29 października 2016, sobota
Wszystkiego po trochu, słońce, mżawka i wiatr, 8 stopni
Mstów odwiedzamy przy okazji weekendowego wypadu w Beskid Wyspowy, do Kasiny Wielkiej.
Warszawa-Kasina Wielka
Od wczoraj kolejne plany biorą w łeb. Mieliśmy wyjechać w piątek po południu – jednak w czwartek wieczorem, ledwo ogarnięci z czymkolwiek na następny zwykłotygodniowy dzień, uznajemy to za żart. Kolejny pomysł – wyjazd wczesnym ranem w sobotę i wejście z marszu na Lubomir – również nie wypala. Musimy zadowolić się dopakowaniem w sobotę rano i wyjechaniem po śniadaniu o 9:00. I tak nieźle. Matko, ile roboty z tym pakowaniem w towarzystwie naszej wesołej gromadki!
Mimo obaw (…zbliżające się Wszystkich Świętych) jedzie się zupełnie dobrze. Tymo straszy nas tylko, że mu niedobrze, ale po krótkim postoju na stacji benzynowej wszystko wraca do normy. Jedziemy standardowo, Katowicką. Na turystyczny postój niewiele zbaczamy z drogi – zajeżdżamy do niewielkiego Mstowa.
Mstów
To kameralna miejscowość położona nad brzegiem Warty kilkanaście kilometrów od Częstochowy. Rzadko odwiedzana, z cudownie prowincjonalnym urokiem i zabytkiem wielkiej klasy – średniowiecznym ufortyfikowanym klasztorem kanoników laterańskich.
Klasztor oficjalnie znajduje się w Wancerzowie, ale tak naprawdę leży tylko pół kilometra od mstowskiego rynku – dwie miejscowości są tak blisko sklejone ze sobą. Zespół klasztorny powstał prawdopodobnie ok. XIII w., ale kościół i budynki klasztorne wielokrotnie przebudowywano. Obecnie mają formę barokową. W obawie przed zrabowaniem klasztornego mienia, a potem dla ochrony przez najeźdźcami, klasztor ufortyfikowano. I to najciekawsza sprawa. Ufortyfikowane zamki widział każdy, ale klasztory? Trzeba przyjechać do Mstowa!
Przed zwiedzeniem klasztoru załatwiamy rzecz bardziej przyziemną, czyli obiad. Parkujemy na rynku, co samo w sobie jest atrakcyjne – rozległy mstowski rynek, otoczony urokliwymi kamieniczkami, pamięta ślady dawnej świetności. Mstów przewyższał niegdyś swoim znaczeniem Częstochowę. Kiedyś na synku stał ratusz, ale został rozebrany dwieście lat temu. Teraz rynek świeci pustkami, mimo soboty i południowej pory. Stanowi za to świetne miejsce do pobiegania dla Grzesia, któremu podobają się zwłaszcza reflektorki podświetlające rynek w nocy.
Gdy M. cierpliwie biega za naszym najmłodszym turystą, R. i starsi chłopcy idą do położonej tuż obok karczmy-pizzerii Pod Stodołami zamówić coś do jedzenia. Obsługa jest bardzo miła, a jedzenie smaczne, Co prawda możemy się wypowiedzieć tylko co do pizzy, na którą bardzo nalegali chłopcy:) Grzesiek podczas obiadu zachowywał się nawet całkiem cierpliwie i wył tylko w granicach przyzwoitości. Więc było zupełnie dobrze.
Najedzeni, przenosimy się na teren klasztoru. Po drodze przechodzimy przez stary mstowski most na Warcie. Kiedyś obowiązek utrzymania i naprawy mostu leżał na zakonnikach, jednak w zamian klasztor miał prawo do pobierania cła za przeprawę. Nie zatrzymujemy się tu dłużej, bo zaczyna coraz mocniej padać, tylko kierujemy się od razu w stronę klasztoru.
Całe założenie klasztorne było od XVII w. systematycznie niszczone przez pożary i wojny, na szczęście mstowski proboszcz w okresie międzywojennym odrestaurował budynki klasztorne i odbudował mury obronne.
Na teren kościoła i klasztoru wejść może każdy, i to bezpłatnie. Grześ, niestety, nie wyraża tym najmniejszego zainteresowania, przedkładając nad zwiedzanie zabytków wchodzenie i schodzenie na schody wiodące na wały. Co robić, R. po krótkim rekonesansie przymusowo mu towarzyszy, a do myszkowania po terenie kościelno-klasztornym zostaje oddelegowana M. ze starszakami. Zaglądamy do barokowego wnętrza kościoła (można zajrzeć tylko przez kraty), a potem urządzamy sobie spacer dookoła murów. I to jest atrakcja pierwsza klasa. Do dzisiejszych czasów zachowało się dziewięć baszt (z pierwotnych dziesięciu). Chłopaki chętnie oglądają wszystkie po kolei, zgadując, skąd kiedyś się strzelało – do kilku baszt można nadal wejść. Największą frajdą okazuje się jednak dzwonnica, urządzona w dawnej bramie głównej. Dociekliwi chłopcy odkrywają, że drewniane drzwi broniące do niej nie są zamknięte i można dostać się na górę. Wdrapujemy się po wąskich i stromych schodach – stopnie są tak zużyte, że każdy z nich na środku ma wyraźny ubytek – i stajemy tuż obok sznurów przywiązanych do dzwonów, które wiszą tuż nad naszymi głowami. Niesamowite.
Dalsza droga mija sprawnie i spokojnie. Wszyscy trzej chłopcy zasypiają w samochodzie, tylko Grzesia, niestety, budzą postoje na bramkach na autostradzie. Mimo to pogodę ducha udaje mu się zachować aż do końca podróżyJ
W Stacji Kasina stawiamy się o 16:00. To miejsce niezwykłe. Klimatyczne pokoje i apartamenty urządzone są w dawnym XIX-wiecznym budynku dworca Galicyjskiej Kolei Transwersalnej, tuż obok w obie strony biegną tory, po których w sezonie jeżdżą zabytkowe składy. Pisaliśmy już o tym miejscu w relacji z naszej zimowego pobytu w Beskidzie Wyspowym (zob. Beskid Wyspowy i okolice, 2015/2016). Zazwyczaj nie lubimy zatrzymywać się w tym samym miejscu, ale dla Kasiny zrobiliśmy wyjątek – chętnie wróciliśmy tu wszyscy: i my, i dzieciaki.
Wieczorem pobieżne rozpakowanie i konieczny element programu – spacer torami po ciemku (linia nieczynna poza sezonem letnim). Chłopcy nie mogli się tego doczekać!