9 sierpnia 2015, niedziela
Rano burze, potem nieco chłodniej, 25 stopni
A jednak można powitać z radością zachmurzone niebo na wakacjach. Po wczorajszym ukropie chmury za oknem i odgłosy burzy witamy niemal brawami. Rano pada i nie bardzo da się gdziekolwiek pójść, więc R. z chłopcami jedzie do Mikołajek i robi uzupełniające zakupy. Potem idziemy na obiad do naszej tawerny. Dopiero po podwieczorku Grzesia wybieramy się na wycieczkę.
Korzystając z chłodniejszego dnia, dziś jedziemy do Kosewa Górnego obejrzeć fermę zwierząt jeleniowatych, prowadzoną przez PAN. Placówka zajmuje się badaniami nad jeleniami szlachetnymi, jeleniami sika oraz danielami, można tu spotkać też pasące się muflony. Nie jest to co prawda miejsce tak przyjazne dzieciom jak Park Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie (pod koniec zwiedzania Sebuś i inne młodsze dzieci wydają się już trochę znudzone), ale z drugiej strony możliwość oglądania pasących się zwierząt w prawie-naturalnym środowisku to atrakcja jedyna w swoim rodzaju. Gisiek zwiedza w nosidle – oglądanie fermy ma charakter mocno terenowy, więc pokonanie trasy wózkiem byłoby bardzo trudne – w końcu, znużony, zasypia.
Wracamy dość późno, więc czasu starcza tylko na wieczorny orczyk. Kąpiel w jeziorze zostawimy już na jutro.
Wieczorami po prostu padamy na twarz. Grześ ostatnio zrobił się bardzo absorbujący. Jest w ciągłym ruchu, wchodzi wszędzie tam, gdzie nie trzeba i frustruje się, gdy tylko nie pozwala mu się robić tego, na co ma akurat ochotę, głośno wyrażając przy tym swoje niezadowolenie. A nie zawsze wie, na co ma ochotę. Wtedy też ryczy. A starsi chłopcy też cały czas mają swoje potrzeby. O rety… Rośnij, Grzesiu, rośnij!
10 sierpnia 2015, poniedziałek
Nareszcie komfort termiczny, do 25 stopni, niewielkie zachmurzenie
Dziś wycieczka do Popielna – niewielkiej wioski nad Jeziorem Śniardwy. Popielno jest znane z hodowli konika polskiego, prowadzonej przez stację badawczą PAN. Lubimy takie atrakcje. Jest kameralnie i zielono. Już sam dojazd jest atrakcyjny – przeprawiamy się przez Jezioro Bełdany niewielkim promem, mieszczącym zaledwie trzy samochody. Wokół biało od żaglówek – w najbliższym otoczeniu naliczamy ich aż 20!
W Popielnie parkujemy tuż obok zabytkowego XIX-wiecznego budynku spichlerza, w którym obecnie działa muzeum. Na pastwiskach dookoła można zobaczyć głównych bohaterów Popielna – koniki polskie ze stada stajennego. Oprócz nich są jeszcze dziko żyjące zwierzęta na rozległych terenach rezerwatu. Patrząc na koniki polskie, przypominamy sobie naszą wizytę we Floriance na Roztoczu. Byliśmy tam wtedy z dwuletnim Tymusiem i też oglądaliśmy te zwierzęta. Koniki polskie są dalekimi potomkami niegdyś dziko żyjących tarpanów – ostatnie sztuki przetrwały właśnie w zwierzyńcu Zamojskich na Roztoczu.
Chcemy wykupić chłopcom lekcję jazdy konnej, ale niestety wszystkie dzisiejsze terminy są już zarezerwowane. W związku z tym ruszamy na jedną z dwóch poprowadzonych w okolicach Popielna ścieżek dydaktycznych. Chłopcy ruszają dziarsko, „doładowani” lodami kupionymi w barze w Porcie Popielno. Z drogi wypatrujemy zabytkowe mazurskie chaty z początku XX w. Spacer mamy miły, ale ścieżka nie jest nijak oznaczona. Nawet pani z muzeum nie jest nam w stanie powiedzieć, jak mamy iść. No to kto ma wiedzieć? Posiłkujemy się telefonicznym zdjęciem schematu przebiegu ścieżki i mapą internetową. Nieco skracamy trasę z powodu prac leśnych. Grześ smacznie śpi w wózku.
Po spacerze wszyscy jesteśmy jednomyślni: trzeba się wykąpać! Jesteśmy przecież nad brzegiem największego jeziora Polski, więc okazja nie byle jaka. Kąpielisko w Popielnie jest wprost stworzone dla dzieci. Łagodne piaszczyste zejście, długa płycizna pełna nagrzanej wody, obok malowniczy porcik jachtowy. Starsi chłopcy pływają jak małe rybki. Gisiek z zapamiętaniem brodzi nóżkami przy brzegu i próbuje wszystkiego, co można znaleźć na piachu – od kamieni po patyki. O nie!
Po kąpieli z chęcią pałaszujemy smaczny obiad w przyportowym barze – kartacze, pierogi, naleśniki – dla każdego coś dobrego.
Po tych wszystkich atrakcjach Grześ już się rozmarudza, więc z bólem serca rezygnujemy z dokładniejszego zwiedzania stacji. Szczególnie szkoda nam, że nie udaje się zobaczyć jedynej w Polsce hodowlanej fermy bobrów. No nic, może następnym razem.
Po południu – ta dam! – R. ze starszymi chłopcami idzie na rundkę kajakiem po Jeziorze Tałty. Tymo pływał już w zeszłym roku na obozie letnim i z wiosłowaniem radzi sobie całkiem dobrze, ale dla Sebusia to pierwszy raz. M. próbuje położyć Gisia spać w domu, ale próby spalają na panewce. Ładuje więc obywatela do wózka i bawi się w paparazzo – strzela chłopakom kilka pamiątkowych fotek z pomostu. Wiosłują naprawdę przyzwoicie, więc wstydu nie ma! Już nie możemy się doczekać, aż wreszcie będziemy mogli wybrać się na spływ z prawdziwego zdarzenia całą rodziną!
11 sierpnia 2015, wtorek
Powrót upału, ale w przyjemnej wersji, do 31 st.
Giżycko
Będąc na Mazurach, nie sposób tu nie przyjechać. To w końcu jeden z największych tutejszych kurortów. A Twierdza Boyen to obowiązkowy punkt programu zwiedzania tego miasta, zwłaszcza z dziećmi. Ale po kolei.
Wjeżdżając do miasta, zatrzymujemy się, żeby zrobić zdjęcie unikatowemu obrotowemu mostowi (XIX w.) nad Kanałem Łuczańskim. Przy okazji spoglądamy na tutejszy zamek krzyżacki – po odnowieniu i dobudowaniu trzech skrzydeł i kolejnej baszty to teraz nowoczesny Hotel St. Bruno. Styl budowli uległ nieznacznej zmianie, ale w sumie lepsze to niż powolne popadanie zabytku w ruinę.
Potem przyjeżdżamy w okolice portu i plaży miejskiej. Parkujemy na ogromnym darmowym parkingu przy ul. Kolejowej. Są bezpłatne toalety i da się znaleźć nawet miejsce w cieniu! Wow! Ale człowiekowi niewiele do szczęścia potrzeba:) Ruszamy oczywiście prosto na plażę nad Jeziorem Niegocin. R. z Grzesiem zostaje w cieniu, a starszaki z M. idą się wykąpać. Cała plaża jest duża i przyjemna. Kąpielisko jednak nie jest najlepsze – kamieniste i zatłoczone – ale chłopakom to wystarcza do szczęścia. Grześ baraszkuje na trawce w cieniu, bawiąc się patykami, trawą itp., a R. próbuje zapobiec połknięciu kawałków patyków, petów i innych śmieci 😉
Tuż po południu idziemy na obiad. Nie mamy już czasu na poszukanie lepszego lokalu (Grześ jest już bardzo głodny), więc lądujemy w barze przy plaży. Jakość zarówno lokalu, jak i jedzenia pozostawia wiele do życzenia, chłopcy jednak cieszą się z pizzy. Największym problemem są tylko wszędobylskie osy (dokuczają z dnia na dzień coraz bardziej, także w naszym domku) i marudzący przy jedzeniu Grześ.
Po obiedzie idziemy na krótki spacer. Przede wszystkim odwiedzamy giżyckie długie betonowe molo. Bardzo podobają nam się widoki na plażę i jezioro. To naprawdę przyjemne miejsce. Przez kładkę nad portem i linią kolejową wracamy do samochodu. Chłopcy na chwilę zatrzymują się z M. przy miłej fontannie na nowym osiedlu, a R. w tym czasie załatwia pilne zakupy w aptece. Grześ jest bardzo marudny, bo nie pospał sobie (chłopcy obudzili go po kilkunastu minutach drzemki w samochodzie, wrrr…), więc rezygnujemy z wejścia na wieżę ciśnień, która obecnie jest pięknym punktem widokowym. Zadowalamy się widokami z molo i kładki, przez którą wracaliśmy do miasta.
Wyjeżdżając, trafiamy na moment, kiedy kanałem przepływają jachty i statki, a most jest obrócony – dzięki temu utrwalamy go także w tej pozycji. Konstrukcja pochodzi z końca XIX w. i jest to jedyne takie rozwiązanie w Polsce!
Twierdza Boyen
To miejsce absolutnie trzeba odwiedzić. Pruska twierdza z połowy XIX w. jest nieźle zachowana, a przede wszystkim bardzo dobrze zagospodarowana i w przyjazny sposób udostępniona dla zwiedzających (czego zupełnie nie można było powiedzieć o Wilczym Szańcu). Parking za darmo, bilety nie odstraszają ceną, w dodatku mamy zniżkę dzięki Karcie Dużej Rodziny. Przy poszczególnych obiektach umieszczono informacje na ich temat (czego bardzo brakowało w Gierłoży).
Wycieczkę zaczynamy od… lodów! To zawsze poprawia humory i dodaje sił. Chłopcom szczególnie podoba się wchodzenie do wnętrza udostępnionych do zwiedzania budynków, na przykład piekarni z nieźle zachowanymi pozostałościami pieca. Ciekawe jest dla nas też przyjrzenie się całej strukturze twierdzy. Miała ona nie tylko dobre właściwości obronne, ale też była przygotowana do autonomicznego funkcjonowania przez wiele miesięcy w razie oblężenia. Stąd obecność spichlerzy czy piekarni. Zaskoczyła nas niewielka ilość zwiedzających – pewnie w upały ludzie wolą leżeć na plaży. Naszym zdaniem to miejsce naprawdę trzeba odwiedzić – dla nas to największa atrakcja Giżycka!
Wieczorem jeszcze M. z Tymem kąpią się w jeziorze, a R. z Grzesiem towarzyszy Sebuniowi w jeżdżeniu na orczyku.
12 sierpnia 2015, środa
Upału cd., do 32 st.
Kajakiem na kąpiel
Dzisiaj znowu bardzo upalny dzień, więc M. zostaje przed południem w domu, żeby Grześ wyspał się spokojnie w łóżeczku. R. z chłopcami rusza w tym czasie na nieco dłuższy „rejs” kajakiem. Płyniemy półtora kilometra w kierunku Rynu, a potem cumujemy w miłej zatoczce, gdzie urządzamy sobie kąpiel. Na wodzie o wiele mniej odczuwamy upał. Wracamy po niespełna dwóch godzinach.
Zamek w Rynie i Jezioro Ołów
Zgłodniali jedziemy do Rynu z myślą o obiedzie w zamkowej Restauracji Refektarz. Po wczorajszej walce z osami i niezbyt miłych dla podniebienia daniach postanawiamy zaszaleć – w końcu ta restauracja została zaliczona do grona najlepszych w Polsce. Korzystamy przy okazji z zamkowego parkingu i możemy przejść się po wnętrzach, które pachną historią. W sali restauracyjnej czuje się ducha minionych wieków – tutaj jadali bracia zakonni ponad sześćset lat temu! Ceny trochę zwalają z nóg, chociaż przy odrobinie pomysłowości udaje nam się najeść za 150 zł z napiwkiem. Zamawiamy sandacza (dobry) i pierogi ze szpinakiem, mozzarellą i sosem z suszonymi pomidorami (przepyszne – chłopcy podjadali nam je ze smakiem…). Dla dzieci jest osobne menu – chłopcy jedzą spaghetti (średnie) i pizzę (bardzo dobra – na dodatek obsypana frytkami). Dania dziecięce w rozsądnych cenach, a za symboliczną złotówkę można dokupić pucharek lodowy stylizowany na pajacyka w nagrodę za zjedzony obiad – czegóż chcieć więcej!
Posileni ruszamy dalej. W mieście załatwiamy krótką wizytę w aptece, zaglądamy do studni ukazującej fragment podziemnego kanału łączącego Jezioro Ryńskie z Jeziorem Ołów. Potem kierujemy się już na kąpielisko miejskie nad Jezioro Ołów. Chłopcy pod okiem R. przez pół godziny nurkują (dosłownie) w wodach jeziora. Kąpielisko jest przyjemne, ale zatłoczone przez miejscowe dzieci i młodzież. M. natomiast ze śpiącym w wózku Grzesiem rusza 5-kilometrową ścieżką rowerowo-spacerową dookoła jeziora. Zwłaszcza zachodnie i północne brzegi akwenu są przyjemnie odludne, a momentami wręcz dzikie. Chłopaki po kąpieli ruszają na spotkanie i tym miłym spacerkiem wzdłuż brzegów jeziora kończymy sympatyczną wizytę w Rynie.
Wieczór w Mikołajki Resort
Dzisiaj jedyna w ciągu całego tygodnia dyskoteka dla dzieci w sąsiednim ośrodku, więc nie możemy przepuścić okazji i idziemy na imprezę! Dzieci są zachwycone, szaleją z nami przy dźwiękach hitów z ostatnich lat, a i my lubimy się pobawić – oby częściej były takie okazje. Tymuś już wchodzi powoli w wiek, w którym trochę zaczyna się wstydzić przed innymi… Wieczór kończymy lodami – chyba wszyscy są zadowoleni!
13 sierpnia 2015, czwartek
Wyraźne ochłodzenie, ale nadal przyjemnie ciepło, do 27 st.
Poranna kąpiel
Dzisiaj po nocnych perturbacjach (pobudki Grzesia i Sebusia) i rannych problemach z muchami (bzyczały nam nad uszami od szóstej rano…) wstajemy trochę później. Powtarzamy wczorajszy poranny scenariusz – tym razem M. idzie z chłopcami wykąpać się w Jeziorze Tałty, a R. usypia Grzesia w domku.
Ruciane-Nida i śluza Guzianka
Wycieczkę do Rucianego zaczynamy od obiadu w przyportowej Tawernie Kolorada. Knajpa przyjemna, jedzenie bardzo dobre, tylko znowu mamy towarzystwo os, które przez ostatnie upały stały się prawdziwą plagą.
Po obiedzie ruszamy na spacer. Zaczynamy od obejrzenie sympatycznego portu, po czym ruszamy na spacer do śluzy Guzianka. Idziemy ul. Mazurską, wzdłuż której na szczęście cały czas jest chodnik. Znaczna część spaceru prowadzi przez las, więc jest całkiem przyjemnie, mimo że formalnie to cały czas teren miejski. Zresztą Ruciane-Nida, powstałe z połączenia Rucianego i Nidy, przypomina miasto w niewielkim stopniu. I dobrze!
Ponad stuletnia śluza jest świetnie widoczna z mostu. Widzimy żaglówki wypływające po śluzowaniu na Jezioro Bełdany. Potem wrota śluzy przymykają się i… nic! Czekamy zdziwieni, bo kolejka jachtów stoi po obu stronach śluzy. Po chwili jednak tajemnica się wyjaśnia, bo od strony Jez. Bełdany nadpływa statek wycieczkowy, który – zgodnie z żeglarskimi zasadami pierwszeństwa – przepływa poza kolejnością. Obserwujemy cały proces śluzowania – stateczek dość sprawnie unosi się ponad 2 metry na wodzie do poziomu Jez. Guzianka Mała, wrota otwierają się i statek płynie dalej.
Obserwowanie pracy śluzy to pierwszorzędna atrakcja dla dzieci. Chłopcy chętnie zostaliby jeszcze z godzinę patrzeć na śluzowania, ale czas już wracać. Na pocieszenie kupujemy w przydrożnym sklepiku lody. Robimy też zdjęcia bunkra położonego tuż obok śluzy – pozostałości stanowisk artyleryjskich z okresu I wojny światowej. Potem ruszamy w drogę powrotną. Chłopcy są świetnymi kompanami, nie marudzą podczas całego ponad czterokilometrowego spaceru. Grześ natomiast przesypia całą atrakcję… Cóż, i tak by jej nie docenił:)
Wycieczkę kończymy uzupełniającymi zakupami. Szkoda, że nie widzieliśmy całego miasta. Wiemy tylko, że na ul. Dworcowej roztacza się atmosfera nadmorskiego deptaka, ale poza tym miasteczko sprawia wrażenie wtopionego w leśne otoczenie. Bardzo nam się to podoba.
Wojnowo
Wracając, postanawiamy jeszcze zajrzeć do Wojnowa, znanego z klasztoru staroobrzędowców. Po drodze uzupełniamy wiadomości o religii starowierców. Fajnie, że wszystko zaczyna się układać w całość przestrzenno-chronologiczną! Do tej pory pamiętamy wizytę w Wodziłkach na Suwalszczyźnie w 2007 roku z molenną i tradycyjną banią ruską. To takie magiczne miejsca… W Wojnowie oglądamy tutejszy budynek dawnego klasztoru starowierców – obecnie jest tutaj muzeum z wystrojem staroobrzędowego domu modlitwy. To zakątek dla koneserów. Obok klasztoru, na cyplu nad Jeziorem Duś, jest cmentarz starowierców – miejsce „na końcu świata” – bardzo skłaniające do zadumy. Czas karmienia Grzesia zbliża się nieubłaganie, więc jedziemy dalej. Zatrzymujemy się jeszcze tylko na zdjęcia molenny starowierców (20. XX w) i cerkwi prawosławnej (pocz. XX w.). Po drodze widzimy wiele pięknych zagród, niektóre pochodzą nawet z XIX w.
Wieczorem
Wszyscy chętnie pałaszujemy kolację, a potem Tymo i Seba z M. zaliczają obowiązkowy orczyk, a R. z Grzesiem ćwiczą chodzenie – nasz maluszek bardzo rozwija się na wyjeździe – coraz lepiej chodzi przytrzymywany za jedną rączkę.
14 sierpnia 2015, piątek
Piękna letnia pogoda, 26 stopni
Koniec naszego wyjazdu zbliża się wielkimi krokami. Zaczęliśmy go w Mikołajkach, więc i kończymy go w Mikołajkach. Ostatnio zwiedzaliśmy Mikołajki z perspektywy lądu, więc teraz czas na wodę! Wybieramy się na rejs statkiem Żeglugi Mazurskiej po Jeziorze Mikołajskim i Jeziorze Śniardwy.
Rano spokojnie jemy śniadanie i wybieramy się dopiero ok. 11:00 – będzie nam brakowało tego życia bez zegarka w ręku… W Mikołajkach parkujemy na znajomym parkingu i idziemy prosto do portu. Szybko kupujemy bilety i hop na pokład! Grzesia karmimy już na statku. Co prawda warunki nie są wymarzone – wkoło ciągle kręcą się ludzie, więc Grześ jest zainteresowany wszystkim, tylko nie jedzeniem, ale jakoś dajemy radę.
Statek wypływa o 12:10. Płynie na południe Jeziorem Mikołajskim i przez Przeczkę wypływa na Jezioro Śniardwy, zatacza tam sporą pętelkę i wraca do portu w Mikołajkach (13:30) tą samą drogą. Dla dzieciaków to frajda nie lada – Tymo chętnie patrzy przez swoją lornetkę i autentycznie już docenia piękno przyrody, Sebuś najchętniej ciągle siedziałby pod pokładem i jadł lody, Grześ przez pierwsze pół godziny stoi przy barierce i z zapamiętaniem macha do wszystkich przepływających żaglówek, śmiejąc się przy tym głośno, przez kolejne pół godziny zwiedza z R. dolny pokład, a na koniec jeszcze trochę zajmuje się zjadaniem chrupek kukurydzianych, wafelków ryżowych itp. Nie jest nawet dziś jakoś bardzo uciążliwy – chyba dobry kompan nam rośnie! My też chętnie oglądamy z perspektywy wody największe polskie jezioro. Wokół aż biało od żaglówek – ale akurat to nie odbiera otoczeniu malowniczości. Taki rejs to oczywiście atrakcja masowego rażenia, nie do końca w naszym stylu – płyniemy jak sardynki w puszcze obok innych turystów; na pewno przyjemniej byłoby pokonać tę trasę jachtem lub kajakiem, ale w naszych warunkach dzieciowo-rodzinnych to wybór optymalny. 70 zł za półtoragodzinny rejs dla całej naszej piątki też nie wydało nam się jakąś ceną zaporową. Do portu wszyscy dopływamy zadowoleni.
W Mikołajkach idziemy na obiad do sprawdzonej już restauracji. Wszyscy najadamy się jak bąki, łącznie z Grześkiem, który oprócz swojego obiadowego słoiczka wsuwa jeszcze kilka kluch i sporo kawałków kurczaka.
Kropką nad ‘i’ jest już tylko kupienie pamiątek dla chłopców i Dziadków. W Mikołajkach jest chyba najwięcej straganów z pamiątkowo-wyrwigroszowymi atrakcjami.
Po południu R. ze starszymi chłopcami jedzie do Kętrzyna do dermatologa pokazać ich nieładne zmiany skórne (które – zgodnie z naszymi przypuszczaniami okazują się liczajcem…), a M. zostaje z Grzesiem w domku. Chłopaki wracają obładowani odpowiednimi smarowidłami i w wydrukiem robionych przed tygodniem badań Grzesia.
Wieczorem zdążamy już tylko zajrzeć do naszej mariny…
15 sierpnia 2015, sobota
28 stopni i pełne słońce
Po śniadaniu idziemy na spacer do położonego nieopodal nas cypla na Jeziorze Tałty. Jest tu pole namiotowe i przystań Kokoszka. Miejsce bez udogodnień cywilizacyjnych, ale jakie malownicze…
Potem, w porze drzemki Grzesia, pora na pożegnalną kąpiel. Chłopcy w tym roku naprawdę skorzystali z wody. Niemal codziennie pluskali się, nurkowali i pływali jak małe rybki. Sebuś nauczył się pływać pieskiem i nurkować z głową pod wodą. Brawo!!! To się nazywa pamiątka z wakacji!
Jako cel ostatniej wycieczki obieramy sobie bardzo miłe i kameralne miejsce – wieś Łuknajno, położoną na przesmyku między dwoma jeziorami – Śniardwy i Łuknajno. W budynku dawnego XIX-wiecznego dworu utworzono tu Gościniec Pod Łabędziem, oferujący noclegi i smaczną regionalną kuchnię. Jemy lina w sosie kurkowym i plince (naleśniki) ze szpinakiem. Pyyycha… Wokół jakoś tak wolniej czas płynie. Miłe, pozytywne miejsce.
Po obiedzie idziemy nad położony tuż obok punkt widokowy na Jezioro Śniardwy. Po drodze przechodzimy obok zabudowań dawnego folwarku. Nad jeziorem jest fantastyczne kąpielisko. Niestety, stroje kąpielowa zostały w domu, więc zadowalamy się podziwianiem panoramy z wieży widokowej. Na zakończenie wycieczki idziemy jeszcze na dwie wieże widokowe położone nad Jeziorem Łuknajno. Teren tego niewielkiego wytopiskowego jeziora jest objęty ochroną rezerwatową. Jezioro stanowi jedną z największych w Polsce ostoi łabędzia niemego – podobno w sezonie przebywa tu nawet 2000 tych ptaków! Faktycznie, z wieży widokowej widać mnóstwo białych punkcików na wodzie. Szkoda, że nie wzięliśmy teleobiektywu.
Może to dlatego, że dziś ostatni dzień i wszystkim szkoda wyjeżdżać, ale chłopcy są dziś wyjątkowo grzeczni. Sebuś z Tymusiem idą razem, rozmawiają ze sobą o różnych sprawach, Grześ śpi w wózku. No jakby ktoś na nas popatrzył, istna sielanka!
Wieczorem panowie wybierają się jeszcze na plażę do Starych Sadów, gdzie miała zostać odprawiona polowa Msza Święta. Ludzie czekają, ołtarz przygotowany, a księdza nie ma. Po 20 minutach wszyscy zaczęli się rozchodzić do domu. Szkoda…
Potem już tylko pakowanie. Od rana cierpimy na sunday blue i mamy kiepskie humory, a teraz jeszcze ten bałagan z pakowaniem. Ale się nie chce wyjeżdżać…