5 maja 2017, piątek
Pada prawie cały dzień, do 15 st.
Mokry koniec bieszczadzkiej majówki
Nasz wyjazd nieubłaganie dobiega końca – już od rana pakujemy się na przejazd do Dziadków.
Ostatni dzień zamierzamy oczywiście spędzić na szlaku – zaplanowaliśmy sobie przyjemny spacer do osuwiskowych Jeziorek Duszatyńskich. Wszystko gotowe, gorąca herbata w termosach, plecaki spakowane. Dziś jednak znów pogoda krzyżuje nam szyki. Przed 10:00 zaczyna padać i… nie przestaje właściwie do wieczora. Co robić, zmieniamy plan z Jeziorek Duszatyńskich na cerkiew w Uluczu, na którą też od dawna ostrzyliśmy sobie zęby.
Jeszcze przed odjazdem z Dołżycy udaje nam się jeszcze umówić chłopaków na wizytę w Komnacie Zagadek. To jedyny w Bieszczadach escape room, fabułą zadań nawiązujący do tematyki książek o Harrym Potterze. Delikwent ma godzinę na wydostanie się z pomieszczenia, piętrzą się przed nim różne zagadki. Dla naszych chłopców wizyta w Komnacie Zagadek była prawdziwą frajdą. Nawet dorośli nie narzekaliby to na nudę. Cena dość wysoka, ale warto – polecamy (http://www.komnatazagadek.pl/)!
Przed opuszczeniem Bieszczadów kierujemy się jeszcze do Majdanu, aby kupić górskie serki i pamiątki dla chłopców. Zakupy są bardzo udane, ale deszcz nadal pada. Ostatecznie rezygnujemy więc z górskich planów i ruszamy w kierunku Ulucza. Już dawno bardzo chcieliśmy odwiedzić to miejsce i dzisiaj nadarzyła się okazja!
Cerkiew w Uluczu
Jeśli ktoś chce o krok zbliżyć się do nieba, powinien odwiedzić wzgórze cerkiewne w Uluczu. Klimat tego miejsca jest naprawdę niesamowity – trzaba to poczuć na własnej skórze!
Świątynia jest z najstarszych zachowanych drewnianych cerkwi w Polsce, długo była uznawana nawet za tę najstarszą. Obecne badania datują jej powstanie na 1659 r. Świątynia wznosi się bliżej nieba, na wzgórzu Dębnik nas Sanem. Początkowo była użytkowana przez zakon Bazylianów, a od połowy XVIII w. stała się ośrodkiem pielgrzymkowym. O historii obronnej tego miejsca świadczą dobrze widoczne wały ziemne. Obecnie cerkiew stanowi oddział terenowy Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku.
Do cerkwi dojeżdżamy pięknymi (choć krętymi i miejscami dziurawymi jak szwajcarski ser) drogami w okolicy Gór Słonnych. W Uluczu podjeżdżamy pod dom nr 16, gdzie można dostać klucze do cerkwi. Niestety, miejscowa kustoszka grzecznie nakłania nas do rezygnacji ze swoich usług – właśnie wróciła ze wzgórza świątynnego i niespecjalnie ma ochotę na kolejną wycieczkę w deszczu. Trudno, rozumiemy, na zwiedzanie wnętrza przyjedziemy tu kiedyś raz jeszcze.
Na wzgórze cerkiewne ruszamy więc sami prosto z niewielkiego parkingu. Podejście nie jest długie, ale w naszym gronie zajmuje ponad 15 minut, bo Grześ robi wszystko, tylko nie idzie we właściwym kierunku. Dodatkowo po dzisiejszym deszczu droga jest błotnista i śliska. Idziemy ścieżką przez piękny las, pokonując kilkadziesiąt metrów wzniesienia. A na szczycie wzgórza doznajemy wrażenia, że przenieśliśmy się o parę wieków wstecz. I że jesteśmy o kilka kroków bliżej Szefa.
Cerkiew ma bardzo oryginalną bryłę. Wszędzie pachnie starym drewnem, wokół pozostałości wałów obronnych. Leśne kwiaty porastające wzgórze cerkiewne nieśmiało wyłaniają się z mgły. To wszystko sprawia, że wszyscy (…no, może poza Grześkiem) ściszamy głosy i poddajemy się magii chwili. Ulucz to magiczne miejsce. Przekonajcie się sami!
Po dłuższej chwili wycofujemy się na z góry upatrzone pozycje w samochodzie, gdzie na Grzesia czeka już podgrzana w międzyczasie zupka. Jeszcze przed drzwiami samochodu łapie nas kolejny deszcz i nie odpuszcza nam do końca podróży. Jak dobrze, że podczas spaceru nie padało.
Po zwiedzeniu Ulucza już prosto przyjmujemy azymut Rzeszów. Majówkę kończymy z przytupem – w nocy u Dziadków Grzesiek dostaje temperatury 39 stopni, a sobotę spędzamy u lekarzy i w laboratoriach. Taaaak, wyjazdy z dziećmi… Ale spuśćmy na to zasłonę milczenia. Te wspomnienia są do wyparcia – niech w głowach zostaną nam tylko bieszczadzkie widoki w całej palecie barw wczesnowiosennej zieleni!