31 lipca 2016, niedziela
W porywach do 21 stopni, przelotne deszcze.
Rano za oknem budzi nas chłodna aura – już wczoraj zakochaliśmy się w spokojnych, melancholijnych duńskich krajobrazach, ale tutaj jest jednak o 10 stopni zimniej niż aktualnie w Polsce – w tym trudno się zakochać:). Na dodatek wszyscy trzej chłopcy kaszlący – Tymo podzielił się z rodzeństwem swoją pamiątką z obozu harcerskiego. Cóż, nie może być za słodko. Po wczorajszych samochodowych atrakcjach dziś kryterium wyboru celu wycieczki wybieramy jednogłośnie – ma być nie za daleko:) Naszą duńską przygodę zaczynamy od Aalborga – głównego miasta Jutlandii Północnej.
Po drodze Grześ zasypia w samochodzie, więc musimy zmienić plany. Spacer po centrum Aalborga spada na drugie miejsce w dzisiejszym rozkładzie jazdy i zaczynamy dzień od wizyty na Lindholm Høje. To położone na północnych obrzeżach Aalborga wzniesienie zajmowała od V do X w. osada wikingów. Z tego okresu zachowało się cmentarzysko, uformowane z setek głazów. Głazy ułożone są w koła, trójkąty, owale. Pomiędzy nimi pasą się owce. Ze wzgórza rozlega się malowniczy widok na okolicę. Aż ciarki przechodzą, gdy człowiek uświadomi sobie, że cmentarzysko zachowało się przez ponad 1000 lat. Przez kilka wieków było zasypane kilkumetrową warstwą piachu – cmentarzysko odkryto dopiero w XIX w. Piękne miejsce, w jakiś taki spokojny sposób opowiadające dawną historię tych ziem, a jednocześnie idealne do zwiedzania z dziećmi w każdym wieku. Nam od razu przypominają się nasze suwalskie polodowcowe głazowiska Bachanowo i Rutka, no to przecież zupełnie inna bajka – przyrodnicza, a nie archeologiczna. Lindholm Høje zwiedzamy na raty – najpierw R. z chłopcami (M. czeka ze śpiącym Grzesiem w samochodzie), potem M.
Grześ już po drzemce, więc z Lindholm Høje przenosimy się do centrum Aalborga. Po raz kolejny program zwiedzania ustala najmłodszy członek naszej rodziny – człowieka trzeba nakarmić, więc w pierwszej kolejności szukamy czegoś, gdzie można by coś zjeść. Prawie od razu na naszej drodze wyrasta litera M. Wchodzimy. Mało to smacznie i regionalnie, ale chociaż budżetowo. No, nareszcie możemy zacząć zaplanowany na rano spacer po Aalborgu. Zwiedzanie miast z dziećmi jak wiadomo nie należy do przyjemności. Największe atrakcje turystyczne Aalborga są jednak zlokalizowane blisko siebie, w granicach niezbyt długiego spaceru.
Nasz wzrok przyciąga zwłaszcza najbardziej okazały budynek miasta – XVII-wieczny dom dawnego kupca Jensa Banga. Starsi chłopcy chętnie szukają na elewacji maszkaronów pokazujących języki dawnym włodarzom miasta. Języki znalezione! (choć Sebuś szukał ich długo – potem wyjaśniał, że myślał, że chodziło o języki duńskie i polskie). Potem przenosimy się pod gotycką katedrę św. Budolfa (XIV w., przeb.). Zabytki sakralne jednak niezbyt interesują chłopców – oni mają swoje hity. Starszaki wypatrują stymulator wiatru – niepozorna budka kryje urządzenie tworzące wiatr o różnej mocy – naciskając odpowiednie przyciski, można wybrać każdy z 12 stopni w skali Beauforta. Przy dziesiątce nawet Tymo ledwo utrzymuje się w pozycji pionowej. Bardzo fajnie ktoś pomyślał. Z kolei Grześ za punkt honoru przyjmuje wejście do fontanny zanim M. zdąży do złapać. Na szczęście tym razem potyczka kończy się wynikiem 1:0 dla mamy. Potem przechodzimy obok dawnego klasztoru św. Ducha i kierujemy się w stronę Aalborghus – zamku z muru pruskiego. Po drodze zabawiamy chwilę dłużej na ciekawie zaaranżowanym nabrzeżu fiordu. Mamy tu i ogólnodostępny basen, i platformę widokową zbudowaną w kształcie dziobu statku. Grześ robi hopsasa, hopsasa i zapomina o wszystkich smutkach:) R. fotografuje jeszcze budynek centrum wystawienniczego, zaprojektowany przez Jørna Utzona, autora projektu znanej opery w Sidney. Tutejsza realizacja jest jednak dużo bardziej niepozorna.
Dzisiejszą wycieczkę kończymy wjazdem na wieżę obserwacyjną, zlokalizowaną na południowy-zachód od centrum. 105-metrowa konstrukcja jest dość stara, a na szczyt wjeżdża skrzypiąca winda, jednak mimo to decydujemy się kupić drogie bilety wstępu – na wieżę przyciągnęła nas głównie chęć zobaczenia z góry cieśniny Limfjord. Widok rzeczywiście jest piękny i bardzo rozległy. Na szczycie wieży znajduje się też restauracja, jednak my ograniczamy się tylko do podziwiania panoram.
Późne popołudnie leniwie spędzamy w domku. Chłopcy zaśmiewają się, oglądając Kevina, który został sam w domu, Grześ ucina sobie jeszcze jedną drzemkę.
Wieczorem idziemy na plażę w „naszym” Egense. Ku naszemu zaskoczeniu stwierdzamy, że brzegi Kattegatu są zarośnięte trzcinami – niewielką plażę urządzono jedynie w okolicy portu. Brak tu białego piasku, w wodzie jest mnóstwo wodorostów, ale brzegi porośnięte różnokolorowymi trawami tworzą bardzo malowniczy plener. Starsi chłopcy z upodobaniem szukają muszelek – te tutaj są dużo większe niż u nas. Grześ zapamiętale wrzuca do wody kamienie, patyki, piach i wyrzucone na brzeg wodorosty. Najchętniej wrzuciłby samego siebie. Wracamy ze spaceru, postanawiając sobie, że nad morze będziemy chodzili codziennie.