26 kwietnia 2012, czwartek
Słonecznie i ciepło, ok. 20 stopni
Warszawa – Kraków; 16:30–22:45, 295 km
To wstyd, że te miasta nie mają lepszego połączenia drogowego… Jedzie się tak sobie, spory ruch, zwłaszcza końcówka i wjazd do Krakowa daje nam się we znaki (chociaż nie było korka ze względu na późną porę).
Po drodze postój w fajnym McD za Tarczynem i przy stacji benzynowej z widokiem na podświetlone ruiny zamku w Chęcinach (potem chłopcy zasnęli i przenieśliśmy ich śpiących do łóżek w hotelu).
Nocleg w Domu Turystycznym w Nowej Hucie: rozsądny stosunek ceny do jakości, a przy tym blisko miejsca jutrzejszej konferencji R.
27 kwietnia 2012, piątek
25oC, po prostu upał… Pięknie!
Rano jemy śniadanie w hotelu, a potem M. spędza z chłopcami upojne półtorej godziny w pokoju, a R. szybko załatwia uczestnictwo w konferencji. Wracając, kupuje dla chłopców małe flagi na zbliżający się Dzień Flagi. To atrakcja dnia: chłopcy biegają i wymachują nimi, krzycząc: „Polska gola”.
Kraków – Gorzeszów; 10:30–17:40, 370 km
Znaczna część drogi mija naprawdę szybko dzięki autostradzie. Mimo że płatna i zatłoczona, to jednak wygodna. Zatrzymujemy się na zupę w restauracji przy stacji Shell: znośny żurek, ale drogo i kiepski wybór jedzenia; na plus – przyzwoity plac zabaw.
Potem chłopcy śpią, a my przejeżdżamy w tym czasie aż w okolice masywu Ślęży, żeby zjeść obiad w schronisku – Domu Turysty PTTK „Pod Wieżycą” w Sobótce: poza weekendem można podjechać samochodem pod samo schronisko. Sam budynek nie grzeszy może urodą, ale obiady dają dobre – jemy pomidorówkę, gołąbki i pierogi ruskie; niezapomniane wrażenia z toalety bez drzwi (bo właśnie był remont) 🙂
Bardzo podobają się nam widoki na Ślężański Park Krajobrazowy, stuningowane przez pola kwitnącego rzepaku na „przedpolu”.
Potem jeszcze krótki postój w Świdnicy, żeby opstrykać największy w Europie Kościół Pokoju.
Gorzeszów
Zatrzymujemy się w agroturystyce o wdzięcznej nazwie „EkoKrasnoludki”. Dom ładnie wykończony, mamy „podwójny” pokój – w części z aneksem kuchennym lokujemy chłopców, a my zajmujemy „salon” – będzie naprawdę wygodnie i… bardzo tanio (płacimy tylko 75 zł za dobę). Na zewnątrz brakuje placu zabaw (jest tylko piaskownica), ale chłopcom to nie przeszkadza, bo zaraz dosiadają swoich pojazdów – roweru i „tuptupa” i objeżdżają okolice.
28 kwietnia 2012, sobota
25oC, pięknie
Aż buzie nam się śmieją, gdy wyglądamy rano za okno, a tam piękne słoneczko i ani jednej chmurki na niebie! Chłopcy tez nie mogą doleżeć w łóżkach i zaraz po 6:00 przychodzą do nas.
Rano rozmawiamy chwilę z gospodarzami, chłopcy oglądają mieszkającego w samochodzie (!) króliczka i malutką owieczkę pijącą z butelki mleko.
Na Waligórę (936 m n.p.m.); ~9.00-13.00
Wycieczką na najwyższy szczyt Gór Kamiennych inaugurujemy nasz pobyt. I to w wielkim stylu!
Chłopcy spisują się na medal. Mimo bardzo stromego podejścia od schroniska Andrzejówka, Tymuś dosłownie wbiega na górę, wybierając tylko „trudne warianty” – jak sam to określa, a Sebuś też dużą część drogi pokonuje na nóżkach (schodzi praktycznie zupełnie samodzielnie). Naprawdę kumple na medal nam rosną.
My cieszymy oczy ciekawymi krajobrazami Gór Kamiennych: wierzchołki rzeczywiście są strome i regularne, jak na wulkaniczny rodowód przystało. Mimo początku majowego weekendu nie ma dzikiego tłumu turystów; spotyka się raczej koneserów.
Chłopaki zwracają uwagę raczej na innego typu atrakcje: huśtanie się na szlabanie i podnoszenie suchych konarów (Tymo) czy szukanie kamieni i kałuż (czynności powiązane) i odpływów na drodze (Sebuś).
Nie chcemy ryzykować zejścia najkrótszym stromym wariantem, więc decydujemy się nadłożyć drogi i naokoło (szlaki: żołty i czarny) zejść do schroniska Andrzejówka. (Decyzja bardzo trafna i – zwłaszcza z dziećmi – godna polecenia). Wszystkim nam wesoło, urządzamy konkurs „kto zna więcej piosenek z kategorii…”
Przemiłym uwieńczeniem wycieczki jest obiad w schronisku Andrzejówka. Schronisko ma niesamowicie klimatyczny wystrój. Każdemu detalowi można się przyglądać: wszystko ślicznie wyrzeźbione w drewnie. Jedzeniu też nie można nic zarzucić. Najadamy się jak bąki żurkiem, zupą gulaszową, pierogami ruskimi i naprawdę pysznymi naleśnikami z serem.
Wracając, przejeżdżamy przez Sokołowsko. Oglądamy dawne budynki sanatoryjne (szcz. ciekawy jest lekko „gargamelowaty” ogromny ceglany Grunwald) i ceglaną cerkiew z pocz. XX w. Seba pochrapuje z tyłu. Odpadł zaraz po wejściu do samochodu, a i Tymowi niewiele brakowało.
Po powrocie Sebuś śpi, T. biega trochę po podwórku, a R. załatwia najpotrzebniejsze zakupy.
Rezerwat „Głazy Krasnoludków” k. Gorzeszowa
To ostatni bastion Gór Stołowych, a jednocześnie atrakcja położona najbliżej naszej kwatery; dzisiaj posłużyła nam jako wybieganie chłopców przed snem:)
Przy parkingu jest spory teren, który doskonale wykorzystuje miejscowa młodzież i nie tylko (ogniska, grille itp.); w samym rezerwacie – pojedynczy turyści. Chłopcy dosiadają swoich maszyn i, o dziwo, świetnie sobie radzą na lokalnej błotnisto-kamienistej drodze do zwózki drewna! T. i M eksplorują okolice skałek, robią fotoreportaż, a na koniec „zasypiają” na łączce obok parkingu; Sebuś i R. idą dzielnie (choć niespiesznie) wzmiankowaną drogą u podnóża skał (Sebuś nie przepuścił chyba żadnej kałuży, zasypując je wprost kamieniami, patykami i szyszkami). Tymusiowi chyba brakowało towarzystwa młodszego brata, bo kilka razy mówił: „czekamy na tuptupistów”
Po powrocie chwilę bawimy się na naszym podwórku z nowoprzybyłymi dziećmi.
29 kwietnia 2012, niedziela
26 oC, ładnie, wręcz upalnie, ale bardzo wietrznie, zwłaszcza w górach
Wyprawa na Skalnik (945 m n.p.m.): ok. 4 godz. z dojazdem
Dziś wycieczka na najwyższy szczyt Rudaw Janowickich. Wybieramy dojście od strony Czarnowa, dojeżdżamy wąziuteńką drogą pod dawne schronisko Czartak; po drodze zadziwia nas widok faceta w białej spódnicy (… który okazuje się mieszkańcem tutejszej farmy Hare Kriszny).
Wejście w większości po kamieniach i leśnych drogach przez las, trochę się dłuży. Główny wierzchołek nie jest zbyt spektakularny (zalesiony grzbiet bez wyraźnej kulminacji); robimy tu obowiązkowe zdjęcia i piknik na kocu, korzystając z nieobecności innych turystów.
Druga kulminacja – Ostra Mała nadrabia efektownością za główny wierzchołek (trzy skałki, na jednej z nich punkt widokowy z którego ładnie widać Karkonosze i Rudawy); Tymuś z radością wspina się na środkową skałkę, a najchętniej wlazłby na każdą po kilka razy…
Sebuś wręcz zadziwia nas swoją sprawnością i determinacją – pokonuje na własnych nóżkach ok. połowę dystansu zarówno w górę, jak i w dół; przed samochodem w końcu jednak zasypia w nosidle i śpi jeszcze dwie godziny w domu.
Podczas drzemki Sebusia Tymo rozgrywa z R. pierwszy cały mecz w piłkarzyki (który oczywiście nieznacznie wygrywa:)
Zamek w Książu (prawe 4 godziny z obiadem i dojazdem)
Największy zamek na Śląsku, pochodzi z XIII w., przebud. XVIII w., należał niegdyś do Hochbergów.
Nas uderza przede wszystkim tłum ludzi, którzy wylewają się z zamku i okolicznych parkowych alejek (niedzielna kulminacja kilkudniowych targów i towarzyszącego im jarmarku). Tenże tłum bardzo skutecznie uprzykrza nam spacer, praktycznie uniemożliwiając pokonywanie parkowych alejek na rowerze czy tup-tupie.
W końcu jakoś docieramy w okolice zamku, ale, głównie ze względu na późną porę, odpuszczamy sobie zwiedzanie, poprzestając na chwili zabawy z nadmuchiwanym ludzikiem i drewnianymi zwierzątkami.
Na koniec i… na deser podchodzimy kilkadziesiąt metrów na świetnie położony punkt widokowy, który pozwala docenić ogrom i urodę zamku!
Wcześniej po drodze jemy spóźniony obiad w Karczmie Kamiennej w Czarnym Borze (to bardzo niedoreklamowany obiekt, a szkoda, żeby stał pusty, bo ma bardzo ciekawe wnętrza, a do tego gotują tu dobrze i niedrogo); wsuwamy po pierogach i odrobinie schabowego od Tyma.
Tymo zadziwia nas swoją kondycją: przez cały dzień jest ruchu, wydaje się nawet mniej zmęczony niż my! Pada dopiero o 21:00.
30 kwietnia 2012, poniedziałek
26 oC, upalny letni dzień – cudnie
Wyprawa na Ślężę (717 m n.p.m.): ok. 7 godzin, w tym 2,5 godz. dojazdów
Dojazd upływa nam jak zwykle w miłej atmosferze dzięki płycie Justynki i Tomka.
Zaplanowaliśmy wejście możliwie najkrótszym szlakiem żółtym z Przełęczy Tąpadła, ale mimo to jednak prawie 350 m przewyższenia i ok. 1,5 godziny marszu (w naszym tempie…)
Trasa prowadzi równomiernie nachyloną kamienistą drogą, a trudy marszu dzisiaj bardzo łagodzi wyjątkowo miłe otoczenie – soczysta wiosenna zieleń młodych liści i ciepłe promienie słońca ubarwione śpiewem ptaków… poezja!
Intensywność kontaktu z naturą potęguje spotkanie trzech mieszkańców ślężańskich lasów: popielicy, myszki polnej i niewielkiego ciemnego węża (zaskrońca?). Niestety, żaden nie chciał zapozować nam do zdjęcia.
Na szczycie atmosfera pikniku; robimy obowiązkowe zdjęcia z kaplicą na szczycie i z rzeźbą niedźwiedzicy sprzed ok. 2,5 tys. lat, a potem oddajemy się błogiej przyjemności konsumpcji kiełbasy z grilla (bo, niestety, jedzenie w schronisku albo z proszku, albo z grilla), a na deser dogadzamy sobie szarlotką („domową”).
Chłopcy, niestety, nie czują ani powagi miejsca, ani zmęczenia i zapamiętale biegają, a potem wygłupiają się przy jedzeniu. Sebek bywa nieznośny – rozrzuca jedzenie i bije wszystkich, a zwłaszcza Tyma. A tyle trudu wkładamy w wychowanie…
Obaj chłopcy z każdym dniem mają chyba coraz więcej sił; dzisiaj Seba wszedł połowę a zszedł 80% trasy, zasypiając dopiero w samochodzie (za to spał potem łącznie przez 3 godziny i nie można go było dobudzić…). Tymuś natomiast chodzi już jak wytrawny turysta, utrzymuje równe tempo i w ogóle nie marudzi, a po powrocie zaraz znowu biegnie na podwórko.
Spotykamy dzisiaj mnóstwo rodzin z większymi i mniejszymi dziećmi, nawet kilkutygodniowymi maluchami w chustach. To jakieś takie pozytywne.
Popołudniowy spacerek po Gorzeszowie
Jak co dzień próbujemy jeszcze przed wieczorem „wybiegać” chłopców na rowerze i tup-tupie. Tym razem ograniczamy się do najbliższych okolic, bo jest już późno, przy okazji robimy zdjęcia Diabelskiej Maczudze (imponującemu głazowi przy drodze).
Nasi chłopcy bardzo łatwo nawiązują kontakty zarówno z tubylcami, jak i z innymi gośćmi w naszym gospodarstwie; Sebuś robi furorę swoim tuptupem, tutaj nikt „czegoś takiego” nie widział, a Tymuś umawia się na następny dzień na zabawę z koleżanką z pokoju obok.
1 maja 2012, wtorek
27 oC, upał, a po południu burze z przelotnym deszczykiem
Wyprawa na Chełmiec (851 m n.p.m.): ok. 4 godziny z dojazdem
Najwyższe wzniesienie Gór Wałbrzyskich to ostatni szczyt KGP w Sudetach, który został nam do zdobycia!
Po drobnych problemach orientacyjnych ze znalezieniem właściwej drogi w Boguszowie podjeżdżamy kilkaset metrów trasą górniczej drogi krzyżowej i ruszamy. Dzisiejsza wędrówka okazuje się w sumie bardzo przyjemna i mało uciążliwa; początek kamienistą drogą, a potem leśnym żółtym szlakiem (skrót na szczyt, miejscami dość stromy, ale też ma miłe fragmenty trawersujące zbocza z pięknym bukowym lasem)
Na samym szczycie… „majówka”: ogniska, grille, msza pod krzyżem itp.
My robimy dokumentację fotograficzną, wchodzimy na wieżę widokową (lada dzień w budynku ma ruszyć punkt gastronomiczny), podbijamy pieczątki w książeczkach KGP i zmywamy się na własny piknik (puszczanie baniek itp.)
Droga w dół mija bardzo sprawnie, choć w tym czasie zdążają się wytworzyć chmurki z których przed samym samochodem zaczyna nieźle padać.
Chłopcy jak zwykle spisali się na medal; Tymuś to prawdziwy, wytrawny turysta, ma krzepę jak stary i nie bał się wejścia na strome schody na wieży (dużo starsze dzieci się bały), a Sebuś też coraz mniejszą część drogi idzie w nosidle, nie chce do niego wsiadać, twierdząc: „dam radę”; obaj tylko czasami są trochę nieznośni… nasze urwisy…!
Wizyta w Krzeszowie (ok. 2,5 godziny)
Wygłodniali zaczynamy zwiedzanie od… Restauracji Rustykalnej, gdzie zjadamy pierogi ze szpinakiem i pizzę (jedzenie niezłe, obsługa kiepska), w tym czasie trochę straszy nas deszczyk i grzmoty, ale w końcu nie ma większego deszczu.
Oglądamy pocysterski zespół klasztorny: kościół klasztorny Wniebowzięcia NMP, kościół św. Józefa, klasztor. Budynki pochodzą w większości z XVII-XVIII w., chociaż cystersi żyli w tym miejscu już od XIII stulecia; uderza niesamowite bogactwo zdobień zarówno fasad, jak i wnętrz.
Podjeżdżamy jeszcze pod Górę św. Anny i wchodzimy pod kaplicę św. Anny, po drodze i u celu wyprawy oglądając urzekające widoki na założenie klasztorne na tle Gór Kruczych, Karkonoszy i chylącego się ku zachodowi słońca. Chłopcy oczywiście zaliczają przy okazji obowiązkową przejażdżkę rowerowo-tuptupową.
Na koniec podjeżdżamy jeszcze do krzeszowskiego Betlejem z XVII-wiecznym drewnianym pawilonem letnim pośrodku stawu oraz oglądamy z okien samochodu kilka malowniczo położonych barokowych kaplic kalwaryjskich (z XVIII w.).
Podsumowując, zadziwiamy się, że jest w tych tak ciekawych okolicach naprawdę mało turystów (jak na środek długiego weekendu majowego) , a miejsce jest co najmniej tak samo urocze i piękne jak choćby Kazimierz n. Wisłą. Ale może to i dobrze!