14 sierpnia 2012, wtorek
Ładnie, tylko w okolicy szczytu trochę chmur, na dole 25oC, na szczycie 7oC
Wyprawa na Zugspitze! (2962 m n.p.m.)
To kolejny szczyt Korony Europy i główny cel naszej wyprawy w Alpy Bawarskie.
Wstajemy o 5:25, szybko jemy śniadanie i tuż przed 7:00 ruszamy już z parkingu w Hammersbach (k. GaPa) w stronę doliny Höllental.
Trasa po niespełna godzinie podejścia drogą gruntową doprowadza nas do zadziwiającego wąwózu Höllentalklamm. Wąwóz to przełom potoku przez najniższy próg doliny; jego ściany miejscami osiągają nawet ok. 100 m wysokości. Ścieżkę poprowadzono po specjalnych półkach, mostkach podwieszonych nad rwącym nurtem potoku oraz w oświetlonych tunelach wydrążonych w skałach (w wielu miejscach kapie lub leje się z góry woda, dlatego niezbędna jest kurtka przeciwdeszczowa). Jest pięknie – miejsce to warte jest odwiedzenia nie tylko przy okazji wejścia na Zugspitze (choć opłata za wejście wynosi 4 €). Przy okazji „bez bólu”, bo zajęci oglądaniem kaskad potoku, pokonujemy pierwszy próg doliny
Po 2 godzinach od startu (pół godziny za wąwozem) docieramy do jedynego na dzisiejszej trasie schroniska – schroniska Höllentalangerhütte. Wypijamy litrowego Radlera (to był dopiero kufel!), wcinamy drugie śniadanie i w szampańskich humorach ruszamy w dalszą drogę.
Dzisiejsza trasa oferuje nam cały czas bardzo ładne widoki na otaczające szczyty, zwłaszcza masyw Waxenstein, Alpspitze i samo Zugspitze. Za schroniskiem wchodzimy na drugi próg doliny, podczas którego pokonujemy pierwsze ubezpieczone odcinki. Słynna Brett, czyli deska, to faktycznie eksponowane miejsce, ale obiektywnie przy asekuracji nie stanowi wyraźnej trudności (chociaż jeżeli ktoś raz się przestraszy, to potem trudno opanować drżenie nóg i może to być koniec wyprawy, widzimy dzisiaj taką scenkę w tym miejscu).
W środkowym odcinku trasy najbardziej daje się nam we znaki mozolne zdobywanie wysokości zakosami po niezbyt wygodnych, usuwających się spod nóg piargach.
Mozolnie, po około 4,5 godziny od wyjścia, docieramy do kolejnej atrakcji dzisiejszej trasy – lodowczyka Höllentalfermer. Nie jest on duży, jak na pierwszy raz w sam raz (można sobie wyobrazić jak wyglądają większe lodowce). Pokonujemy go w rakach, które wyraźnie ułatwiają drogę, ale wiele osób posiłkuje się tylko kijkami lub ewentualnie plastikowymi nakładkami na buty. Większe szczeliny można łatwo ominąć, a te, przez które się przechodzi, dostarczają przyjemnej adrenalinki – słyszymy przez nie głośny szum wody przepływającej pod lodowcem.
Największym technicznym problemem na dzisiejszej trasie jest przeskoczenie (dosłownie) szerokiej na niespełna metr, ale głębokiej miejscami na ok. 10 metrów szczeliny brzeżnej lodowca, zwłaszcza, że trzeba ten manewr skoordynować ze złapaniem liny, a podłoże do skoku stanowi lodoszreń. Trzy, cztery, hop! – udało się!
Po pokonaniu tej przeszkody ruszamy już właściwą ferratą wyprowadzającą na szczyt, nie napotykając większych trudności technicznych, chociaż w niektórych miejscach konieczna jest wzmożona uwaga i nieco większy wysiłek.
Ten końcowy odcinek zdecydowanie najbardziej daje nam w kość, bo na mapie wydaje się bardzo krótki, a w rzeczywistości to jeszcze ok. 400-500 m wysokości do pokonania. Łącznie tego dnia wchodzimy ok. 2200 m pod górę. Mamy prawo być zmęczeni…
Ostatecznie, wykończeni, ale szczęśliwi z realizacji planu, docieramy pod krzyż na szczycie Zugspitze ok. 15:20. Z radością widzimy spotkanego wcześniej sympatycznego Polaka, od lat mieszkającego w Berlinie, który jest autorem naszego wspólnego zdjęcia na szczycie (dzięki!).
Widoki są piękne, ale sam szczyt to rozpaczliwy obraz – ogromne wielopiętrowe budynki, połączone promenadami i tarasami, zatłoczone setkami, jeśli nie tysiącami turystów, a w tle zindustrializowany, głównie przez infrastrukturę narciarską, płaskowyż położony na południe od szczytu… KOSZMAR!
Jak najszybciej kupujemy bilety na zjazd kolejką (industrializacja industrializacją, ale kusi nas możliwość zjazdu kolejką zębatą 4,5 kilometrowym tunelem „w brzuchu” Zugspitze – to w końcu „pociągowy szczyt”). Po zdjęciu ferratowego ekwipunku ruszamy w dół.
Kolejka jedzie dość długo (prawie półtorej godziny do „naszego” Hammersbach, gdzie zostawiliśmy samochód), jest zatłoczona i w sumie to średnia przyjemność – gdybyśmy dotarli tu wcześniej i miałby kto po nas podjechać do Eibsee, to zeszlibyśmy w tamtym kierunku pieszo.
Ogólnie trasę oceniamy bardzo pozytywnie, jest wyjątkowo różnorodna (wąwóz, ciekawe odcinki z ubezpieczeniami, pierwszy na naszych wyprawach lodowiec) i długo zostanie w naszych wspomnieniach. W dodatku Zugspitze to nasz nowy rekord wysokości – 2962 m!
15 sierpnia 2012, środa
Przepiękny dzień, na dole upał do 30 stopni
W związku z planowanym na jutro załamaniem pogody zagłuszamy pragnienie odespania się po Zugspitze, znów wstajemy rano i szykujemy się w góry – szkoda by było zmarnować taki piękny dzień! Dziś nasz wybór pada na…
Hindelanger Klettersteig
Niestety, czeka nas dość długi dojazd – punkt wyjścia jest aż w Obersdorfie, więc mimo że siedzimy w samochodzie już o 7:00 rano, do Obersdorfu docieramy grubo po 9:00 (po drodze dwa krótkie zatrzymania – jedno na zdjęcie urokliwego austriackiego jeziorka Plansee i drugie na mniej bijące po kieszeniach tankowanie w Austrii).
Odstajemy swoje w kolejce do wagonika i już po chwili kolejka wwozi nas trzema etapami na szczyt Nebelhornu. Po drodze oglądamy mile kojarzące się z Małyszem skocznie w Obersdorfie i patrzymy na łagodną, równiutką drogę wejściową na szczyt – pewnie spokojnie można by tu wjechać z maluszkiem w wózku.
Na szczycie Nebelhornu (2224 m n.p.m.) zabawiamy krótko – mała przerwa na panoramkę i podziwianie latających tu wszędzie paralotniarzy, szybkie założenie ferratowego ekwipunku i w drogę (mimo całego naszego pośpiechu przez ten długi dojazd udaje nam się wyruszyć dopiero o 10:20).
Ferrata Hindelanger okazuje się bardzo interesująca. Po pierwsze: na całej długości poprowadzona jest grzbietem, co nadaje jej widokowego charakteru, i po drugie: w porównaniu z trasami z ubiegłych dni, ścieżka ma stosunkowo naturalny charakter. Nie ma tu nadmiaru zabezpieczeń (przychodzą nam na myśl tatrzańskie Rohacze i Otargańce), często trzeba się przytrzymać skały, teren jest naturalnie urozmaicony, z kilkoma elementami naturalnej wspinaczki. Nie ma tu może wielkich trudności technicznych, ale trasa ta z racji ekspozycji na pewno wymaga uwagi. Rozmawiamy o tym, że Tymka możemy za kilka lat wziąć na ferratkę na Alpspitze – to bardzo dobra propozycja na początek przygody z via ferratami – ale ferrata Hindelanger będzie musiała na niego dłużej poczekać.
Idziemy sobie spokojnie, nie spiesząc się, cały czas za tymi samymi dwoma turystami. Plany wejścia na Großer Daumen nieubłaganie krzyżuje czas. Mamy już wykupiony bilet powrotny na kolejkę i, wziąwszy pod uwagę ponad dwugodzinną drogę powrotną samochodem, nie bardzo chcemy go zmarnować. Z małej przełączki schodzimy więc z grani i w ok. godzinę dochodzimy płaskowyżem Koblat do środkowej stacji kolejki. Po drodze nie możemy oderwać wzroku od spektaklu odgrywanego przez kozice na płacie śniegu na stokach Westlicher Wengenkopf. Kozicom chyba też było dziś gorąco… Kilkanaście minut czekania na swoją kolej wejścia do wagonika (pod stacją kolejki byliśmy nieco przed 16:00) i już witamy nasz samochód, zaparkowany na kolejkowym parkingu.
Droga z Oberstdorfu do Oberau mija nieco sprawniej niż rano, pewnie dlatego, że tym razem wybieramy trasę wiodącą w większym stopniu przez Niemcy i prowadzącą spory odcinek autostradą. Jeszcze tylko w Austrii zatrzymujemy się na dotankowanie do pełna i już prosto na miejsce.
Wieczorem cieszymy się, że pogoda i kondycja pozwoliły nam na zrobienie aż czterech dużych wycieczek górskich. Szkoda, że jutro ten deszcz… Ale z drugiej strony musimy też pocieszyć się zabytkami Bawarii! Może więc niech pada.
16 sierpnia 2012, czwartek
Do południa leje deszcz, a od południa całkiem ładnie, choć chłodno, ok. 19oC
Do południa pada, więc czytamy kawał „Gry anioła” i na wyprawę ruszamy dopiero po wczesnym obiedzie.
Bawarskie zamki i kościoły
Dzisiaj postanawiamy przejechać chyba najciekawszy fragment Niemieckiego Szlaku Alpejskiego (Deutsche Alpenstraße), odwiedzając kolejno:
- Wies z rokokowym kościołem z XVIII w., wpisanym na listę UNESCO. Na szczególną uwagę zasługuje wnętrze z przebogatymi freskami (dość powiedzieć, że kościół został tak zaprojektowany, żeby stworzyć miejsce na ogromny owalny fresk na środku sufitu).
- Füssen, gdzie oglądamy budynki dawnego opactwa (barokowe, obecnie kościół parafialny i muzeum) oraz zamek Hohes Schloss, którego dziedziniec i wieża pokryte są pięknymi malowidłami iluzjonistycznymi sprzed pięciuset lat! Dodatkowo fundujemy sobie ok. półgodzinny spacer do wodospadu rzeki Lech.
- Hohenschwangau – zabawiamy tu dłużej, bo do obejrzenia mamy aż dwa zamki. Pierwszy to Hohenschwangau – neogotycki zamek z pierwszej połowy XIX w., gdzie wychował się Ludwik II Bawarski. Drugi – Neuschwanstein – to wizytówka Bawarii, a nawet całych Niemiec, wzór dla Disneyowskich zamków, zbudowany jako realizacja romantycznej wizji Ludwika II Bawarskiego w drugiej połowie XIX w. Będąc tutaj, koniecznie trzeba jeszcze podejść na most Marii (Marienbrücke), z którego roztacza się najlepszy widok na zamek Neuschwanstein (a po drodze także na Hohenschwangau w otoczeniu gór i jezior).
- Linderhof z przepięknym parkiem i zamkiem, również wzniesionym przez Ludwika II Bawarskiego w stylu włoskiego renesansu i baroku w drugiej połowie XIX w. To wyjątkowo wysmakowana i elegancka królewska rezydencja. Pałac i przecudne otoczenie z fontannami, rzeźbami, ogrodami są niezwykle oryginalnie wkomponowane w otoczenie alpejskiej doliny.
- Ettal z barokowym kościołem i opactwem benedyktynów z pierwszej połowy XVIII w. to ostatni punkt programu.
Wracamy dzisiaj wręcz oszołomieni ilością (i jakością…) oglądanych zabytków, z których każdy z osobna zasługuje na dłuższą wizytę. My z racji konieczności pogodzenia w krótkim czasie naszych pasji górskich i turystycznych musieliśmy „wyrobić się” w ciągu jednego popołudnia i wieczoru (wróciliśmy po ok. 8 godzinach od wyjazdu). Pełna głowa wrażeń.
17 sierpnia 2012, piątek
Przepiękna pogoda: słonecznie, 27 stopni
Z uwagi na czekającą nas jutro dłuuugą drogę powrotną, wypieramy chęć pójścia na kolejną wysokogórską wyprawę i planujemy sobie lżejszą wycieczkę. Rano wysypiamy się i nie spiesząc się (czytamy kilka rozdziałów książki) zbieramy do wyjścia. Dopiero ok. 11:00 zjawiamy się u wylotu wąwozu Partnach (po dłuższym poszukiwaniu miejsca na zaparkowanie samochodu – wszystkie oficjalne parkingi zajęte).
Wąwóz Partnach (Partnachklamm)
Gdyby pominąć tłumy turystów odwiedzających wąwóz, wycieczka dostarczyłaby nam samych absolutnie pozytywnych wrażeń. Wykuta w skale ścieżka umożliwia podziwianie głębokiego wąwozu potoku Partnach, wcinającego się głęboko między ściany skalne. Ze ścian wąwozu kapie woda, nad potokiem unosi się mgiełka, światło słoneczne w kilku miejscach tworzy malownicze tęcze. Pięknie. Nie możemy się zdecydować, który wąwóz nam się podoba bardziej: Partnach, czy (pamiętany z drogi na Zugspitze, nieco bardziej dziki) Hollental. Cóż, po prostu trzeba zobaczyć oba. Planujemy wrócić tu w zimie z dzieciakami – ścieżka przez wąwóz jest czynna przez cały rok (wąwóz Hollental jest czynny tylko do końca października), a zdjęcia wąwozu z soplami lodu wyglądają przepięknie.
Po wyjściu z wąwozu siadamy na chwilę na pniu przy potoku i sprawdzamy dalszą marszrutę. Mamy ochotę na rozstanie się z tłumem turystów, więc wybieramy mniej popularną drogę – pod górę, kierunek Eckbauer. Ścieżka wznosi się najpierw łagodnie, trawersem, a następnie śmielej, wygodnie wyznaczonymi zakosami. Tygodniowa zaprawa górska robi swoje, niewiele ponad godzinę wędrówki i już siedzimy wygodnie na tarasie górskiego gościńca (berggasthof) Eckbauer. Chłodny Radlerek, apflelstrudel i zachwycające widoki na całe pasmo Wetterstein ze znanymi już nam Alpspitze i Zugspitze wystarczają nam do pełni szczęścia…
Po krótkim odpoczynku ruszamy już w dół. Szeroka, wygodna ścieżka wiedzie wśród soczystych zielonych łąk do przysiółka Wamberg, tam skręcamy w lewo i już prosto pod skocznie w Ga-Pa. Cała pętelka z odpoczynkami zajęła nam niecałe 4 godziny. Na całej trasie wprost bajkowe widoki na Alpy. Piękny spacer godny polecenia dla każdego.
Po powrocie na parking wsiadamy do samochodu i podjeżdżamy do centrum Garmisch-Partenkirchen. O tej porze (15:00) jest tu jeszcze przyjemnie spokojnie. Ga-Pa nie ma może uroku naszego Zakopanego, ale przyznajemy, że malowane domy tonące w kwiatach są niezwykle malownicze. Podchodzimy jeszcze do starego kościoła Św. Marcina z odkrytymi niedawno XIV-XVI- wiecznymi malowidłami (niestety, świątynia okazuje się zamknięta) i wracamy do domu.
W domu szybki obiad (wersja ekonomiczna cd.), selekcja zdjęć i opisanie trasy.
Wieczorem wybieramy się na pożegnalny spacer nad brzegiem jeziorka Eibsee i staramy się zapamiętać na jak najdłużej idylliczne alpejskie widoki.
Potem już tylko pakowanie i spać – jutro nas czeka długa droga do naszych ukochanych chłopaków!
18 sierpnia 2012, sobota
Ciepło i słonecznie przez całą drogę, do 27oC
Droga powrotna: Oberau – Rzeszów; ok. 1270 km, 12,5 godziny jazdy plus postoje
Dzięki autostradom aż za Kraków jedzie się świetnie, potem trochę gorzej, ale też sprawnie.
Wyjazd o 4:50, docieramy na miejsce o 20:10.
Główny postój:
Ratyzbona
Przyjeżdżamy tutaj o 7:00 co, paradoksalnie, okazuje się świetną porą na zwiedzanie: jesteśmy właściwie jedynymi turystami, a do tego poranne słońce pięknie oświetla to średniowieczne miasto, tworząc niepowtarzalny klimat.
W Ratyzbonie szczególnie zachwyca nas niesamowity romański portal „kościoła Szkotów” z XII w., gotycka katedra św. Piotra, budowana przez trzy wieki (XIII-XVI), a dokończona (iglice wież) dopiero w XIX w. (ciemne, majestatyczne wnętrze oświetlone pomarańczowymi promieniami rannego słońca przyprawia nas o gęsią skórkę), kamienny most (XIII w.) na Dunaju i piękny widok z niego na miasto oraz wiele patrycjuszowskich kamieniczek, część z niesamowitymi wieżami, pamiętających nawet XIII w.
Poza tym oglądamy kilka innych kościołów, oryginalnie w większości romańskich (później przebudowywanych), pozostałości bramy obozu rzymskiego z II w. n.e. (Porta Praetoria), Stary Ratusz (XIII-XIV w.), a także ulicę Hinter de Grieb, ul. Goliata i wiele innych zaułków z przepiękną średniowieczną zabudową.
Po tym mieście można dłuuugo spacerować i zachwycać się atmosferą wziętą wprost ze średniowiecza, my jednak mamy na to jedynie nieco ponad godzinę… Ten krótki czas pozwala nam jedynie zasmakować średniowiecznego klimatu Ratyzbony.
Po postoju w Ratyzbonie staramy się głównie jechać i zatrzymywać się jedynie na króciutkie przerwy. Stajemy na obiad w absolutnie godnej polecenia restauracji przy stacji tuż za granicą w Zgorzelcu. Drogę umila nam książka, którą czytamy sobie na głos aż za Kraków.
Rozmawiamy o Niemczech, wspominając nasz pobyt właściwie w samych superlatywach.