14 lipca 2012, sobota
22oC, pochmurno, przelotnie kropi
Przejazd do Rzeszowa
Jak to zwykle u nas przed udanym wyjazdem nazbierało się kilka kłopotów: już tydzień temu rozchorował się Sebuś, a potem Tymuś i M.… W końcu M. wyjechała chora, a chłopcy (zwłaszcza Sebuś) w trakcie doleczania. Jak by tego było mało, jeszcze R. przez dwa dni i trzy noce przed wyjazdem uzupełniał dokumentację z pracy, przez co wyjazd opóźnił się o jeden dzień i nie mogliśmy już odwiedzić jaskini w Aggtelek.
Wyjeżdżamy więc dopiero w sobotę ok. 14:30 i utykamy w korku na Krakowskiej (zwężenie…), na szczęście dalej już jedzie się świetnie (zakaz jazdy TIRów). Docieramy do pośredniej mety u Dziadków ok. 20:30 po obowiązkowym postoju w McD w Ostrowcu i dwóch przymusowych „siusiu” (Sebuś już nie plami się sikaniem w pieluchę!)
15 lipca 2012, niedziela
20-26oC, trochę słońca, trochę chmur, a na powitanie kempingu… ulewa!
Podróż: Rzeszów – Tiszafűred
Jedziemy ok. 6 godzin (+postoje) w czasie 9:30–18:00 (ok. 380 km). Postoje:
Skansen w Svidniku na Słowacji
Ta pierwsza większa miejscowość za granicą polsko-słowacką wita nas niezbyt zachęcającym blokowiskiem, za którym kryje się jednak prawdziwa nieodkryta perełka: Muzeum Kultury Materialnej i Duchowej Ukraińców i Rusinów (oddział słowackiego Muzeum Narodowego).
Nie wiedzieć dlaczego, skansen nigdzie się nie reklamuje, praktycznie nie ma drogowskazów, my sami odnajdujemy go dopiero po długich poszukiwaniach na miejskiej mapce. Gdybyśmy nie zaplanowali wcześniej tej wizyty na podstawie przewodnika, nie wiedzielibyśmy nawet o jego istnieniu.
Muzeum jest uroczo położone na stoku wzgórza nad miastem i choć nie jest zbyt rozległe, to tworzy ciekawą, spójną całość. Dzisiaj dodatkowym atutem jest piękne słońce i praktycznie brak innych turystów (przez ponad godzinę przewija się poza nami ok. 10 turystów z łącznie trzech samochodów). Rewelacyjne, odprężające miejsce na postój z dziećmi!
Wszędzie można zajrzeć, z bliska obejrzeć m.in. cerkiew, młyn, piłę wodną (tartak napędzany wodą), kuźnię i wiele zagród (w jednej z nich sami nabieramy żurawiem wody ze studni!).
Do pełni szczęścia brakuje karczmy (ta skansenowa jest akurat nieczynna), ale i tak wywozimy stąd bardzo miłe wspomnienia. To wręcz wymarzone miejsce na postój w drodze na południe od Polski przez Barwinek!
Drugi postój urządzamy w Restauracji Turul (kilkanaście km przed Miszkolcem). Jemy pyszną zupę – coś podobnego do rosołu, z mięsem i kluseczkami, oraz dobre (i duże) pizze. Uff, udało się nam coś zamówić w węgierskiej restauracji – może potem też nie będzie tak źle:)
Ogólnie jedzie się nienajgorzej. W Polsce jak to w Polsce: podróż uprzykrzają remonty z kilkoma odcinkami ruchu wahadłowego. Na Słowacji unikamy opłat za autostradę, omijając krótki odcinek między Preszowem a Koszycami (nie warto wydawać 10 Euro na winietę).Na szczęście im dalej, tym ruch mniejszy i ogólnie podróż mija dość sprawnie.
Nasza meta to Thermal Kemping Tiszafűred. Jego wielki atut to możliwość korzystania na miejscu z basenów termalnych. Kemping ma przyjemny zadrzewiony teren z parcelami pooddzielanymi żywopłotami i przyzwoite zaplecze sanitarne. Wszystko jednak wymaga remontu, bo czasy świetności tego miejsca minęły ok. 30 lat temu… (my zajmujemy jeden z bungalowów, które właściwie należałoby zburzyć i zbudować od nowa…). Na szczęście w środku jest bardzo przestronnie, co dla nas zawsze stanowi atut.
16 lipca 2012, poniedziałek
24oC, całkiem ładnie, po 16:00 wyraźnie chłodniej, na szczęście nie pada
Wycieczka do Egeru
Jedyne znane nam skojarzenie z tym miastem to Egri Bikaver: „bycza krew” – tutejsze wino, którym według legendy miejscowy bohater, Istvan Dobo, poił skromną drużynę broniącą miasta przed 80-tysięczną armią turecką w 1552 r.
Egerska starówka to naprawdę urocze miejsce, w którym na niewielkim obszarze oglądamy kilka naprawdę atrakcyjnych (także dla dzieci!) zabytków. Odnajdujemy m.in.: archikatedrę (klasycystyczną, trzecią co do wielkości na Węgrzech), minaret (pozostałość po okresie panowania tureckiego), zamek oraz przeuroczy Plac Istvana Dobo z pomnikiem Dobo, barokowym kościołem Minorytów i eklektycznym ratuszem. Spacer kończymy pysznym obiadem w restauracji przy Placu Dobo, dzięki czemu dłużej możemy delektować się uroczymi widokami.
Chłopcom bardzo podoba się (a nam wyraźnie skraca przejście) oglądanie miasta z poziomu siodełka roweru/tuptupa; szczególnie fajnie jeździ się im po Placu Istvana Dobo. Zabieranie jednośladów na zwiedzanie miast z dziećmi to naprawdę super patent!
Bardzo atrakcyjny okazuje się też spacer po zamku z placem zabaw na fortyfikacjach, a już największy hit to wejście na wieżycę minaretu, według Tyma wąską jak „parówa” (schodki naprawdę strome i wąskie, bo budowla ma niewiele ponad metr szerokości!!!)
Podobno bardzo interesująca jest też wizyta w zamkowych kazamatach oraz zwiedzanie Bibiloteki Archidiecezjalnej i obserwatorium astronomicznego z oryginalną camera obscura, mieszczących się w pięknym barokowym gmachu Liceum; nam jednak brakuje już na to wszystko czasu.
Popołudniowy spacer po Tiszafured
W planie mieliśmy nawet pierwszą kąpiel w naszych basenach, ale zanim Sebuś wstał po drzemce, zaczęło strasznie wiać i zrobiło się zbyt zimno dla naszej rodzinki rekonwalescentów, więc wybraliśmy spacer w kierunku brzegu Jeziora Cisa (Tisza).
Chłopcy znowu wyżyli się na swoich jednośladach i chociaż nie znaleźliśmy poszukiwanej plaży tylko przystań łódek dla wędkarzy, spacer i tak należy zaliczyć do udanych.
Chłopcy (poza tym, że strasznie rozrabiają) są naprawdę świetnymi kompanami; obaj robią po kilka kilometrów, dopisują im humory i kipią energią. W drodze powrotnej z Egeru obaj zasypiają, a Sebek kontynuuje drzemkę jeszcze przez prawie dwie godziny w domu po powrocie (R. w tym czasie załatwia potrzebne zakupy w jednym z kilku tutejszych supermarketów).
17 lipca 2012, wtorek
23oC i małe zachmurzenie u nas; w górach odczucie chłodu, 17oC
Wycieczka w Góry Mátra
Wczoraj było zwiedzanie miasta, więc dziś dla odmiany przyjmujemy kierunek góry. Dzisiejsza wycieczka po raz kolejny modyfikuje nasze „tranzytowe” wyobrażenie o Węgrzech jako o równinnym kraju porośniętym słonecznikami na zmianę z kukurydzą. Górom Mátra co prawda daleko do wyniosłości naszych Karpat (inne jest też ich pochodzenie, bliższe raczej naszym Sudetom), ale ich pofalowane stoki i podnóża porośnięte winoroślą tworzą miły obrazek dla oka.
Jadąc autostradą, sprawnie pokonujemy odcinek z Tiszafűred do Gyöngyös – „bramy” Gór Mátra. Sprawnie przejeżdżamy przez miasto, zatrzymując wzrok na dłużej jedynie na gotycko-barokowym kościele św. Bartłomieja (…przed którym czekamy na czerwonym świetle:), i bez większych przeszkód docieramy do naszego dzisiejszego pierwszego celu: XIX-wiecznej malowniczej baszty w Matrafűred. Jej egzotyczna sylwetka jest niezwykle malownicza; aż szkoda że nie prowadzi do niej żaden drogowskaz; my, by ją znaleźć, musieliśmy sporo postudiować mapę (brawo dla niezastąpionego R. po raz pierwszy!).
Kolejny postój to niewielkie jeziorko Sás-tó pod Matafűred. To najwyżej położone na Węgrzech jeziorko (520 m n.p.m.) jest niewielkie i zupełnie niewyględne, ale warte odwiedzenia ze względu na imponującą 50-metrową wieżę widokową wzniesioną w jego okolicy. Ze szczytu wieży można podziwiać zieloną, pofałdowaną panoramę Matry. Jednak dla nas, a mówiąc ściślej – dla chłopców, największą atrakcją jest samo wejście po licznych (ponad 200!) krętych żółtych schodkach na sam szczyt wieży. Tymek z wypiekami na twarzy wchodzi do samego końca, Sebuś dociera do pierwszej kondygnacji.
Silny wiatr zniechęca nas do dłuższego postoju nad Sás-tó, więc wracamy do samochodu i jedziemy do Mátraházy, skąd odbijamy na boczną krętą drogę, wiodącą prosto na … najwyższy szczyt Węgier – Kékestetö (1014 m n.p.m.).
W ten oto prosty i wygodny, choć może nieco mało „honorowy” sposób, całą czwórką zdobywamy kolejny szczyt korony Europy!
Rozległy i spłaszczony wierzchołek, „ozdobiony” wielką wieżą telewizyjną, nie ma, mówiąc szczerze, górskiej atmosfery. Szybko robimy zdjęcia pod pomalowanym w węgierskie barwy kamieniem znaczącym wierzchołek i przenosimy się na sympatyczny drewniany plac zabaw, zaskakująco szybko zlokalizowany przez chłopców. Pobyt na Kékestetö kończymy smacznym obiadem w sympatycznej „schroniskowej” knajpce na szczycie (brawo po raz drugi dla R., który – o dziwo skutecznie – dogadał się z panem mówiącym tylko po węgiersku).
Po południu nareszcie inaugurujemy część termalną naszego kempingu, (niestety tylko kryty basen, bo wieje dość silny wiatr). Razem z chłopcami wygrzewamy się pół godziny w gorącej wodzie. Tymo coraz sprawniej próbuje sam pływać, a Sebuś też coraz chętniej oswaja się z wodą! Chłopcy nawet po kąpieli nie dają się szybko zagonić do domku; resztę popołudnia spędzamy na placach zabaw, szukając „bardzo ciekawych” kamieni oraz grając w piłkę.
18 lipca 2012, środa
Do 30oC, nareszcie prawdziwie wakacyjna pogoda!
Wypad w okolice Miszkolca
Zaczynamy od zwiedzenia zamku w dzielnicy Diósgyör. To imponująca XIII-wieczna budowla, o bardzo „zamkowym” wyglądzie (za sprawą masywnych czworokątnych wież). Dla nas zamek to tylko prolog wycieczki, dlatego nie poświęcamy mu dużo uwagi, tylko spoglądamy na niego z kilku stron, robimy obowiązkowe fotki i ruszamy dalej.
Prawdziwy gwóźdź programu to kąpielisko jaskiniowe (Barlangfürdő) położone w parku w miejscowości uzdrowiskowej Miskolc-Tapolca. Swoją wyjątkowość kąpielisko zawdzięcza wodom termalnym wypływającym bezpośrednio ze skał w naturalnej jaskini krasowej. Kąpiel w jaskiniach sprawia rzeczywiście duże wrażenie, szczególnie ciekawa jest sala z echem oraz sztuczna rzeka, no i oczywiście bicze wodne wypływające bezpośrednio ze skał.
Chłopcy z przyjemnością pławią się w wodzie przez ok. półtorej godziny; szczególne wrażenie kąpielisko w jaskini robi na Tymusiu (dla Sebusia na razie liczy się po prostu dobra zabawa).
Na koniec korzystamy z miejscowego snack-baru. Nie polecamy jednak tego miejsca na rodzinny obiad, bo jedzenie zimne, a kolejka długa… chyba warto zjeść poza kąpieliskiem. Mimo to ogólne wrażenie z wycieczki jest absolutnie pozytywne – to kolejna atrakcja, której nie można zobaczyć nigdzie indziej!
Dziś na deser mamy starówkę w Miszkolcu. Sebuś „nie doczekał” i… zasnął, więc M. solo ogląda i fotografuje najpiękniejszy Plac Elżbiety z pomnikiem Kossutha i budynkiem kąpieliska Elżbiety oraz główną promenadę – ulicę Isvana Széchenyi.
Popołudniowy spacer nad „naszym” jeziorem Tisza
Dzisiaj nareszcie trafiamy na właściwą plażę i kąpielisko nad jeziorem. Lepiej późno niż wcale! Dodatkowo znajdujemy ślicznie przygotowany teren spacerowy na uroczym półwyspie ze ścieżką spacerowo-dydaktyczną, wieżą widokową i placem zabaw!
Chłopcy szaleją na rowerze i tup-tupie i na placyku, a my delektujemy się przyjemnymi wakacyjnymi chwilami. Doceniamy wyjątkowo funkcjonalnie urządzony teren nad jeziorem, można tu przyjemnie spędzić czas zarówno na kąpielach, jak i korzystając z wypożyczalni sprzętu wodnego albo jeżdżąc na rowerze; dodatkowym atutem jest umiarkowana ilość ludzi pomimo szczytu sezonu.