna. Już z płaczącym i głodnym maluszkiem nie bez wysiłku odnajdujemy Wzgórze św. Wojciecha na którym znajdują się tuż obok siebie dwie oryginalnie romańskie świątynie. To ewenement na skalę kraju, a dla nas nie lada gratka: architektura romańska od zawsze nas przyciągała.
Niestety, władze miasta najwyraźniej „swego nie znają”. Brak jakiegokolwiek drogowskazu czy informacji przy wjeździe do miasta po prostu szokuje. W centrum z ogromnym trudem udaje nam się znaleźć dwie czy trzy strzałki z napisem „zabytki”. Te wskazówki pochodzą na oko sprzed ponad dwudziestu lat… To po prostu wstyd dla włodarzy Strzelna!
Tym razem R. rusza pierwszy z Tymusiem i Sebusiem w kierunku świątyń, a M. zostaje w samochodzie, żeby nakarmić Grzesia. Udaje nam się zobaczyć dość dokładnie wnętrze kościoła św. Trójcy i NMP zbudowanego pod koniec XII w. Późniejsze przebudowy nadały mu ostatecznie barokowy wygląd, jednak układ pozostał częściowo romański, a w 1946 r. odkryto pod warstwami tynku oryginalne rzeźbione powierzchnie romańskich kolumn, pochodzących również z XII w. Część z nich pokryta jest figurami ludzkimi przedstawiającymi ludzkie cnoty i wady. To prawdziwa romańska perełka!
Oglądamy również szybko (bo przewodnik musiał wracać do kolejnej grupy) kościół (zwany też rotundą) św. Prokopa z pierwszej połowy XII w. Budowla bardzo przypomina nam cieszyńską rotundę, uwiecznioną na banknocie 20-złotowym. Jednak tutejsza, nieco młodsza, ma bardziej złożoną bryłę, z dwiema absydami, okrągłą wieżą i oryginalnym, kwadratowym prezbiterium (obecnie znajdującym się w remoncie). Wewnątrz znajduje się najstarsza w Polsce XVI-wieczna droga krzyżowa (płaskorzeźby właśnie wróciły z renowacji i pozostają zakryte folią ze względu na trwający wewnątrz świątyni remont).
Po pół godziny R. zmienia M. w samochodzie i przewija Grzesia, a M. idzie sama spotkać się z architekturą romańską. Takie miejsca powodują ciarki na skórze, zwłaszcza gdy uświadamiamy sobie, że obcujemy z blisko 900-letnią historią. Nic dziwnego, że pomimo braku oznakowania na Wzgórze św. Wojciecha ściągają grupy turystów nawet z Japonii, USA czy Australii…
Po obiedzie przelotny deszcz zatrzymuje nas nieco dłużej w pokoju, tylko na krótko udaje nam się przespacerować w okolicy naszej kwatery. Ze spaceru w kierunku północnym musimy zrezygnować, zawracając po paruset metrach, bo po deszczu trawy są bardzo mokre. Idziemy więc naszą drogą dojazdową do asfaltu i z powrotem, przy okazji znajdując kilka jabłek pod przydrożną jabłonką.
Minął już prawie tydzień naszego wyjazdu i możemy powiedzieć, że coraz lepiej zgrywamy się w pełnym gronie. Jak zawsze wspólne przeżycia cementują więzy rodzinne, teraz także te nowe, z naszym Grzesiem. Wspaniale, że przed nami jeszcze cały tydzień odpoczynku z dala od codziennych spraw i (części…)obowiązków.