25 lipca 2012, środa
Do 28oC, całkiem ładnie i słonecznie, choć duszno
W planie mieliśmy wyjazd do Veszprem, ale jesteśmy już trochę znużeni zwiedzaniem kolejnych miast i długimi dojazdami, więc wybieramy miejsca położone blisko nas i bardziej interesujące dla dzieci.
Wsiadamy do samochodu w doskonałych humorach. Chłopcy śpiewają „są kule na linii [energertcznej]” na melodie różnych piosenek. To chyba zasługa porannej jajecznicy:)
Pierwszym dzisiejszym celem jest Tapolca, oferująca nie lada atrakcję: Tavasbarlang, czyli jaskinię z jeziorem, która znajduje się pod samym centrum miasta. Jaskinia powstała dzięki przepływającym pod ziemią wodom termalnym, które utworzyły system kanałów i jeziorek.
Schodzimy 73 stopnie pod ziemię i tam wsiadamy do łódek (max. 220 kg na jedną: mieścimy się wszyscy), by pokonać podziemną pętlę w malowniczych korytarzach, płynąc po przejrzystej, pięknie podświetlonej wodzie – po prostu bajka, a dla chłopców ogromna frajda!
Chłopaków najbardziej interesują … nie, nie skały i korytarze jaskini, tylko … światełka przy tabliczkach wskazujących wyjście ewakuacyjne. Wołają na nie „gumu gumu” i mają dziką frajdę, mogąc dotknąć ich gumowych elementów prosto z łódki. No proszę, kto by pomyślał, jakie tu atrakcje!
Po wyjściu z jaskini udajemy się do serca miasteczka: sympatycznego stawu młynnego otoczonego urokliwą zabytkową zabudową. Ze środka stawu wytryskuje fontanna, w wodzie pływają rybki, kręci się koło młyńskie. Bardzo urokliwie. Chłopaki zjadają drugie śniadanie na sympatycznej ławeczce przy stawie i ruszamy w dalszą drogę.
Na nasz drugi dzisiejszy cel obieramy Sümeg – miasteczko z górującym nad nim średniowiecznym zamczyskiem, rozłożonym dumnie na wyniesionej gdzieś ze sto metrów ponad poziom miasteczka skale. Budowla nie została zburzona i dzięki temu prezentuje się niezwykle okazale. Dodatkowo wrażenia wzmacnia osadzenie zamku na imponującym wzniesieniu.
W tłumie turystów stromą drogą podchodzimy do wrót zamczyska (chętni za opłatą mogą podjechać busem), podziwiając rozległe widoki powulkanicznego otoczenia Sümeg. Nie zwiedzamy, niestety, zamku od środka: zbliża się pora drzemki Sebka, więc decydujemy się przyjąć kurs na zamkową czardę. Obiad jest niezbyt smaczny i dość drogi, co częściowo rekompensuje kącik zabaw dla dzieci i położony nieopodal plac zabaw.
W drodze powrotnej Sebuś zasypia w samochodzie. Przenosimy go do łóżka, a my mamy szansę spokojnie podelektować się przepysznym węgierskim arbuzem.
Popołudnie spędzamy na inauguracyjnej kąpieli w Balatonie. Mimo niesprzyjających prognoz, pogoda jest bardzo przyjemna i bezwietrzna.
Dla nas, przyzwyczajonych do kryształowej wody jezior polskich pojezierzy, Balaton może wydać się na pierwszy rzut oka mętny i zamulony. Cóż, to w końcu jezioro błotne. Po przełamaniu pierwszych oporów kąpiel okazuje się jednak bardzo przyjemna. Długo ciągnące się płycizny są jakby stworzone dla dzieci, pływacy będą pewnie nieco mniej zadowoleni (choć my daliśmy radę też nieźle sobie popływać). Tymek chlapie się w dmuchanym kółku i trudno wyciągnąć go z wody. Sebek ocenia wodę jako za zimną, za to z upodobaniem pływa na swojej dmuchanej rybce.
26 lipca 2012, czwartek
Kolejny ładny dzień, do 30oC, wieczorem przelotny deszcz
Choć już niewiele nam zostało z zaplanowanych na ten wyjazd atrakcji, dzisiejsze okazały się prawdziwym deserem.
Heviz
Przedpołudnie spędzamy w najsłynniejszym węgierskim uzdrowisku, które stało się znane dzięki unikatowemu na skalę światową kilkuhektarowemu jeziorku termalnemu o pochodzeniu wulkanicznym. Zbiornik ten jest trzykrotnie (!) głębszy od Balatonu (ma 38,5 m głębokości), a zasilające go dwa źródła są tak wydajne, że całkowita objętość jeziorka (ok. 100 milionów litrów) wymienia się w nieco ponad dobę!
Obecny kompleks budynków (w naszej ocenie trochę zbyt rozbudowany, utrudniający docenienie piękna samego jeziorka) ma nieco ponad dwadzieścia lat, ale z uroków tego miejsca korzystali już prawdopodobnie Rzymianie, a uzdrowiskowa kariera Heviz rozpoczęła się około dwieście lat temu
My spędzamy tutaj cudowne trzy godziny, pławiąc się na zmianę w naturalnie ciepłej wodzie (dzisiaj ponad 30oC, w zimie tylko parę stopni mniej), podczas gdy chłopcy okupują kącik dziecięcych basenów.
Osoby, które nie potrafią pływać, albo lubią po prostu leniwie pławić się w ciepłej wodzie, nie mogą zapomnieć o dmuchanym lub „gąbkowym” kółku, które będzie ich unosić na (rzeczywiście głębokiej) wodzie (dookoła pełno straganów z takimi udogodnieniami, już w mieście uderza widok dorosłych osób zmierzających w kierunku jeziorka z dziecięcymi atrybutami w rękach:-)).
Szczególnego uroku i zapachu egzotyki dodają jeziorku sprowadzone tutaj ponad sto lat temu z Indii kwitnące różnokolorowe lotosy.
Na koniec odwiedzamy miejscową restauracyjkę, która jest dość droga, ale oferuje całkiem przyzwoite (jak na fast-food) jedzenie; dodatkowym atutem jest sąsiadujący z nią plac zabaw.
Na koniec wizyty w Heviz podjeżdżamy jeszcze w celach fotograficznych do Egregy – „winnej” dzielnicy Heviz, gdzie wśród uroczych niewielkich winnic i winiarni stoi XIII-wieczny romański kościółek Árpád-kori templom (niestety dość zaniedbany, co jednak nie odbiera mu uroku).
Keszthely
Po południu robimy drugie (i tym razem udane) podejście do zwiedzania tego miasta. Dziś również grozi nam nadciągająca burza, ale ostatecznie deszcz nas omija (chociaż na naszym kempingu w tym czasie padało!).
Nieco znużeni dokładnym zwiedzaniem miast, skupiamy się na pięknej rezydencji magnackiej – Pałacu Festeticsów, pochodzącym z XVIII, a przebudowanym w XIX w. Nie zwiedzamy wnętrza pałacu, ograniczając się do spaceru po otaczających budynek parkowych alejkach. Służą one chłopcom za świetne trasy rowerowo-tuptupowe (chociaż oficjalnie jazda na rowerze jest tutaj zabroniona, na szczęście Węgrzy patrzą na dzieci przychylnym okiem).
Keszthely oferuje zwiedzanie wielu, niewątpliwie ciekawych, muzeów, ale w naszym składzie i przy naszej znajomości węgierskiego wybieramy tylko jedno z nich – Muzeum Marcepanu. Oglądamy w nim kopie najwspanialszych tortów wykonanych przez właścicieli tutejszej pracowni cukieniczej, w tym m.in. tort – pałac Festeticsów! Wizytę kończymy oczywiście degustacją tutejszych specjałów – tortu marcepanowego i rolady z dodatkiem białego wina… jak już pisaliśmy – prawdziwy deser!
Po drodze na kemping zaopatrujemy się jeszcze w arbuzy i wina na pamiątkę dla siebie i jako upominki dla Dziadków.
Chłopcy nie przepuszczają okazji do pojeżdżenia choćby chwilę po przyjemnym terenie kempingu, a wieczorem Tymuś rozanielonym głosem mówi: „a pamiątki z Muzeum Marcepanu mamy w brzuszkach”…
27 lipca 2012, piątek
Przepiękny dzień, 32oC
Na dzisiaj zostało nam Veszprém, czyli miasto królowych.
W średniowieczu mieścił się tutaj dwór i włości królewskich małżonek, począwszy od szczególnie czczonej na Węgrzech królowej Gizelli – żony pierwszego króla Węgier – Stefana.
To miasto wręcz wymarzone do zwiedzania z dziećmi – cała starówka mieści się właściwie na jednej ulicy, do tego wyłączonej z ruchu samochodowego! Chłopcy szaleją więc spokojnie na swoich pojazdach, a my oglądamy m.in.: barokowy Pałac Arcybiskupi (XVIII w.), gotycką Kaplicę Gizelli (XIII w.), kolumnę morową Trójcy Świętej oraz Katedrę św. Michała, której początki sięgają XI w. (przebudowana niecałe sto lat temu w stylu neoromańskim).
Robimy krótki popas na końcu ulicy przy pomniku pierwszej węgierskiej pary królewskiej (miejsce z widokiem na północną część miasta – starówka znajduje się na naturalnym sporym wzniesieniu). Na koniec wracamy w okolice Bramy Bohaterów, zbudowanej na miejscu dawnej jedynej bramy do miasta, żeby zaliczyć główną atrakcję starówki – wejście na Wieżę Ogniową. Wieża została zbudowana w XIX w. na bazie dawnej wieży strażniczej niezachowanego do dzisiaj zamku.
W drodze powrotnej chłopcy z racji stosunkowo wczesnej pory chłopcy nie zasypiają, dzięki czemu udaje nam się jeszcze zahaczyć o jedną z atrakcji Parku Narodowego Balaton-felvidéki: wulkan Hegyestű w Monoszló.
Samo wzgórze od strony południowej, którą wiedzie główna droga, wygląda stosunkowo niepozornie: wulkan jest starszy od innych, wyraźniej widocznych w terenie dawnych wulkanów. Swoją wyjątkowość zawdzięcza temu, że został „przepołowiony” przez dawny kamieniołom i dzięki temu można zajrzeć do jego środka.
Ogromne, regularne, wielokątne kolumny bazaltowe utworzone przez krystalizację z zastygającej lawy robią naprawdę duże wrażenie! Dodatkową atrakcją jest możliwość wejścia na szczyt z panoramą nadbalatońskiej „krainy wulkanów”.
Na koniec zatrzymujemy się na obiad w lokalnej restauracyjce w małej miejscowości wśród malowniczych wulkanicznych wzgórz – zaskakują nas stosunkowo wysokie ceny posiłków (porównywalne z lokalami w centrach miast) – ale jakość jedzenia odpowiada cenie!
Wieczorem urządzamy pożegnalną kąpiel w Balatonie i z łezką w oku pakujemy się do domu… Węgry zapisały się w naszych wspomnieniach jako niezmiernie ciekawy i różnorodny kraj, a przy tym idealny do zwiedzania z dziećmi!
28 lipca 2012, sobota
Upał, do 35 stopni
Dzień wyjazdu nigdy nie jest łatwy. Jakby zwykłej wyjazdowej chandry i pobudki o 5:00 było mało, od rana dziś rzucały się nam pod nogi kłody. Pech nr 1: zepsuty aparat M. Pech nr 2: zagotowanie lekarstw w plastikowym pojemniku i żmudne doprowadzanie do porządku palnika kuchenki elektrycznej (wniosek: nie stawiać nic nawet na nieużywanych nigdy palnikach, ale mądry Polak po szkodzie…).
Mimo wszystkich przeciwności o 7:00 udaje nam się wyjechać.
Pierwszy etap: Vonyarcvashegy-Gödöllő mija nam sprawnie, przerywany tylko mikroprzystankami na siusiu Sebka. Ok. 10:00 pora na dłuższy postój. Wysiadamy wszyscy i urządzamy sobie godzinny spacer po ogrodzie rezydencji magnackiej Grassalkavichów.
Barokowy (XVIII) pałac w Gödöllő stanowił podobno wzór dla innych rezydencji magnackich budowanych na Węgrzech i ulubione miejsce odpoczynku cesarzowej Sissi.
Słynnych fiołkowych komnat niestety nie oglądamy: chłopaków interesują zupełnie inne rzeczy: bieganie po parkowych alejkach w poszukiwaniu kałuż/ dziur/ kratek odpływowych, do których można by powrzucać kamienie. W wyniku rodzinnego kompromisu oglądamy więc pałac tylko z zewnątrz. Budynek jest pięknie odnowiony. Ogród bardzo zadbany, obsadzony kwiatami, trąci jednak nieco „nowością”: zachowało się mało starych drzew, a te które są i zasłaniają widok z ogrodu na pałac, są podejrzanie pousychane. Naszym faworytem pozostaje więc kompleks parkowo-pałacowy w Keszthely.
Drugi, obiadowy postój przypada w miłej, smacznej i sprawdzonej już przez nas dwa tygodnie temu restauracji Turul pod Miszkolcem. Pizza przyrządzona w prawdziwie włoskim stylu jest naprawdę warta grzechu i kusi nawet naszego sztandarowego niejadka – Sebusia.
Odcinek z Miszkolca do polskiej granicy jest uciążliwy dla kierowcy, podobnie jak ostatni etap przez Polskę do Rzeszowa. Mocno daje się nam we znaki. Odpoczywamy jeszcze tylko raz, na stacji benzynowej tuż za polską granicą (to miejsce woła o remont! Jest naprawdę nienajlepszą wizytówką naszego kraju!).
Do Dziadków docieramy ok. 19:00 mocno zmęczeni i z jednym wielkim marzeniem: położyć chłopców spać i nareszcie w spokoju napić się herbaty. Tymczasem plany krzyżuje nam dziś widocznie przeznaczony nam pech nr 3: Sebuś tak niefortunnie uderza się o kant w łazience w nosek, że musimy jechać z nim do Rzeszowa na założenie szwu. Wykończeni kładziemy się do łóżek ok. północy. Jedna dobra wiadomość: to koniec pechów na dzisiaj.
29 lipca 2012, niedziela
Burzowy upał, powyżej 30 stopni
Podróż Rzeszów-Warszawa mija nam dość sprawnie (ok. 9:15-15.30 z postojem).
Zatrzymujemy się w Iłży. Wchodzimy na zamkową wieżę i jemy obiad w sprawiającej dobre wrażenie z góry (M. wypatrywała miejsca na obiad z wieży), ale niezachęcającej „z dołu” iłżeckiej pizzerii, położonej tuż obok rynku. Jakoś tak brudno i jedzenie niesmaczne, a takie piękne miejsce… Szkoda. W ogóle całej Iłży, przecież tak urokliwej i z ciekawymi zabytkami, przydałby się lekki lifting i działania mające na celu przyciągnięcie (a nie odpychanie) turystów! Ech, szkoda gadać.
Wieczór pod znakiem wielkiego bałaganu i rozpakowywania. To na pewno nie ulubiony, ale niestety konieczny punkt programu. Na szczęście marzymy już o kolejnej wyprawie: w Alpy Bawarskie. Od razu weselej.