11.07.2008, piątek
Upalna, słoneczna pogoda
Mimo całej radości z planowanego wyjazdu, rozstanie z dzieckiem jest zawsze trudne. Odwieźliśmy Tymusia Dziadkom na działkę i żegnaliśmy się z nim z łezką w oku. Ach, ten nasz Skarb, pytał „A kiedy Tymuś pojedzie do swojej Rumunii?”. Myśleliśmy o nim przez cały dzień.
W pierwszy etap podróży, do Kazimierza Dolnego, wyruszamy po wczesnym obiedzie tuż po 12.00. Jest zwykły dzień, więc na drogach dość duży ruch i sporo tirów. Cały czas nie możemy uwierzyć w realność naszej randki. Jeszcze nie zdjęliśmy z siebie roli rodzica małego dziecka – cały czas mamy poczucie, że trzeba być w pogotowiu. Dopiero po postoju w Kazimierzu nieco się wyluzowujemy.
Spacer po Kazimierzu (14.15-15.50) jest bajkowy. Teraz naprawdę doceniamy urok przepięknego położenia nad Wisłą i urodę urokliwego otoczenia Rynku. Zaczynamy od spaceru na Górę Trzech Krzyży. To bardzo dobry pomysł, jak zaczęcie od spisu treści, bo wszystko widać stąd jak na dłoni. Potem przemieszczamy się do ruin zamku, będących świetnym, romantycznym punktem widokowym; wchodzimy na basztę, przepuszczając kolejne grupy wycieczek. Spacer kończymy na Rynku, ciesząc oczy widokiem na kościół, studnię, kamieniczki Przybyłowskie (niestety, jedna w remoncie); potem spoglądamy na kamienicę Gdańską i Cejrowską. Siadamy chwilę na rynku, jemy lody, nareszcie czujemy się randkowo. Jak przystało na turystów odwiedzających Kazimierz, w drodze powrotnej kupujemy dwa chlebowe koguty.
W drugiej i ostatniej planowanej na dziś porcji jazdy (Kazimierz-Kraczkowa, 15.50-18.55) bardzo męczy nas upał – nasza Fabia jest dzielna, ale – niestety – bez klimatyzacji. Mimo to jest miło. Przypominamy sobie piesze przejście polskiego wybrzeża z czasów studenckich, słuchamy muzyki.
Na koniec robimy ostatnie zakupy w supermarkecie, no i wygłodniali i zmęczeni lądujemy u Rodziców R., gdzie wspaniale regenerujemy się przed jutrzejszą wyprawą.
12.07.2008, sobota
Czyste niebo i samo słońce, do 35 stopni
To najbardziej szalona z naszych dotychczasowych rocznic: Kraczkowa – Barwinek (PL/SK) – Preszów – Koszyce – SK/H – Miszkolc – Debreczyn – H/RO – Oradea – Cluj Napoca – Alba Iulia – Sibiu – Sambata; 4.50-22.20, ale po kolei.
Polski odcinek drogi, nieco ponad 100 km, przejechaliśmy sprawnie, choć trzeba przyznać, że droga jest wąska i kręta (za to bardzo malownicza… jak się nie ma, co się lubi…) – naprawdę warto wcześnie wyjechać.
Ok. 30 km za granicą polsko-słowacką zatrzymujemy się na poboczu drogi na pierwszy postój. Chwila przerwy działa cuda, temperatura jest jeszcze znośna. Ruszamy dalej. Im bliżej Węgier, tym więcej samochodów, głównie Polaków i Słowaków jadących na wakacje do Chorwacji.
Kolejny postój na granicy słowacko-węgierskiej. Wbrew oczekiwaniom, nie ma tu dosłownie nic, nie możemy kupić nawet winiety… Przejazd przez Węgry się dłuży. Patrzymy zza okna na pola słoneczników i kukurydzy, mokrzy od upału. Do tego nie udaje nam się znaleźć nic sensownego na postój – w końcu zatrzymujemy się na chwilę na stacji benzynowej.
Wreszcie przekraczamy granicę z Rumunią. Wbrew oczekiwaniom, zaskakuje nas zupełnie niezły stan głównych dróg. Porządne jednopasmówki, w zasadzie bez dziur. Droga wiedzie przez pagórkowaty teren i jest bardzo kręta, więc nasza prędkość nie jest zawrotna. Adrenaliny dostarczają głównie rumuńscy kierowcy, którzy jeżdżą naprawdę szaleńczo – wyprzedzają po prawej stronie, przejeżdżają na czerwonym na ruchu wahadłowym – przy nich polscy kierowcy to niemal flegmatycy. Widoki za to mamy przepiękne. Górzysty teren i schludne (sic) wsie i miasteczka z budynkami o jednolitej dachówce. Od czasu do czasu cerkwie. Stosunkowo często spotyka się furmanki. Zwracamy uwagę na naprawdę często urządzone przy drodze miejsca postojowe – to, czego u nas bardzo brakuje.
Z uwagi na jakość dróg i spory dystans do pokonania, pierwszy turystyczny postój urządzamy dziś dość późno (17.30-19.30), dojeżdżamy aż do Alby Iulii. Tu wysiadamy, by spokojnie obejrzeć cały kompleks pozostały po XVIII-w twierdzy z dwiema liniami murów. Zadziwia nas schludne utrzymanie całego terenu i kaliber napotkanych zabytków. Oglądamy wszystkie trzy bramy wiodące do twierdzy (II, III i VI), imponującą romańską (!) katedrę św. Michała (z przepięknym portalem), Pałac Książęcy i Biskupi, Muzeum Zjednoczenia, Cerkiew Sobór Koronacyjny (zbudowany, by przyćmić wszystko dookoła, a zwłaszcza katolicką katedrę; trzeba przyznać, że naprawdę robi wrażenie), pomnik Michała Walecznego.
Naszą rocznicę świętujemy w nastrojowym Pubie 13 nad fosą twierdzy. Lokal serwuje fantastyczne włoskie jedzenie, jak wiele – jak się potem okazało – knajp w Rumunii – w końcu Rumuni czują się spadkobiercami jednego z rzymskich plemion. Jedząc pyszną makaronową kolację stwierdzamy, że coś musi być na rzeczy. Oglądamy plac zabaw dla dzieci, pomysłowo urządzony w fosie twierdzy. Najmłodsi, o czym się potem wielokrotnie przekonujemy, są mile widziani w tym kraju.
Ostatnią porcję przejeżdżamy resztką sił. Od Sybina za oknem noc, a do tego co chwilę ruch wahadłowy – nasza droga jest akurat w trakcie remontu.
Wreszcie dojeżdżamy do Kompleksu Turystycznego Sambata, gdzie zarezerwowaliśmy wcześniej pokój. Wyjeżdża po nad młody, sympatyczny gospodarz, pan Adrian, nieźle mówiący po angielsku. Pokój jest czysty, ale dość drogi, wziąwszy pod uwagę brak jakichkolwiek mebli poza łóżkiem. Rozpakowujemy się do praktycznych podwieszanych półek, które zawsze wozimy ze sobą. Na szczęście poranny widok na Fogarasze, rozciągający się z okien, rekompensuje wszelkie niewygody.
13.07.2008, niedziela
Upał, w górach lekki wiaterek
Widok rozciągający się przed naszym oknem i bezchmurne niebo skłaniają nas do rozpoczęcia naszej rumuńskiej przygody od wycieczki w góry.
Na pierwszy ogień bierzemy Cabanę Balea Cascada – ciągnie nas dojazd słynną szosą transfogaraską. Jedziemy przez Victorię, po drodze robimy zdjęcie furmanki i powszechnego tu przydrożnego słupa „Drum Bun” (szerokiej drogi). Ze zdumieniem spostrzegamy, że poza miastem niemal całe pobocze jest usłane biwakującymi grupkami ludzi – rozłożonych całymi rodzinami z grillem, namiotami, odtwarzaczami muzyki, leżakami. Niesamowite. Jest niedziela, świeci słońce, kto może, cieszy się życiem tak po prostu.
Jadąc szosą transfogaraską, zadziwiamy się skalą ingerencji w naturę i śmiałym poprowadzeniem drogi. Tę górską trasę pokonujemy w wielkim korku – przed nami i za nami tłum samochodów. Potem dziwimy się jeszcze bardziej.
Zostawiamy samochód i znajdujemy dolną stację kolejki linowej wwożącej turystów na górne piętro doliny. Chętnych niewiele, bilety kupujemy wprost u motorniczego. Wagonik – podobny do tego kursującego do niedana na Kasprowy Wierch – jest „ozdobiony” wielkim biało-czerwonym logiem Coca-Coli.
Wysiadamy na górnej stacji kolejki i przecieramy oczy ze zdumienia: na wysokości 2000 m zrobiono Krupówki: mnóstwo samochodów, tłum ludzi, muzyka, rozrywki typu zjeżdżanie z liny; wokół Stasiukowska „rozpierducha”. Największe wrażenie robi jednak szosa transfogaraska widziana z góry – nie wiemy, czy śmiać się, czy płakać – z jednej strony to świetna robota inżynieryjna, z drugiej skala zniszczenia Doliny Balea woła o pomstę do nieba.
Zahaczamy o schronisko Balea Lac – jest naprawdę ładne, przepięknie położone. W środku obsługa kelnerska jak w niektórych tatrzańskich schroniskach na Słowacji.
Spod Balea Lac planujemy – w ramach aklimatyzacji – podejść 400 m na wierzchołek Vrf. Paltinului. Szybko okazuje się, że profesjonalni podróżnicy zapomnieli mapy, w wyniku czego błądzimy z 40 min w poszukiwaniu wyjścia szlaku. Na nasze usprawiedliwienie można tylko dodać, że oznaczenia były naprawdę kiepskie – turyści piesi nie przynoszą dochodu… Turystyka górska jest zresztą chyba w Rumunii mało popularna – na szlaku położonym nieopodal zatłoczonych okolic Balea Lac nie ma prawie żywej duszy.
Na Vf. Paltinului prowadzi bardzo wygodny szlak w postaci długiego trawersu. Jednak dziś aklimatyzacja daje nam się we znaki – wchodzimy wolniej niż w podanym w przewodniku czasie. Na sam wierzchołek dochodzimy od drugiej strony, graniowym szlakiem, i lokujemy się w sympatycznym grajdołku. Widoki zapierają dech w piersiach. Zadziwia kontrast między totalnie zawładniętą przez człowieka Doliną Balea i dziką Doliną Doamnei. Po chwili okazuje się, że atrakcji jest tu jeszcze więcej. Kątem oka w sąsiednim grajdołku dostrzegamy parę podczas namiętnej sceny erotycznej. Jest ostro, niestety w końcu, spłoszeni, zauważają nas, więc z kina nici:-(
Schodzimy Doliną Doamnei. Początek całkiem wygodny, ale potem na własnej skórze doświadczamy różnicy między jakością wytyczonych szlaków u nas i w Rumunii. Piesza turystyka górska najwyraźniej nie cieszy się tu popularnością, co znajduje wyraźne odzwierciedlenie w stopniu przedeptania szlaków. Nasza ścieżka ginie, idziemy na nosa, wynajdując w miarę dogodne przejścia wśród bujnych traw. Ta dzikość ma swój niewątpliwy urok, ale męczymy się szybko. Dopiero ostatni odcinek drogi – obejście grzbietu Balea – przypomina nasze szlaki. Widoki są za to niezapomniane. Górskie łąki wciąż pełnią funkcję hal pasterskich, co widać na każdym kroku. Spotykamy dwa stada owiec z pasterzami, widzimy prowizoryczne szałasy z folii, zagrodę ze świniami; na ścieżce mijają nas trzy objuczone osiołki (jeden odgryza sztuczny kwiatek z plecaka M.), prowadzone przez ok. dziesięcioletniego chłopca. Raz solidnego stracha napędzają nam goniące za nami pasterskie psy. Przez całe zejście mijamy się z czworgiem miłych… Polaków. Mimo wakacyjnej niedzieli nie spotykamy żadnego turysty z Rumunii – to mówi samo za siebie.
Kolację jemy w Cabana Balea Cascada – niby schronisko, a klimat restauracji, z obsługą kelnerską. Menu tylko po rumuńsku. Udaje nam się zamówić mamałygę z bryndzą i śmietaną (niezłe!). Sałatka o zagadkowej nazwie okazuje się pomidorami z kapustą. Po takim dniu apetyty nam dopisują.
Nasz czas: 12.00-19.00, ↑400 m, ↓ 1400 m, ok. 15 km
14.07.2008, poniedziałek
Rano prawdziwy żar z nieba, potem parno i przelotne deszcze
Postanawiamy skorzystać z pięknej pogody i udać się na kolejną wycieczkę w piękne Karpaty Południowe.
Podjeżdżamy samochodem do schroniska Piscul Negru. Trasa dojazdu znów wiedzie szosą transfogaraską – dziś jedziemy nią jeszcze dalej niż wczoraj, w najwyższym punkcie przejeżdżamy przez tunel w górach. I znów przejazd dostarcza niezapomnianych przeżyć – bez wartościowania. Kilkadziesiąt kilometrów skrętów po 180o nad przepaściami. Aż w głowie się kręci. W dalszym ciągu nie możemy się nadziwić, jak można było wybudować tak śmiało poprowadzoną drogę. Niedoszacowujemy czasu. Cały dojazd zajmuje nam dwie godziny.
Od Piscul Negru ruszamy szlakiem w kierunku Refugiu Caltun. Szlak wiedzie Doliną Paltinu. Swoim charakterem przypomina nam nasze zachodniotatrzańskie szlaki, tylko jest po wielokroć mniej uczęszczany – jesteśmy zaskoczeni tym, że Rumuni prawie w ogóle nie chodzą po górach! Rumuńskich turystów spotykamy tylko na początku szlaku, urządzających sobie – a jakże – biwaki. W tych stronach to chyba jeden z ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu. Wyżej w górach często za to spotykamy… Polaków. Dziś znów minęliśmy dwie polskojęzyczne grupy.
Szlak ma charakter naturalnej, nieulepszonej ścieżki. To urokliwe, lecz dość męczące, przy tym zdajemy sobie sprawę, że wybierając się na górską wycieczkę w rumuńskie góry, trzeba dysponować sporym zapasem czasu – bardzo często szlak jest ledwo widoczny i łatwo zmylić drogę. Szkoda, że dziś wyruszyliśmy tak późno. Idziemy najpierw przez las, potem przez polany i duszną, gęstą kosówkę. Znów spotykamy pasterza z objuczonymi osłami. Jest duszno, przekraczając strumyk decydujemy się usiąść na chwilę odpoczynku.
Wyżej pogoda zmienia się nie do poznania. Zaczyna wiać silny wiatr, na niebo napływają chmury. Cieszy nas widok refugiu. Spotykamy w nim miłą grupę rumuńskich turystów. Zaczyna padać, więc chwilę czekamy, próbując zdecydować, co dalej. Zmiana pogody i stosunkowo późna pora zmuszają nas do rezygnacji z planów zdobycia Negoiu, decydujemy skrócić wycieczkę i przejść przez Strunga Doamnei.
Tymczasem nasze plany krzyżują się raz jeszcze. Na drodze z Refugiu Caltun do Stawu Caltun spotykamy pracowników Salvamontu, którzy straszą nas, że nadciąga wielka burza i de facto zmuszają nas do powrotu tą samą drogą. Co ciekawe, na podstawie samych naszych górskich planów zgadują, że musimy być Polakami:-) Wracając, myślimy o ogromnej różnicy w natężeniu turystyki górskiej i w stopniu reglamentowania ruchu turystycznego w Rumunii i w Polsce. W Rumunii widać panuje przekonanie, że po wyższych partiach gór się po prostu nie chodzi, a służby górskie, spotkawszy na drodze grupy turystów podczas niepewnej pogody, bez dyskusji zawracają ich z powrotem. Ta różnica bardzo rzuca nam się w oczy, a uważamy się przecież za turystów przezornych i dobrze wyekwipowanych.
Pogoda jest rzeczywiście niepewna, w dodatku schodzimy tą samą trasą, co nie jest naszym ulubionym zwyczajem, więc idziemy stosunkowo szybko. Na dłuższy postój zatrzymujemy się dopiero na dole, w Cabanie Paltinu.
Tu akurat atmosfera nieszczególna. Niemiły kelner i średnio smaczne jedzenie. Bawi nas tylko zamawianie kolejny raz potraw-zagadek po rumuńsku – znów nie ma menu po angielsku, z kelnerem też nie można się dogadać.
W drodze powrotnej chcemy jeszcze zahaczyć samochodem o zamek Drakuli z Poienari. Na mapie okazuje się jednak, że to strasznie daleko. Nie składa się nam jakoś dzisiaj. Wracamy prosto do domu.
Na transfogaraskiej łapie nas przewidywana burza. Dobrze tylko, że po ciemku i w ulewie nie widać ekspozycji zakrętów. Wrażeń dopełniają za to duże stada owiec, które kilkakrotnie przekraczają drogę. Tak, będziemy mieli wspomnienia jedyne w swoim rodzaju.
Nasza trasa: ↕1100 m różnicy wzniesień.
15.07.2008, wtorek
Burze i ulewy, rozchmurza się dopiero po południu, 17 stopni
Dzisiejsza pogoda zupełnie nie nadaje się na wycieczkę w góry. Nie martwimy się jednak tym specjalnie – wszak nie tylko dla gór przyjechaliśmy do Rumunii. Przeznaczamy dzień w całości na zwiedzanie.
W pierwszej kolejności kierujemy się na Bran. Jedziemy bocznymi drogami przez wsie i góry – jest miło, prawdziwie i spokojnie. Zauważamy, że wszystkie mijane miejscowości są do siebie bardzo podobne. Takie same domy z taką samą czerwoną dachówką stoją równo przy ulicy. Za oknami nie widać bogactwa, ale jest za to czysto i schludnie.
Sam Bran nie ma już tego prowincjonalnego uroku. To typowo turystyczna miejscowość, żyjąca sławą znanego średniowiecznego Zamku Drakuli. Co to znaczy odpowiednia nazwa… Okolice zamku wypełniają kramy i rzesze turystów. Nie mamy ochoty na zwiedzanie w tłumie i oglądamy zamek jedynie z zewnątrz. Jest malowniczo położony na skale. Uciekamy do samochodu, bo kolejna burza tuż tuż.
Następnym punktem programu miało być zwiedzanie imponującego XIII-wiecznego chłopskiego zamku w Rasznowie. Plany krzyżuje nam jednak ulewa, dosłownie oberwanie chmury. Gdy okazuje się, że nie ma możliwości podjechania samochodem pod sam zamek, zadowalamy się zrobieniem zdjęcia z oddali i ruszamy dalej.
W Braszowie pada dalej, tym razem dla odmiany grad. Wchodzimy więc na chwilę do supermarketu – i tak musieliśmy kiedyś wstąpić na uzupełniające zakupy – z nadzieją, że lada chwila przestanie padać. Nic z tego. Po wyjściu ze sklepu pada, jak padało. Dalej więc gramy na zwłokę, tym razem zaszywając się w przyjemnej włoskiej knajpce na obiad. Jest całkiem miło, a jedzenie bardzo smaczne. Bierzemy menu dnia, czyli pizzę Drakula i Pastę Transilvania, a do tego dużo pomidorów i sałaty, sok i espresso. Wszystko za 60 lei z napiwkiem…
Przez cały obiad zaklinamy deszcz i co się okazuje? – gdy wychodzimy, już nie pada, więc na spokojnie możemy zacząć zwiedzanie.
Zabytki Braszowa robią na nas ogromne wrażenie. Całe miasto jest naprawdę imponujące, zabytkowego centrum nie zalewa komercja. Oglądamy okolicę rynku: XV-wieczny ratusz, ukrytą za kamienicą b. ładną cerkiew zaśnięcia NMP – kopię Kościoła Greckiego z Wiednia, Dom Hirschera z „sukiennicami”. Potem kierujemy się pod majestatyczny, ogromny Czarny Kościół (XIV) i zaglądamy na słynną szeroką na 1 metr Ulicę Sforii (Powrozów,. Potem idziemy do dawnej dzielnicy rumuńskiej (Schei; w samym centrum mieszkali niegdyś osadnicy niemieccy – Sasi), gdzie oglądamy Piata Unirii, cerkiew Św. Mikołaja i muzeum pierwszej szkoły rumuńskiej. Spacer kończymy obejrzeniem imponujących dawnych fortyfikacji, zachowanych w doskonałym stanie (Brama Schei i Katarzyny, Bastiony: Tkaczy, Kowali i Graft oraz Czarną i Białą Wieżę). Wspaniałe miejsce. Zwiedzając Braszów, czujemy się jak w bajce.
Droga powrotna mija nam już bez meteorologicznych niespodzianek, męczą tylko remonty na trasie Braszów-Sybin, a szaleńcza jazda rumuńskich kierowców wymaga wzmożonej uwagi na drodze.
Zatrzymujemy się na chwilę w Fagaraszu, robimy zdjęcie doskonale zachowanemu XIV-wiecznemu zamkowi. Po drodze jeszcze tankujemy – rumuńskie paliwo jest świetne, o 10-15% tańsze niż u nas, a przy tym chyba bardziej ,,kaloryczne” – nasza Fabia mniej paliła mimo górskich warunków jazdy i ,,chodziła” wyraźnie lepiej.
Wieczorem chcemy się napić wina, ale okazuje się, że nie mamy korkociągu. Pukamy więc do gospodarzy i zapraszamy ich do siebie. Chwilę miło z nimi rozmawiamy. To sympatyczne młode małżeństwo, okazuje się, że mają córeczkę w wieku zbliżonym do naszego Tymka – jednak nic tak nie łączy, jak dzieci!