Powsin – Park Kultury, 2010.10.31

Powsin – Park Kultury, 2010.10.31

 

Mimo końca października pogoda jest naprawdę przepiękna: aż żal siedzieć w domu. W niedzielę zgarniamy dzieciaki i wybieramy się na spacer po Parku Kultury w Powsinie.

To dość duży leśny kompleks (bezpośrednio przylegający do Lasu Kabackiego), nastawiony na aktywne spędzanie czasu: jest dużo różnych boisk, basen na wolnym powietrzu, amfiteatr, plac zabaw; można nawet pograć w szachy i brydża. W niedzielne popołudnie trudno tu o odosobnienie.

Budynki, bary, ogólnie cale zaplecze aż prosi się o remont; cały pomysł Parku Kultury jest naprawdę świetny, wymaga tylko doinwestowania.

Nas jednak takie drobiazgi nie zniechęcają: najbardziej podoba nam się to, że zaraz za miastem można naprawdę pooddychać przyrodą. Jest piękny wąwóz, drzewa w jesiennych barwach i mnóstwo szeleszczących liści pod nogami. Tymuś biega jak nakręcony, a Sebuś grzecznie drzemie w spacerówce: po leśnych alejkach bez problemu można pojeździć wózkiem z pompowanymi kołami.

Park Kultury w Powsinie.

Park Kultury w Powsinie.

Park Kultury w Powsinie.

Park Kultury w Powsinie.

Park Kultury w Powsinie.

Park Kultury w Powsinie.

Park Kultury w Powsinie.

Park Kultury w Powsinie.

Wejscie do Ogrodu Botanicznego PAN.

Wejscie do Ogrodu Botanicznego PAN.

Park Kultury w Powsinie.

Park Kultury w Powsinie.

 

Konstancin-Jeziorna, 2010.10.30

Konstancin-Jeziorna – uzdrowisko o krok od Warszawy

 

Sebuś – roczniak – coraz częściej ma swoje zdanie. Trudno się zmobilizować i wybrać gdzieś z naszą trzódką, ale potem – co za satysfakcja!

Zaczynamy od wizyty w centrum handlowym Stara Papiernia, urządzonym w dawnej fabryce papieru. Starą Papiernię zwiedzamy „szlakiem gastronomicznym”, poszukując restauracji, w której można by zjeść obiad i spokojnie nakarmić i przewinąć Sebunia. W centrum handlowym czuć ducha starej wytwórni. Surowa cegła, gdzieniegdzie widać w podłodze wodę i stare maszyny papierni.

Centrum handlowe w starej papierni, Konstancin.

Centrum handlowe w starej papierni, Konstancin.

Najedzeni, ruszamy na spacer wzdłuż Jeziorki do Parku Zdrojowego, po drodze oglądając zaporę na rzece. Sebuś zasypia niemal od razu, Tymuś biegnie jak mały motorek. Park Zdrojowy miły, częściowo wypielęgnowany, częściowo w stylu dzikiego ogrodu.

Wzdłuż Jeziorki.

Wzdłuż Jeziorki.

Zapora na Jeziorce.

Zapora na Jeziorce.

Spędzamy niemal pół godziny w tężni (wg Tymusia – w „dymiącej ścianie”). W wysiedzeniu zalecanego czasu inhalacji bardzo pomaga lizak:)

Tężnia (70. XX) w Konstancinie.

Tężnia (70. XX) w Konstancinie.

Kuracja (...lizakowa) w tężni.

Kuracja (…lizakowa) w tężni.

Kończymy wycieczkę spacerem ulicami Konstancina, oglądając starsze i nowe wille. Te dawne (XIX/XX w.), najcenniejsze, są naprawdę piękne, każda w swoim stylu, ale – ku naszemu zdziwieniu – przeważnie zaniedbane. Nowsze domy niektóre bardzo luksusowe. Ciekawy przegląd architektury z okresu ponad wieku.

Willa Natemi, XIX-XX w.

Willa Natemi, XIX-XX w.

Jedna z odnowionych willi (historycyzm).

Jedna z odnowionych willi (historycyzm).

Przemyśl

Spacer po Przemyślu

i zwiedzanie Muzeum Dzwonów i Fajek

2012.12.22

-7oC, całkowite zachmurzenie

Mamy właściwie jedno przedpołudnie na spokojną wycieczkę, więc musimy nieźle się nagłowić, co wybrać, gdzie zabrać naszego australijskiego gościa (jesteśmy na świątecznej wizycie u Rodziców R. z bardzo miłym gościem – Justynką z Australii). Po przejrzeniu wszystkich naszych „planów do zrobienia”, wybieramy Przemyśl. Po pierwsze: to cel oddalony tylko o godzinę drogi od domu Dziadków, co nam bardzo odpowiada, a po drugie – i najważniejsze – to miasto pełne zabytków, mające wielowiekową i wielokulturową historię, uznawane za jedno z najpiękniejszych w Polsce.

Parkujemy na ciekawym, bo nieregularnym i pochyłym rynku, gdzie naszą uwagę przykuwają od razu trzy rzeczy: my zwracamy uwagę na pięknie zachowane, stare kamieniczki (XVI-XVIII w.), niektóre z podcieniami, natomiast chłopcom podoba się zwłaszcza nawiązująca do herbu miasta fontanna z niedźwiedzicą i niedźwiadkami i pięknie przystrojone przez uczniów lokalnych szkół choinki (np. z bombkami – niedźwiadkami).

Rynek w Przemyślu.

Rynek w Przemyślu.

Fontanna nawiązująca do herbu miasta.

Fontanna nawiązująca do herbu miasta.

Mieszczańskie kamieniczki (XVI-XVIII) w Przemyślu.

Mieszczańskie kamieniczki (XVI-XVIII) w Przemyślu.

Mieszczańskie kamieniczki (XVI-XVIII) w Przemyślu.

Mieszczańskie kamieniczki (XVI-XVIII) w Przemyślu.

Choinki na przemyskim rynku.

Choinki na przemyskim rynku.

Z rynku idziemy dość stromo w górę w kierunku przemyskiego zamku, po drodze mijając archikatedrę (XV w., przeb. XVIII, XIX, XX w.). Naszą uwagę przykuwają zwłaszcza przepiękne kute drzwi i tablica upamiętniająca 500-lecie bitwy od Grunwaldem. Obok katedry stoi osobno ponad 70-metrowa barokowa dzwonnica (bud. XVIII–pocz. XX w.).

Katedra (XV, przeb. XVIII, XIX) i barokowa (XVIII) dzwonnica.

Katedra (XV, przeb. XVIII, XIX) i barokowa (XVIII) dzwonnica.

Przemyska katedra (XV, przeb. XVIII, XIX).

Przemyska katedra (XV, przeb. XVIII, XIX).

Katedra (XV, przeb. XVIII, XIX) i barokowa (XVIII) dzwonnica.

Katedra (XV, przeb. XVIII, XIX) i barokowa (XVIII) dzwonnica.

Przemyska katedra (XV, przeb. XVIII, XIX).

Przemyska katedra (XV, przeb. XVIII, XIX).

Drzwi do katedry.

Drzwi do katedry.

Tablica upamiętniająca 500-lecie bitwy pod Grunwaldem.

Tablica upamiętniająca 500-lecie bitwy pod Grunwaldem.

Wnętrze przemyskiej katedry.

Wnętrze przemyskiej katedry.

Brama prowadząca na dziedziniec zamku (zb. w XIV w. przez Kazimierza Wielkiego, przeb. XVI w., w znacznej części rozebrany w XVIII w.) jest – nie wiedzieć czemu – zamknięta (jest przecież sobotnie przedpołudnie) – zadowalamy się więc obejrzeniem zamkowych murów obronnych z zewnątrz. Zamkowa baszta przypomina nam tę z Krasiczyna. Chłopców najbardziej interesuje jednak chrupiący śnieg przed zamkiem i śliska ulica, którą wracamy do centrum.

Późnorenesansowy (XVII) zamek.

Późnorenesansowy (XVII) zamek.

Baszta przemyskiego zamku.

Baszta przemyskiego zamku.

Po podejściu pod zamek kierujemy się w stronę wspaniałych przemyskich kościołów. Takie zagęszczenie świątyń na metr kwadratowy doprawdy rzadko się spotyka. W jednej linii, jeden nad drugim, znajdują się tu kościoły: franciszkanów (XVIII w.) z charakterystycznymi barokowymi posągami przed wejściem, pięknie odnowiona, imponująca katedra grekokatolicka (XVII w.) i  – najwyżej położony – kościół karmelitów bosych (XVII w.) z przepiękną amboną w kształcie łodzi (XVIII w.; zachwyciła nawet chłopców). Obchodzimy świątynię dookoła i rzucamy okiem na ładnie zachowany fragment murów obronnych Przemyśla.

Kościół Franciszkanów (XVIII), Przemyśl.

Kościół Franciszkanów (XVIII), Przemyśl.

Kościół Franciszkanów (XVIII), Przemyśl.

Kościół Franciszkanów (XVIII), Przemyśl.

Katedra grekokatolicka (świątynia pojezuicka), XVII.

Katedra grekokatolicka (świątynia pojezuicka), XVII.

Katerda grekokatolicka (świątynia pojezuicka), XVII.

Katerda grekokatolicka (świątynia pojezuicka), XVII.

Kościół Karmelitów Bosych i katedra grekokatolicka.

Kościół Karmelitów Bosych i katedra grekokatolicka.

Kościół Karmelitów Bosych (XVII).

Kościół Karmelitów Bosych (XVII).

Kazalnica (XVIII) w kościele Karmelitów Bosych.

Kazalnica (XVIII) w kościele Karmelitów Bosych.

Fragmenty dawnych murów miejskich Przemyśla.

Fragmenty dawnych murów miejskich Przemyśla.

Ostatnim punktem programu jest wizyta w niespotykanym chyba nigdzie indziej Muzeum Fajek i Dzwonów. Muzeum mieści się w nieodłącznie kojarzonej z Przemyślem barokowej Wieży Zegarowej (XVIII w., pierwotnie miała być fragmentem projektowanej katedry grekokatolików). Można tu obejrzeć dwie niezwykłe ekspozycje: wystawę prezentującą dorobek przemyskich ( i nie tylko) mistrzów fajkarstwa oraz ekspozycję dzwonów kościelnych (eksponaty nawet z XVIII w.) i okrętowych (nas najbardziej zainteresował tzw. dzwon nurkowy – nigdy wcześniej nie spotkaliśmy się z czymś takim). Zainteresowani mogą zgłębić wiedzę o procesie produkcji dzwonów. Ukoronowaniem wizyty w muzeum jest podziwianie panoramy miasta ze szczytu wieży. Schodząc, kupujemy chłopcom po pamiątkowym dzwoneczku, co dopełnia wrażeń. Polecamy to niezwykłe muzeum i dla dużych i dla małych! (jedyna jego wada – nie ma – o zgrozo – toalety).

Wieża Zegarowa (XVIII) w Przemyślu.

Wieża Zegarowa (XVIII) w Przemyślu.

Wchodzimy do przemyskiego Muzeum Fajek i Dzwonów.

Wchodzimy do przemyskiego Muzeum Fajek i Dzwonów.

Już przed wejściem witają nas dzwony.

Już przed wejściem witają nas dzwony.

Potem oglądamy fajki - tu wodne.

Potem oglądamy fajki – tu wodne.

Niektóre fajki są naprawdę wymyślne.

Niektóre fajki są naprawdę wymyślne.

Dla chłopców fajki są raczej abstrakcyjne, na szczęście.

Dla chłopców fajki są raczej abstrakcyjne, na szczęście.

Faje i fajki - cd.

Faje i fajki – cd.

Kolejne ekspozycje są coraz wyżej.

Kolejne ekspozycje są coraz wyżej.

Wchodzimy do krainy dzwonów.

Wchodzimy do krainy dzwonów.

Weszliśmy na sam szczyt Wieży Zegarowej.

Weszliśmy na sam szczyt Wieży Zegarowej.

A gdyby tak można było zadzwonić...

A gdyby tak można było zadzwonić…

Oglądamy przemyskie świątynie z góry.

Oglądamy przemyskie świątynie z góry.

Teraz w szerszym planie.

Teraz w szerszym planie.

Nad nami już tylko herbowy niedźwiedź.

Nad nami już tylko herbowy niedźwiedź.

Żegnają się z nami dzwony, oczywiście.

Żegnają się z nami dzwony, oczywiście.

Nie zapominajmy o niedźwiedziu.

Nie zapominajmy o niedźwiedziu.

Ostatni rzut oka na Wieżę Zegarową.

Ostatni rzut oka na Wieżę Zegarową.

Przemyśl słynie też z pozostałości ogromnych fortów (twierdza Przemyśl ustępowała w XIX w. jedynie dwóm innym w Europie). Ten rarytas zostawiamy sobie na osobną wycieczkę, gdy Sebuś będzie już troszkę większy.

Lublin

Zimowy spacer po lubelskiej starówce

2012.12.21

-12oC, cały dzień trzyma mróz!

 

Zaczynamy dzisiaj nasz świąteczny wypad do Dziadków do Rzeszowa; towarzyszy nam miły gość – Justynka z Australii!

Chcemy pokazać Justynce coś ciekawego, co można by zobaczyć przy okazji postoju w drodze. Wybór pada na Lublin.

Niestety, docieramy na miejsce dopiero ok. 15:00, a zapadający zmrok, duży mróz i ograniczenie czasowe (nie chcemy dotrzeć do Dziadków zbyt późno) nie pozwalają nam na pełne poznanie uroków tego pięknego miasta. Jednak nawet półgodzinny spacer zaowocował powzięciem solennej obietnicy, że na pewno jeszcze kiedyś tu wrócimy.

Wizytę w Lublinie zaczynamy od przejścia przez imponującą gotycko-barokową Bramę Krakowską, która przenosi nas na bardzo malownicze uliczki starówki.

Brama Krakowska (XIV), Lublin

Brama Krakowska (XIV), Lublin

Wchodzimy na starówkę w Lublinie

Wchodzimy na starówkę w Lublinie

Rzut oka na Bramę Krakowską z drugiej strony

Rzut oka na Bramę Krakowską z drugiej strony

Kiszki grają nam marsza z głodu, więc kolejnym punktem programu jest wizyta w klimatycznej restauracji Czarcia Łapa, położonej niedaleko bramy. Chłopcy dostają po balonie z helem, co wystarcza im do pełni szczęścia; a my wszyscy rozkoszujemy się pysznym jedzeniem i ciepłem.

Restauracja to to, czego nam trzeba

Restauracja to to, czego nam trzeba

Jak dobrze...

Jak dobrze…

Gdy wychodzimy, jest już zupełnie ciemno. Utrudnia to niewątpliwie podziwianie detali architektonicznych (a szkoda, bo na starówce zachowało się mnóstwo pięknych mieszczańskich kamieniczek), choć musimy przyznać, że oświetlone uliczki wyglądają naprawdę bajkowo. Jedyne, co przeszkadza, to siarczysty mróz – właśnie ze względu na niego (Sebuś marznie) zmuszeni jesteśmy ograniczyć zwiedzanie do minimum.

Na chwilę zatrzymujemy się na rynku, gdzie oglądamy budynek ratusza (dawną siedzibę Trybunału Koronnego), przebudowany przez Merliniego w XVIII w. w stylu klasycystycznym (co – jak zgodnie przyznajemy – nadało mu cechy zupełnie „nieratuszowe”).

Lubelski ratusz (XVI, XVII, przeb. XVIII)

Lubelski ratusz (XVI, XVII, przeb. XVIII)

Potem kierujemy się w kierunku nieodłącznie kojarzonego z Lublinem zamku (XIV, przeb. XIX w. z przeznaczeniem na więzienie). Budowla jest ładnie podświetlona, co podkreśla jej rozmiary i regularność form. Niestety, późna pora nie pozwala nam obejrzeć tego, na co nastawialiśmy się najbardziej – zamkowej kaplicy z XV-wieczną bizantyjską polichromią i słynnego odcisku czarciej łapy na zamkowym stole. Nie chce być inaczej, musimy tu wrócić na dłużej.

Zamek (XIV, przeb. XIX)

Zamek (XIV, przeb. XIX)

Na koniec podchodzimy pod XIV-wieczny kościół dominikanów (przeb. XVI i XVII w.). Zamiast zwiedzania wnętrz świątyni chłopców bardziej zainteresowała naturalnych rozmiarów szopka, urządzona przed wejściem. Szczerze mówiąc, my też chętnie postaliśmy tu dłużej – pod szopką planowany był koncert, więc ustawiono dmuchawy tłoczące ciepłe powietrze – właśnie tego było nam trzeba.

Wycieczka baczność!

Wycieczka baczność!

Kościól Dominikanów (XIV, przeb. XVI, XVII)

Kościól Dominikanów (XIV, przeb. XVI, XVII)

Szopka przy Kościele Dominikanów

Szopka przy Kościele Dominikanów

Wracamy tą samą drogą. Opuszczamy starówkę, przechodząc przez pięknie oświetloną Bramę Krakowską. Do samochodu docieramy zziębnięci, ale pełni miłych wspomnień. Na pewno do Lublina jeszcze wrócimy.

Brama Krakowska po zmroku

Brama Krakowska po zmroku

Żegnamy Lublin ostatnim zerknięciem na Bramę Krakowską

Żegnamy Lublin ostatnim zerknięciem na Bramę Krakowską

Wojciechów

Muzeum Kowalstwa w wieży ariańskiej

30 września 2012, niedziela                                     

rano deszcz, potem piękne słońce, choć znacznie chłodniej, 16 stopni

Do Wojciechowa wracamy przy okazji jesiennego pobytu u Dziadków (połączonego z dwudniowym wypadem w Bieszczady) – urządzamy sobie tu postój w drodze powrotnej do Warszawy.

Właściwie wstępnie nie planowaliśmy już o nic zahaczać, tylko jechać prosto do domu, ale takie rozwiązania chyba nie leżą w naszej naturze… Już kilka kilometrów za Rzeszowem R. proponuje zajrzeć do wieży ariańskiej w Wojciechowie. Miejsce znane nam jest już z naszej wcześniejszej wycieczki do Nałęczowa, widnieje też na naszej liście rzeczy „do obejrzenia”. Nikogo nie trzeba specjalnie namawiać. Chłopcy zresztą od rana dopytywali się, czy dziś też będzie jakaś „wyprawa”.

Postój w Wojciechowie  satysfakcjonuje całą rodzinę. My zwracamy uwagę przede wszystkim na samą późnogotycką wieżę ariańską (1. poł. XVI w.), pełniącą niegdyś funkcje mieszkalne i obronne; natomiast chłopcy na każdym kroku szukają okazji do psot. Na szczęście wszystkim podoba się niewielkie, ale ciekawe Muzeum Kowalstwa (jedyne w Polsce), urządzone na najwyższej kondygnacji budynku.  Można w nim zobaczyć tradycyjny warsztat kowala z paleniskiem, miechem (którego działanie sprawdza ku swej wielkiej uciesze Tymo) i kowalskimi narzędziami. Naszą uwagę najbardziej przykuwają jednak kunsztowne wyroby sztuki użytkowej, wytwarzane przez kowali podczas corocznych lipcowych spotkań. Co roku pracom przewodzi inny temat: a to krzesła, a to lustra, a to świeczniki, a to dachowe kurki. Z pewnością warto odwiedzić Wojciechów właśnie podczas tej imprezy, ale już samo oglądanie tych przedmiotów wystawionych w muzeum naprawdę cieszy oczy.

Wieża Ariańska (XVI w.) w Wojciechowie

Wieża Ariańska (XVI w.) w Wojciechowie

Wchodzimy do środka

Wchodzimy do środka

Od wejścia zwracają uwagę piękne detale

Od wejścia zwracają uwagę piękne detale

Naprawdę prześliczne...

Naprawdę prześliczne…

Lustra - temat Warsztatów Kowalskich 2012

Lustra – temat Warsztatów Kowalskich 2012

 Jest na czym oko zaczepić

Jest na czym oko zaczepić

Wchodzimy do Muzeum Kowalstwa

Wchodzimy do Muzeum Kowalstwa

Muzeum Kowalstwa w Wojciechowie

Muzeum Kowalstwa w Wojciechowie

Takim rybkom wody nie trzeba wymieniać

Takim rybkom wody nie trzeba wymieniać

R. tłumaczy, co to są zawiasy

R. tłumaczy, co to są zawiasy

Kowal potrafi wyczarować nawet obraz

Kowal potrafi wyczarować nawet obraz

Warsztat pracy kowala

Warsztat pracy kowala

Tymo nadaje się do zawodu

Tymo nadaje się do zawodu

Po obejrzeniu Muzeum Kowalstwa sympatyczna pani sprowadza nas na niższą kondygnację, gdzie w jednej sali urządzono muzeum regionalne. Prezentowane eksponaty wpisują się w temat „jak to drzewiej bywało”. Nam najbardziej podoba się makieta średniowiecznego grodziska, którego wojciechowska wieża w kolejnych wiekach stała się częścią, natomiast na chłopców jak lep na muchy działa stoisko z pamiątkami. Natychmiast wypatrują małe drewniane „kowalskie” młoteczki. Kupujemy im, a niech się cieszą (nota bene S. wyłamuje swojemu młotkowi trzonek już na schodach zejściowych z muzeum, co jednak nie odbiera mu całej radości).

Chłopcy nie przepuszczą stoiska z pamiątkami

Chłopcy nie przepuszczą stoiska z pamiątkami

Rekonstrukcja dawnego grodziska

Rekonstrukcja dawnego grodziska

Wizytę w Wojciechowie kończymy przemiłym piknikiem na drewnianych stołach ustawionych na terenie dawnego grodziska. Doskonale stąd widać dawne wały grodziska. Jesienne barwy drzew sprawiają, że chwila ma swój niepowtarzalny klimat. Chłopcy dają nam chwilę wytchnienia, bo bez reszty zajmują ich jabłka pospadane z rosnącej na terenie grodziska jabłonki. Przez cały ten czas jesteśmy jedynymi turystami odwiedzającymi Wojciechów.

Piknik pod Wieżą Ariańską

Piknik pod Wieżą Ariańską

Piknik pod Wieżą Ariańską - jesteśmy tylko my!

Piknik pod Wieżą Ariańską – jesteśmy tylko my!

Ostatnie spojrzenie na wojciechowską wieżę

Ostatnie spojrzenie na wojciechowską wieżę

Wieża ariańska i muzeum kowalstwa w Wojciechowie nie stanowią na pewno sztampowych atrakcji tłumnie odwiedzanych przez turystów. Ale tym bardziej warto tu zajrzeć. Duch historii czający się w późnogotyckiej wieży, pozostałości dawnego grodziska, ciekawe dla całej rodziny muzeum kowalstwa z dobrze zaopatrzonym stoiskiem z pamiątkami – czy to nie gotowy przepis na idealny przerywnik w podróży?

Bieszczady, 2012.09

Bieszczadzkie babie lato

wrzesień 2012

 

Jesienna konferencja R. jest dla nas doskonałym pretekstem do wypadu w Bieszczady. Prognozy pogody są bardzo zachęcające, więc cieszymy się tym bardziej. Pierwotnie planujemy wyjechać tylko we dwoje, a chłopców zostawić z Dziadkami, ale tak bardzo cieszą się na wspólny wyjazd, że decydujemy się nieco okroić nasze plany górskie i wyjechać całą rodziną.

 

26 września 2012, środa                                             

dzień jak wspomnienie lata, 25 stopni i słońce!

Warszawa – Kraczkowa

Rano zwykły dzień, R. idzie normalnie do pracy, a chłopcy do szkoły i przedszkola. M. zostaje w domu i uwija się jak może, by spakować nas wszystkich na wyjazd. Nieco po 15:00 stawiamy się już zwarci i gotowi pod szkołą/przedszkolem, odbieramy chłopaków i w długą!

Wyjazd z Warszawy jest po prostu koszmarny. Dość powiedzieć, że po godzinie ledwo dojeżdżamy z Woli w okolice Okęcia. W pobliżu Tarczyna już wszyscy mamy dosyć, więc zarządzamy postój pod znakiem czerwonego M. Chłopcy przegryzają coś i szaleją na placu zabaw, my wzmacniamy się kawą.

Potem na szczęście jedzie się już lepiej, choć właściwie resztę drogi musimy odbyć po ciemku. Ok. 20:00 zatrzymujemy się w McD w Ostrowcu Świętokrzyskim, dajemy Sebusiowi twarożek na kolację i podziwiamy kolejne rekordy czasu Tyma w labiryncie Gym&Fun. M. spaceruje jeszcze chwilę z Regą i wsiadamy na ostatnią porcję jazdy. Tymo zasypia niemal od razu, za to Sebuś robi wszystko, żeby nie zasnąć. Na szczęście pora dnia robi swoje i w końcu – uff – także w okolicach jego fotelika zalega cisza.

Dojeżdżamy do Rzeszowa i Dziadków ok. 22:30.

 

27 września 2012, czwartek                                                      

aż trudno uwierzyć: 26 stopni (choć wietrznie)

Kraczkowa – Polańczyk – Strzebowiska

Po wczorajszym pośpiechu mamy ochotę na odrobinę relaksu. Nie śpieszymy się zanadto i zabawiamy u Dziadków aż do wczesnego obiadu. Dopiero ok. 12:30 przyjmujemy azymut Bieszczady.

Pierwszy postój wypada około 14:30 w Polańczyku, gdzie R. szybko załatwia swoje sprawy, a M. spaceruje z chłopcami po parku zdrojowym. Przechadzka po leśnych alejkach wśród dostojnych drzew to prawdziwy relaks. Schodzimy stromymi ścieżkami aż nad brzegi zatoczki Jeziora Solińskiego. Chłopaki biegają i wypatrują wśród drzew kolejnych wiewiórek (stwierdzamy ze smutkiem, że widzimy same ciemne, te amerykańskie). Po niedługim czasie dołącza do nas R. i jemy przemiły podwieczorek (ach, te maliny!) na parkowej ławeczce. Delektujemy się miłym ciepłym wiatrem – pewnie to już ostateczne pożegnanie lata.

Zatoka Jeziora Solińskiego w Polańczyku

Zatoka Jeziora Solińskiego w Polańczyku

R. na konferencji, my biegamy po parku zdrojowym w Polańczyku

R. na konferencji, my biegamy po parku zdrojowym w Polańczyku

Przed 16:00 ruszamy w dalszą drogę. Za Polańczykiem skręcamy na Terkę i tym samym wjeżdżamy na boczne drogi. Od razu robi się przepięknie, malowniczo. Koniec września to chyba najwcześniejsza możliwa pora do cieszenia się pięknymi kolorami jesieni w górach. Wybiegani chłopcy odpływają w samochodzie, więc mamy możliwość w ciszy delektować się pięknym krajobrazem.

Docieramy na miejsce przed 17:00. Tym razem na metę wybraliśmy sobie niewielką miejscowość Strzebowiska, która wita nas przepięknym widokiem na Połoninę Wetlińską. Szybko odnajdujemy panią Jolę, która pokazuje nam nasz domek i bierzemy się za szybkie rozpakowywanie. Wynajmujemy dolną kondygnację domku, mamy do dyspozycji dwie sypialenki, aneks kuchenny i obszerny przedpokój z drewnianym stołem; jak na nasze potrzeby super.

Już na miejscu. Widoki na Połoninę Wetlińską ze Strzebowisk

Już na miejscu. Widoki na Połoninę Wetlińską ze Strzebowisk

Połonina Wetlińska wieczorową porą z tarasu naszego domku

Połonina Wetlińska wieczorową porą z tarasu naszego domku

Chłopaki długo biegają po zielonym terenie dookoła domku (niewielki, ale miły plac zabaw, miejsce na ognisko i – o zgrozo – stawek, który natychmiast lokalizuje Sebuś), a potem Tymo sprawnie uzupełnia część zadań, które dziś robiłby w szkole.

Wieczorem panowie wybierają się na krótki spacer po okolicy, a M. kończy nas rozpakowywać.

Idziemy spać z wielką nadzieją, że prognozowane na jutro załamanie pogody pozwoli nam odbyć wycieczkę w góry.

 

28 września 2012, piątek

pogoda znowu cudowna, ok. 22oC i słoneczko, chociaż rano powietrze ostre

Wieczorem przeżyliśmy chwile grozy, gdy usłyszeliśmy czyjeś kroki na tarasie górnego apartamentu (który jest nad naszym sufitem) i baliśmy się, że to złodzieje… Dopiero rano wyjaśniło się, że to przyjechali w nocy nowi goście.

Na szczęście zapowiadane załamanie pogody okazało się bardzo krótkie, tylko nad ranem chwilę popadało, potem szybko się rozpogodziło i pogoda zafundowała nam przepiękną, ciepłą złotą polską jesień.

Budzimy się rano i wyglądamy przez okno...

Budzimy się rano i wyglądamy przez okno…

Przełęcz Wyżnia – Chatka Puchatka

Dzisiejszą wycieczkę rozpoczęliśmy na Przełęczy Wyżniej, kierując się żółtym szlakiem na Połoninę Wetlińską do schroniska Chatka Puchatka.

Zaskoczyła nas naprawdę duża liczba turystów na szlaku, zwłaszcza jak na zwykły wrześniowy piątek. Szło sporo osób w średnim i „mocno średnim” wieku oraz kilka dużych grup.

Szlak wygodny, w przeważającej części szeroką kamienistą drogą. Otoczenie niezwykle malownicze – znaczna część trasy wiedzie przez piękne jesienne buczyny, a na końcu odsłaniają się po prostu bajkowe widoki na obie połoniny, okolice Tarnicy i pozostałe okoliczne szczyty. Cieszymy się słońcem i prawdziwie letnią pogodą.

Pomnik ku pamięci Harasymowicza

Pomnik ku pamięci Harasymowicza

Nasz cel przed nami

Nasz cel przed nami

Z Przełęczy Wyżniej do Chatki Puchatka. Droga jak autostrada

Z Przełęczy Wyżniej do Chatki Puchatka. Droga jak autostrada

Czas na pierwszy postój

Czas na pierwszy postój

Wyżej odsłaniają się widoki jak z bajki

Wyżej odsłaniają się widoki jak z bajki

Połonina Wetlińska w tle

Połonina Wetlińska w tle

Jesień na Połoninie Wetlińskiej

Jesień na Połoninie Wetlińskiej

Chłopcy liczą szczyty na horyzoncie

Chłopcy liczą szczyty na horyzoncie

Połonina Caryńska o rzut beretem

Połonina Caryńska o rzut beretem

Po nacieszeniu oczu widokami kierujemy się na odpoczynek do Chatki Puchatka. Schronisko jest położone przepięknie, a brak wody, prądu i spartańskie warunki nadają mu niepowtarzalny klimat. Zgodnie stwierdzamy jednak, że miejsce byłoby jeszcze przyjemniejsze, gdyby gospodarz zadbał bardziej o porządek i czystość…

Zjadamy dość drogi żurek (jedyne, co było do jedzenia) i popijamy herbatą z cytryną.

Chatka Puchatka

Chatka Puchatka

W drewnie mieszka leśny duszek...

W drewnie mieszka leśny duszek…

Droga powrotna mija bardzo sprawnie. Dokarmiamy jeszcze Sebusia na punkcie widokowym na Przełęczy Wyżniej i wracamy samochodem do domku.

Nasz dzisiejszy spacer to świetna trasa na spacer z dziećmi: ma dobre nachylenie (choć kamienie na drodze mogą być dla małych nóżek męczące) i jest najkrótszym dojściem na połoninę.

Tymuś bez problemu wchodzi i schodzi całą trasę, bawiąc się patykami i słuchając opowieści M. Sebuś w górę sporo jedzie w nosidełku, ale z czasem się rozkręca i coraz więcej idzie na własnych nóżkach. W dół schodzi już samodzielnie około 2/3 trasy, zmęczenie okazuje właściwie już na ostatniej prostej.

Najlepszą zabawę chłopcy mieli ze zrywaniem owoców głogu, które Sebuś ochrzcił mianem „bomb bomb”.

Nasz czas: (9:30-14:00 w obie strony z odpoczynkami)

Bieszczadzka jesień

Bieszczadzka jesień

Czas z powrotem

Czas z powrotem

Zejście na Przełęcz Wyżnią. Jest czadowo!

Zejście na Przełęcz Wyżnią. Jest czadowo!

Gdzie są 'bomby bomby'...

Gdzie są 'bomby bomby’…

Braterska miłość

Braterska miłość

Zejście na Przełęcz Wyżnią

Zejście na Przełęcz Wyżnią

Podziwiamy widoki na Caryńską i Tarnicę

Podziwiamy widoki na Caryńską i Tarnicę

Bieszczadzkie klimaty

Bieszczadzkie klimaty

Połonina Caryńska i Tarnica z Przełęczy Wyżniej

Połonina Caryńska i Tarnica z Przełęczy Wyżniej

Po południu S. ucina sobie zasłużoną drzemkę w domku, a Tymuś uzupełnia lekcje ze szkoły i biega na świeżym powietrzu po terenie dookoła domku.

Wypad do Bacówki pod Honem

Po małym podwieczorku wybieramy się jeszcze odwiedzić kolejne bieszczadzkie schronisko.

Jedziemy do Cisnej i podjeżdżamy w pobliże Bacówki pod Honem. Podchodzimy z chłopcami ostatni dość stromy kawałek drogą (ok. 300 m), żeby jeszcze trochę zmęczyć ich przed spaniem.

Schronisko położone na polanie, odznacza się prawdziwie górską atmosferą, a przy tym, w przeciwieństwie do poprzedniego, jest zadbane i czyste.

Jemy pyszne naleśniki z serem (domowym) i dżemem, popijamy herbatką (za rozsądną cenę) w oryginalnej jadalni, gdzie „ubrania wiszą na suficie”, jak to powiedział Sebuś – na ścianach i suficie powieszone są koszulki z pamiątkowymi wpisami gości.

Do domu wracamy już o zmroku i podziwiamy panoramę połonin w świetle księżyca w pełni…

Popołudniową wycieczkę czas zacząć

Popołudniową wycieczkę czas zacząć

Z Cisnej do Bacówki pod Honem to tylko kilka kroków

Z Cisnej do Bacówki pod Honem to tylko kilka kroków

Bacówka pod Honem

Bacówka pod Honem

Bacówka pod Honem - świetne miejsce na kolację

Bacówka pod Honem – świetne miejsce na kolację

Pełnia księżyca nad Bieszczadami

Pełnia księżyca nad Bieszczadami

 

29 września 2012, sobota

rano przepięknie i słonecznie, potem się trochę chmurzy, ale i tak temperatura letnia, do 21 stopni

Ranek mamy gorący, bo oprócz standardowego wyszykowania się na wycieczkę musimy się jeszcze spakować do domu i na nocleg do Dziadków. Mimo to udaje nam się dość sprawnie zebrać i już o 9:30 wskakujemy zwarci i gotowi do samochodu.

Spacer do Bacówki pod Małą Rawką

Pierwotnie planujemy wejść aż na Małą Rawkę, ale z uwagi to, że Sebuś jest niewyraźny i znów coś mocniej kaszle (w końcu kończy się na Bactrimie…) i że musimy wrócić w okolice Rzeszowa na 16:00 na urodzinowy obiad kuzynki chłopców, Gabrysi, skracamy spacer do około kilometrowego podejścia do Bacówki pod Małą Rawką. Może i dobrze się stało, bo nie śpieszymy się, pozwalaliśmy chłopakom na ich małe szczęścia w postaci wypatrywania owoców głogu (wspominane już „bomby bomby”) i wrzucania kamieni do wody, a my mogliśmy do woli delektować niezwykle malowniczymi okolicami obu połonin w jesiennej szacie. Jest naprawdę przepięknie… Zadziwia nas duża ilość ludzi na szlakach, turyści głównie w średnim i starszym wieku, przewija się też sporo studentów. Czujemy się jak w środku wakacyjnego sezonu na tatrzańskich ścieżkach.

Spojrzenie na Połoninę Wetlińską (wczoraj tam byliśmy!)

Spojrzenie na Połoninę Wetlińską (wczoraj tam byliśmy!)

W drodze do Bacówki pod Małą Rawką

W drodze do Bacówki pod Małą Rawką

Do zdjęcia gotowi, start!

Do zdjęcia gotowi, start!

Widok na okolice Tarnicy

Widok na okolice Tarnicy

Przyszły turysta górski w pełnej krasie

Przyszły turysta górski w pełnej krasie

Krok w krok za starszym bratem

Krok w krok za starszym bratem

Jesienny stok Rawki

Jesienny stok Rawki

Jesienne pejzaże

Jesienne pejzaże

Bacówka pod Małą Rawką wita nas przytulnym wnętrzem i przepysznymi naleśnikami z jagodami. Aaach… Objadamy się jak bąki.

Bacówka pod Małą Rawką przed nami!

Bacówka pod Małą Rawką przed nami!

Bacówka pod Małą Rawką

Bacówka pod Małą Rawką

Bacówka pod Małą Rawką

Bacówka pod Małą Rawką

Droga zejściowa mija szybko, do parkingu mamy blisko, a chłopcom w dół jak zawsze maszeruje się znacznie sprawniej.

Nasz czas: 10:15-12:45

Ach, ta jesień

Ach, ta jesień

Jesienne barwy

Jesienne barwy

Ostatnie spojrzenie na jesienne Bieszczady

Ostatnie spojrzenie na jesienne Bieszczady

Z parkingu pod Małą Rawką jedziemy już prosto do Dziadków. Sebuś zasypia niemal natychmiast, Tymusia pod koniec też morzy sen. Droga przez Bieszczady cieszy oczy, potem tylko męczą nas coraz to nowe zakręty i kolejne obszary zabudowane. 180 km jedziemy 2,5 godziny.

Po południu świętujemy wszyscy 13. urodziny Gabrysi. A my cieszymy się, że udało nam się wyrwać na ten wyjazd i zobaczyć w pięknym jesiennym słońcu niezwykle malownicze bieszczadzkie krajobrazy. W Bieszczady wrócimy na pewno jeszcze nie raz, bo ciągną, oj ciągną!

Ujazd

Zamek Krzyżtopór w Ujeździe

2012.08.19

Słonecznie, do 30 stopni

Nasze pierwsze spotkanie z Zamkiem Krzyżtopór miało miejsce w majowy weekend 2005 roku, przy okazji zwiedzania (jeszcze tylko we dwoje, z Tatą M.) Sandomierza i okolic. Monumentalne ruiny zrobiły wówczas na nas takie wrażenie, że postanowiliśmy jeszcze tu wrócić, najlepiej razem w dziećmi.

Okazja nadarzyła się w sierpniu 2012 roku. Dzień wcześniej wróciliśmy z naszej randki w Alpach Bawarskich i zajechaliśmy w okolice Rzeszowa odebrać Tymusia od Dziadków. Następnego dnia, w niedzielę, po wczesnym obiedzie, ok. 14.00, ruszyliśmy do Warszawy.

W naszym wydaniu podróż nie byłaby podróżą bez postoju w jakimś ciekawym miejscu – Tymuś już od rana dopytywał się, jaką będziemy dziś mieli „wyprawę”. Nie chcieliśmy zbytnio zbaczać z trasy, więc zatrzymaliśmy się w Zamku Krzyżtopór w Ujeździe.

W porównaniu z naszą ostatnią wizytą siedem lat temu, trochę się zmieniło. Po pierwsze: znacznie podrożały bilety wstępu – z 3 na 8 zł. Ale to dobrze, potrzebne są przecież środki na utrzymanie tego miejsca. Po drugie: zauważyliśmy, że prowadzone są obecnie prace remontowe (na pewno dach i prace zabezpieczające ruiny, ale chyba też odbudowywanie fragmentów murów) w ramach finansowanego częściowo z funduszy europejskich projektu „Zamek Krzyżtopór sztandarowym produktem turystycznym województwa świętokrzyskiego”. Aż nam się ciepło zrobiło na sercu. Co jak co, ale ruiny w Ujeździe są naprawdę niezwykle interesujące i trzeba zainwestować w ich odpowiednią oprawę, by przyciągnąć turystów, nie tylko lokalnych. I po trzecie: ostatnio, w majowy weekend, kręciło się tu tylko kilka osób. Dziś oglądaliśmy zamek w tłumie zwiedzających. Pewnie to zasługa sierpniowej niedzieli, zamykającej „długi weekend”.

Miło wrócić ze swoim dzieckiem w znane z ”przeddzieciowego” okresu miejsce. Opowiadaliśmy Tymusiowi o ogromie i przepychu dawnej (1. poł. XVIII w.) rezydencji obronnej Krzysztofa Ossolińskiego, pokazywaliśmy mu symbole krzyża i toporu nad wejściem, wywodząc z nich nazwę zamku, mówiliśmy o powiązaniach konstrukcji budowli z kalendarzem: cztery wieże – jak pory roku, 12 sal balowych – jak liczba miesięcy, 52 komnaty – tyle, ile tygodni, i 365 okien – tyle, ile dni w roku. Próbowaliśmy odnaleźć miejsce dawnego akwarium w suficie i wyobrazić sobie, że stoimy w stajni z marmurowymi żłobami i kryształowymi lustrami. Tymo był zachwycony. Najbardziej podobało mu się to, że może sam ustalać trasę zwiedzania ruin: wynajdywał więc głównie wąskie przejścia i jakieś boczne zaułki. Wróciliśmy do samochodu kompletnie zakurzeni. Ale co tam! Zawsze to jakaś pamiątka:)

Zamek Krzyżtopór (XVIII), Ujazd

Zamek Krzyżtopór (XVIII), Ujazd

Tymo, krzyż i topór

Tymo, krzyż i topór

Zamek Krzyżtopór (XVIII), Ujazd

Zamek Krzyżtopór (XVIII), Ujazd

Zamek Krzyżtopór (XVIII), Ujazd

Zamek Krzyżtopór (XVIII), Ujazd

Zamek Krzyżtopór (XVIII), Ujazd

Zamek Krzyżtopór (XVIII), Ujazd

Zamek Krzyżtopór (XVIII), Ujazd

Zamek Krzyżtopór (XVIII), Ujazd

Zamek Krzyżtopór (XVIII), Ujazd

Zamek Krzyżtopór (XVIII), Ujazd

Zamek Krzyżtopór (XVIII), Ujazd

Zamek Krzyżtopór (XVIII), Ujazd

Zamek Krzyżtopór (XVIII), Ujazd

Zamek Krzyżtopór (XVIII), Ujazd

Zamek Krzyżtopór (XVIII), Ujazd

Zamek Krzyżtopór (XVIII), Ujazd

Zamek Krzyżtopór (XVIII) - jeszcze jedno spojrzenie

Zamek Krzyżtopór (XVIII) – jeszcze jedno spojrzenie

Zamek Krzyżtopór (XVIII) - jeszcze jedno spojrzenie

Zamek Krzyżtopór (XVIII) – jeszcze jedno spojrzenie

Zamek Krzyżtopór (XVIII) - jeszcze jedno spojrzenie

Zamek Krzyżtopór (XVIII) – jeszcze jedno spojrzenie

Góry Mátra i Kékestetö – najwyższy szczyt Węgier

Góry Matra nie są może zbyt wysokie, jednak ich zalesionym, pofałdowanym grzbietom nie można odmówić uroku. Oglądanie rozleglejszych widoków możliwe jest głównie z puntów widokowych. Odwiedzamy dwa takie miejsca i oczywiście docieramy na najwyższy szczyt Węgier – Kékestetö.

Wycieczka w Góry Mátra i na Kékestetö – najwyższy szczyt Węgier

17 lipca 2012, wtorek

23oC i małe zachmurzenie u nas; w górach odczucie chłodu, 17oC

Wczoraj było zwiedzanie miasta, więc dziś dla odmiany przyjmujemy kierunek góry. Dzisiejsza wycieczka po raz kolejny modyfikuje nasze „tranzytowe” wyobrażenie o Węgrzech jako o równinnym kraju porośniętym słonecznikami na zmianę z kukurydzą. Górom Mátra co prawda daleko do wyniosłości naszych Karpat (inne jest też ich pochodzenie, bliższe raczej naszym Sudetom), ale ich pofalowane stoki i podnóża porośnięte winoroślą tworzą miły obrazek dla oka.

Jadąc autostradą, sprawnie pokonujemy odcinek z Tiszafűred do Gyöngyös – „bramy” Gór Mátra. Sprawnie przejeżdżamy przez miasto, zatrzymując wzrok na dłużej jedynie na gotycko-barokowym kościele św. Bartłomieja (…przed którym czekamy na czerwonym świetle:), i bez większych przeszkód docieramy do naszego dzisiejszego pierwszego celu: XIX-wiecznej malowniczej baszty w Matrafűred. Jej egzotyczna sylwetka jest niezwykle malownicza; aż szkoda że nie prowadzi do niej żaden drogowskaz; my, by ją znaleźć, musieliśmy sporo postudiować mapę (brawo dla niezastąpionego R. po raz pierwszy!).

Przed nami Góry Matra.

XIX-wieczna baszta w Matrafured.

XIX-wieczna baszta w Matrafured.

R.T i S.podziwiają Góry Matra.

Jeziorko Sás-tó i wieża widokowa

Kolejny postój to niewielkie jeziorko Sás-tó pod Matafűred. To najwyżej położone na Węgrzech jeziorko (520 m n.p.m.) jest niewielkie i zupełnie niewyględne, ale warte odwiedzenia ze względu na imponującą 50-metrową wieżę widokową wzniesioną w jego okolicy. Ze szczytu wieży można podziwiać zieloną, pofałdowaną panoramę Matry. Jednak dla nas, a mówiąc ściślej – dla chłopców, największą atrakcją jest samo wejście po licznych (ponad 200!) krętych żółtych schodkach na sam szczyt wieży. Tymek z wypiekami na twarzy wchodzi do samego końca, Sebuś dociera do pierwszej kondygnacji.

Wieża widokowa (50 m) nad Sas-to.

Tylko odważni mogą wejść na górę.

W głowie się kręci, jak się spojrzy w górę.

Widok na Sas-to.

Widok na Góry Matra.

„Wejście” na Kékestetö – najwyższy szczyt Węgier

Silny wiatr zniechęca nas do dłuższego postoju nad Sás-tó, więc wracamy do samochodu i jedziemy do Mátraházy, skąd odbijamy na boczną krętą drogę, wiodącą prosto na … najwyższy szczyt Węgier – Kékestetö (1014 m n.p.m.).
W ten oto prosty i wygodny, choć może nieco mało „honorowy” sposób, całą czwórką zdobywamy kolejny szczyt korony Europy!

Rozległy i spłaszczony wierzchołek, „ozdobiony” wielką wieżą telewizyjną, nie ma, mówiąc szczerze, górskiej atmosfery. Szybko robimy zdjęcia pod pomalowanym w węgierskie barwy kamieniem znaczącym wierzchołek i przenosimy się na sympatyczny drewniany plac zabaw, zaskakująco szybko zlokalizowany przez chłopców. Pobyt na Kékestetö kończymy smacznym obiadem w sympatycznej „schroniskowej” knajpce na szczycie (brawo po raz drugi dla R., który – o dziwo skutecznie – dogadał się z panem mówiącym tylko po węgiersku).

Ozdoba Kekesteto – wieża telewizyjna.

Kekesteto (1014 m) – najwyższy szczyt Węgier.

Kekesteto (1014 m) – najwyższy szczyt Węgier.

Chłopcy nie przepuszczą placu zabaw.

Po południu nareszcie inaugurujemy część termalną naszego kempingu, (niestety tylko kryty basen, bo wieje dość silny wiatr). Razem z chłopcami wygrzewamy się pół godziny w gorącej wodzie. Tymo coraz sprawniej próbuje sam pływać, a Sebuś też coraz chętniej oswaja się z wodą! Chłopcy nawet po kąpieli nie dają się szybko zagonić do domku; resztę popołudnia spędzamy na placach zabaw, szukając „bardzo ciekawych” kamieni oraz grając w piłkę.

Eger – spacer i zwiedzanie z dziećmi

Egerska starówka to naprawdę urocze miejsce, w którym na niewielkim obszarze można zobaczyć kilka naprawdę atrakcyjnych (także dla dzieci!) zabytków. Chłopcom szczególnie podobał się spacer po zamku, z którego murów pięknie widać miasto. A wejście na wieżyczkę minaretu zostanie we wspomnieniach każdego z nas!

Eger – czyli skąd się wziął Egri Bikaver

16 lipca 2012, poniedziałek

24oC, całkiem ładnie, po 16:00 wyraźnie chłodniej, na szczęście nie pada

Jedyne znane nam skojarzenie z tym miastem to Egri Bikaver: „bycza krew” – tutejsze wino, którym według legendy miejscowy bohater, Istvan Dobo, poił skromną drużynę broniącą miasta przed 80-tysięczną armią turecką w 1552 r.

Podczas przemiłego spaceru odnajdujemy m.in.: archikatedrę (klasycystyczną, trzecią co do wielkości na Węgrzech), minaret (pozostałość po okresie panowania tureckiego), zamek oraz uroczy Plac Istvana Dobo z pomnikiem tegoż, barokowym kościołem Minorytów i eklektycznym ratuszem. Spacer kończymy pysznym obiadem w restauracji przy Placu Dobo, dzięki czemu dłużej możemy delektować się uroczymi widokami.

Chłopcom bardzo podoba się (a nam wyraźnie skraca przejście) oglądanie miasta z poziomu siodełka roweru/tuptupa; szczególnie fajnie jeździ się im po Placu Istvana Dobo. Zabieranie jednośladów na zwiedzanie miast z dziećmi to naprawdę super patent!

Bardzo atrakcyjny okazuje się też spacer po zamku z placem zabaw na fortyfikacjach, a już największy hit to wejście na wieżycę minaretu, według Tyma wąską jak „parówa” (schodki naprawdę strome i wąskie, bo cała budowla ma niewiele ponad metr szerokości!!!)

Podobno bardzo interesująca jest też wizyta w zamkowych kazamatach oraz zwiedzanie Biblioteki Archidiecezjalnej i obserwatorium astronomicznego z oryginalną camera obscura, mieszczących się w pięknym barokowym gmachu Liceum; nam jednak brakuje już na to wszystko czasu.

Plac Istvana Dobo, Eger.

Egerski ratusz (XIX-XX).

Barokowy kościół Minorytów, Eger.

Eger

Monumentalna klasycystyczna archikatedra (1. poł. XIX).

Monumentalna klasycystyczna archikatedra.

Monumentalna klasycystyczna archikatedra en face.

Barokowy budynek egerskiego Liceum.

Eger

Minaret – egzotyczy detal egerskiej starówki.

Tymo się odważył wejść na górę!.

Widoki z wieżycy minaretu.

Lizakowa ławka.

Podążamy na egerski zamek (XIII).

Widokowy spacer po ruinach egerskiego zamku.

Widokowy spacer po ruinach egerskiego zamku.

Eger

Rzut oka na serce Egeru.

Jest i coś dla chłopców.

Wracamy wzdłuż murów.

Żegnamy Eger tzw. obiadem z widokiem.

Popołudniowy spacer po Tiszafured

W planie mieliśmy nawet pierwszą kąpiel w naszych basenach, ale zanim Sebuś wstał po drzemce, zaczęło strasznie wiać i zrobiło się zbyt zimno dla naszej rodzinki rekonwalescentów, więc wybraliśmy spacer w kierunku brzegu Jeziora Cisa (Tisza).

Chłopcy znowu wyżyli się na swoich jednośladach i chociaż nie znaleźliśmy poszukiwanej plaży tylko przystań łódek dla wędkarzy, spacer i tak należy zaliczyć do udanych.

Chłopcy (poza tym, że strasznie rozrabiają) są naprawdę świetnymi kompanami; obaj robią po kilka kilometrów, dopisują im humory i kipią energią. W drodze powrotnej z Egeru obaj zasypiają, a Sebek kontynuuje drzemkę jeszcze przez prawie dwie godziny w domu po powrocie (R. w tym czasie załatwia potrzebne zakupy w jednym z kilku tutejszych supermarketów).

Muzeum Wsi Radomskiej

Niedziela Palmowa w skansenie

2012.04.01

Przelotny śnieg, 2oC

Przedwielkanocny weekend spędziliśmy u Dziadków na Podkarpaciu. Na drogę powrotną do Warszawy mieliśmy całkiem ambitne plany: w związku z tym, że wypadała akurat Niedziela Palmowa, planowaliśmy pojechać trochę naokoło, przez Lipnicę Murowaną, żeby na własne oczy zobaczyć słynne palmy z lipnickiego konkursu. Pomysł zobaczenia „palm wysokich jak bloki” spodobał się także chłopcom.

Niestety, pogoda spłatała nam primaaprilisowy żart: zamiast wiosny obudził nas biały krajobraz za oknem i silne porywy wiatru. Z żalem podjęliśmy jedyną słuszną decyzję: Lipnica Murowana musi pozostać nieskreślona na naszej liście rzeczy do zobaczenia i poczekać na inną okazję.

Niezrealizowany plan uwierał jednak okropnie. Jedynym skutecznym lekarstwem jest zazwyczaj w takiej sytuacji przyjęcie Planu B. Tak było też tym razem. Żywe Muzeum Porcelany w Ćmielowie wydawało się idealne na dzisiejszy dzień. Blisko naszej trasy, pod dachem: decyzja była szybka: jedziemy. Niestety, tym razem szyki pokrzyżował nam Sebuś, który – nieświadom naszych zamierzeń – walnął w kimono w okolicy Głogowa i spał nieprzerwanie aż do Radomia.

Cóż, radzi nieradzi, nagłowiliśmy się nad Planem C: Muzeum Wsi Radomskiej (z oglądaniem obchodów Niedzieli Palmowej) i obiad w stylowej skansenowej karczmie. Dobrze – myślimy sobie – dzieci się wybiegają po świeżym powietrzu, a my będziemy mieli namiastkę nieodżałowanej do końca Lipnicy. Widocznie nie był to jednak nasz dzień. Jak tylko przekroczyliśmy bramy skansenu, nadciągnęła gradowa chmura, która zaraz dała o sobie dotkliwie znać. Tymuś piszczał, że mu zimno, Sebuś, zmuszony do siedzenia w nosidle pod parasolem, głośno wszem i wobec wyrażał swoje niezadowolenie. Zziębnięci, klucząc między błotnistymi kałużami, szukaliśmy tej stylowej karczmy jak ostatniej deski ratunku. I znaleźliśmy, ale co z tego, skoro wnętrze (mimo pokaźnego kominka) było nieogrzewane, a można się było posilić tylko żurkiem i chlebem ze smalcem, co nie spotkało się z uznaniem naszych chłopców. To zupełnie odebrało nam ochotę do dalszego zwiedzania. Czym prędzej dokonaliśmy zwrotu o 180 stopni i potulnie pomaszerowaliśmy z powrotem do samochodu. Cóż, tym razem nie było nam dane wykonać ani Planu A, ani B, ani C. Jeszcze do nich wrócimy!

Muzeum Wsi Radomskiej - obchody Niedzieli Palmowej

Muzeum Wsi Radomskiej – obchody Niedzieli Palmowej

Muzeum Wsi Radomskiej

Muzeum Wsi Radomskiej

Muzeum Wsi Radomskiej

Muzeum Wsi Radomskiej