Wyjazd na Polesie pełnił dla nas funkcję terapeutyczną. Po trzytygodniowym pobycie w szpitalu z Grzesiem wszyscy byliśmy wykończeni, i my, i dzieci. Zwłaszcza nasze starszaki dotkliwie odczuły brak rodziców i zaburzenie bezpiecznego, przewidywalnego rozkładu tygodnia. Zaczęło się od planowego zabiegu urologicznego u Grzesia, ale doszło do zakażenia i potem nasz biedulek wpadał z jednej komplikacji w drugą. To był ciężki okres… Marzyliśmy o wyrwaniu się gdzieś i odreagowaniu tych wszystkich stresów. Pierwotnie planowaliśmy wyjazd w Pieniny – poprzednio, w grudniu, również nie doszedł on do skutku przez – podobnie jak teraz – chorobę i hospitalizację Grzesia. Przełożyliśmy więc wyjazd na początek maja, ale i tym razem los spłatał nam figla – pobyt Grzesia w szpitalu przeciągnął się i nie było mowy o żadnych podróżach. Co robić, zdrowie najważniejsze, zresztą może z jakiegoś powodu Pieniny w tym roku nie były nam pisane. Z perspektywy czasu uważamy jednak, że zmiana planów wyszła nam na dobre. Pieniny poczekają, aż nóżki Grzesia urosną jeszcze trochę, a spokojne, puste, zielone Polesie to ideale miejsce na psychiczny wypoczynek. Podmokłe tereny Poleskiego Parku Narodowego są wręcz stworzone do rodzinnych spacerów – pokonywanie ścieżek ułatwiają lubiane przez dzieci drewniane kładki, przy szlaku można wypatrywać sympatycznych żółwi błotnych, a na zwieńczenie wycieczki wspiąć się na drewnianą wieżę obserwacyjną. Bliskość wielokulturowej Włodawy z ciekawymi zabytkami architektury sakralnej i Chełma z tajemniczymi podziemiami kredowymi dodatkowo podnoszą walory turystyczne tych okolic.
10.05.2015, niedziela
Cały dzień deszczowy, 15 stopni
Wyjeżdżamy wyjątkowo w niedzielę, bo Tymuś ma rocznicę I Komunii Świętej. Wychodzi nam to na dobre, bo mamy całą sobotę na pakowanie (chapeau bas dla M. za wykonanie tego arcytrudnego zadania!).
Warszawa – Wólka Cycowska (220 km, 14:40–18:40)
Ruszamy po obiedzie i akurat w porze drzemki Grzesia, co pozwala nam sprawnie przejechać 2/3 dystansu. Szukając miejsca na postój, chłopcy wypatrują drogowskaz do literki M…, a że odwiedzamy to miejsce właściwie tylko na wyjazdach, więc dajemy się namówić (przy tym inne lokale w większości są pozajmowane przez przyjęcia komunijne). Po postoju pozostały dystans przejeżdżamy równie bezproblemowo. Ogólnie w niedzielę po południu jedzie się dobrze, bo wszyscy wracają do Warszawy, a my jedziemy pod prąd.
Uwielbiamy taką jazdę wśród pól i lasów. O tej porze roku szczególnie cudownie jest patrzeć na mnogość odcieni koloru zielonego. Do tego muzyka Czarnych Korków dla nas i Eweliny Lisowskiej/ Centrum Uśmiechu dla chłopców i żyć nie umierać. Co tam deszcz!
Nasza meta to gospodarstwo agroturystyczne Marynka w Wólce Cycowskiej. Mamy spory dwupoziomowy domek drewniany, który nie kosztuje mało, a w dodatku w środku sprawia wrażenie kiepsko posprzątanego i skutecznie okupowanego przez mrówki, ale poza tym wszystko jest super. Starsi chłopcy zajmują dwa małe pokoiki na górze (nareszcie każdy ma pokój tylko dla siebie, co za radość), my z Grzesiem anektujemy parter. Wokół zadbany trawiasty teren, atrakcje typu bilard i piłkarzyki (a nawet całkiem porządny zewnętrzny basen) i – co najważniejsze – plac zabaw widoczny z naszego domku.
11.05.2015, poniedziałek
Niewielkie zachmurzenie, ale chłodno, 15 stopni
Od rana mrówek coraz więcej. Nawet Sebuś, zapytany, jakie zwierzę kojarzy mu się z Polesiem, odpowiada, że mrówki. Cóż, tej wojny i tak nie wygramy, musimy nawzajem znosić swoje towarzystwo. Mamy tylko nadzieję, że Grześ niespodziewanie nie rozszerzy swojego menu…
Na cel pierwszej wyprawy obieramy – a jakżeby inaczej – ośrodek muzealno-dydaktyczny Poleskiego Parku Narodowego w Starym Załuczu. Jak my lubimy takie miejsca… Spokojnie, kameralnie, można porozmawiać z pracownikami Parku. Już po drodze nam wesoło. Bawimy się w „kto wypatrzy więcej bocianów”, a śmiechu przy tym co niemiara – R. próbuje przekonać nas, że powinny się liczyć krowy, bo w końcu też są czarno-białe i pasą się na łące!
Wycieczkę zaczynamy od spaceru po niedługiej, ale bardzo pomysłowo urządzonej ścieżce Żółwik na tyłach muzeum. Przygotowano tu sporo atrakcji z myślą o najmłodszych turystach – drewniane „kręciołki” z rodzaju „dopasuj … do …”, kawałki drewna z różnych drzew, drewniane cymbały. Zatrzymujemy się na dłużej przy pomysłowym stanowisku do skoków w dal, gdzie swoich sił może spróbować każdy, a po oddaniu skoku porównać swój wyczyn do osiągnieć różnych gatunków zwierząt. Przekonujemy się, że człowiek w tej konkurencji wypada słabiutko – z ledwością dorównujemy myszy i żabie. Po chwili zabawy pora na główny punkt programu – podchodzimy do niewielkiego oczka wodnego zamieszkałego przez żółwie błotne – jedyny gatunek żółwia występujący w Polsce. Ku naszej radości udaje nam się wypatrzeć dwa sympatyczne żółwiki – małego i dużego. I pomyśleć, że te niepozorne zwierzątka z łatwością przeżywają ponad sto lat!
Pobyt w Załuczu Starym kończymy zwiedzeniem ekspozycji etnograficzno-przyrodniczej. Wszyscy trzej chłopcy (łącznie z Gisiem) chętnie oglądają rybki w akwariach – mieszkanki tutejszych jezior oraz kolejne żywe żółwie (dzielące swoje mieszkanko z zaskrońcem i żabami). Starszych bardzo zaciekawia bogata kolekcja motyli i owadów.
Na odchodnym kupujemy dobre mapy i pamiątki dla chłopaków – żółwiowe wisiorki na rzemyczkach. Pracownicy Parku są bardzo mili, chętnie radzą nam, które ścieżki dydaktyczne wybrać, pokazują różne ciekawostki na mapie, nawet szukają z nami zaskrońca, który uparcie chowa się pod mchem. Aha, i po raz pierwszy korzystamy ze zniżki na Karty Dużej Rodziny:)
W drodze powrotnej wstępujemy do fantastycznej Restauracji Drozd w Urszulinie. Przestronnie, przyjemnie, smacznie, a porcje ogromne. Wszyscy najadamy się po kokardki. Nawet Grześ po skonsumowaniu swojego słoiczka „poprawia” posiłek ziemniakami i filetem z indyka. Przy okazji robimy fotkę siedzibie dyrekcji Poleskiego Parku Narodowego.
W ogóle na tym wyjeździe z Grzesiem podróżuje się już odczuwalnie łatwiej. Przede wszystkim nie ma ściągania mleka. Alleluja! Człowiek już może się już pożywić normalnym jedzeniem, interesuje się wszystkim dookoła, i można go – oczywiście w asekuracji – chwilami postawić na nogi.
Po południu czas na kolejny spacer. Idziemy za ciosem i uzbrojemi w odpowiednie mapki, ruszamy na spacer ścieżką dydaktyczną Dąb Dominik ze wsi Łomnica. Idziemy wygodną drogą przez różne typy lasów (grąd, ols, bór bagienny) aż do drewnianych kładek, doprowadzających przez podmokłą tzw. spleję do zarastającego Jeziora Moszne. Jest przemiło. Jednak warto było znów pakować się, ogarniać bagaże i chłopaków, potem rozpakowywać się choćby dla tego spaceru (przy takich okazjach bywamy tak zmęczeni, że psioczymy „i po co to wszystko” – oczywiście szybko nam przechodzi)… Giśka przez całą drogę komary chciały schrupać żywcem – na szczęście M. dzielnie go broniła. Przez moment też był na centymetry od zatopienia w bagnie – nie nie, aż tak źle nie było, ale faktycznie kładki w drodze powrotnej były tak wąskie, że musieliśmy momentami przenosić wózek.
Wieczorem czytamy, że Poleski Park Narodowy jest jednym z trzech polskich parków (obok Biebrzańskiego i Narwiańskiego) utworzonych do ochrony cennych ekosystemów bagienno-torfowiskowych. I we wszystkich tych trzech parkach byliśmy z dzieciakami. Jakie to miłe uczucie!
12.05.2015, wtorek
Cały wyjazd mogłaby być taka pogoda… Słoneczko i do 22 st.
Dzisiaj ze względu na piękną pogodę planujemy prawdziwą wyprawę. Nawet dla starszych chłopców to będzie długi dystans. Dla Grzesia tym bardziej, bo to jego debiut w nosidle.
Ścieżka przyrodnicza „Spławy”
To sztandarowa wycieczka po Poleskim Parku Narodowym, ze wszech miar godna polecenia. Ruszamy spod Muzeum PPN z nadzieją, że Grześ, wybudzony ze snu po krótkim dojeździe, zaśnie ponownie w wózku. Z przewodnikowego opisu szlaku wynika, że pierwszą część drogi da się pokonać wózkiem. Plan więc jest następujący: R. idzie z wózkiem ile się da, a potem wraca z Grzesiem do samochodu i w nosidełku wychodzi na spotkanie reszty od drugiej strony pętli.
Ten piękny plan spalił jednak na panewce… Grześ nie zasypia, a dobra („wózkowa”) droga kończy się po 900 metrach, po czym zaczyna się bardzo wąska kładka o szerokości dokładnie takiej, jak rozstaw kół naszego wózka. No cudnie! W tej sytuacji M. rusza ze starszymi chłopcami na właściwą część ścieżki, a R. wraca z Grzesiem do samochodu, żeby przesiąść się do nosidła, a następnie mocno wyciąga nogi i próbuje nadrobić stracony dystans.
Właściwa ścieżka to trzykilometrowa kładka, ciągnąca się kolejno przez różne skupiska roślinne Poleskiego PN. To bardzo atrakcyjne przyrodniczo miejsce. Zachwycamy się spotykanymi roślinami, próbujemy rozpoznawać gatunki prezentowane na tablicach edukacyjnych i te znane nam z wcześniejszych wypraw. Na niekwestionowanego lidera w zakresie znajomości flory wyrósł nam Tymuś – po prostu zadziwia nas swoją znajomością różnych gatunków roślin – brawo, Skarbie!
R. niestety nie może przejść trasy normalnym tempem, bo Grześ zmusza go do kilku mini-postojów. A to czapka spadła na oczy, a to smok się gdzieś zgubił, a to nudno się zrobiło… W końcu ostatni kilometr trasy nasz brzdąc pokonuje już nie w nosidle, tylko na rękach, bo jest bardzo zmęczony i marudny (wcześniej tylko bardzo krótko przespał się w samochodzie). M. musi trochę poganiać starczych chłopców, którzy naprawdę zachwycają się otaczającą przyrodą – co kilkaset lub nawet co kilkadziesiąt metrów mamy nowe dekoracje w tym zielonym teatrze!
Ostatecznie wszyscy spotykamy się na polance z wiatą przed pomostem wybiegającym w Jezioro Łukie. R. już nie ogląda jeziora, tylko zaczyna karmić wygłodniałego Grzesia, który z apetytem pochłania i słoiczek, i jogurcik. Powietrze dobrze robi na apetyt też naszym starszym pociechom – na postoju zjadają chętnie kanapki, a potem odpoczywają, wygrzewając się na ławeczkach na słoneczku.
Nie przedłużamy wypoczynku, bo Grześ robi się senny. Nie decydujemy się też na powrót nieco dłuższą pętlą powrotną, tylko wracamy tą samą drogą. Po krótkich dywagacjach, czy na drogę powrotną lepsza będzie chusta czy nosidełko, wybieramy nosidło i chyba jest to dobry wybór. Grześ zasypia po pięciu minutach marszu i wydaje się, że naprawdę jest mu wygodnie – przesypia całą resztę spaceru i po przeniesieniu do samochodu śpi dalej. Wybudza się dopiero w naszym domku.
Tymuś całą drogę trajkocze o napotykanych roślinach, zapamiętując kolejne gatunki. Nie mamy już szans dogonić go w wiedzy na temat przyrody. Sebuś zadziwia nas swoją krzepą. Przechodzi bez problemu około 7,5 kilometra bez najmniejszych oznak zmęczenia, podczas gdy wszystkim pozostałym nogi już naprawdę wchodzą w… Na koniec jeszcze ma siłę, żeby przypomnieć sobie wczorajsze skoki – „jak myszka” i „jak żaba”. Nasz dzielny pięcioletni zuch!
Dzisiejsza trasa jest do szczególnego zarekomendowania dla rodzin z dziećmi. Niestety, nie nadaje się dla wózków – może wąska spacerówka dałaby radę, może. Walory przyrodnicze trasy są niesamowite, a frajda dzieciaków z przejścia tej trzykilometrowej kładki – ogromna.
Po południu testujemy kuchnię w naszym marynkowym barze. Sala bardzo przyjemna, w drewniano-rustykalnym stylu. Dodatkową atrakcją są piłkarzyki, które wciągają całą rodzinkę, umilając oczekiwanie na posiłek. Co do jedzenia i obsługi również nie mamy uwag, pierogi naprawdę domowe, inne dania tez bardzo dobre.
Po naszym dzisiejszym wyczynie, rozleniwieni słoneczną pogodą, postanawiamy już nigdzie się nie ruszać. Czas spędzamy na naszym terenie, delektując się słoneczkiem i komfortową temperaturą. Grześ poznaje świat wszystkimi zmysłami, pełzając po zielonej trawce, Sebuś i Tymuś szaleją na placu zabaw. Potem Tymo odrabia lekcje (w końcu to normalny szkolny tydzień), a Sebuś jedzie z R. na konieczne zakupy.
13.05.2015, środa
Po nocnym deszczu robi się całkiem ładnie, chwilami tylko przeszkadza chłodny wiatr, do 18 st.
Podczas dojazdów, podzieleni na drużyny (rodzic z dzieckiem), zajmujemy się zawodami w szukaniu jak największej ilości różnych rzeczy: bocianów (pierwszego dnia), krów (wczoraj) i traktorów (dzisiaj). Ubaw jest przedni, droga mija o wiele szybciej, a do tego jakie będą wspomnienia!
Włodawa – miasto trzech kultur (10:00–14:00 z dojazdem)
Chłopcy nie przepadają za zwiedzaniem miast, ale zawsze da się ich odpowiednio nastawić. Dzisiaj jedziemy… szukać sklepu z lizakami, bo przecież nam ich właśnie zabrakło! Na szczęście centrum Włodawy jest niewielkie i można zobaczyć najciekawsze miejsca w kilkadziesiąt minut. Parkujemy przy samym Czworoboku, więc zwiedzanie możemy zacząć od razu.
Czworobok to jedyny w Polsce oryginalnie zachowany zespół kramów i jatek z XVIII w. Niestety, nie jest on odpowiednio wyeksponowany w otoczeniu wszędobylsko parkujących samochodów, dodatkowo straszy ponaklejanymi wszędzie reklamami… Ale za to żyje – nadal w poszczególnych kramach mieszczą się sklepiki i lokale usługowe.
Dalej odwiedzamy świątynie różnych wyznań. Zaczynamy od synagog. Obecnie XVIII-wieczne budynki Małej i Wielkiej Synagogi zajmuje Muzeum Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego. Będąc w pełnym składzie, ograniczamy się tylko do kilku fotek i rozmowy z dziećmi na temat różnych religii. Następnie odwiedzamy XIX-wieczną cerkiew Narodzenia NMP i późnobarokowy kościół św. Ludwika z zespołem klasztornym paulinów (XVIII w.).
Nie możemy sobie odmówić krótkiego spacerku nad Bug. Zza rwącego nurtu rzeki wyłania się drugi brzeg – niczym nie różni się od naszego, a jednak… Takie miejsca zawsze budzą naszą refleksyjną naturę. Jaki to inny świat tam po drugiej stronie – podobne odczucia mieliśmy, patrząc w Narwie na rosyjski i estoński brzeg rzeki… Chłopcy przyjmują to jeszcze po swojemu – Sebuś dopytuje, jak zawołać coś po białorusku i z zapamiętaniem woła „Zdrawstwujtje”, dopytując: „czy na Białorusi nas słyszą?” Jeszcze tylko pamiątkowa fotka przy malowniczym słupie granicznym i wracamy na z góry upatrzone pozycje, czyli na obiad;-)
Obiad jemy w Kawiarni Centrum ulokowanej w dwóch połączonych „kramach” Czworoboku. Lokalizacja to jednak nie wszystko… Dania obiadowe są średnie – nie wypowiadamy się o ciastach czy kawach, bo tych nie próbowaliśmy – ale pierogi z kaszanką podawane jako pierogi z mięsem jedliśmy po raz pierwszy i mamy nadzieję ostatni!
Wracamy do domku stosunkowo wcześnie jak na zaliczenie zwiedzania miasta i obiadu, więc korzystając z całkiem ładnej pogody, ruszamy po Grzesiowym podwieczorku na kolejny spacer do Poleskiego PN.
Ścieżka przyrodnicza „Perehod” (15:40–19:30 z dojazdem)
Tym razem trasa wycieczki prowadzi dookoła kompleksu stawów, które wraz z podmokłym otoczeniem są cenną ostoją ptactwa i gratką dla ornitologów. Wygodna leśna droga pozwala nam przejechać bez problemów całą trasę wózkiem. Pięciokilometrową pętlę skracamy tylko odrobinkę, korzystając z trasy rowerowej, ale i tak przechodzimy razem z dojściem z parkingu około 5,5 km.
Jak zwykle dużą atrakcję stanowią dla chłopców (dla nas oczywiście też) wieże obserwacyjne. Tutejsza ścieżka oferuje turystom jeszcze jedną osobliwość – schron do obserwacji ptaków. W przedwieczornej porze nie widzimy zbyt wielu gatunków. Domyślamy się jednak, że dla rannych ptaszków jest to prawdziwa gratka, dająca możliwość podglądania z ukrycia bogatej skrzydlatej fauny tego miejsca. Nasze obserwacyjne zapały dodatkowo studzi widok dwóch kokonów szerszeni podwieszonych pod sufitem „obserwatorium”.
Początkowo ścieżka prowadzi głównie brzegami stawów, jednak później widoki są bardziej urozmaicone także dla miłośników flory. Pojawia się brzezina bagienna, potem grąd kontynentalny, a nawet sporo świerków. Wielokrotnie widzimy ślady posiłków bobrów, w jednym miejscu te sympatyczne zwierzaki urządziły sobie chyba prawdziwą ucztę, zostawiając po sobie istną porębę. Na koniec wracamy w pobliże stawów i zaliczamy podwieczorek na drugiej wieży. Chłopcy zgarniają po kilka pięknych kaczych (gęsich?) piór, po czym wracamy do samochodu, spragnieni odpoczynku i kolacji.
Chłopcy jak zwykle spisali się na medal. Starsi to już wytrawni turyści – nie narzekają specjalnie ani na bolące nogi, ani na komary. Grześ całą trasę poza odwiedzinami na wieżach przejechał w wózku, nie zdrzemnąwszy się ani na chwilę. Na koniec trzeba było go już troszkę zabawiać, ale ogólnie był naprawdę świetnym kompanem! Dzisiaj spał tylko podczas dojazdów, łącznie cztery krótkie drzemki. Wolelibyśmy dwie dłuższe w domku, no ale nie można mieć wszystkiego 😉
Wieczorem kolacja, kąpiele i ogarnianie. Dopiero po 21:30 zabraliśmy się za zapiski i zdjęcia. Wrrr…
14.05.2015, czwartek
Prognozy przewidywały koszmarną pogodę z deszczem przez cały dzień, a w końcu jest całkiem ładnie, do 18 st., dopiero po południu przelotnie pada
Dzisiaj nareszcie trochę lepiej spaliśmy, bo Grześ budził się tylko trzy razy (niestety, właśnie przebijają mu się górne jedynki…), a Sebuś nie obudził nas przed szóstą… Tylko Tymo w naszym towarzystwie śpi niezawodnie, pyta tylko „Dlaczego tutaj tak dobrze mi się śpi?”… może wszyscy chłopcy kiedyś tak będą lubili pospać…
Po śniadanku w naszym barze ruszamy na kolejną wyprawę. Po drodze urządzamy nowe zawody na spostrzegawczość. Tym razem liczymy przydomowe huśtawki.
Chełm
Mając w pamięci wczorajszą wizytę we Włodawie, spodziewamy się zobaczyć kolejne prowincjonalne miasteczko. Tymczasem Chełm zaskakuje nas swoim wielkomiejskim wyglądem i bardzo przyjemnym centrum. Po pewnych problemach z zaparkowaniem udaje nam się stanąć praktycznie tuż obok wejścia do podziemi. Od razu odkrywamy przyczynę zatłoczenia i pewnego chaosu w centrum – dzisiejsze wojewódzkie obchody Dnia Strażaka. Wszędzie pełno orkiestr, kolumn strażaków w mundurach itp. My szybko kupujemy bilety na zwiedzanie podziemi o 13:00 i idziemy na spacer.
Góra Zamkowa (Chełmska, Katedralna)
To zdecydowanie miejsce które trzeba odwiedzić, nie tylko ze względu na tutejsze zabytki sakralne. Oglądamy oczywiście barokową bazylikę NMP (dawna katedra greckokatolicka) i inne budynki zespołu pokatedralnego. Szczególnie pięknie prezentuje się właśnie budynek katedry i stojąca przed nim dzwonnica (dobudowana w XIX w.). Całe wzgórze porastają piękne drzewa.
Punktem kulminacyjnym naszej wizyty jest wejście na pozostałości średniowiecznego grodziska, tzw. Wysoką Górkę, będącą wspaniały punktem widokowym nie tylko na miasto. Widok obejmuje kilkadziesiąt kilometrów dookoła! Jeszcze lepszy widok byłby zapewne z dzwonnicy, udostępnionej od kilku lat do zwiedzania, ona jednak wygląda dzisiaj – chyba z powodu uroczystości w mieście – na zamkniętą.
Z racji ograniczeń czasowych skracamy zwiedzanie innych zabytków do spojrzenia na późnobarokowy kościół Rozesłania św. Apostołów wraz z zespołem poklasztornym (dawny klasztor i kolegium pijarów) oraz Plac Łuczkowskiego ze zrekonstruowaną studnią i zarysem fundamentów dawnego ratusza.
Przed zejściem do podziemi musimy jeszcze nakarmić Grzesia, więc wszyscy idziemy na szybką pizzę, a potem szybciutko biegniemy na wyznaczoną godzinę na najciekawszą część naszej wyprawy.
Chełmskie Podziemia Kredowe
To pozostałości jedynej w Europie (a może i na świecie) kopalni kredy typu tunelowego. Tutejsze chaotycznie poplątane tunele powstały w wyniku spontanicznej eksploatacji pokładów kredy przez mieszkańców Chełma od XVI do XIX w. Znane korytarze ciągną się na długości 15 km, sama trasa turystyczna ma około 2 km długości.
Trafiamy na bardzo sympatyczną i jednocześnie kompetentną i kontaktową przewodniczkę. Dodatkową atrakcją jest to, że cała grupa to… my! Chłopcy chętnie słuchają opowieści o wydobyciu kredy i nie tylko, zadają mnóstwo pytań, są po prostu wniebowzięci.
Szczególną atrakcją dla dzieci jest spotkanie z duchem Bieluchem. Duch kopalni jest prawdziwy i bardzo przyjazny, jedynie z racji słusznego wieku ma pewne problemy ze znikaniem, ale jego wizyta podnosi znacząco atrakcyjność tego miejsca w oczach najmłodszych turystów.
Niespełna godzina podziemnego spaceru mija bardzo szybko. Starsi chłopcy wynoszą (zupełnie oficjalnie) po kawałku kredy, a wszyscy (poza nieco poszarzałymi od kredy ubraniami) – naprawdę dobre humory i głowy pełne wspomnień. To wszystko za 40 zł za całą rodzinkę – naprawdę warto tu przyjechać!
Grześ bardzo dzielnie zniósł spacer. Pod koniec trochę mu się nudziło, więc zwiedzanie dokończył na rękach. Korytarze są miejscami dosyć niskie, co skutkowało koniecznością pokonywania przez R. kilku przejść w kucki. Głowa Grzesia była jednak osłonięta przez wystające części nosidła, więc Młody wyszedł z przygody bez szwanku.
Po południu planujemy trochę powłóczyć się po najbliższej okolicy, ale zaraz po wyjściu z domku zawraca nas z powrotem deszcz, który przekształca się w chwilową ulewę z silnym wiatrem. Wobec tego poddajemy się. Zostawiamy na tarasie tylko drzemiącego Grzesia w dobrze osłoniętym od deszczu wózku. My robimy sobie krótki seans filmowy – zaczynamy rodzinnie oglądać Gwiezdne Wojny.
15.05.2015, piątek
Do południa pochmurno, a potem przelotne deszcze i wiatr, do 15 st.
Pogoda, niestety, płata nam figla i dzisiaj po ładnym poranku chmurzy się, a z biegiem dnia robi się tylko gorzej.
Zainspirowani informacjami na stronie ośrodka o dumnej nazwie Resort Piaseczno, planujemy spacer dookoła Jeziora Piaseczno i obiad w miejscowej restauracji. Na miejscu okazuje się, że ośrodek jest jeszcze zamknięty na cztery spusty i nawet nie można przejść nad jezioro, nie mówiąc o wizycie w restauracji… Próbujemy więc znaleźć ścieżkę przyrodniczą do położonego nieopodal (i objętego ochroną rezerwatową) Jeziora Brzeziczno.
Okolice Jeziora Brzeziczno
Parkujemy przy rozstaju dróg i tablicy informacyjnej z mapką Rezerwatu Brzeziczno. Pomimo mapki bardzo trudno jest zorientować się w terenie. Udaje nam się tylko przejść około półtora kilometra, obchodząc jeziorko w pewnej odległości. Nie znajdujemy ścieżki prowadzącej nad brzeg. Przez znaczną część drogi możemy za to obserwować spory obszar torfowiska otaczającego jezioro – sterczące kikuty sosen wyglądają osobliwie. Poza tym to po prostu spacer przyjemną leśną drogą – zupełnie jak na naszej mazowieckiej działce.
Gdyby był czynny jakiś lokal na miejscu albo gdyby było cieplej, to nakarmilibyśmy Grzesia i moglibyśmy przedłużyć spacer. A tak musimy wracać do siebie. Mamy więc pewien niedosyt, chociaż spacerek był bardzo miły.
Po powrocie zaliczamy obiad w barze w naszym ośrodku. Oczekując na zamówienie, R. z chłopcami rozgrywa kolejne partie piłkarzyków. A po obiedzie… kolejną partię, bo musimy przeczekać chwilową ulewę (nie pierwszą i nie ostatnią dzisiaj). W końcu do domku uciekamy pomiędzy kroplami deszczu, który znów od nowa zaczyna padać.
Podczas drzemki Grzesia udaje nam się za to rodzinnie obejrzeć kolejny fragment Gwiezdnych Wojen. Bardzo przyjemna rodzinna rozrywka!
Wycieczka na wieże widokowe
Przed 18:00 wyruszamy na samochodową wycieczkę do wschodniej części Poleskiego PN na obrzeża Bagna Bubnów. Szczególnie piękny widok roztacza się z pierwszej odwiedzonej przez nas wieży, położonej nieopodal miejscowości Zastawie. Na rozlewiskach i nad nimi aż bieli się od stojących i latających ptaków wodnych.
Najbardziej jednak zaskakuje nas widok krążących nad okolicą dwóch wielkich drapieżnych ptaków. Udaje nam się je sfotografować i w domu po dokładnym obejrzeniu zdjęć i poszukaniu informacji nt. miejsc gniazdowania ptaków potwierdzić nasze podejrzenia – tak, to były ORŁY PRZEDNIE!!! Ale trafiła nam się ornitologiczna gratka!
Z kolejnych dwóch wież nie ma już tak spektakularnych widoków, ale do jednej z nich prowadzi miłe dojście kładką przez bagna. Ogólnie wieczór mamy udany, chociaż nie wszyscy w pełni możemy go docenić – Sebuś i Grześ przesypiają wizyty na pierwszych dwóch wieżach. Dopiera na trzecią wchodzimy w komplecie.
Po powrocie do domku już tylko kolacja, kąpiel i do zaganianie chłopców do łóżek. Apetyty dopisują wszystkim. Grześ odbija sobie ostatnie choroby, a starszaki też nabierają sił. Ostatnio sami też pakują sobie plecaki na wyprawy.
16.05.2015, sobota
Nareszcie znowu piękne słoneczko i do 18 st., ale powietrze trochę ostre po nocnym chłodzie (było 2 st. w nocy)
Przez cały wyjazd nie było nam dane spokojnie przespać żadnej nocy. Codziennie po parę razy budzi się Grześ, którego męczą wyrzynające się górne jedynki. I prawie codziennie woła nas Sebuś, który dopytuje się, ile godzin już trwa noc i ile godzin jeszcze zostało… Uroki życia rodzinnego… Mimo to naprawdę tutaj odpoczywamy od codziennego kołowrotka i regenerujemy się po ostatnich stresujących przejściach.
Po pysznym śniadanku w naszym domku pora na ostatni spacer po Poleskim Parku Narodowym. Wyrabiamy się coraz sprawniej, dzisiaj udaje nam się wyjechać ok. 10:00.
Ścieżka przyrodniczo-historyczna „Obóz Powstańczy”
Większa część trasy dzisiejszego spaceru prowadzi leśną drogą. Idzie się nam bardzo przyjemnie i sprawnie. W niewiele ponad pół godziny docieramy do wieży widokowej. Nie robimy tam jednak postoju, bo przepłaszają nas zimne podmuchy wiatru.
Potem przechodzimy najprzyjemniejszą część ścieżki – blisko kilometr przez torfowiska po wąskiej kładce. Po raz kolejny zadziwiamy się bogactwem tutejszej flory. Wszyscy przy tym coraz bardziej zarażamy się pasją Tymka do rozpoznawania i podziwiania roślin. Mamy tylko pewien niedosyt, że nie udało nam się nigdzie wypatrzyć rosiczki… Czasem przydałoby się postraszyć chłopaków! Chociaż… może gdyby ją zobaczyli, to przestałaby być groźna?
Wszyscy zasługujemy dzisiaj na pochwałę, bo bardzo sprawnie i bez większego wysiłku pokonujemy czterokilometrową pętlę ścieżki. Starsi chłopcy ani razu nie narzekają na zmęczenie, Grześ też w ogóle nie marudzi w nosidle, mimo że spędza w nim półtorej godziny bez przerwy! Nie żałujemy ani złotówki wydanej na ten niezbyt tani, ale super wygodny dla niego i poręczny dla nas sprzęt.
Żołądki zaczynają już grać nam marsza, więc jedziemy prosto do restauracji w Hotelu Drob w Urszulinie. Pierwszego dnia bardzo nam się tutaj podobało, więc na pożegnalny obiad też tu wracamy. Dzisiaj restauracja jest pełna gości – kilka spotkań komunijnych, chrzest, wesele i wycieczka. Ale mimo to znajdujemy wygodne miejsca i zjadamy pyszny barszczyk z krokietem, rybki i pierogi. Miejsce naprawdę jest warte polecenia, a cena nie poraża. Za 80 zł plus napiwek najadamy się po uszy (ostatnio mamy świetny patent na oszczędzanie w restauracjach – zamawiamy litr soku i szklanki – za 6-8 zł zamiast cztery soczki po 3-5 zł).
Po południu
Planowany krótki spacerek po najbliższej okolicy rozrasta się do sześciokilometrowej pieszej eskapady. Trochę to wina mapy w komórce, która trochę przekłamuje – przebieg mniejszych dróg jest odwzorowany bardzo niedokładnie. Ale nie ma tego złego! To dobry odpoczynek przed jutrzejszym siedzeniem w samochodzie.
Grzesiek wygodnie śpi w wózku, za to starszaki bez mrugnięcia okiem pokonują bez żadnej przerwy ten niemały dystans. Niewątpliwie pomaga im w tym zabawa w „moc z dmuchawców” – trzeba – jak się zorientowaliśmy – zerwać dmuchawce, po czym pobrać z nich moc poprzez szaleńcy pęd z rozdmuchiwanymi roślinami w rękach. Jak my się cieszymy, że oni tak lubią się ruszać! Wokół zielono, spokojnie, polne drogi. Aż się nie chce wracać do domu!