Wyjechali na wakacje (prawie) wszyscy nasi podopieczni! Gdy nie ma w domu dzieci to… JEDZIEMY W GÓRY!!!
Sebuś od tygodnia odpoczywa z Dziadkami nad morzem, Tyma właśnie wyprawiliśmy na jego pierwszy obóz harcerski, a z Grzesiem zgodziła się zostać u nas w domu nieoceniona pani Małgosia. Wobec tego z (prawie) spokojną głową możemy ruszać w nasze ukochane Taterki. Wyrodni rodzice, a co! Tym razem wybór punktu wypadowego pada na szczególnie bliski naszym sercom Zuberec. To położona pod samymi Tatrami słowacka miejscowość, uroczo zagłębiona pomiędzy wzgórzami u wylotu Doliny Rohackiej. Spędziliśmy tutaj ponad dwa tygodnie na wakacjach dwanaście lat temu. Byliśmy rok po ślubie, była z nami nasza 'najstarsza córeczka’ – nieodżałowanej pamięci psina Regusia i było tak … beztrosko. Tamte wakacje wspominamy z wyjątkowym sentymentem. Cudownie przenieść się z powrotem w to samo miejsce po kilkunastu latach i, o dziwo, zastać je prawie zupełnie niezmienione!
2 lipca 2016, sobota
Upalnie i słonecznie, 32 stopnie, na miejscu trochę chłodniej
Dzień od rana jest pełen wrażeń. O 7:30 odwozimy razem z Grzesiem Tymka na zbiórkę przed obozem. Harcerze w mundurach polowych wyglądają bombowo. Wielkie plecaki, proporzec drużyny i zastępu, radości i obawy dzieci i rodziców… To wszystko miesza się w niesamowitym tyglu emocji. Jesteśmy pełni podziwu dla młodych ludzi, którzy za to wszystko odpowiadają – na każdym kroku widać ich zaangażowanie i świetną organizację, więc spokojnie się żegnamy, życząc Tymowi niezapomnianych przygód na jego pierwszym obozie! Przy okazji pozdrawiamy całe środowisko 19. Warszawskich Drużyn Harcerskich i Gromad Zuchowych „Zielony Płomień” i życzymy Dziewiętnastkom niezapomnianych przeżyć!
W domu przekazujemy Grzesia w dobre ręce pani Małgosi. Nasz maluch idzie na spacerek, a my zgarniamy ostatnie rzeczy i o 10:15 ruszamy do Zuberca!
Trasa katowicka dzisiaj strasznie zatłoczona, nie obywa się też bez krótkich (na szczęście) przestojów z powodu prac drogowych czy świateł, ale ogólnie kilometry uciekają. Słuchamy nowych płyt Brodki i Marii Peszek, czytamy sobie na głos książkę. Zatrzymujemy się na krótki postój po skręcie na „jedynkę”. Na trawie pod stacją benzynową zjadamy czereśnie kupione jeszcze w Warszawie. Potem ruszamy na obiad do wypatrzonej kilka dni temu atrakcji połączonej z obiadem:
Sławków
Słyszeliście kiedyś o Sławkowie? Nie? A to wielka szkoda, bo każdego smakosza powinny tu doprowadzić jego kubki smakowe! XVIII-wieczna Austeria, jedna z najpiękniejszych zachowanych karczm w Polsce, czeka na strudzonych podróżnych! Taki klimat można spotkać chyba jeszcze tylko w karczmie w Jeleśni.
Wizyta tutaj to niespodzianka od R. dla M., która do końca nie wie, dokąd jedziemy na obiad. Dojeżdżamy tutaj trasą 94 prowadzącą na Kraków, to jedynie 10 minut od katowickiej. Rewelacyjne miejsce na postój dla koneserów zapomnianych miejsc. Miasteczko lata swojej największej świetności ma już dawno za sobą – rozkwitało jako ośrodek wydobycia kruszców i miasto położone przy via Regii w okresie od XII do XV w. Z tamtego okresu pochodzi idealnie zachowany średniowieczny układ urbanistyczny miasta, ale też ruiny zamku biskupów krakowskich oraz… piwniczka naszej dzisiejszej karczmy! Obiad tutaj to sama przyjemność. I turystyczna, i gastronomiczna. Podcieniowy drewniany budynek z sześcioma kamiennymi kolumnami aż prosi się o kolejne zdjęcia.
Tak wyglądał Sławków w XVI w.
Austeria – jedna z najpiękniej zachowanych polskich karczm.
Wnętrze szynku Austerii.
Austeria jest zbudowana na planie litery T.
Piwniczka ze średniowiecznym rodowodem.
Podcień Austerii podpiera sześć kamiennych kolumn.
Na rynku zrekonstruowana studnia.
Po obiedzie urządzamy sobie jeszcze krótki spacer po Sławkowie. Kręcimy się po regularnym rynku o wymiarach 114 na 114 m. Niegdyś dookoła niego stały drewniane podcieniowe domy, taki sam charakter miał też ratusz. Niestety, tradycyjną zabudowę zniszczyły pożary. Obecny ratusz ma nieco ponad 100 lat, a domy pochodzą z XIX w. W Sławkowie zachowało się tylko kilka podcieniowych domów – jeden z nich uwieczniamy na zdjęciach. Szkoda, że drewniany gont na dachu przykrywa papa. W Sławkowie zachowały się też ruiny zamku biskupiego z XIII w. Spacerując po sławkowskich uliczkach, mamy wrażenie, że czas się zatrzymał. Aż trudno uwierzyć, że takie miejsce jest tylko rzut beretem od ruchliwej katowickiej!
Jeden z niewielu zachowanych domów podcieniowych.
Czas tu inaczej płynie.
Sławkowskie smaczki.
Ruiny zamku biskupów krakowskich.
Nowa inicjatywa – historia Sławkowa na zachowanych tablicach.
Ciekawe, co otwierały te podwoje.
Pamiątka dawnych czasów.
Ostatnia porcja jazdy mija płynnie i sprawnie. Rozkoszujemy się odsłaniającymi się widokami na Tatry. Z dziką przyjemnością zajeżdżamy tym razem na słowacką stronę. Jakoś tak wolniej tu czas płynie. Z Zubercem, Szczyrbą, Smokowcami wiąże nam się tyle miłych wspomnień!
Tatry od orawskiej strony. Ach…
Ach, ten Zuberec. Ostatni raz spędzaliśmy tu tatrzańskie wakacje 12 lat temu, schadzając niemal wszystkie zachodniotatrzańskie szlaki. Przez ten czas nie zmieniło się wiele. Zuberec jak był, tak jest bardzo klimatyczny, wciśnięty w górską kotlinę, z malowniczymi drewnianymi zrębowymi zagrodami. Takich bram nie ma chyba nigdzie indziej! Tylko dużo więcej samochodów jeździ po ulicach, kręci się więcej turystów, więcej też nowych domów.
Rozlokowujemy się w bardzo wygodnej kwaterze przy ul. Rohackiej 432 i nie możemy sobie odmówić jeszcze jednej przyjemności – spaceru do centrum Zuberca i powrotu „obwodnicą”. 4 km mijają nie wiadomo kiedy. Jak miło powspominać dawne czasy!
Kościół w Zubercu pochodzi z lat 30. XX w.
W Zubercu można zanocować w tradycyjnych drewnianych chatach.
To nie skansen, to Zuberec!
To nie skansen, to Zuberec!.
To nie skansen, to Zuberec!.
Nasz czas: ok. 10:30-19:30, ok. 500 km
3 lipca 2016, niedziela
O pogodzie nie będziemy pisać. Obraziliśmy się na nią.
Dolina Jamnicka – Liptowska Grań – Dolina Jamnicka
Człowiek wyrywa się raz na ruski rok bez dzieci w góry, a tu cały dzień pada. Czy to jest sprawiedliwe?!! Dziś dodatkowo sprawdzamy na własnej skórze prawdziwość powiedzenia mówiącego o tym, czyją matką jest nadzieja. To o nas. Cały dzień mamy nadzieję, że w końcu się rozpogodzi – nadzieję nie bezpodstawną, bo popartą modelami ICM – i co? I wracamy cali mokrzy, a romantyczny wieczór zamieniany na wielkie suszenie.
W Tatrach słowackich szliśmy już niemal każdym szlakiem, niektórymi wielokrotnie. Zostało nam tylko kilka dziewiczych dróg. W Tatrach Zachodnich to szlak Doliną Jamnicką na Wołowiec; przejście granią przez Hrubą Kopę, Trzy Kopy, Pacholę i Salatyn i wejście na Rohacze od strony Doliny Żarskiej.
Dziś zamierzamy zmierzyć się z pierwszym z nich. Rano pada – właśnie przechodzi front od zachodu, ale wszelkie prognozy obiecują, że do południa będzie tylko wspomnieniem. To świetnie – myślimy – zanim zdobędziemy wysokość, na pewno się rozpogodzi. Długi kilkudziesięciokilometrowy dojazd z Zuberca do Przybyliny jest nam nawet na rękę. Niech sobie pada.
Parkujemy w pobliżu ujścia Doliny Raczkowej (885 m n.p.m.) i wchodzimy w Dolinę Wąską (tak nazywa się jej dolny odcinek). Wilgoć wisi w powietrzu. Rety, jak to powietrze tutaj pachnie! Odżywa tyle wspomnień. Jak 12 lat temu szliśmy Doliną Raczkową z Regusią „metodą pościgową” i przyprawiliśmy ją o takie zakwasy, że nie mogła stawać, biedulka, na łapki… Jak na grani Otargańców goniła nas burza, a spodenki M. tylko migały R. gdzieś w oddali… Jak nie było mostka… Jak Rega walczyła ze ślimakami…
Idzie się miło i sprawnie. Mijamy jaz na Raczkowym Potoku i dochodzimy do rozwidlenia doliny. Tym razem skręcamy w lewo – w Dolinę Jamnicką. Biały Potok Jamnicki pieni się w dole, po lewej opadają wielkie żleby lawinowe spod Barańca – jedne z największych w całych Karpatach, po prawej, spod zboczy Otargańców spływają urokliwe siklawy. Tak pięknie, a nikogo na szlaku. Dlatego liptowskie Tatry Zachodnie są takie wyjątkowe.
Wchodzimy w Dolinę Jamnicką.
Dnem Doliny Jamnickiej. Najpierw droga niewiele się wznosi.
Wiata w Dolinie Jamnickiej. Ach, taki postój wśród zieleni to by było coś…
A głębiej w dolinie – ściąganie drewna = błoto na drodze.
Po półtoragodzinnej porcji czas na pierwszy postój. Miejsce mamy wyborne – szałas na Polanie Młaczki (1180 m). Można wejść do środka, można tu nawet przenocować – jest i koza, i miejsca do spania. Na słowackich szlakach spotkać można kilka takich szałasów. Świetna sprawa.
Koliba pod Pustym na polanie Młaczki (1180 m).
Idealne miejsce na odpoczynek w deszczową pogodę.
Po postoju deszcz nasila się. Kaptury kurtek z membraną mocniej zaciągamy pod szyją. Potem kurtki zamieniamy na peleryny. Najgorsze są jednak te liście i trawki. Szlaki w tych rejonach są rzadko uczęszczane, więc roślinność zachłannie odzyskuje swój teren. Co krok chlap do buta. Nawet stuptuty niewiele pomagają.
Gdzieś w Dolinie Jałowieckiej…
Zaklinamy pogodę – na razie na próżno.
Rzut oka w stronę Otargańców.
… i w stronę Żarskiej Przełęczy.
Dolina Jamnicka zostaje pod nami.
Nieco ponad godzina od postoju i stajemy przez główną atrakcją Doliny Jamnickiej – Stawami Jamnickimi. Są bardzo malownicze. Podobno. Dziś widoczność prawie zerowa – M. o mało nie przegapia Stawu Niżniego (1728 m n.p.m.), mimo że szlak przechodzi tuż obok niego. Staw Wyżni ścieżka omija górą. W okolicy stawów zatrzymujemy się na drugi postój. Jak tu przysiąść, skoro wszystko takie mokre? Wypatrujemy odpowiednio duży kamień i uciekamy z mokrych trawek.
Niżni Staw Jamnicki. W tej mgle ledwo go widać…
Postój na kamieniu – uciekamy od mokrych trawek.
I jak możemy mieć sucho w butach…?
Po drugim postoju już tylko chwila marszu i stajemy na Jamnickiej Przełęczy (1909 m). Grań na tym odcinku słynie z pięknej panoramy. Tym razem musimy uwierzyć na słowo. Poza szlakowskazem nie widać wiele. Na przełęczy skręcamy w prawo i po kolejnych 20 minutach stajemy na szczycie Wołowca (2064 m). Od przełęczy nareszcie jest zasięg. Szybki telefon, co u Grzesia, sms do Tyma. U dzieci ok, możemy odetchnąć.
Podejście na Jamnicką Przełęcz.
Jamnicka Przełęcz (1909 m).
Na Wołowcu tak jakby się przejaśnia, nawet widać skrawek błękitnego nieba. Dobra nasza, mamy zapowiadany koniec opadów. To może nie wracajmy tą samą drogą, tylko zróbmy pętelkę z podejściem pod Jarząbczy? Tym odcinkiem Liptowskiej Grani jeszcze nie szliśmy.
Na takie pomysły zazwyczaj nie musimy się nawzajem długo namawiać, więc już po chwili maszerujemy granią główną na wschód. Zejście z Wołowca jest dość uciążliwe, nachylenie jest spore, a ścieżka obsypuje się spod nóg. Ten fragment Liptowskiej Grani nie był remontowany od baaardzo dawna. Trudy zejścia rekompensuje nam urozmaicona ścieżka, wijąca się to skalną granią, to trawiastą ścieżką. Ekspozycja po obu stronach jest spora – koniecznie trzeba by wzmóc uwagę przy oblodzeniu. Po zejściu na Dziurawą Przełęcz pogoda robi nas w balona. Zamiast oczekiwanego słońca zachmurza się jeszcze bardziej, deszcz się nasila, a do tych atrakcji dochodzi nieprzyjemny zimny wiatr, wciskający wilgoć wszędzie tam, gdzie byliśmy jeszcze względnie susi. Jesteśmy jednak już za daleko, by powrót był opłacalny – idziemy dalej. Na postój w tych warunkach nie ma nadziei. Aparat natychmiast moknie na deszczu. Nie robimy zdjęcia nawet malowniczemu oknu skalnemu, tylko pędzimy przez siebie. Kątem oka zwracamy uwagę na niezwykłą malowniczość graniowej ścieżki – musi tu być na pewno pięknie podczas słonecznej pogody. Po ponadgodzinnej walce z wiatrem i zacinającym deszczem udaje nam się wypatrzyć słowacki szlakowskaz. Tabliczki są zniszczone, ale udaje nam się dostrzec zejściowy zielony szlak sprowadzający z powrotem do Doliny Jamnickiej.
Z Wołowca w kierunku Jarząbczego Wierchu.
… czyli Liptowską Granią. Słynie z pięknych widoków…
Uradowani ruszamy w dół. Nasza radość trwa jednak krótko, bo warunki na szlaku są koszmarne. Nadal pada i wieje. Ścieżka już kilkanaście lat temu w przewodniku Nyki była opisywana jako zniszczona, a teraz jest dużo gorzej. Schodzimy żlebem, który jest zasypany rumoszem skalnym, stale usypującym się spod nóg.
Zejście spod Jarząbczego do Doliny Jamnickiej wygląda właśnie tak.
Na postój z powodu warunków nadal nie ma nadziei. M. zalicza pośliźnięcie z przeturlaniem się na brzuch. Lądowanie w bujnej roślinności zapewnia dostawę świeżej wody pod pelerynę. Po szlaku też płynie woda. Ratunku! Ścieżka w końcu wyprowadza nas ze żlebu i wyprowadza na prawo. Mokre liście szczawiu i kosodrzewiny, przez które musimy się dosłownie przebijać (szlak jest bardzo mało uczęszczany), powodują, że jesteśmy coraz bardziej mokrzy.
Mokre kosodrzewiny to kopanie leżącego.
Gdy już większość zejścia za nami i zdążają pochować się wszystkie potencjalne widoki, co się dzieje? Zza chmur wychodzi słońce! Naprawdę ktoś chyba robi sobie z nas żarty. Czujemy się jak w jakiejś meteorologicznej ukrytej kamerze. Po kilkunastu minutach docieramy do rozstaju „pod Hrubym Wrchem”. Teraz przed nami już tylko znajomy szlak.
Schodzimy w stronę Doliny Jamnickiej.
Po całodziennym deszczu wszystko wygląda bajkowo.
Połączenie szlaków w Dolinie Jamnickiej
Po kolejnych kilkunastu minutach pozwalamy sobie na upragniony postój w wiacie w pobliżu miejsca, gdzie dołącza się z prawej szlak z Żarskiej Przełęczy. Po ponad trzech i pół godziny ciągłego marszu w typowej górskiej „dupówie” należy nam się odpoczynek! Nasze nogi zaliczyły w tym czasie ok. 500 m podejścia i 1000 m zejścia. Nie jest z nami jeszcze tak źle! Z rozkoszą zdejmujemy z siebie mokre ubrania i zakładamy suche z plecaków. Niech żyje dobry ekwipunek! Żałujemy tylko, że wcześniej wypiliśmy większość gorącej herbaty. Z dwóch termosów zostało nam po kubku, ale dobre i to! Pokrzepieni solidną porcją słodyczy, ruszamy na ostatnie siedem kilometrów trasy. Tutaj nie ma już żadnych trudności. Stwierdzamy też, że niżej przez cały dzień prawie nie padało. Wrrr… Po nieco ponad półtorej godziny meldujemy się przy samochodzie. Ale mieliśmy dziś romantyczne SPA!
Nasz czas: 10:30 – 20:10; ok. 24 km, 1500 m przewyższenia
4 lipca 2016, poniedziałek
Wymarzona pogoda górska. Słonecznie, ale nie burzowo, tylko momentami trochę chłodno, do 16 st.
Dolina Rohacka – Dolina Smutna – Trzy Kopy – Hruba Kopa – Banówka – Dolina Spalona
To jedna z najpiękniejszych krajobrazowo i najciekawszych turystycznie tras w Tatrach Zachodnich. Ze względu na trudności i znaczną ekspozycję bywa porównywana do Orlej Perci – wziąwszy pod uwagę niektóre fragmenty, zapewne nie ma w tym dużej przesady. Przy suchej skale turysta obeznany ze szlakami wysokogórskimi nie powinien jednak mieć problemów. Warto wybrać na tę trasę pogodny dzień, bo widoki na otoczenia Dolin Smutnej i Spalonej z jednej, a Żarskiej i Jałowieckiej z drugiej strony są naprawdę niezwykle malownicze.
Rano wybieramy się dużo wcześniej niż wczoraj, znacznie bliższy mamy też dojazd. o 8:00 jedziemy już w stronę Zwierówki. Po skręcie w prawo w Dolinę Rohacką widzimy… szlaban. Zatrzymujemy się więc na płatnym (2,5 Euro) parkingu przy pensjonacie Szyndlowiec. Kilkanaście lat temu parking był ponad kilometr dalej niż obecnie. Teraz główny parking znajduje przy dolnej stacji nowego wyciągu „Rohace – Spalena”, ale nas przygnało tutaj z przyzwyczajenia.
Spacer asfaltową drogą przez Dolinę Rohacką przywołuje skojarzenia z drogą do Moka, ale jest dużo przyjemniejszy. Przede wszystkim nasilenie ruchu jest znacznie mniejsze. Do tego ten miły leśny chłód i zapach. Im wyżej, tym częściej idziemy w słońcu, zdejmując kolejne warstwy ubrań. Gorące promienie tak intensywnie osuszają rosę po wczorajszych opadach, że nad polankami tworzy się charakterystyczna mgiełka. Ponad godzinę od wyjścia meldujemy się przed wyremontowanym w ostatnich latach „Bufetem pri Tatliakovym Plesie” (który dla nas już chyba na zawsze zostanie Bufetem Rohackim :)).
Dolina Rohacka. 'Co miłość w górach stworzyła, niech dobra wola zachowa’
Wilgoć po wczorajszych opadach…
… szybko ucieka do góry.
Bufet Rohacki. Jesteśmy na wysokości 1380 m.
Kierujemy się prosto w stronę Doliny Smutnej, spoglądając ze szlaku na Tatliakove Jaziorko, które leży w lesie za bufetem. Szlak mija górną granicę lasu i dalej wiedzie już wśród kęp kosodrzewiny. No, pora na postój. Odpoczywamy na głazach, wygrzewając się w słoneczku, z widokiem na Rohacze. Czy może być piękniej?
Obok bufetu – Czarna Młaka, czyli Tatliakovo jazierko.
Wchodzimy na dolne piętro Doliny Smutnej.
Słowackie ujęcia wody zawsze nam się bardzo podobały.
Widok z okolicy naszego postoju na wyższe piętra Doliny Smutnej.
Z nowymi siłami ruszamy na ostatni odcinek podejścia przez górne piętra Doliny Smutnej. Pamiętamy ten szlak sprzed dwunastu lat. Podobnie jak wtedy, dziś też zachwycamy się widokami na oba Rohacze i Wołowiec, który dzisiaj jakoś szczególnie pięknie wygląda w promieniach przedpołudniowego słońca. Szlak wprowadza na Przełęcz Smutną wygodnie poprowadzonymi zakosami. Nie możemy oprzeć się urokowi tego miejsca i wraz z wieloma osobami siadamy chociaż na chwilę, kontemplując widoki na Dolinę Smutną i Żarską, Rohacze i Baraniec. Przed nami najciekawsza część trasy. Dwanaście lat temu z przełęczy skręcaliśmy w lewo i szliśmy granią przez Rohacze, dziś skręcamy w prawo.
Rzut oka do tyłu – za nami Rohacze i Wołowiec.
Jeszcze kilka kroków i jesteśmy na Smutnej Przełęczy (1955 m).
Na Smutnej Przełęczy (1955 m n.p.m.).
Wchodzimy coraz wyżej, przechodząc przez Smutne Turniczki. Po około pół godziny meldujemy się na Przedniej Kopie. Im wyżej, tym piękniej widać Stawy Rohackie, podwieszone nad Doliną Rohacką, i grań Rohaczy w coraz szerszej oprawie z położonych za nimi szczytów.
Jest moc! Idziemy granią w kierunku Trzech Kop.
Baraniec i Smrek. Nigdy nie mieliśmy tam dobrej widoczności.
Przednie Zielone i piękne Stawy Rohackie.
Uwagę od pięknych panoram odciągają tylko wymagania szlaku, bo ścieżka robi się coraz trudniejsza. Skalna perć, okresowo ubezpieczona łańcuchami, przeprowadza nas „nie bez emocji” (cytując mistrza Nykę:)) przez przełęcze i kolejne szczyty Trzech Kop – Drobną Kopę i Szeroką Kopę. Najtrudniejsze w tym rejonie wydaje nam się zejście z Przedniej Kopy. To jednak subiektywne odczucie, bo były też np. dość niekomfortowe fragmenty bez ubezpieczeń.
Granią Trzech Kop.
Granią Trzech Kop.
Ten szlak bywa nazywany Orlą Percią Tatr Zachodnich. Chyba nie bez przyczyny.
Rzut oka do tyłu – stamtąd przyszliśmy.
Trudności zaraz zelżeją. Przed nami Hruba Kopa (2163 m).
Dalej łatwą ścieżką wchodzimy na rozległy szczyt Hrubej Kopy. Stąd widoki są jeszcze rozleglejsze. Kawałek za szczytem zatrzymujemy się na dłuższy postój z pięknym widokiem na Banówkę i dalszą część grani głównej.
Widok z Hrubej Kopy w kierunku wschodnim.
Przed nami Banówka i Pachola.
Nasza dzisiejsza ostatnia porcja graniowa to przejście Hrubej Kopy na Banówkę. Fragmenty szlaku wymagają powspinania się po skale, okresowo są też łańcuchy, ale mimo sporej ekspozycji tu jest już łatwiej niż na Trzech Kopach. Uwaga, okolice Igły w Banówce i okolicy grani szczytowej można obejść dość łatwą ścieżką po lewej stronie.
Z przyjemnością mijamy po prawej Igłę, którą zawsze do tej pry widzieliśmy tylko z dołu, i po chwili stajemy na pełnym turystów szczycie Banówki. Pięknie stąd prezentuje się Baraniec z wyłaniającym się za nim Smrekiem.
Banówka (2178 m) z charakterystyczną igłą.
Mijamy charakterystyczną Igłę w Banówce.
Aby wejść na Banówkę, trzeba się jeszcze trochę natrudzić.
Grań Banówki, w tle Hruba Kopa.
Teraz już mamy tylko zejście w dół. Szlak sprowadzający na Banikowską Przełęcz usypuje się spod nóg i wymaga uważnego stawiania kroków. Kolana upominają się o swoje prawa. Cierpi zwłaszcza R., który na grani dość niefortunnie stanął na prawą nogę. Na szczęście zejście na przełęcz nie jest długie, a tam od razu skręcamy w dość wygodną ścieżkę wiodącą Doliną Spaloną.
Po prawej odsłania się Dolina Spalona – nią będziemy wracali.
Banikowska Przełęcz (2062 m).
Dolina Spalona zawsze bardzo nam się podobała. Ma wysokogórski, surowy charakter. Naszą uwagę zwracają zwłaszcza gigantyczne stożki piargowe. W Dolinie Spalonej kiedyś przez cały postój towarzyszył nam tu sympatyczny świstak. Dziś, niestety, nie spotykamy tych miłych zwierzątek – pewnie większa byłaby na to szansa wczesnym rankiem.
Zaczynamy schodzić Doliną Spaloną.
W Dolinę Spaloną opadają gigantyczne stożki piargowe.
Po zejściu z górnego progu doliny urządzamy sobie ostatni postój. Potem już tyko na dół. Kawałek za zejściem z dolnego progu w prawo odłącza się ścieżka do Wodospadu Rohackiego (Wyżniej Spaleńskiej Siklawy). Warto zboczyć te kilka kroków w bok, bo wodospad utworzony przez 20-metrowy próg skalny jest rzeczywiście bardzo malowniczy.
Gdzieś znalazł sobie miejsce do życia dzwonek alpejski.
… i goryczka kropkowana.
Wyżnia Spaleńska Siklawa (Wodospad Rohacki) spada z 20-metrowego progu.
Ostatni odcinek drogi to półgodzinny marsz asfaltem w kierunku Zwierówki. Oj, czujemy w nogach tę pokonaną wysokość. I najbardziej na świecie marzymy o ciepłym posiłku. Skwapliwie korzystamy więc z okazji przegryzienia czegoś w Pensjonacie Szyndlowiec, naprzeciwko którego mamy zaparkowany samochód. Obiad po takiej trasie smakuje wyśmienicie.
Z Adamculi patrzymy, gdzie dzisiaj byliśmy. Trzy Kopy i Hruba Kopa.
Nasz czas: 8:20 – 18:20; dystans: 18,5 km; 1300 m przewyższenia
Wieczorem już tylko pakowanie, a następnego dnia skoro świt pędzimy do Grzesia (a M. na popołudnie do pracy) Ale się za nim stęskniliśmy! W Zubercu byliśmy tylko dwa dni, ale mamy wrażenie, że spędziliśmy tu dużo więcej czasu. Czas spędzony poza domem płynie jakoś zupełnie inaczej.