16.07.2008, środa
Mówiąc po górsku: dupówa, cały dzień przelotne deszcze, ok. 17 stopni
…więc robimy drugi dzień zwiedzania
Dojazd do Homorod i Viscri, a potem do Sighişoary
Kierowcy żądni wrażeń zdecydowanie powinni wybrać się do Rumunii. Jeżdżenie po tutejszych drogach dostarcza sporych dawek adrenaliny. Na głównych drogach remonty, tiry i szaleni kierowcy (światło czerwone to sugestia, nie zakaz jazdy), boczne to jajko niespodzianka – czasem są niezłe, a czasem straszą dziurą na dziurze (M. znów obgryza paznokcie z wrażenia).
Na bitej drodze za Viscri coś zaczyna nam potwornie skrzypieć w kole. R. gładko wchodzi w rolę super-hero, odkręca koło i wytrzepuje spory kawał rdzy i kamyczki. Na szczęście operacja przynosi pozytywne skutki, więc możemy jechać dalej.
Homorod
To nasz pierwszy przystanek. Wychodzimy z samochodu i oglądamy XIII-wieczny warowny kościół (biserica cetata) z drewnianą hurdycją – super!
Potem przejeżdżamy przez Rupeę, gdzie widzimy malownicze ruiny zamku (XIII) na wzgórzu.
Viscri
Ta malownicza wioska-skansen, wpisana na listę UNESCO, jest naszym kolejnym dzisiejszym celem. podjeżdżamy na niewielki parking wysypany kamyczkami i parkujemy obok jedynego innego stojącego tam samochodu – i to skąd? – z Warszawy! Uśmiechamy się w odpowiedzi na ten kolejny już zbieg okoliczności.
Niestety leje, więc oglądamy malownicze domki saskie pod parasolami. Zaczynamy odróżniać domy saskie od rumuńskich, co jest dla nas źródłem prawdziwej satysfakcji.
Wreszcie trafiamy pod słynny Biały Kościół – ewangelicką średniowieczną świątynię warowną. Niestety, nici ze zwiedzania wnętrza. Gdy dochodzimy pod kościół, babuszka, która opiekuje się zabytkiem oznajmia, że musimy dłuższą chwilę poczekać, bo ona właśnie wybiera się na obiad. Ach, te Stasiukowskie klimaty…
Sighişoara
Nasze dzisiejsze zwiedzanie kończymy w tym niezwykle urokliwym średniowiecznym mieście. Co prawda w porównaniu z Braszowem Sighişoara jest bardziej zaniedbana, ale może dzięki temu starówka wydaje się taka prawdziwa, żyjąca – czujemy się jak w średniowieczu!
Nad starówką góruje wieża zegarowa, która robi na nas kolosalne wrażenie. Oglądamy XVII-wieczny zegar z figurkami symbolizującymi dni tygodnia. Potem pora na kościół dominikanów (XIII), XIX-wieczny ratusz, Dom Wenecki (XIII), słynny Dom Drakuli (XV) i Dom pod Jeleniami (XIII). O atmosferę miejsca dbają doskonale zachowane średniowieczne mury miejskie, baszty i bastiony. Dalej oglądamy naprawdę imponujące schody szkolne (XVII), starą i nową szkołę (XVI, XVIII) oraz Kościół Na Wzgórzu (XIV) z mnóstwem starych elementów wyposażenia (jak stalle Jana Stwosza czy XV-wieczne malowidła ścienne) – wchodzimy też do krypty, która jest jednocześnie starą świątynią romańską.
Spacerując po Sighişoarze, raz po raz oko zatrzymuje się nam na jakimś urokliwym zakamarku – tylko fotografować i fotografować!
Zmęczeni zwiedzaniem, przysiadamy w pizzerii ze świetnym widokiem na starówkę i delektujemy się doskonałym – jak zazwyczaj w tych stronach – włoskim jedzeniem.
W drodze powrotnej pierwotnie chcemy jeszcze zwiedzić Sybin, ale padamy z nóg, robi się późno, a pogoda na następny dzień szykuje się zupełnie niegórska – decydujemy się więc wrócić prosto do Sambaty.
Przejazd jest dość długi, ale tak bardzo nie męczy. Cały czas delektujemy się rumuńskimi smaczkami (urokliwe, choć niekiedy zaniedbane, wsie; furmanki, Cyganie w kolorowych strojach i przepiękne krajobrazy). Wracając, zahaczamy też o kilka kościołów warownych, tak charakterystycznych dla Transylwanii – są dla nas bardzo ciekawe!
Cała wycieczka zajęła nam ok. 9 godzin, przejechaliśmy ok. 220 km
Po powrocie gospodarze częstują nas naleśnikami. Nie pozostajemy im dłużni i przynosimy domowy blok Babci Stasi – nie ma to jak wzajemna uprzejmość!
17.07.2008, czwartek
Rano bardzo pochmurno, potem coraz lepiej, tylko nad górami kłębią się chmury. Wieczorem już piękne słońce.
Wycieczka do Sybina (Sibiu)
Sybin to naprawdę piękne, w pełni europejskie miasto, które słusznie w 2007 roku nosiło tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Zapada w pamięć przede wszystkim przepięknie odrestaurowana zabytkowa starówka, skupiona wokół trzech placów. Po kolei oglądamy:
– Piata Mare z XV-wiecznym Domem Hallera, barokowym kościołem farnym Św. Trójcy (XVIII) i imponującym budynkiem Narodowego Muzeum Burkenthala (XV)
– Stary ratusz (XV)
– Prawosławną katedrę Trójcy Świętej sprzed 100 lat, zbudowaną na kształt Hagia Sophia z Konstatnynopola
– Piata Huet z ewangelickim kościołem parafialnym (XIV-XVI w)
– Urokliwą, fotogeniczną Wieżę Schodów (XIII), prowadzącą do dolnego miasta
– Most Kłamców (XIX) – dobrze pamiętający niedawną historię
– Piata Mica z Domem Rzeźników (sukiennicami)
Na zakończenie spaceru wchodzimy na Wieżę Ratuszową – i dobrze! – miasto oglądane z góry prezentuje się naprawdę przepięknie!
Na zakończenie spaceru po Sybinie usadawiamy się w jednym z restauracyjnych ogródków na rogu Piata Mare i delektujemy się naprawdę przepyszną pizzą. Można by tak siedzieć i siedzieć, patrzeć i patrzeć…
Dalej, według pierwotnych planów, mieliśmy jechać przez Avrig i wybrać się na spacer do położonej wyżej Cabany Barcaciu, ale utykamy na remontowanych ulicach, zaplątujemy się, aż w końcu robi się późno, więc rezygnujemy i zmieniamy marszrutę – ale w sumie może i dobrze się stało. Decydujemy się wybrać popołudniu na spacer po okolicach najbliższych naszego miejsca zamieszkania, a w drodze powrotnej zahaczyć samochodem o jeszcze kilka atrakcji.
Najpierw oglądamy Pałac Brukenthala w Avrig, położony w ładnym parku – niestety, całe założenie jest zamknięte.
Potem podjeżdżamy do Carty – wioski ze stacją kolejową i campingiem, ale przede wszystkim z urokliwymi, otoczonymi zielenią ruinami opactwa cystersów z XIII w. Mieliśmy jeszcze podjechać do Voivodeni, ale ogromne dziury w drodze skutecznie zniechęciły nas do tego pomysłu, więc wróciliśmy prosto do domu.
Wieczorny spacer po okolicy Sambaty
Późnym popołudniem poszliśmy sobie na spacer do Monastyru Brancoveanu. Monastyr został ufundowany ok. 1700 r. przez hospodara wołoskiego. W XX w. został odbudowany po zniszczeniach dokonanych przez Austriaków.
Cały kompleks robi na nas duże wrażenie. Sama cerkiew jest niewielka, ale wszystko takie malownicze, kolorowe i ta inna atmosfera… – widzimy, jak duchowny zwołuje ludzi na nabożeństwo (chyba…), uderzając w rodzaj drewnianego instrumentu. Czujemy się trochę jak intruzi, duża część kodów jest dla nas jednak niejasna. Obok monastyru w bardzo ładnym budynku znajduje się szkoła … malowania ikon na szkle oraz hotel (chyba przyzwoity i niedrogi).
Wracamy przez kompleks turystyczny Sambata. Wszędzie dużo kwater, pensjonatów i hotelików, sporo się też buduje – ale fala rozkwitu dopiero przed tą okolicą. Przechodzimy obok Cabana Popasul Sambatei z polem namiotowym i niewielkimi bungalowami. Wieczorem pilnie sprawdzamy prognozę pogody – hura!, ma być ładnie! Ustalamy, że gospodarz podwiezie nas rano pod punkt wyjścia szlaku na Moldoveanu!
18.07.2008, piątek
Rano pięknie, potem nad górami zaczynają kłębić się chmury, komfort termiczny
Jesteśmy z siebie dumni! Weszliśmy dziś na najwyższy szczyt Rumunii – Moldoveanu (2544)!
To chyba największa nasza dotychczasowa wyprawa górska…
W dwóch słowach: 6:45-21:10; 14 godz. 25 min; 2700 m w górę i drugie tyle w dół… Wow!
Vistisoara-Moldoveanu
Rano podwiozi nas nasz gospodarz do punktu wyjścia szlaku z Vistisoary. Pędzi po wyboistej, kamienistej drodze z 80 na godzinę! Nic dziwnego, że w końcu łapie gumę;-) O 6:45 ruszamy z kopyta, pełni zapału i energii.
Szlak wiedzie przez ładny las, wzdłuż potoku toczącego z hukiem wodę. Co chwila widać piękne wodospady i baniory – właśnie ten „rozmach” przyrody – huczące potoki, wodospady i ogromne żleby robią na nas w Fogaraszach największe wrażenie.
Pierwsza przygoda czeka z samego rana – zauważamy brak mostka prowadzącego na drugą stronę potoku. Nie zastanawiając się długo, zdejmujemy buty, podwijamy spodnie i – po małej dawce adrenalinki (to naprawdę Potok, nie potoczek) jesteśmy na drugiej stronie.
Potem idziemy wzdłuż bujnych, intensywnie wypasanych łąk. Wszędzie widać i słychać owce, zwracamy uwagę na brak kosodrzewiny. W pewnym momencie musimy uciekać na drugą stronę koryta potoku przed ujadającymi psami pasterskimi. Dalej przez piarżyska, ostro w górę.
Rozmawiamy o tym, że fogaraskimi szlakami chodzi się zupełnie inaczej niż w polskich górach. Po pierwsze: prawie nie spotyka się ludzi (nawet na szlaku na najwyższy szczyt kraju!) i po drugie: ścieżki są w stanie bardzo naturalnym – nikt ich nie budował, nie poprawiał ścieżki, tylko po prostu wytyczył (a właściwie sama się ,,wydeptała”. To urocze, ale zmęczenie daje o sobie znać dużo szybciej (piargi uciążliwie usypują się spod nóg, szlak ginie w wysokiej trawie itp.).
Od Portita Vistei na Moldoveanu wchodzimy jednym ciągiem. Momentami jest stromo w górę po usypujących się piarżyskach, tylko kilka niewielkich trudniejszych odcinków skalnych.
Moldoveanu – Przełęcz nad Doliną Sambatei
Na górze stajemy zmachani – to jednak ogromny kawał drogi. Jesteśmy z siebie bardzo dumni! Trochę baliśmy się, czy jednodniowa wycieczka będzie do zrealizowania, a zapowiadane na jutro załamanie pogody nie zachęcało do zabiwakowania w górach.
Samo Moldoveanu nie wyróżnia się niczym szczególnym, widoki są jednak naprawdę rozległe i piękne (choć nie tak urozmaicone jak w Tatrach). Co prawda podziwialiśmy je na spokojnie dopiero następnego dnia, oglądając zdjęcia w komputerze – wtedy, na szczycie czas nas dość mocno gonił. Robimy szybko zdjęcia i zarządzamy odwrót.
Droga powrotna – co będziemy wielokrotnie wspominać w kolejnych latach, ale już w ramach turystycznej gawędy i z rozrzewnieniem – porządnie dała nam się we znaki. Poczuliśmy się zmęczeni już po zejściu z Vistea Mare (szczyt w głównej grani obok Moldoveanu), jak tylko opadła adrenalina związana z wchodzeniem na „dach Rumunii”. Jak się jednak okazało, był to zaledwie początek drogi przez mękę. Potem ponad 2 godziny idziemy główną granią, 5-6 razy podchodząc i schodząc po ok. 200 m w górę i w dół.
Obiektywnie należy stwierdzić, że szlak graniowy jest wygodny i bardzo malowniczy (naszą uwagę zwróciła zwłaszcza dolinka ze stawem i „księżycowym krajobrazem”), ale tego dnia mamy go już naprawdę dość. Idziemy i idziemy, a planowany wariant zejściowy ciągle się nie pojawia – albo go przegapiliśmy, albo (wbrew temu, co na mapie) po prostu go nie było. Znakowaną ścieżkę w dół napotkaliśmy dopiero nad Doliną Sambatei. Po krótkiej konsternacji (na mapie widnieją niebieskie paski, a w realu … czerwone trójkąty) wreszcie, wykończeni, zaczynamy schodzić w dół. Realna szansa zdążenia przed nocą na dół zdecydowanie poprawia nam humory.
Zejście Doliną Sambatei
Schodzimy w iście ekspresowym tempie (3 zam. 4 godzin), chwilami prawie biegnąc, choć szlak jest dość wymagający – kilka stromych, piarżystych odcinków nieźle daje się we znaki naszym zmęczonym nogom. No tak, jesteśmy w Fogaraszach, szlak jest wytyczony, nie ułożony. Cały czas spieszymy się, żeby choć najtrudniejsze odcinki przejść w świetle dziennym. Przez pośpiech nie mamy okazji w pełni podelektować się urokiem okolicy – a dolina jest bardzo ładna, w górnej części polodowcowa, w dolnej V-kształtna, z bardzo obfitym, pieniącym się kaskadami strumieniem. Kilkakrotnie dostrzegamy stada owiec. W połowie drogi zauważamy kilka namiotów – to chyba jakaś zorganizowana grupa. Poniżej widzimy domek Salvamontu i Cabanę Valea Sambatei. Schronisko ma klimat …. hmm… Stasuikowskiej „rozpierduchy” – wokół bałagan, budynek zaniedbany. Kupujemy po coli i biegiem dalej.
Poniżej Cabany robi się już prawie zupełnie ciemno. Na szczęście szlak wiedzie wzdłuż potoku, szeroką ścieżką, więc nie sposób się zgubić. Efektownym i niespodziewanym zakończeniem wycieczki okazuje się przejście na drugą stronę szerokiego, rwącego potoku – mostka brak, za to ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Do wyboru były dwa warianty: Wariant 1 – równoważnia po dziko przerzuconej kłodzie (wybór M.) i Wariant 2 – skoki po kamieniach (wybór R.). Oba dostarczające sporych dawek emocji. O dziwo oboje suchą stopą stanęliśmy na drugim brzegu. Zachwycamy się wielkimi wantami leżącymi przy drodze lub w potoku – na niektórych wyrosły nawet drzewa. Przypominają nam się nasze Wantule.
Ostatni fragment drogi pokonujemy już w zupełnej ciemności. Idziemy przez kompleks turystyczny Sambata. Wokół atmosfera pikniku, wszędzie popasule. Docieramy na naszą kwaterę wykończeni, ale przeszczęśliwi tuż po 21.00, poganiani odgłosami zbliżającej się burzy.
Rozłożenie wycieczki na Moldoveanu na dwa dni nie jest głupim pomysłem. Choć w jeden dzień też się da – o czym przekonaliśmy się dzisiaj;-)
19.07.2008, sobota
Rano pochmurno i deszczowo, w ciągu dnia się rozpogadza, do 25 stopni
Rano nie spieszymy się ze wstaniem z łóżka – a co, należy nam się po wczorajszej wyprawie!
Mamy prawdziwy dzień odpoczynku: leniwie jemy śniadanie, oglądamy wczorajsze zdjęcia (dopiero teraz, wypoczęci, dostrzegamy, jak pięknie było w partiach graniowych).
Zastanawiamy się, czy pójść pieszo do Voivodeni, czy urządzić sobie krótką wycieczkę w góry. Po namyśle wybieramy drugą opcję.
Idziemy spacerowym tempem (…co za miła odmiana po wczorajszej gonitwie!) na Muchia Dragušului – grzbiet okalający z jednej strony Dolinę Sambatei. Ścieżka prowadzi najpierw drogą powstałą przy zrywce drewna, miejscami w 2-metrowym wąwozie – widać efekty ogromnej erozji. Trochę brakuje znaków. Na rozdrożu musimy zgadywać, w którą stronę iść. O dziwo trafiamy. Idziemy najpierw przez las, potem miłymi zakosami po dawnym wiatrołomie. Co chwilę zatrzymujemy się na poskubanie pysznych malin rosnących wzdłuż drogi. Mija nas czteroosobowa grupa turystów – oprócz nich na szlaku nie spotykamy nikogo!
Na jednym z zakosów urządzamy sobie przemiły godzinny popasul. Dobrze sobie siedzieć tak po prostu, bez celu.
Wracamy tą samą drogą, podsumowując naszą rumuńską randkę.
Na koniec mamy niemiłą przygodę – na parkingu okazuje się, że z jednego z kół naszej Fabii zeszło powietrze. R. dopompowuje, ale wieczorem sytuacja się powtarza – w końcu kończy się na zmianie koła. Cóż, tak będziemy musieli wrócić do domu.
Nasz czas: ok. 4 godz., 3 km, 400 m przewyższenia
Po południu idziemy na tradycyjny posiłek do naszych gospodarzy (mamałyga), a wieczorem pakujemy się, by jak najwcześniej wyruszyć w drogę powrotną do naszego kochanego Tymusia!
20.07.2008, niedziela
Upał, dopiero w Polsce trochę chmur i przelotny deszczyk.
Powrót do domu: 3:10-0:20, ponad 21 godz., ponad 1200 km. O rety…
Sambata-Sybin
Koszmarny odcinek: jest ciemno, spory ruch, te okropne roboty drogowe, kot wpadający pod koła i mgła miejscami ograniczając widoczność do zera.
Sybin-Oradea
Jedziemy dość sprawnie, z jedną przerwą w McD na kawę w Klużu. Ruch umiarkowany. Z łezką w oku żegnamy się z rumuńskimi klimatami – pięknymi widokami, babuszkami przy drodze itp. Robimy zdjęcie romskim pałacom w Huedin.
Postój w Oradei: 9:30-10:45
Robimy szybki, 40-minutowy sprint po zabytkowym centrum. Secesyjna zabudowa (XVIII/XIX) robi naprawdę duże wrażenie, niektóre kamienice zadziwiają finezją zdobień. Na starówce naprawdę jest ładnie. Zabytkowe budynki stopniowo są odnawiane i odzyskują dawny blask.
Oglądamy synagogę reformowaną (XIX), kamienicę Czarny Orzeł z pięknym pasażem handlowym, bibliotekę i pałac biskupów grekokatolickich (pocz. XX), cerkiew z księżycem i złoto-czarną kulą pokazującą fazy księżyca (XVIII), pomnik Michała Walecznego, Kościół Św. Władysława (XVIII), ratusz oraz ulicę Republicii z secesyjnymi kamieniczkami i dwiema urokliwymi fontannami.
Usprawiedliwiając się pośpiechem, hańbimy się szybkim zestawem w McD i dalej w drogę.
Przez Węgry
Na stacji płacimy za autostrady, więc (po początkowym krótkim błądzeniu;-)) mamy komfortowy odcinek drogi. Potem obszary zabudowane, ale węgierscy kierowcy są bardzo uprzejmi i jedzie się dobrze. W ramach wspomnień czytamy sobie przewodnik.
Przez Słowację
Jest stosunkowo pusto, przejeżdżamy bez problemów. Przypominamy sobie po kolei to, co obejrzeliśmy w Rumunii.
Barwinek-Kraczkowa
Drogi zapełniają się turystami wracającymi do Polski. W jednym miejscu z powodu wypadku musimy sporo postać.
18:00-19:00 – sjesta u Rodziców R.
Bierzemy prysznic (co za orzeźwienie w tym upale, my przecież bez klimatyzacji), zjadamy pyszną kolację i czym prędzej dalej.
Kraczkowa-Rakówiec
Jedzie się kiepsko: zmrok, a potem noc, i – co gorsza – dużo wariatów na drodze, siedzących na ogonie i wyprzedzających. Na szczęście humory nam dopisują. Raz zatrzymujemy się na kawę. Najbardziej dłuży nam się ostatnie 20 km. Siłą staramy się nie zasnąć.
Po północy mamy najpiękniejszy widok na świecie: naszego śpiącego synka. Wydaje nam się taki duży! Dobrze tak wyjechać we dwoje, żeby docenić to, co się ma. Rega mało nie wariuje ze szczęścia.
…
Na koniec jeszcze kilka impresji – rumuńskich ,,smaczków” zebranych głównie podczas przejazdów przez rumuńskie miejscowości, a które na długo zapadną w naszą pamięć