Podlasie to ciągle mało znany i niedoceniany rejon Polski (widać to choćby po tym, że w większości miejsc byliśmy jedynymi lub jednymi z niewielu gości). W naszej ocenie zarówno oba odwiedzone przez nas parki narodowe – Biebrzański i Narwiański, jak i pobliskie miasta, miasteczka i wsie w pełni zasługują na docenienie i spędzenie tutaj choćby kilku dni ,a i na dwa tygodnie znalazłoby się zajęcie, zwłaszcza gdy ktoś lubi spokojne rowerowe przejażdżki czy też spływy na kajakach, tratwach lub pychówkach.
11 maja 2013, sobota
Po bardzo ciepłym tygodniu rano się ochłodziło i popadało, ale potem ok. 20 stopni i przebłyski słońca
Tym razem szykujemy się na wyjazd w ogromnym pośpiechu – w związku z problemami z nogą R. i czekającą go operacją zupełnie nie mieliśmy głowy do planów i nie wiedzieliśmy, czy w końcu pojedziemy. Ale w końcu się udaje – hura! W czwartek znajdujemy kwaterę, w piątek i sobotę na szybko się pakujemy i w drogę!
Warszawa-Rakówiec
Rano szybko dokańczamy pakowanie. Udaje nam się wyjechać niewiele po 11:00. Zatrzymujemy się tylko na zatankowanie i kupienie map okolic Narwiańskiego i Biebrzańskiego PN i opuszczamy Warszawę. Pierwszy przystanek wypada nam na działce, gdzie jemy urodzinowy obiad Cioci Hani, zostawiamy Regę i zaopatrujemy się w środki na komary (psikacze na miejscu okazują się naprawdę niezbędne). Około 15:30 udaje nam się zapakować chłopców do samochodu i wyruszyć na miejsce docelowe.
Rakówiec-Wólka Waniewska (15:30-18:00, ok. 160 km)
Jak przewidywaliśmy, Sebuś zasypia zaraz po wejściu do samochodu, Tymo też chwilami drzemie, więc sprawnie i bez zbędnych przystanków udaje nam się dojechać prosto na miejsce. Chwilami zaśmiewamy się z Tymusiem ze śmiesznych nazw mijanych po drodze miejscowości.
Nasza kwatera w Wólce Waniewskiej wita nas … chmarami wygłodniałych komarów (gdyby w drzwiach i oknach nie było moskitier, pewnie zostałyby z nas tylko kości), a poza tym jest bardzo w porządku. Gospodarze wyjątkowo mili, gospodyni na powitanie przynosi domowy ser i miód. W niewygórowanej cenie mamy cały domek z salonem i kuchnią na dole i z dwiema sympatycznymi sypialenkami na górze. Sympatycznie zaaranżowany taras. Na dole w kuchni M. razi trochę nieład w szafkach, ale postanawiamy zostawić wszystko tak, jak było, wygospodarowując dla siebie tylko kilka półek. Potem zwracamy uwagę tylko na to, co miłe: klimatyczne stare zdjęcia na ścianach i w ogóle klimat starego wiejskiego domu.
Wieczorem chłopcy idą z R. na mały spacer (i oglądają m.in. stawek gospodarzy i … młode sowy kryjące się w pobliskich krzakach), a M. ogarnia wszystkie bagaże. Wieczorem czujemy się już nieźle zadomowieni. Mimo zmęczenia M. z R. ustalają jeszcze plan gry na najbliższe dni (i jak zawsze mają dylemat: co tu wybrać, skoro wszystko takie ciekawe…).
12 maja 2013, niedziela
Wita nas pochmurny, chłodny poranek (nawet trochę pada), ale potem zamienia się w przepiękny, słoneczny dzień z komfortem termicznym
Wyprawa do Biebrzańskiego Parku Narodowego (Osowiec Twierdza i okolica)
Wycieczka cieszy oko już od samego wejścia do samochodu. Aż miło popatrzeć na ciągnące się wszędzie łąki z malowniczymi białymi i żółtymi kwiatami. Zwracamy uwagę na małą gęstość zaludnienia. Chłopaki słuchają płyty Eneja (która nota bene bardzo pasuje nam klimatem do kresowych okolic). Ale cudnie tak jechać przed siebie…
Przejeżdżamy przez Tykocin. Miło wzruszamy się, wspominając nasz ostatni pobyt w tym miejscu, z małym Tymusiem. Utwierdzamy się w przekonaniu, że to perełka – może i dobrze, że nie tak popularna. Barokowa architektura świątyni po prostu nie może zostawić obojętnym, i ten klimat rynku… Z przyjemnością zauważamy, że zamek został odbudowany – M. wyskakuje zrobić zdjęcie.
Następny przystanek to już budynek dyrekcji Biebrzańskiego Parku Narodowego w Osowcu Twierdzy. Obsługa jest bardzo profesjonalna i miła. Kupujemy bilety wstępu, dostajemy dokładne mapki ścieżek dydaktycznych parku. Chłopcy szaleją, biegając po pochylni przy schodach. Zwiedzanie Biebrzańskiego PN planujemy pod dzieci, zwł. pod możliwości Sebka, co przekłada się na częstsze podjazdy i znacznie krótsze dystanse do przejścia w porównaniu z tym, co byśmy zaplanowali we dwoje.
Wycieczka przebiega następująco: Najpierw podjeżdżamy pod wyjście czerwonej ścieżki edukacyjnej. Podchodzimy ok. 500 m w jedną stronę leśną ścieżką, wypatrując pozostałości rosyjskiej Twierdzy Osowiec, która miała chronić zachodniej ściany Imperium Rosyjskiego (pozostałości pochodzącej z kon. XIX w. twierdzy można zwiedzać znacznie dokładniej, z przewodnikiem, ale dziś wybieramy plan pozwalający na więcej swobody). W lesie widać pozostałości okopów, co jakiś czas dostrzegamy resztki betonowych bunkrów i schronów (jeden z nich udaje nam się nawet spenetrować z latarką, co okazuje się strzałem w dziesiątkę i bardzo podoba się chłopcom). Wreszcie dochodzimy do drewnianej wieży widokowej, skąd dobrze widać rozlewiska Biebrzy. Nie dziwimy się, że to taki raj dla ornitologów z całego świata. Wspaniałe krajobrazy. Wracamy tą sama drogą. Bardzo miły spacer uprzykrzają setki komarów, które sprawiają wrażenie, że chcą nas wszystkich zjeść.
Kolejny przystanek wypada tylko kawałeczek dalej. Znów zatrzymujemy się przy drodze i robimy króciutki tym razem wypad na kolejną wieżę widokową. Chłopcy piją soczki, co wystarcza im do pełni szczęścia.
Po raz trzeci wychodzimy z samochodu przy zielonej ścieżce edukacyjnej. O jej atrakcyjności decyduje fakt, że znaczną część trasy pokonuje się na kładkach zbudowanych nad bagnami. Zaliczamy kolejną wieżę widokową. Wszędzie dookoła widać ślady obecności bobrów (obgryzają nawet samą kładkę, nicponie!). S. zaczyna już być zmęczony, więc nie robimy pełnej pętelki – R. z S. wracają po jakimś czasie do samochodu, a M. z T. idą ścieżką aż do drogi 65, gdzie na parkingu czeka już na nich R. Tam idziemy na kolejną, czwartą wieżę i znów oglądamy Kanał Rudzki z ruinami schronu wysadzonego podczas wojny. Na koniec podjeżdżamy jeszcze pod dobry punkt widokowy na Fort Zarzeczny, robimy zdjęcia i zarządzamy odwrót.
Niedaleko za Mońkami zatrzymujemy się w „dworkowej” restauracji, gdzie – mimo komunijnych obiadów – udaje nam się zjeść obfity obiad przy stolikach na dworze.
Cała wycieczka (z długim, ok. 70-km dojazdem) zajęła nam czas od 9:00 do 14:30 i dostarczyła fantastycznych wrażeń. Tereny BPN są doskonałe do rekreacji i podziwiania przyrody. Jako amatorzy możemy się tylko domyślać, jaki raj stanowią dla botaników i ornitologów.
Po południu Sebuś odpoczywa, Tymuś odrabia lekcje (w końcu to jeszcze nie wakacje), a my zapisujemy trasę, walczymy z komarami i … z jednym wieeelkim szerszeniem.
Popołudniowa wycieczka rowerowa Po drzemce S. całą rodziną wybieramy się na wycieczkę rowerową po najbliższej okolicy. Sebuś bardzo chciał wziąć tuptup, ale uległ łagodnej perswazji i zgodził się na fotelik rowerowy – dzięki temu mieliśmy lepszy zasięg. Tymo to taka żyła, tak świetnie radzi sobie na rowerze (nawet na piaszczystych drogach), że M. ledwo mogła za nim nadążyć.
Podjechaliśmy pod pobliską wieżę widokową w Wólce Waniewskiej – przepięknie położoną na podmokłym terenie – niestety, ścieżka prowadząca do niej była zalana i nie mogliśmy przejechać. Potem podjechaliśmy zrobić zdjęcie pobliskich dwóch żurawi i – już na piechotę – podglądaliśmy małe sówki (sowy mają gniazdo w stodole naszych gospodarzy).
13 maja 2013, poniedziałek
Po wczorajszym pięknym dniu dziś zmiana pogody na gorsze: po nocnych burzach mamy zachmurzony i chłodny (ok. 15 stopni) dzień
Białystok
W związku z niezachęcającą pogodą rezygnujemy z wycieczki w plener na rzecz wizyty w Białymstoku i – jak się potem okazuje – nie żałujemy tej decyzji. Ten największy ośrodek regionu okazuje się miastem bardzo ciekawym, gdzie łatwo możemy spotkać ślady dawnej wielokulturowości (prawosławno-katolicko-żydowskiej). Zatrzymujemy się na jednej z najważniejszych ulic miasta, ul. Lipowej (szczęśliwe musi być miejsce, którego główna arteria właśnie tak się nazywa…).
Z jednej strony panoramę ulicy zamyka imponująca żelbetonowa świątynia Św. Rocha (nota bene uważana za jeden z najciekawszych kościołów dwudziestolecia międzwojennego) z ponad 80-metrową wieżą zwieńczoną figurą Matki Boskiej. Od razu czuć, że jej projektant miał głębszą wizję – i rzeczywiście – świątynia miała stanowić wizualizację wezwania „Gwiazdo Zaranna” z litanii loretańskiej. Chłopców takie rzeczy jednak – jak zwykle – niespecjalnie interesują. Dosiadają swoich dwukołowców (nasz sprawdzony sposób na zwiedzanie miast z dziećmi – gorąco polecamy!) i są szczęśliwi, że mogą jeździć na równych, twardych chodnikach. Kierujemy się w przeciwną stronę niż Kościół Św. Rocha – w stronę rynku. Po prawej stronie mijamy klasycystyczną białą cerkiew Św. Mikołaja (poł. XIX w.) – w końcu jesteśmy na terenach historycznie związanych z prawosławiem.
Po chwili docieramy na przestronny Rynek Kościuszki, po którym chłopcy od razu kreślą z zamachem esy-floresy śladami swoich rowerków, a my mamy czas spokojniej (bo brak samochodów) rozejrzeć się dookoła. Starówka sprawia bardzo miłe wrażenie – jest zadbana i czysta, wokół widać ład i porządek, białe parasole zapraszają do kawiarnianych ogródków. Oglądamy sympatyczny późnobarokowy ratusz, obecnie siedzibę Muzeum Miejskiego. Dalej już podążamy stopniowo zwężającym się Rynkiem Kościuszki pod Kościół Wniebowzięcia NMP. Budynek ten ma bardzo ciekawą historię. Pierwotnie zbudowano tutaj wczesnobarokowy kościół, który w XIX w. nie mieścił już, wobec szybkiego rozwoju miasta, całej ludności katolickiej. Władze odmawiały zgody na budowę nowego kościoła, ale mieszkańcy skierowali petycję do samego cara, który wyraził zgodę, ale tylko na rozbudowę świątyni, a nie na budowę nowej. W wyniku tej decyzji powstała nowa neogotycka bazylika (obecnie Archikatedra) według projektu J. P. Dziekońskiego, a „stary” kościół stał się jej boczną kaplicą.
Następnie kierujemy się w stronę dawnej rezydencji Branickich, a obecnie siedziby białostockiego Uniwersytetu Medycznego. Ten barokowy pałac (XVII-XVIII w.) wraz z otaczającym go ogrodem i parkiem to prawdziwa wizytówka Białegostoku, bywa nazywany Wersalem Podlaskim. Całe założenie pałacowo-ogrodowe rzeczywiście na długo zapada w pamięć. Ze względu na przenikliwie chłodny wiatr nie idziemy już dalej w kierunku plantów i Parku Zwierzynieckiego, chociaż niewątpliwie komputerowo sterowane fontanny oraz niewielkie zoo, nawiązujące do dawnej funkcji tego miejsca (ogrodzony zwierzyniec, w którym urządzano dworskie polowania), stanowiłyby dla dzieciaków dużą atrakcję.
Wracamy w kierunku rynku, aby rozgrzać się w kawiarni, przy okazji oglądając na rogu Bulwarów Kościałkowskiego pomnik wyjątkowo małej urody psa Kawelina. To powstała przed kilku laty replika rzeźby, noszącej imię rosyjskiego generała (do którego piesek był podobno łudząco podobny!). W kawiarni rozgrzewany się herbatką z goździkami, świeżymi liśćmi mięty i kawałkami owoców i konsumujemy po kawałku pysznego ciasta, kupując przy okazji kilka książek (bo kawiarnia jest jednocześnie księgarnią – to świetny pomysł!).
Na koniec M. z chłopcami zostaje w okolicy ratusza, gdzie Tymo i Seba trenują jazdę miejską. R w tym czasie robi jeszcze niezbędne zakupy w tutejszych delikatesach. Razem ze zmarzniętą M. pakujemy chłopców, dwukołowce i zakupy do samochodu. Ci pierwsi od razu zasypiają i razem sterczymy w korku spowodowanym przebudową drogi i ruchem wahadłowym na przedmieściach Białegostoku.
Po południu jemy obiad u naszych gospodarzy na zmianę, bo Sebuś przesypia prawie trzy godziny i nijak nie możemy go dobudzić.
Przedwieczorne polowanie…
…Tak, tak… Chociaż w planie był tylko spacer z rowerem i tuptupem na punkt widokowy za Kurowem, obok dawnego fortu Koziołek, okazało się że były to prawdziwe bezkrwawe łowy. Zaczęło się od nieco emocjonującego przejazdu „leśną autostradą” prowadzącą aż do mostu na jednej z odnóg Narwi. Dalej już nie dało się jechać, „za wysokie progi” jak na nasze autko, ale nie ma tego złego, bo jeszcze zanim wysiedliśmy z samochodu, udało nam się upolować dwie klempy (oczywiście za pomocą flesza). Czterokołowe zwierzę zupełnie ich nie spłoszyło, natomiast od razu, jak tylko zobaczyły człowieka, pocwałowały (połosiowały?) przez szuwary w stronę zarośli.
Dalej w stronę punktu widokowego ruszyliśmy już spacerkiem, chłopcy na jednośladach. Niestety M. z Sebusiem musiała zawrócić po 100 metrach, a R z Tymusiem po ok. 300 metrach… Komary po prostu nie dały żyć chłopakom. R. zabezpieczył więc tyły, opanowując wraz z chłopcami przeprawę przez Narew, dla niepoznaki zajmując się wrzucaniem kamyków do wody i zabawą w „misie-patysie”.
M. w tym czasie jako jednoosobowa grupa szturmowa zaatakowała pozycje wroga, zdobywając kolejne (bezkrwawe oczywiście) łupy. Poza łosiami do naszych trofeów dołączył bóbr, który co prawda wraz z kolegą bawił się trochę z M w chowanego (chlupanego?), ale w końcu dał się upolować aparatem foto…! Ukontentowani wróciliśmy do domku, przed którym ucięliśmy sobie jeszcze mały meczyk piłki nożno-rzucanej… Miejmy nadzieję, że da to efekt w postaci pospania chłopców dłużej niż do 5:40, jak dzisiaj!
14 maja 2013, wtorek
Bardzo ładna pogoda: słonecznie, ale nie za gorąco, ok. 21 stopni
Rano przyjeżdżają do nas w odwiedziny rodzice M. – dzięki temu spędzamy dzień urodzinowy (M.) w szerszym gronie. Rano zjadamy „tort”, czyli kawałki upieczonego przez gospodynię ciasta z podgrzewaczem pośrodku, a potem w powiększonym składzie wybieramy się na wycieczkę.
Kurowo
To pierwszy punkt programu. Aleją przez ładny park dochodzimy do zabytkowego XIX-wiecznego dworku, w którym mieści się siedziba dyrekcji Narwiańskiego Parku Narodowego. Kupujemy bilety i kierujemy się do właściwego celu naszej wycieczki – ok. 600-metrowej ścieżki przyrodniczej, wiodącej wśród szuwarów kładką nad bagnistymi rozlewiskami Narwi („Kładka wśród bagien”).
Wszystkim nam bardzo się podoba ta atrakcja – dla chłopaków ciekawa jest sama kładka, a my możemy poobserwować naprawdę piękną przyrodę. Wchodzimy na wieżę widokową, siadamy odpocząć na ławeczkach na bocznej odnodze kładki. Wspaniałe miejsce zarówno do polecenia dla miłośników przyrody, jak i dla rodzin z kilkulatkami. Spacer kończymy w punkcie wyjścia, przy dworku. M., T. i U. wchodzą jeszcze na ozdobioną krenelażem wieżę i z góry oglądają okolicę.
Europejska Wioska Bociania w Pentowie
Po obejrzeniu okolic Kurowa przenosimy się do Pentowa, do gospodarstwa z ponadstuletnim dworkiem (po drodze gramy w samochodzie w „oko szpiega”, a Sebek uparcie mówi „moje oko biega widzi…”). Nie dworek jest jednak główną atrakcją tego miejsca. Ważne jest to, że to miejsce upodobały sobie bociany – po huraganie w połowie lat 90., który połamał sporo drzew, powstały tu widać idealne warunki dla bocianich rodzin – dość powiedzieć, że dziś na małej przestrzeni doliczyć się tu można ponad 20 gniazd (wypatrzyliśmy nawet brzozę z trzema gniazdami, niebywałe!).
Teren jest niewielki, ale dobrze przygotowany na przyjęcie turystów – są dwie wieże widokowe, skąd można popodglądać życie ptaków. Dzieciakom się bardzo podobało (a i starszym też). Tymek chętnie wchodził na wieże i zgadywał, ile gniazd zobaczy. Dla Sebusia główną atrakcją było grzebanie dziobem drewnianego bocianka (kupionego w kasie razem z biletami) w piachu na drodze – dla każdego coś miłego.
Tykocin
Po Pentowie czas na obiad. Decydujemy się podjechać do położonego nieopodal Tykocina po pierwsze dlatego, żeby pokazać rodzicom to urocze miejsce, a po drugie – że to miasto ma magiczną atmosferę, która sprawia, że chce się tu wracać.
Jemy obiad w klimatycznej restauracji urządzonej w starym (30. XVII w.) alumnacie – budynku dla weteranów wojskowych (co rekompensuje średnio smaczne jedzenie). Potem pokazujemy rodzicom pomnik Czarnieckiego na rynku i niezwykle oryginalną barokową fasadę Kościoła Trójcy Przenajświętszej (XVIII w.). Niestety, nie starczyło czasu na synagogę – a bardzo chcielibyśmy kiedyś obejrzeć ją w środku.
Po powrocie do domu S. śpi, T. odrabia lekcje, a my odpoczywamy na tarasie przy kawie. Potem rodzice wracają na działkę.
Niestety, po obudzeniu S. okazuje się, że z nietypowej, przeciągającej się infekcji rozwija się mu zapalenie oskrzeli, więc Młody ląduje na antybiotyku (wkrótce dołącza do niego też Tymek).
Późnym popołudniem R. zostaje więc z S. w domu, a M. z T. jadą na rowerze pod wieżę widokową w naszej Wólce Waniewskiej – tym razem okazuje się, że wszystko ładnie przeschło i możemy wejść na górę.
Wieczorem gramy z Tymem w badmintona, S. ogląda zwierzęta gospodarzy.
15 maja 2013, środa
Bardzo ładna pogoda, 24 st. C
Z racji choroby chłopców postanawiamy spędzić dzień głównie w samochodzie, zwiedzając miejsca, których oglądanie nie wymaga dużej kondycji, a jedynie nieco determinacji w poszukiwaniu zagubionych miejscowości.
Supraśl i inne kresowe klimaty
Objeżdżamy wjazd do Białegostoku, na którym utknęliśmy przedwczoraj, jednak droga północnymi obrzeżami miasta również jest w remoncie, więc nie zyskujemy na tym zbyt wiele czasu…
Supraśl wita nas niespotykanym widokiem monasteru bazyliańskiego. Za bramą, którą otwiera za niewielkim dobrowolnym datkiem prawdziwy mnich, otwiera się widok z innej epoki. Nad czworobokiem budynków monasteru góruje gotycka cerkiew obronna Zwiastowania NMP, pochodząca pierwotnie z początku XVI w., a odbudowana pod koniec XX w. po zniszczeniu przez Niemców. Na terenie monasteru spokój mnichów, którzy powrócili tutaj pod koniec XX w., zakłócają jedynie prace przy renowacji renesansowego pałacu archimandrytów, najbardziej okazałego z budynków otaczających cerkiew. Całość odzyskuje stopniowo dawny blask, gotycka perła cerkwi błyszczy wspaniale na tle renesansowo-barokowej oprawy budynków monasteru.
To jednak nie koniec atrakcji, jakie czekają na turystów w Supraślu. Miasto, które w przeszłości było jednym z głównych ośrodków kulturalno-przemysłowych rejonu, obecnie zaczyna odzyskiwać blask kresowej perełki. Parkujemy przed Pałacem Bucholtzów, secesyjny budynek z przełomu XIX i XX w. zajmuje obecnie liceum plastyczne. To miłe widzieć, jak taki piękny budynek tętni życiem. Cała ulica 3 maja doprowadzająca nas do centrum jest odnowiona, zachowując przy tym cały swój prowincjonalny urok. Mijamy kilka ładnych drewnianych tzw. domów tkaczy, pochodzących nawet z XIX w. W centrum oglądamy jeszcze Dom Ludowy – dawne i Teatr Wierszalin – obecne centrum życia kulturalnego miasteczka. Senna atmosfera, klimatyczne knajpki… wymarzone miejsce na sentymentalny spacer!
Niestety, nie możemy zostać tu dłużej, bo mamy przed sobą jeszcze wiele kilometrów i wspaniałe „smaczki” do odkrycia. Przez resztę dnia postanowiliśmy odwiedzić jedyne w Polsce tatarskie miejscowości.
Na początek jedziemy obejrzeć meczet i mizar (muzułmańską świątynię i cmentarz) w miejscowości Bohoniki. W okolicy Sokółki widzimy również pozostałości jednego z wiatraków, które zachowały się w tej okolicy (w miejscowości Malawicze). Po drodze do Kruszynian przejeżdżamy jeszcze przez Krynki. To jedyna w Polsce miejscowość z sześciokątnym rynkiem (obecnie park wewnątrz dużego sześciokątnego ronda) i wychodzącymi z niego promieniście dwunastoma ulicami.
Kruszyniany to ładna podlaska wieś, urocze drewniane chaty wśród kwitnących jabłoni – wszystko, co kochamy w tych okolicach. Najstarszy drewniany meczet (pochodzący z końca XVIII w.) oraz mizar z ponad trzystuletnią historią dopełniają wizerunku miejscowości, która już zaczęła rozwijać się jako ośrodek turystyczny (oby tylko nie straciła swego uroku).
Oba oglądane dzisiaj przez nas meczety były na nasze szczęście otwarte dzięki uprzedzającej nas w obu przypadkach wycieczce szkolnej. Zewnętrznie bohonicki meczet przypomina małą cerkiew, a kruszyniański – kościółek katolicki. Wewnątrz natomiast są zadziwiająco do siebie podobne. Przerabiamy szybką lekcję „meczetowej” terminologii: mihrab (wnęka od strony mekki), mimbar (kazalnica) i muhiry (wersety z Koranu na ścianach świątyni) można w obu obejrzeć „na żywo”.
Niesamowicie piękne i różnorodne to nasze Podlasie. Ciągle jednak tak mało docenione przez przeciętnych Polaków – turystów. Czy zdążymy je odkryć zanim utraci swój urok?
Na szczęście chłopcy, dokazując na tylnym siedzeniu, nie pozwalają nam nazbyt długo poddawać się refleksyjnemu nastrojowi. Udaje nam się natomiast po długich dywagacjach ostatecznie sprecyzować cel naszego kolejnego wyjazdu, tym razem bez dzieci (nam też się coś od życia należy…!). Wybieramy się na Białoruś.
Dzisiaj chłopcy, a szczególnie mocno zaziębiony Sebuś, dają nam mocno popalić. Pomimo ok. czterech i pół godziny spędzonych w samochodzie (cała wyprawa trwała od 9:30 do 16:00) nie zasypiają i mają coraz więcej niezbyt mądrych pomysłów…
Po obiedzie u naszych gospodarzy R. z Tymusiem znowu robią przejażdżkę rowerową po okolicy i „ćwiczą” badmintona i piłkę nożną, a Sebuś z M. plączą się po gospodarstwie.
16 maja 2013, czwartek
Rano deszcz, a potem słońce i parno, 24 stopnie
Samopoczucie chłopców na szczęście się poprawia – T. czuje się już zupełnie dobrze, a S. o wiele lepiej. W związku z tym znów możemy zdecydować się na spacer
Kładką przez Narew, Waniewo-Śliwno
Podjeżdżamy do Waniewa i po chwili widzimy już początek naszej głównej dzisiejszej atrakcji – drewnianej kładki przez dolinę Narwi. To niezwykle interesujący spacer – daje możliwość poobserwowania z bliska unikalnej przyrody, wręcz dotknięcia jej – woda, ptaki, trzciny (niekiedy przeciskające się nawet przez kładkę) – to wszystko jest na wyciągnięcie ręki (podobnie jak mnóstwo pajęczyn i pająków – szliśmy tędy dziś chyba jako pierwsi, więc ‘przecieraliśmy szlak’). Dwie wieże widokowe pozwalają na podziwianie szerszego widoku.
Dla dzieciaków atrakcją nr 1 są jednak przeprawy pontonowe (w sumie pięć na ponad kilometrowej kładce), które pozwalają (z napędem własnych rąk) na pokonanie głównego koryta i odnóg bocznych. Sebuś zadowolony, mówi, że „chce jeszcze na łódkę”, Tymo podchodzi do sprawy honorowo i dwukrotnie przeciąga nas na drugą stronę sam – taki dzielny z niego chwat! Po. ok. 600 metrach Sebuś zarządza postój, więc zostają z R. na jednym z pontonów i jedzą małe co nieco, a M. z T. idą do końca, aż do Śliwna (po drodze podglądając chowającego się w trzcinach jelonka), po czym wracają do reszty wycieczki.
Spotkany na parkingu miejscowy mówi, że w sezonie jest tu wycieczka za wycieczką, ale – uwaga – głownie Niemców i Szwedów. Faktycznie, niewielu naszych znajomych kiedykolwiek było w Narwiańskim Parku Narodowym. Taaaak, cudze chwalicie, swego nie znacie….
Nie mieliśmy dziś długiego dojazdu, więc zaraz po 12:00 udaje się Sebusia położyć na drzemkę, a my zapisujemy trasę, planujemy popołudnie, gramy z T. w piłkę. Obiad jemy u naszej gospodyni.
Popołudniowa wycieczka do Bielska Podlaskiego
Chłopców zanadto nie zainteresował fakt, że zamierzamy odwiedzić miasto czterech drewnianych cerkwi, o niepowtarzalnym podlaskim charakterze, centrum białoruskich i ukraińskich mniejszości, więc – podążając przetartymi szlakami – wzięliśmy im dwukołowce.
Cerkwie zawsze były dla nas łakomymi kąskami, a tu mieliśmy drewniane, pochodzące z XVI-XVIII w. (w przypadku części z nich – o rodowodzie grekokatolickim) i w takim nagromadzeniu – mniam! Zatrzymujemy się przed niezwykle urokliwą niebieską cerkwią św. Michała Archanioła (kiedyś unicka) – nawet Tymo zwraca uwagę na jej urodę. Z ciekawością doczytujemy, że to jedyna w Polsce katedralna cerkiew drewniana. Kolejne odwiedzane przez nas cerkwie to słynąca z cudownej ikony Bielskiej Madonny (czczonej i przez katolików, i przez prawosławnych) cerkiew Narodzenia NMP (Cerkiew Preczystieńska) ze złotymi cebulastymi kopułami, obecnie remontowana cerkiew Zmartwychwstania Pańskiego oraz znajdująca się na cmentarzu prawosławnym cerkiew Trójcy Świętej – znajdująca się na terenie cmentarza prawosławnego (remont na pewno przywróciłby jej pełnię blasku). Niestety, wszystkie świątynie są zamknięte, wiec nie możemy przyjrzeć się ich wnętrzom.
Cerkwie to jednak nie wszystko, co ciekawe w Bielsku. Turystów zainteresować mogą też inne, nieprawosławne zabytki. My na przykład podchodzimy (chłopcy podjeżdżają rowerami) na rynek i oglądamy późnobarokowy ratusz (XVI, przeb. XVIII w.). Uwagę zwraca wyobrażenie szarańczy na czubku wieży – pamiątka po pladze owadów w 1779 r. (hmm, gdybyśmy to budowali dzisiaj, zamiast szarańczy na czubku umieścilibyśmy ogromnego wygłodniałego komara). Szukamy też budynku drewnianej karczmy piwnej z XIX w. Potem podjeżdżamy samochodem pod klasztor karmelitów trzewiczkowych z wczesnobarokową świątynią (kon. XVII w., przechodzi kolejno w ręce katolików – grekokatolików – katolików).
W Bielsku urzeka chyba jednak najbardziej niepowtarzalny klimat – cebulaste kopuły cerkwi wyłaniają się zza dachów, na ulicach spotkać można jeszcze wiele drewnianych domów (co przywodzi nam na myśl Mińsk Mazowiecki). Z wycieczki wracamy zadowoleni i my, i chłopcy, którym dzisiejszego popołudnia wyjątkowo dopisują humory.
17 maja 2013, piątek
Pięknie, upalnie, trochę wietrznie, do 30 st. C
Jurajski Park Dinozaurów w Jurowcach
Na koniec naszego pobytu na Podlasiu robimy chłopcom niespodziankę i jedziemy do tutejszego dinoparku położonego nieopodal Białegostoku. Jurajski Park Dinozaurów w Jurowcach „dla niepoznaki” położony jest tak naprawdę na obrzeżach Wasilkowa, a na drogowskazach nazywa się Muzeum Dziejów Ziemi:). Z tego powodu przegapiamy właściwy zjazd z szosy w kierunku Augustowa, chcąc dojechać do samych Jurowców (a trzeba zjechać na pierwszym zjeździe).
Sam dinopark jest skromny, to jedynie dwadzieścia kilka postaci dinozaurów, które można oglądać tylko zza barierek. Na plus zapisać można jednak to, ze dinozaury czekają na zwiedzających przy miłych alejkach, częściowo w lesie, co jest szczególnie miłe podczas dzisiejszego upału. Spomiędzy drzew wydobywają się groźne dźwięki, mające imitować odgłosy dinozaurów. Na koniec obowiązkowe zdjęcie w paszczy tyranozaura.
Zaraz za ogrodzeniem zaczyna się prawdziwy raj dla dzieci i koszmar dla rodzicielskich portfeli: wesołe miasteczko, park linowy, automaty, sklepy z pamiątkami, mała gastronomia itp. Można odnieść wrażenie, że ktoś wymyślił Jurajski Park Dinozaurów głównie po to, żeby zarabiać na dodatkowych atrakcjach, bo zajmują one znacznie więcej miejsca niż sam dinopark. Spędzamy dłuższą chwilę na placu zabaw i dajemy się naciągnąć na kilka atrakcji, a potem podjeżdżamy do Karczmy Nadawki położonej na tyłach białostockiego skansenu (zapach spalonego tłuszczu odstrasza nas od miejscowego bufetu).
Karczma i cały przyległy teren są świetnie pomyślane i zorganizowane. Jest mini-zoo i duży plac zabaw dla dzieci. Ruska bania i stoliki rozstawione obok budynku i nad stawem zachęcają wszystkich. W środku też miło zaaranżowany lokal z dużą salą biesiadną. Chłopcy w oczekiwaniu na dania kuchni podlaskiej (których wybór znacznie wykracza poza kartacze i babkę ziemniaczaną) szaleją na trampolinach i innych atrakcjach, a my delektujemy się chlebem ze smalcem. Same dania obiadowe też nie rozczarowują, a cena nie powala, więc wszystko w jak najlepszym porządku!
W czasie, gdy Sebuś z M. kończą jeść (tempo jedzenia naszej młodszej pociechy jest niesamowite…), R. z Tymusiem urządzają sobie krótki spacer po Białostockim Muzeum Wsi, którego „kuchenna” furtka znajduje się tuż obok restauracji.
Po południu sumiennie odrabiamy z Tymusiem lekcje (w końcu to normalny tydzień nauki) i bawimy się w domu i na podwórku. Na koniec urządzamy sobie jeszcze przejażdżkę rowerową na punkty widokowe w okolicach sąsiedniej miejscowości Bokiny.