Śnieżnik, Kowadło i Ślęża z dziećmi w listopadzie

 

Trzy listopadowe dni, trzy szczyty Korony Gór Polski – Kowadło w Górach Złotych, Śnieżnik i Ślęża. Jak dobrze móc pokazać dzieciom szlaki, po których dotąd chodziliśmy tylko we dwoje! Mimo kapryśnej pogody było pięknie – zapraszamy do obejrzenia fotorelacji z poszczególnych wycieczek.

Dzień 1. Jaskinia Niedźwiedzia – jedna z najpiękniejszych jaskiń w Polsce

Dzień 1. Kowadło – najwyższy szczyt Gór Złotych

Dzień 2. Rodzinna wycieczka na Śnieżnik

Dzień 3. Ślęża szlakiem z Sobótki

Tradycyjnie próbujemy osłodzić sobie najgorszy miesiąc w roku późnojesiennym wypadem w góry. To wspaniale oswaja pogodę i działa jak najlepszy lek przeciwdepresyjny. Zazwyczaj jeździliśmy we dwoje, od zeszłego roku przyczepiły się do nas dwa (czasem trzy😊) rzepy. Tym razem najmłodszy rzepik zostaje z Babcią (dziękujemy!), a z nami jadą dwa starsze. Wypad z nimi to jednak prawdziwa przyjemność. Opłacało się ciągać towarzystwo w góry od małego bajtla. Teraz mamy całkiem dzielnych kompanów, którym niestraszna ani pogoda, ani całodzienna włóczęga po górskich szlakach. Chłopcy spisali się na medal!

Zatrzymujemy się w Siennej – małej wiosce u stóp Czarnej Góry w masywie Śnieżnika. Siedem lat temu spędziliśmy tu dwa tygodnie ferii zimowych (relacja tutaj). Wyjazd bogaty we wrażenia i turystyczne (o atrakcyjności Kotliny Kłodzkiej nikogo oczywiście przekonywać nie trzeba), i narciarskie – Czarna Góra to świetne miejsce na rodzinny narciarski wyjazd – wręcz wymarzone do nauki jazdy na nartach. Chętnie wracamy w miejsce, z którym wiąże się tak wiele miłych wspomnień. Podobnie jak wtedy, teraz też zatrzymujemy się w przemiłej Wojciecówce (https://sienna.spanie.pl/ ) – klimat starego sudeckiego domu, sympatyczni gospodarze, pyszne jedzenie. Weekend przedłużamy tylko o jeden dzień, a przenosimy się w inny świat. Wyjeżdżamy w czwartek po pracy ok. godziny 16.00 Jedzie się dość sprawnie, dwa postoje po drodze, przed 22.00 jesteśmy na miejscu. Nie możemy uwierzyć, że czekają nas dwa dni na szlaku – a właściwie nawet trzy – w drodze powrotnej w niedzielę planujemy wejść jeszcze na Ślężę! Cudownie jest móc się tak oderwać.

Rodzinna wycieczka na Śnieżnik

Pętla z Kletna przez Śnieżnik do Siennej (lub odwrotnie) to kilkunastokilometrowa trasa ukazująca piękno Masywu Śnieżnika. Dzięki zapleczu w postaci Schroniska PTTK „Na Śnieżniku”, gdzie można się ogrzać i zjeść ciepły posiłek, wycieczkę można zrealizować w każdej porze roku. Wjazd wyciągiem na Czarną Górę ograniczyłby do minimum zdobywanie wysokości (przy odwrotnym kierunku marszu), niestety, dzisiaj wyciąg był nieczynny. Może to i dobrze, bo w tym kierunku szlak przeszliśmy niespełna 7 lat temu, chętnie poznamy inną drogę.

4 listopada 2017, sobota

Przebłyski słońca, pułap chmur powyżej 1200 m n.p.m., w partiach szczytowych silny wiatr, ok. 7 st.

Kletno – Śnieżnik – Sienna

Na dzisiaj prognozy pogody są łaskawe, więc decyzja zapadła już wczoraj – atakujemy Śnieżnik! Podjeżdżamy z Siennej 4 kilometry na poznany wczoraj parking na obrzeżach Kletna i ruszamy żółtym szlakiem na Śnieżnik. Pierwsze półtora kilometra trasy prowadzi asfaltową drogą, doprowadzającą pod Jaskinię Niedźwiedzią (zdecydowanie warta odwiedzenia! – zobaczcie sami, relacja tutaj) Dzisiaj wychodzimy kilka minut przed 9:00, więc kręcą się tutaj dopiero pojedynczy turyści.

Dalej szlak prowadzi szutrową, a potem gruntową drogą. Nie wiemy, czy to chłopcy są dzisiaj tacy dzielni, czy to szlak jest tak wygodnie nachylony. Niezależnie od przyczyny, idzie się nam wyjątkowo dobrze i nadzwyczaj łatwo zdobywamy ponad 500 m przewyższenia, dochodząc do Schroniska PTTK „Na Śnieżniku”. Po drodze robimy krótki postój na wygodnej ławie w połowie drogi. Wyrównanie poziomu cukru i cieplutka herbatka działa cuda. W schronisku meldujemy się przed 11:00.

Szczyt na Śnieżnik rozpoczyna się przy Jaskini Niedźwiedziej.

Szlak wiedzie zwężającą się doliną Kleśnicy, tzw. Gęsią Gardzielą.

Przekraczanie strumyczków to świetna przygoda na szlaku!

Wyżej wędrujemy przez jesienny las mieszany.

Za Przełęczą Śnieżnicką szlak wypłaszcza się.

Docieramy na Halę pod Śnieżnikiem.

Schronisko PTTK „Na Śnieżniku” im Zbigniewa Fastnachta

To jedno z najstarszych schronisk w Polsce. Główną jego część stanowi tzw. szwajcarka, czyli typowe sudeckie schronisko ufundowane przez Mariannę Orańską w 1871 r. Obecny swój kształt zawdzięcza remontom przeprowadzanym od lat osiemdziesiątych przez obecnego patrona, wieloletniego gospodarza, Zbigniewa Fastnachta. W ostatnich latach schronisko nadal pięknieje, od naszej ostatniej wizyty pojawił się bardziej stylowy dach i drewniane okna – z przyjemnością porównujemy zdjęcia dzisiejsze i te sprzed 7 lat (relacja z naszego poprzedniego wejścia na Śnieżnik tutaj).

Schronisko PTTK „Na Śnieżniku” to jedno z najstarszych polskich schronisk.

Schronisko zostało ufundowane w 1871 r. przez królewnę Mariannę Orańską.

Jeszcze kilkanaście lat temu w budynku nie było elektryczności.

Chwila rozgrzania przed wejściem na Śnieżnik.

Zaskakuje nas duża ilość ludzi zarówno w samym schronisku, jak i na okolicznych szlakach. To chyba zasługa weekendu oraz odbywającego się dzisiaj jakiegoś biegu górskiego, którego uczestnicy licznie przewijają się wśród turystów pieszych. Sprawnie pałaszujemy gulasz i ruszamy na szczyt.

Śnieżnik – wypad na kopułę szczytową

Na całym podejściu towarzyszy nam mgła (idziemy w chmurach) i bardzo silny wiatr. Chłopcy są arcydzielni i sprawnie wchodzą na szczyt, pomimo naprawdę silnych podmuchów. Obowiązkowe zdjęcia jako dokumentacja wejścia na kolejny szczyt Korony Gór Polski, chwila poplątania się wokół ruin wieży widokowej i wracamy.

Śnieżnik zasługuje na dokładniejsze „oględziny”. Uwagę każdego zwracają ruiny wieży widokowej. Zbudowana pod koniec XIX w. w stylu niemieckiego romantycznego historyzmu, miała charakter okrągłej baszty z niewielkim budynkiem schroniska. Po wojnie polskie władze nie były zainteresowane jej konserwacją. Nie po drodze było im zwłaszcza z patronem wieży, cesarzem Wilhelmem I, uznawanym za wroga Polaków. Wieża niszczała, aż w 1973 r. podjęto decyzję o jej wysadzeniu, jakoby ze względu na zagrożenie, jakie powodowała dla turystów. Runęła jednak dopiero po zastosowaniu podwójnych ładunków wybuchowych…

Poza wieżą w kopule szczytowej można odnaleźć źródła Morawy, jednej z większych czeskich rzek, oraz pobliskie pozostałości po schronisku księcia Liechtensteina. Nieopodal ruin schroniska stoi też kamienna rzeźba słonia. To wszystko jeszcze musimy dokładnie obejrzeć przy następnej wizycie, bo dzisiaj mgła i silny wiatr uniemożliwiły nam dłuższe przebywanie na wierzchołku.

Szlak na Śnieżnik wchodzi w obszar rezerwatu ścisłego.

Las, chmury i szlak przed nami. Bajka.

Las zapewnia chwilową ochronę przed silnymi podmuchami wiatru.

Ostatni odcinek szlaku wiedzie wzdłuż granicy z Czechami.

Jeszcze dwa kroki i będziemy na szczycie. Widoczność zerowa.

Śnieżnik (1425 m n.p.m.)

Dobrze widać pozostałości wysadzonej w 1973 r. wieży widokowej.

Śnieżnik. Wycieczka w komplecie.

Resztki wieży zapewniają nam osłonę przed wiatrem.

Pozostałości wieży to najwyższy punkt na kopule szczytowej Śnieżnika.

Charakterystyczną cechą Masywu Śnieżnika są silnie wypłaszczone wierzchołki.

Wierzchołek Śnieżnika jest bardzo rozległy – we mgle wygląda trochę jak preria.

Śnieżnik leży na dziale wodnym zlewisk Morza Czarnego i Bałtyckiego.

Na szczycie wiatr nie pozwala na dłuższy odpoczynek.

Warunki, w jakich wchodziliśmy na Śnieżnik nie nie były oczywiście wymarzone, wiatr omal głów nam nie pourywał, ale satysfakcja ze wspólnego wejścia – bezcenna: )

Cała „wyprawa szczytowa” zajęła nam nieco ponad godzinę. Po powrocie do schroniska w jadalniach zastajemy jeszcze więcej osób. Po chwili na szczęście zwalniają się miejsca w drugiej sali i możemy po odstaniu w kolejce delektować się pysznym obiadem. Szczególnie polecamy zestawy z gulaszem i szarlotkę z dodatkiem jagód (jest naprawdę przepyszna)!

Ze schroniska do Siennej

Najedzeni i wypoczęci, postanawiamy nieco wydłużyć drogę powrotną. Pamiętając z zimowego wejścia przyjemny szlak prowadzący grzbietem łączącym Przełęcz Śnieżnicką i Czarną Górę, decydujemy się na trasę w kierunku Siennej. Na Przełęczy Śnieżnickiej nie skręcamy w prawo za żółtymi znakami do Kletna, tylko za czerwonymi w lewo w stronę Czarnej Góry.

Szlak jest przyjemnie odludny, co jest miłą odmianą po nieźle zatłoczonej trasie na Śnieżnik. Początkowo wprowadza na rozległy szczyt Żmijowca (1153 m n.p.m.), pozwalając po drodze spojrzeć z widokowej wychodni skalnej na otoczenie doliny Kleśnicy. Dalej sprowadza łagodnie na Przełęcz Żmijowa Polana. Tutaj zatrzymujemy się na zasłużony odpoczynek. Minęło już półtorej godziny od wyjścia ze schroniska, przeszliśmy w tym czasie prawie 6 kilometrów. Chłopcy idą dzisiaj praktycznie w naszym tempie – wspaniali kompani nam wyrośli!

Schodzimy w kierunku Przełęczy Śnieżnickiej.

Za drzewami majaczy Czarna Góra.

Przyszliśmy z prawej strony, z Kletna, teraz skręcimy w lewo, na Sienną.

Wychodnie skalne na spłaszczeniu szczytowym Żmijowca.

Pięknie stąd widać otoczenie Doliny Kleśnicy.

W oddali majaczy Stronie Śląskie.

Idziemy w kierunku Żmijowca.

Rzut oka za siebie. Król Śnieżnik schował się w chmurach.

Lasy zniszczone przez zanieczyszczenia związkami siarki . Obecnie robi się nowe nasadzenia.

Czarna Góra w pełnej krasie. W zimie to świetny ośrodek narciarski.

Zniszczone monokultury świerkowe zastępuje się bukami, modrzewiami i jaworami.

Przełęcz Żmijowa Polana (1049 m n.p.m.)

W całkiem zacisznej wiacie (doceniamy to zwłaszcza przy dzisiejszym wietrze) zjadamy kanapki i popijamy herbatą i kawą. Jest wspaniale, ale pora ruszać do domu, bo za chwilę zrobi się ciemno.

Rezygnujemy z podejścia kolejne 150 m w górę na szczyt Czarnej Góry z wieżą widokową (byliśmy na niej w zimie, widok rzeczywiście jest wspaniały, warto, relacja tutaj). To już byłoby za dużo. Ruszamy w dół wprost do trasy narciarskiej (A). Nie jest to może najwygodniejsze zejście ze względu na spore nachylenie, ale za to dość szybko tracimy wysokość.

Ostatnie kilkaset metrów idziemy letnim torem dla rowerów, a potem mijamy „armię” armatek śnieżnych, które w gotowości czekają na nadchodzący sezon zimowy. Trasy po modernizacji ośrodka wyglądają zachęcająco. Planujemy wrócić tutaj zimą za parę lat, kiedy Grześ będzie zdobywał swoje pierwsze szlify na dwóch deskach.

Skręcamy teraz w kierunku Siennej, wkraczając na tereny narciarskie.

Zimą Czarna Góra zamienia się w raj dla narciarzy.

Wszystko czeka w pełnym pogotowiu.

W Siennej M. z chłopcami schodzi prosto do naszej Wojciecówki. R skręca w prawo na drogę do Kletna, po naszą brykę, która została na tamtejszym parkingu.

Późnobarokowy kościółek św. Michała Archanioła w Siennej.

Nasz czas: 7,5 godziny (z postojami); łącznie 16 km i 800 m przewyższenia.

Nasza dzisiejsza trasa – na czerwono.

Jeszcze raz wielka pochwała dla Tymka i Sebka za dzisiejszą wycieczkę. Dla obu Śnieżnik jest najwyższym szczytem, jaki zdobyli bez podjeżdżania kolejką/wyciągiem. Dla Sebusia dodatkowo był to najdłuższy dystans i przewyższenie, jakie pokonał jednego dnia na własnych nogach. Brawo, chłopaki!

Kowadło – najwyższy szczyt Gór Złotych

Kowadło – atrakcyjny i łatwo dostępny szczyt Korony Gór Polski

Lokalny koniec świata, leśne ścieżki, wychodnia skalna, a do tego jeszcze prawdziwe ametysty pod nogami! To wszystko znaleźliśmy, wchodząc na jeden z najłatwiejszych do zdobycia szczytów Korony Gór Polski – Kowadło. Góry Złote, podobnie jak inne sudeckie pasma świetnie nadają się na rozpoczęcie (lub kontynuację) zdobywania KGP.

3 listopada 2017, piątek

Chociaż nie wszyscy geografowie i kartografowie zgadzają się z dość arbitralnym podziałem na Góry Złote i Bialskie, Klub Zdobywców Korony Gór Polski uznaje pogląd, że Kowadło jest najwyższym szczytem Gór Złotych. Chłopcy jeszcze nie odwiedzili tego miejsca, a od naszej wycieczki minęło już prawie 7 lat – chętnie przypomnimy sobie ten szlak i pokażemy go dzieciom.

Nasz szlak wychodzi z miejscowości Bielice. Z tego samego miejsca można iść też na Rudawiec – najwyższy szczyt Gór Bialskich. Bez problemu można połączyć obie wycieczki, tę na Kowadło i tę na Rudawiec, w jedną; oczywiście trzeba wtedy dysponować ładnymi kilkoma godzinami czasu. My dziś nie zdążymy już odwiedzić Rudawca, ale wycieczka na Kowadło też nam sprawia wiele frajdy – łatwa i krótka, w sam raz na krótkie listopadowe popołudnie.

Samochód można zostawić na wyznaczonym miejscu parkingowym. My przez pomyłkę zostawiamy auto kilkaset metrów wcześniej, ale nie żałujemy dodatkowego spaceru – po obu stronach drogi stoją stare poniemieckie chałupy – jedne ładnie odnowione, inne prezentują całą gamę Stasiukowskich smaczków. Takie miejsca z klimatem bardzo lubimy. R. szybko wraca po samochód i podjeżdża na właściwy parking i wkrótce razem kontynuujemy wędrówkę zielonym szlakiem.

Wieś Bielice – stąd ruszamy na Kowadło.

Bielice to najdalej na wschód wysunięta miejscowość Kotliny Kłodzkiej.

Stasiukowskie klimaty

Tu rozdzielają się szlaki na Rudawiec i na Kowadło.

Nasz szlak skręca pod kątem prostym w lewo.

Najpierw idziemy szeroką bitą drogą, zostawiając za sobą zabudowania Bielic.

Warto patrzeć pod nogi!

Byliśmy przekonani, że największą atrakcją dla chłopców będzie podejście granicznym grzbietem bogato ozdobionym fantazyjnymi formami skalnymi. Tymczasem okazuje się, że najciekawsze leży u naszych stóp. Czy to gencjana się komuś rozlała? Nie, wśród białawych ubłoconych kamieni pokrywających drogę leżą prawdziwe ametysty! Chłopcy przez kolejne kilkaset metrów z wypiekami na twarzy nie odrywają oczu od drogi i znajdują kolejnych kilka ślicznych kamieni. Nie są to oczywiście „jubilerskie” okazy, ale nawet bez pięknych szlifów są naprawdę piękne!

Bogactwo minerałów tych okolic – wystarczy spojrzeć na kolory kamyków pod nogami.

Ametyst znaleziony dziś na szlaku na Kowadło. Magia Sudetów!

Najpierw idziemy drogą jezdną, potem szlak skręca w prawo, by poprowadzić ścieżką w świerkowym tunelu. Po kolejnych kilkuset metrach osiągamy graniczną przecinkę. Idziemy na szczyt żółtym szlakiem – jest może nieco trudniej, ale dużo ciekawiej. Zielone polskie znaki w pewnym momencie zbaczają w lewo i opuszczają przecinkę, by wrócić do niej dopiero na szczycie. Idzie się tamtędy wygodniej, ale opuszcza się interesujące przejście przez podszczytowe skałki.

Mamy dziś do pokonania niecałe 300 m przewyższenia.

Po dotarciu do grzbietu granicznego skręcamy pod kątem prostym w lewo.

Idziemy razem z żółtymi znakami czeskiego szlaku.

To wycieczka do odbycia – przy odpowiednich warunkach – o każdej porze roku.

Z wychodni skalnych otwierają się rozległe widoki na Góry Bialskie.

Aby podwiać takie widoki, lepiej w partii szczytowej iść czeskim żółtym niż polskim zielonym szlakiem.

Unieść głowę też warto…

My nigdzie nie zbaczamy i po chwili nudna przecinka zmienia się w bajkowe skalne otoczenie. Chłopcy cieszą się, że po skałach wchodzi się pod górę jak po schodach. Atrakcji na dziś jednak jeszcze nie koniec. W pewnym momencie Tymo wypatruje parę ciekawych ptaków. Z daleka przypominają trochę samice bażanta. R. udaje się zbliżyć do jednego z nich na tyle, żeby zrobić dobre zdjęcie. Ptak właśnie korzystał z wodopoju w zagłębieniu skalnej misy. Wieczorem udaje nam się ustalić, że spotkaliśmy prawdziwie rzadki okaz – jarząbka zwyczajnego. Ptaki te zimują w Polsce, ale spotkać je można właściwie tylko w niektórych pasmach górskich.

R. udaje się upolować aparatem rzadkiego jarząbka zwyczajnego.

Jarząbek zimuje w Polsce, można go spotkać na terenach górskich.

Kowadło – samotnie na szczycie

W okolicy wierzchołka najpierw mijamy czeskie oznaczenie szczytu z prawdziwą książką wejść, do której oczywiście się wpisujemy. Postój urządzamy sobie przy „polskim” wierzchołku – więcej tu miejsca na rodzinny popas.  Kanapki, słodycze, kawka, herbatka, zmęczenie w nogach… czegóż chcieć więcej! Niestety, czas szybko płynie i przed 15:30 trzeba zacząć schodzić, żeby zmrok nie zastał nas na szlaku – listopadowy dzień jest krótki.

Kowadło – najwyższy szczyt polskich Gór Złotych (989 m n.p.m.).

Jest i księga wejść, wpisujemy się koniecznie!

Szczyt Kowadła to świetne miejsce na postój.

Szykując się do drogi…

Listopad w górach – jest super, spróbujcie!

Na zejście wybieramy porzucony przedtem zielony szlak. Kilka lat temu ocenialiśmy go jako dość mylny na tym odcinku. Tym razem jednak, pokonując go w odwrotnym kierunku, nie zauważamy takiego problemu. Jak to zwykle bywa w drodze powrotnej, schodzimy sprawnie i tuż po 16:00 meldujemy się przy samochodzie. To był naprawdę udany dzień!

Szlak zielony to łatwiejszy wariant do schodzenia – omija skałki podszczytowe.

Widok na Dolinę Górnej Białej Lądeckiej i Bielice.

Ścieżka wije się przez bukowy las.

Schodzimy z powrotem do Bielic.

Na wysychającym kamieniu utworzyło się serduszko – to zdjęcie to kwintesencja naszej dzisiejszej wycieczki!

Nasz czas (tempo rodzinne): ponad godzinę w górę i niespełna 40 minut w dół.

Nasza dzisiejsza trasa – na fioletowo.

Opis naszego wcześniejszego, zimowego wejścia na Kowadło tutaj.

Wejście na Kowadło to krótka wycieczka, my odbyliśmy ją po południu – rano tego samego dnia oglądaliśmy Jaskinię Niedźwiedzią – jedną z najpiękniejszych jaskiń w Polsce. Opis tutaj – polecamy!

Wejście na Orlicę – najwyższy polski szczyt Gór Orlickich

27 grudnia 2016, wtorek

Pogoda zmienia się o 180 stopni: od rana deszcz zamienia się w śnieg, temperatura oscyluje w okolicy zera (choć nasz termometr od wczoraj uparcie twierdzi, że jest -65,8 🙂 )

Na Orlicę – najwyższy polski szczyt Gór Orlickich

Orlica (1084 m n.p.m.) to najwyższy polski szczyt Gór Orlickich (choć żeby być zupełnie w zgodzie z prawdą, trzeba przyznać, że sam wierzchołek Orlicy – Vrchmezí – leży w Czechach, kilka metrów od granicy z Polską). Byliśmy już na niej  chłopcami kilka lat temu przy okazji wiosennego pobytu w Górach Stołowych (relacja tutaj), ale wtedy był ciepły maj, no a przy tym Sebuś nie wszedł sam, tylko został wniesiony w nosidle. Teraz odwiedzamy Orlicę w zupełnie innej scenerii, a Sebuś wchodzi honorowo na własnych nogach.

Wycieczka na Orlicę jest wymarzona dla rodzin z małymi dziećmi – szlak niedługi, wygodny i łagodnie nachylony. Okolica Orlicy jest też świetnym punktem wypadowym dla narciarzy biegowych. Punkt startu naszej wycieczki znajduje się ok. 1,5 km od ostatnich wyciągów w Zieleńcu – trzeba wypatrzeć znaki zielone, odbijające na zachód od drogi. Wprowadzają one w leśną drogę – można tu wygodnie zostawić samochód. Parkujemy i ruszamy przez siebie. Cały czas mocno sypie śnieg, więc naciągamy kaptury na głowę. Droga pod górę to sielanka. Grześ chętnie pakuje się do sanek, trochę też idzie na własnych nóżkach, chłopcy ruszają z kopyta przed siebie. Po ok. 40 minutach wypatrujemy miejsce, gdzie trzeba opuścić szlak i skręcić w las. Z naszej ostatniej wycieczki pamiętamy, że sam wierzchołek Orlicy NIE znajduje się na znakowanym szlaku – trzeba odbić w lewo ścieżką w las w miejscu, gdzie szlak skręca o 90 stopni. Po 10 minutach będziemy na szczycie.

Punkt wyjścia zielonego szlaku

Zawierucha śniegowa niestraszna prawdziwym turystom!

Większość szlaku na Orlicę wiedzie wygodną leśną drogą.

Do szczytu już tylko kilkaset metrów.

Przy skręcie rozdzielamy się. Śnieg na nieznakowanej ścieżce jest nieudeptany i przepadający, a Grześ już zaczyna marudzić – R. z naszym najmłodszym turystą zarządza więc odwrót do samochodu, a M. z chłopcami wchodzą na samą górę. Przejście krótkiego odcinku nieznakowanej ścieżki jest z perspektywy M. dość męczące, bo przy każdym kroku noga lamie cienką lodową powłoczkę i  zapada się w śnieg. Dzieci mają lepiej – są lżejsze. Sebek nie zapada się prawie w ogóle, Tymo tylko co drugi krok. M. się męczy, a oni mają ubaw po pachy – mówią, ze w niezapadaniu się pomaga im moc rycerzy Jedi, a Mama jest po ciemnej stronie Mocy 🙂 . Ten odcinek wycieczki podoba im się chyba najbardziej.

Skręcamy w lewo w nieznakowaną leśną ścieżkę.

Przez chwilę idziemy przecinką graniczną.

Chłopcy siadają na małe co nieco, a M. próbuje zorientować się, gdzie dokładnie jest szczyt.

Jeszcze kilka kroków ścieżką przez urokliwy las.

Urządzamy sobie krótki postój na herbatę i małe co nieco przy słupku granicznym. Chłopcy mają dziką radość z chłodzenia herbaty czystym śniegiem. Potem jeszcze wyskakujemy na sam wierzchołek zrobić upamiętniające zdjęcia na szczycie do naszej dokumentacji Korony Gór Polski. Pierwsze zaskoczenie: obelisk na szczycie. Nie było go tutaj, jak byliśmy na Orlicy kilka lat temu. Obelisk został postawiony na jesieni 2012 dla upamiętnienia trzech ważnych postaci, które zdobyły wierzchołek Orlicy: cesarza Józefa II, Johna Quincy’ego Adamsa oraz najbliższego naszemu sercu Fryderyka Chopina. Kamień, na którym podczas naszej ostatniej wycieczki chłopcy wsuwali banana jest zupełnie zasypany śniegiem – aż trudno go teraz wypatrzeć.

I jesteśmy – na szczycie Orlicy (1084 m n.p.m.).

Na tym głazie poprzednio robiliśmy sobie odpoczynek – teraz ledwo wyróżnia się spod śniegu

Powrót mija nam błyskawicznie. Wycieczki ze starszakami to już sama przyjemność. R. zdecydowanie miał mniej sielankowo. Grześ marudził i nie chciał ani jechać na sankach, ani wsiąść do nosidła, ani iść na swoich nóżkach. W końcu zasnął kilka minut przed samochodem – najgorsza opcja z naszego punktu widzenia, bo mieliśmy nadzieję, że utnie sobie drzemkę w domku, a my będziemy mieli chwilę oddechu. No cóż, po raz kolejny to nasz dwulatek układa nam plan dnia 🙂 Mimo wszystko wycieczka była bardzo przyjemna. Orlica jest też godna polecenia jako cel przyjemnego zimowego spaceru, trzeba tylko mieć na uwadze to, że przy dużych śniegach nieznakowana ścieżka na szczyt może nie być przedeptana.

Pora na dół.

Drzewa pokrywa delikatny szron – było pięknie!

Nasz czas: 12:00-14:00, niecałe 200 m przewyższenia.

Po południu R. z chłopcami jadą na rekonesans do Zieleńca. Załatwiają lekcje na nartach na kolejny dzień, robią niezbędne zakupy, a na deser szaleją na jabłuszku na przywyciągowej górce. W tym czasie M. bawi się z Grzesiem z domku. R. sprawdza w Zieleńcu (…  hura, polski zasięg!) prognozy na kolejne dni – jutro ma być pogodnie, co tu zaplanować?

Wejście na Lubomir i wieczorna wycieczka do Bacówki na Maciejowej

30 października 2016, niedziela

Pochmurno, z przejaśnieniami i przelotnym mżawko-śniegiem, do 6 stopni

Lubomir

Po wczorajszym wieczornym spacerze po kasińskich torach wszystkim dobrze się śpi. Noc dzisiaj o godzinę dłuższa (zmiana czasu), my jednak „przekładamy” dodatkową godzinę na wtorek – wtedy bardziej się przyda!

Wstajemy bez zbędnego ociągania się, żeby w miarę wcześnie znaleźć się na szlaku. Przy śniadaniu zastanawiamy się, czy wchodzić na Lubomir od strony Węglówki, czy wybrać dużo dłuższą trasę przez schronisko Kudłacze. Ze względu na Grześka staje na wejściu z Węglówki.

Podjeżdżamy na przełęcz Jaworzyce, a stamtąd jeszcze ok. kilometra drogą asfaltową w kierunku przysiółka Parylówka na niewielki parking (według instrukcji dojazdu zamieszczonej na stronie obserwatorium na Lubomirze).

Szlak początkowo prowadzi przez kilkaset metrów asfaltową drogą. Grześ dzielnie maszeruje na własnych nóżkach, niewiele ustępując tempem starszakom. Dopiero przy ostatnich zabudowaniach R. ładuje go do nosidła i dogania resztę ferajny. Dalej Grześ dzielnie siedzi na plecach taty i próbuje śpiewać piosenki – najlepiej wychodzi mu… „Sto lat”:)

Ruszamy na Lubomir.

Ruszamy na Lubomir.

Grześ najpierw dzielnie idzie sam. Kolory jesieni są bajkowe.

Grześ najpierw dzielnie idzie sam. Kolory jesieni są bajkowe.

Asfalt zmienia się w kamienistą drogę, która wprowadza nas w las, coraz stromiej wspinając się na stoki Lubomira. W lesie kamienista nawierzchnia okresowo zamienia się w mocno błotnisty beskidzki szlak pokryty dywanem bukowych liści. Błotnistość jednak jest znośna i nie przeszkadza naszym dzielnym chłopakom. Nachylenie jest jednak spore i przez ostatnie minuty mocno wyglądamy już szczytu. W końcu – jest! Budynku Obserwatorium Astronomicznego im. Tadeusza Banachiewicza nie da się z niczym pomylić. Informacje z drogowskazu przy parkingu są mocno zachęcające – 45 minut i 1,5 km nie wygląda źle. Rzeczywiście jednak wejście z dzieciakami zajmuje nam około godziny.

Beskid Wyspowy (właściwie Makowski) - spróbujcie się nie zakochać.

Beskid Wyspowy (właściwie Makowski) – spróbujcie się nie zakochać.

Dojście na Lubomir nie nastręcza żadnych problemów technicznych.

Dojście na Lubomir nie nastręcza żadnych problemów technicznych.

Typowa dzisiejsza pogoda - z serii 'wszystko się może zdarzyć'.

Typowa dzisiejsza pogoda – z serii 'wszystko się może zdarzyć’.

Właśnie dlatego późną jesienią kochamy góry.

Właśnie dlatego późną jesienią kochamy góry.

Wzdłuż całej trasy stoją tablicy ścieżki dydaktycznej.

Wzdłuż całej trasy stoją tablicy ścieżki dydaktycznej.

Za nami otoczenie Śnieżnicy.

Za nami otoczenie Śnieżnicy.

Końcowy odcinek szlaku.

Końcowy odcinek szlaku.

Jeszcze kilka kroków i staniemy na szczycie Lubomira.

Jeszcze kilka kroków i staniemy na szczycie Lubomira.

Szczyt Lubomira zajmuje Obserwatorium Astronomiczne im. Tadeusza Banachiewicza.

Szczyt Lubomira zajmuje Obserwatorium Astronomiczne im. Tadeusza Banachiewicza.

Organizowane są tu regularnie prelekcje astronomiczne i pokazy nieba.

Organizowane są tu regularnie prelekcje astronomiczne i pokazy nieba.

Na szczycie czytamy informację, że od dzisiaj (zmiana czasu) obserwatorium jest czynne dla turystów w weekendu od 12:00 do 15:15. Perspektywa czekania ponad godzinę na zimnym wietrze na możliwość ogrzania się we wnętrzu budynku skutecznie nas odstrasza. Rezygnujemy więc z prelekcji astronomicznej i poprzestajemy na pamiątkowych zdjęciach – w końcu musimy mieć dokumentację ze zdobycia kolejnego szczytu Korony Gór Polski (Lubomir – 904 m n.p.m. – to najwyższy szczyt Beskidu Makowskiego)! [wiele osób zalicza jednak Lubomir do Beskidu Wyspowego, a za najwyższy szczyt Makowskiego uważa Mędralową].

Lubomir (904 m n.p.m.) to najwyższy szczyt Beskidu Makowskiego.

Lubomir (904 m n.p.m.) to najwyższy szczyt Beskidu Makowskiego.

Na pewno odwiedzimy jeszcze obserwatorium, bo bardzo kusi nas perspektywa podejrzenia jego pracy, a szczególnie kilkugodzinne nocne pokazy nieba (organizowane zwykle raz w miesiącu, w pogodne weekendy – szczegóły na stronie internetowej: http://obserwatorium.lubomir.weglowka.pl/).

Grześ na szczycie… robi siusiu – to jego wielkie osiągnięcie ostatnich dni – już nawet nie chce sikać w pieluchę. Dzisiaj przy temperaturze 3 stopni, wiejącym wietrze i prószącym śnieżku jest to nieco kłopotliwe, ale musimy to dźwignąć ;-). Zaraz potem nasza najmłodsza pociecha zaczyna ryczeć jakby ktoś ją zarzynał, rzucając się w histerii na ziemi prosto w błotniste, mokre liście. Widocznie przeszkodziliśmy mu w jakimś jego zamierzeniu. Bywa i tak, zwłaszcza gdy przebija się właśnie drugi trzonowiec… To właśnie chwila z rodzaju tych, które potem człowiek skrzętnie wymazuje ze swojej pamięci:)

Bez zbędnej zwłoki kierujemy się w drogę powrotną. Grześ od razu uspokaja się w nosidle, a starszaki prawie zbiegają na dół. Idą sobie we dwóch kilkadziesiąt metrów przed nami – ale mamy dorosłe dzieci!

Wracamy tą samą drogą.

Wracamy tą samą drogą.

Gdy na chwilę zaświeci słońce, światło jest bajkowe.

Gdy na chwilę zaświeci słońce, światło jest bajkowe.

Pod nogami bukowe liście, jak to jesienią.

Pod nogami bukowe liście, jak to jesienią.

W panoramie bez problemu odnajdujemy Śnieżnicę.

W panoramie bez problemu odnajdujemy Śnieżnicę (ta środkowa…).

Wchodząc w górę ok. kilometr za parkingiem zauważyliśmy Gościniec pod Lubomirem i teraz stwierdzamy, że może uda nam się zjeść tam obiad schodząc na dół. Po dwudziestu minutach zejścia meldujemy się w obszernej, ciepłej restauracji.

Obiad w Gościńcu pod Lubomirem

To prawdziwy strzał w dziesiątkę! Jest ciepło, przestronnie i miło. Grześ spokojnie pałaszuje na obiad zupkę, a my nie możemy doczekać się na pyszne pierogi z mięsem, które poprawiamy pierogami z jagodami i naleśnikami z serem – pychota! Wszyscy wychodzimy najedzeni i zadowoleni.

Grześ miał gdzie pobiegać, bo sala restauracji jest całkiem spora. Mimo to jak tylko dochodzimy do asfaltu, wypuszczamy go z nosidła. Biegnie w dół na wyścigi z Tymkiem i Sebkiem. Wszyscy chłopcy zresztą dzisiaj spisali się na medal. Tymo dźwigał spory górski plecak z częścią naszego zaopatrzenia i zachowywał się jak prawdziwy starzy brat. Seba sprawnie wchodził, nie narzekając pomimo prawie 300 m przewyższenia i niezbyt wygodnego nachylenia szlaku. A Grześ prawie nie marudził i dzielnie przeszedł razem ponad kilometr trasy.

Nasz czas: 10:45–13:30 (wg „starego” czasu letniego), ok. 3,5 km i niespełna 300 m przewyższenia.

 

Zielonym szlakiem do Bacówki na Maciejowej

Po dzisiejszej wycieczce porządnie sobie odpoczęliśmy w Stacji Kasina, Grześ się wyspał… Co zrobimy z wieczorem?… Oczywiście – znowu pójdziemy w góry! Tym razem do dwukrotnie już przez nas odwiedzanej Bacówki na Maciejowej. Po ciemku i z czołówkami – chłopaki będą mieć dodatkową atrakcję. A przy tym tak bardzo smakowały nam tamtejsze racuchy z jagodami… 🙂

Nie chce nam się podchodzić nieco nużącym czarnym szlakiem wzdłuż trasy wyciągu (szliśmy zresztą tamtędy już dwa razy). Podjeżdżamy więc drogą z Raby Niżnej przez Olszówkę i dalej wzdłuż żółtego szlaku aż do miejsca, gdzie odłącza się od niego zielony szlak. Po drodze chwilami dość mocno pada deszcz, ale mamy nadzieję na poprawę pogody. I faktycznie, jak tylko dojeżdżamy, przestaje padać. Parkujemy już o zmroku i zaczynamy naszą przygodę.

Ruszamy w okolic Olszówki. Właśnie zmierzcha.

Ruszamy w okolic Olszówki. Właśnie zmierzcha.

Wyjmujemy czołówki i ciemność nam niestraszna.

Wyjmujemy czołówki i ciemność nam niestraszna.

Zielony szlak prowadzi stąd dość ostro w górę leśną drogą mocno zniszczoną przez zrywkę drewna. Po ostatnich opadach idziemy błotnistym parowem, którym ze zmiennym natężeniem płynie woda. Po kilkunastu minutach zaczynamy się zastanawiać, czy nie zarządzić odwrotu, jednak nareszcie szlak skręca w prawo i zaczyna trawersować stoki Barda, gdzie od razu robi się wygodniej.

Nadal okresowo jest bardzo błotniście, ale mamy dłuższe odcinki całkiem wygodnej leśnej drogi. Nie jest tak płasko, jak wydawałoby się na mapie, raczej cały czas w górę lub w dół. Dołączamy do czerwonego szlaku, który ostatecznie zaprowadzi nas do celu.

Po 40 minutach zauważamy w prześwitach między drzewami światła. Na ich podstawie próbujemy zlokalizować schronisko. Po chwili przekonujemy się, że światła pochodzą z podgórskich osad, a schronisko wyłania się w nieco innym miejscu, na prawo od ścieżki. Tak czy siak, widok światła po blisko godzinnej wędrówce bardzo nas cieszy!

Bacówka na Maciejowej - gdy dochodzimy, widać tylko tyle.

Bacówka na Maciejowej – gdy dochodzimy, widać tylko tyle.

Za to w środku jak zwykle przyjemnie i przytulnie.

Za to w środku jak zwykle przyjemnie i przytulnie.

W bacówce rozczarowuje nas tylko brak racuchów. Poza tym atmosfera jest jak zwykle ciepła, przytulna, gościnna. W kominku wesoło trzaska ogień. Cieplutko. Mili gospodarze tłumaczą, że już posprzątali kuchnię po dwudniowym pobycie dużej grupy i nie bardzo chcą zaczynać wszystko od nowa. Ostatecznie na dzisiejszą kolację jemy… szarlotkę! Pieczona dzisiejszej nocy smakuje naprawdę świetnie. Towarzystwo sernika i ciasta drożdżowego tworzy kompletny zestaw. Grześ nie gustuje w ciastach, ale zjada jogurciki i kanapkę, zachwycając się płonącym w kominku ogniem.

Wszystkim bardzo podoba się taka kolacja. Jesteśmy jedynymi gośćmi w schronisku. Na pamiątkę kupujemy znaczki turystyczne ze schroniska z postanowieniem, że zaczniemy kupować je w kolejnych odwiedzanych atrakcjach turystycznych. Zawsze to lepsza rzecz do kolekcjonowania dla dzieciaków niż głupie naklejki z albumów.

Po degustacji wszystkich ciast. Pora do domu.

Po degustacji wszystkich ciast. Pora do domu.

Robi się już późno, więc zbieramy się do powrotu. Tym razem droga mija jakoś szybciej i bez większych problemów trafiamy do naszego doblaka zostawionego na poboczu.

Zdecydowanie nie namawiamy nikogo do krążenia po górach w nocy. Jesteśmy jednak całkiem dobrze wprawieni regularnymi spacerami nocą po lasach w okolicach naszej mazowieckiej działki. Dziś mamy aż … pięć czołówek. Przezorny zawsze ubezpieczonyJ Dla dzieciaków taki spacer był prawdziwą przygodą z lekkim dreszczykiem emocji. A i dla nas było to ciekawe i nowe przeżycie. Szczególnie fajny był moment odnalezienia schroniska.

Nocny spacer świetnie uchwycony okiem Tyma.

Nocny spacer świetnie uchwycony okiem Tyma.

Nasz czas: 17:45–20:00, ok.1,5 km i po 100 m przewyższenia w każdą stronę

Wokół Śnieżki i Ostrzycy, 2016.05

Po niezwykle udanej zeszłorocznej eskapadzie ze znajomymi w Beskid Śląski w tym roku wszyscy jesteśmy zgodni: znowu jedziemy razem w góry. Tym razem podnosimy poprzeczkę i wysokość n.p.m.:) – wybór pada na Karkonosze. Pięć zaprzyjaźnionych rodzin z gromadą dzieciaków w wieku od kilkunastu miesięcy do 10 lat. Karkonoskie szlaki są nasze! Wieczorne śpiewy niech usłyszą całe Sudety zachodnie! Pozdrawiamy wszystkich towarzyszy naszej wyprawy, a szczególnie mocno Karolinkę z małą Amelką, która rozchorowała się i została w domu – machaliśmy dziewczynom z każdego szczytu!

 

26 maja, czwartek

Pochmurno, 18 stopni

Warszawa – Maciejowiec

Chcieliśmy wyruszyć wczoraj, ale M. musiała zostać dłużej w pracy i w końcu zastał nas wieczór. Przenosimy wyjazd na czwartek rano. Wypada nam przez to wycieczka do kopalni uranu w Kowarach i na zamek Chojnik. Chlip chlip, co zrobić, zaczniemy wspólny program od piątku.

Zabijamy w sobie śpiocha, wstajemy o 4:30 i o 6:20 już pędzimy A2 na Łódź. Jedzie się sprawnie, choć natężenie ruchu spore. Grześ spisuje się bardzo dobrze – udało się nam rozszerzyć repertuar akceptowanej przez niego muzyki o Koniec Świata i Zabili mi żółwia, tu chrupka, tu paluszek zmieniamy płyty i kilometry jakoś lecą. Na śniadanie pod znakiem literki M stajemy w Łodzi. Potem druga długa porcja jazdy – na nowej ekspresówce w ogóle nie ma lokali gastronomicznych. Udaje nam się coś wypatrzeć dopiero po ponad dwóch godzinach, niedaleko przez zjazdem na Złotoryję. Lokal jest zatłoczony, drogi i w ogóle nie do powtarzania, ale co zrobić, skoro przy nowej drodze nie było żadnej alternatywy. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów miało pójść gładko, a dłużyło się i dłużyło. Co chwila spotykaliśmy procesje – to przecież Boże Ciało – tam gdzie mogliśmy, szukaliśmy alternatywnych dróg, gdzie nie, trzeba było czekać. Na szczęście wreszcie wszystkie przeszkody zostają za nami i bez problemów docieramy do celu.

Nasz czas: 6:20-14:15, ok. 490 km

Nasza meta to agroturystyka Sokolik w Maciejowcu. Maciejowiec jest  położony na terenie Parku Krajobrazowego Doliny Bobru, tuż obok malowniczego zielonego szlaku, prowadzącego przez Dziki Wąwóz do zapory w Pilchowicach. Zadbany teren z dużym placem zabaw, czysto, komfortowo wyposażone pokoje i apartamenty rodzinne, przemili gospodarze – świetne miejsce do wypoczynku z dziećmi.

Maciejowiec. Jesteśmy na miejscu.

Maciejowiec. Jesteśmy na miejscu.

Dzień kończymy wspólnym ogniskiem, a potem spać – musimy zebrać siły na jutrzejszą górską wyprawę!

 

27 maja, piątek

Przez cały dzień pogoda niepewna, chmury się kłębią, ale w końcu nie pada, na dole 18 stopni

Karpacz-Kopa-Śnieżka-Dom Śląski- Strzecha Akademicka-Samotnia-Karpacz

Dzisiejszy dzień to chyba jeden z naszych największych wyczynów turystycznych. Zapomnijcie o Alpach, ferratach, orlich perciach – wyprawa na Śnieżkę z niespełna dwulatkiem (i dwójką starszego rodzeństwa) to jest dopiero coś! W dodatku Grzesiek sprawy nie ułatwia – jeśli tylko nie pozwala mu się na robienie tego, na co ma akurat ochotę, albo nie wychodzi mu jakiś autorski plan działania, wpada w dziką wściekłość (dziś w Domu Śląskim jakiś pan przebąkiwał coś o pomocy społecznej…). Oczywiście nie znaczy to, że nie zdarzają się chwile sielankowe – zdarzają się, i to dość często. Dzieci zadowolone, wokół piękne okoliczności przyrody, my robimy to, co lubimy najbardziej. Generalnie jednak w naszym składzie na razie lekko nie jest.

Z pewną nieśmiałością rozpoczynamy więc dzisiejszy dzień – czy my naprawdę chcemy tę przygodę w pocie czoła? To ciągłe bieganie za Grześkiem, poganianie Sebusia, dźwiganie na plecach ekwipunku, martwienie się, czy maluchy nie przemarzną, czy pogoda wytrzyma. Chcemy? No dobra, chcemy. No to ruszamy!

Rano wszyscy jesteśmy punktualni i o 8:40 ruszamy zwartą kolumną pięciu samochodów w stronę Karpacza. Tam czeka nas obowiązkowe odstanie godziny w kolejce do wyciągu – cóż, uroki długiego weekendu i popularnego miejsca. W większym gronie czas jednak mija szybko i wesoło. Ani się oglądamy i już po chwili siedzimy na chybotliwych jednoosobowych krzesełkach rodem ze skansenu kolei linowych. Ale w sumie w tym tkwi ich urok. Tymo jedzie sam, Sebuś na kolanach M., R. w parze z Grzesiem. Mimo naszych obaw wjazd z Grzesiem traumatyczny nie jest, oczywiście naszego najmłodszego turystę trzeba trochę zabawiać, co by się obywatel za szybko nie znudził, pilnować spadających czapek i mocno trzymać. Plecak i nosidło udaje nam się puścić osobnym krzesełkiem (na bilet bagażowy), co znacząco ułatwia sprawę.

Zbyszkiem na Kopę.

Zbyszkiem na Kopę.

Przed nami majaczy nasz cel i ... nasz plecak!

Przed nami majaczy nasz cel i … nasz plecak!

Na Kopie (1377 m n.p.m.) jesteśmy ok. 10:30. Nie odpoczywamy, tylko ruszamy od razu na Przełęcz pod Śnieżką – prognozy zapowiadają popołudniowe pogorszenie pogody. Grześ po poranku pełnym atrakcji od razu zasypia w nosidle. Uff, jeden z głowy. R. szybkim krokiem zmierza więc w stronę Śnieżki – nie wiadomo, ile ta sielanka potrwa.

Ruszamy z Kopy(ta) na Śnieżkę!

Ruszamy z Kopy(ta) na Śnieżkę!

Ruszamy z Kopy(ta) na Śnieżkę!.

Ruszamy z Kopy(ta) na Śnieżkę!.

Tyły zabezpiecza M. z Sebusiem. Sebuś jest dziś bardzo dzielnym turystą, ale podczas wejścia miewa chwile słabości – a to siły nie ma, a to buty się rozwiązują. M. z ciężkim plecakiem anielsko usiłuje zachować spokój ducha. Stara się  zwracać uwagę na tak charakterystyczne dla śnieżki gołoborza i coraz rozleglejsze widoki – Śnieżka jest najwybitniejszym szczytem Polski i zdecydowanie góruje nad okolicą. Marsz uprzykrzają tłumy ludzi na szlaku – na podejściu szlakiem ‘na wprost’ trudno się wyminąć czy na chwilę zatrzymać. Na szczęście odległość nie jest duża i ok. 12:00 jesteśmy już na szczycie.

Królowa Karkonoszy na największą wybitność spośród polskich szczytów.

Królowa Karkonoszy na największą wybitność spośród polskich szczytów.

Grześ zasnął niemal od razu.

Grześ zasnął niemal od razu.

Cel wydaje się tak blisko...

Cel wydaje się tak blisko…

Imponujący czeski Kocioł Upy.

Imponujący czeski Kocioł Upy.

Rówień pod Śnieżką jak na dłoni.

Rówień pod Śnieżką jak na dłoni.

Na Śnieżkę wspinamy się jak mrówki w mrowisku.

Na Śnieżkę wspinamy się jak mrówki w mrowisku.

Hura, dotarliśmy na Śnieżkę (1602 m n.p.m.).

Hura, dotarliśmy na Śnieżkę (1602 m n.p.m.).

Widoczność ze Śnieżki nie jest dziś najlepsza.

Widoczność ze Śnieżki nie jest dziś najlepsza.

Tu czeka nas niespodzianka (choć właściwie spodzianka – czytaliśmy o tym przed wyjazdem) – restauracja i cały dolny spodek obserwatorium są z przyczyn technicznych nieczynne, w związku z tym nie ma toalety, nie ma gdzie wejść i się ogrzać, o jedzeniu nie wspominając. Czeska poczta zapchana do granic możliwości. W innym składzie nawet nie zwrócilibyśmy na to uwagi, ale wędrując z Grzesiem, którego trzeba nakarmić i przewinąć, to spore utrudnienie. W dodatku Sebuś zgłasza pilną potrzebę odwiedzenia schroniska, więc z M. robią szybki odwrót na dół. Na szczycie zostaje R. z Grzesiem, Tymem i resztą naszej ekipy. Grześ zjada jogurcik, ale postój do przyjemnych nie należy, bo wieje, a kamienie utrudniają małym nóżkom samodzielne chodzenie. Ale co tam – zdobycie Królowej Karkonoszy wymaga ofiar! Wszyscy chłopcy pobijają przy tym swój rekord wysokości (1602 m n.p.m.).

M. z Sebciem czeka na wszystkich 200 m n.p.m. niżej, w Śląskim Domu. Ale tu dzisiaj tłoczno i drogo! Czekamy w kolejce i do toalety, i do zamówienia posiłku. Z trudem zajmujemy jakiś wolny stolik. Dom Śląski prezentował się zupełnie inaczej mroźną zimą 2012 r., kiedy wchodziliśmy na Śnieżkę z małym Tymkiem – wtedy było tu pusto i przytulnie.

W schronisku zjadamy obiad. Łatwo nie jest, bo Grzesia frustrują suwaczki w torbie, którą nie chcą się otwierać tak jak on chce, w związku z czym urządza spektakularne wycie. Po tym odpoczynku jesteśmy chyba jeszcze bardziej zmęczeni niż przed:) W takim kontekście decyzja o kontunuowaniu marszruty przez Samotnię zamiast zjechania w dół Zbyszkiem wydaje nam się heroiczna. Na koniec dnia jednak bardzo cieszymy się z podjętej decyzji! Grześ jest potem dużo bardziej łaskawy, a przede wszystkim po zejściu z grzbietowej autostrady szlaki od razu robią się rzadziej uczęszczane, a bardziej malownicze.

Graniowa Droga Przyjaźni jak autostrada.

Graniowa Droga Przyjaźni jak autostrada.

Przechodzimy obok znanej nam z zimowych zjazdów narciarskich Strzechy Akademickiej. Z zaciekawieniem wyczytujemy, że to jedno z najstarszych schronisk w Karkonoszach – poprzedniczka Strzechy dawała schronienie wędrowcom już w XVII w. Teraz to obiekt o imponujących rozmiarach, przystosowany do masowego ruchu. Na postój udajemy się jednak 10 minut dalej, do niezwykle klimatycznego schroniska Samotnia. Samotnia jest położona w kotle polodowcowym nad brzegiem Małego Stawu. Jesteśmy tu po raz pierwszy i urok tego miejsca po prostu nas urzeka. Postój w ogóle jest niezwykle miły Spotykamy się z resztą ekipy, co bardzo cieszy starszych chłopców, Grześ biega wesoło, wlewając wodę to do plecaka, to do nosidła, mimo biegania za nim mamy w sumie chwilę oddechu. Samo ponadstuletnie schronisko też jest niezwykle miłe. Charakterystyczna wieżyczka, przytulny drewniany wystrój – ma się ochotę tu wracać.

Kocioł Małego Stawu - najpierw widzimy go z góry.

Kocioł Małego Stawu – najpierw widzimy go z góry.

Strzecha Akademicka przed nami!

Strzecha Akademicka przed nami!

Schronisko Samotnia jest przepięknie położona nad Małym Stawem.

Schronisko Samotnia jest przepięknie położona nad Małym Stawem.

Charakterystyczna wieżyczka Samotni z XIX-wiecznym dzwonem odlanym w Jeleniej Górze.

Charakterystyczna wieżyczka Samotni z XIX-wiecznym dzwonem odlanym w Jeleniej Górze.

Kocioł Małego Stawu oglądany z poziomu stawu.

Kocioł Małego Stawu oglądany z poziomu stawu.

Opuszczamy Samotnię i dalej w drogę.

Opuszczamy Samotnię i dalej w drogę.

Ostatni odcinek wiedzie do Karpacza najpierw niebieskim, potem zielonym szlakiem malowniczą Doliną Pląsawy. Im niżej, tym szlaki mniej uczęszczane i węższe, bardziej naturalne – zupełnie na odwrót niż w innych górach. Grześ po raz drugi zasypia. Starsi chłopcy trochę już skarżą się na zmęczenie nóg – ale mają dziś prawo – mamy w nogach prawie 900 m różnicy wysokości. Mimo to droga mija w sumie miło i sprawnie. O 18:00 meldujemy się na dole.

Sebuś przełamał kamień!

Sebuś przełamał kamień!

Machamy Śnieżce na pożegnanie.

Machamy Śnieżce na pożegnanie.

Schodzimy Doliną Pląsawy.

Schodzimy Doliną Pląsawy.

Punkt widokowy na Dolinę Pląsawy.

Punkt widokowy na Dolinę Pląsawy.

Dobrze, że zdecydowaliśmy się na tę wycieczkę – Grześ dał radę, my z  nim daliśmy radę, frajda dla starszaków pierwsza klasa i głowa pełna wrażeń. Przy parkingu kupujemy chłopakom pamiątki – drewniany miecz dla S. i łuk dla Tyma – to chyba cieszy ich dziś najbardziej.

Wieczorem rezygnujemy z naszego zwyczajowego ogniska – w Maciejowcu grzmi i leje jak z cebra. Chłopcy idą więc spać wcześniej niż wczoraj – ale może to i dobrze, odpoczynek po wczorajszej trasie wszystkim się należy!

Nasz czas: 10:30 (na Kopie) – 18:00 (w Karpaczu), ok. 11 km  i 900 m przewyższenia.

 

28 maja, sobota

Cały dzień na zmianę burze z ulewami i okresy ładnej pogody, do 18 stopni

Zamiast Szrenicy – Wodospad Szklarki i Chybotek

Planowaliśmy na dzisiaj wjazd na Szrenicę i zejście z zahaczeniem o wodospad Kamieńczyka. Niestety nie dość, że poranek zepsuł nam Grześ pobudką o 5:15, to jeszcze przed 8:00 zaczęło lać… Pomimo to zaryzykowaliśmy i wyjechaliśmy o 9:40 do Szklarskiej Poręby licząc, że tam jest inna pogoda. O dziwo nie pomyliliśmy się – po kilku kilometrach zaczęło się przejaśniać, a nad Karkonoszami po nocnych burzach zaświeciło słońce.

Prognozy są jednak niepomyślne, więc obawiając się opadów i burz w kolejnych godzinach, nie ryzykujemy wjazdu kolejką na Szrenicę. W zamian planujemy szereg drobniejszych atrakcji.

Najpierw zatrzymujemy się w pobliżu Wodospadu Szklarki. Najbliższe parkingi są zajęte, ale kilkaset metrów niżej w zatoczce drogi udaje nam się znaleźć miejsce dla wszystkich naszych samochodów. Może to i lepiej, bo dojście prowadzącym wzdłuż Kamiennej szlakiem (po drugiej stronie rzeki niż szosa, za zielonymi i niebieskimi znakami) jest bardzo przyjemne. Spienione wody Kamiennej przypominają nam tatrzańskie potoki.

Szlak prowadzi nad samym brzegiem bystrego nurtu Szklarki.

Szlak prowadzi nad samym brzegiem bystrego nurtu Szklarki.

Dochodzimy do skrzyżowania z czarnym szlakiem, gdzie można kupić bilety do Karkonoskiego Parku Narodowego (doceniamy nasze Karty Dużej Rodziny, które zwalniają nas z opłat:)). Najpierw kierujemy się w lewo. W kilka minut podchodzimy 400 m do wodospadu Szklarki – drugiego co do wysokiści karkonoskiego wodospadu. Ponad trzynastometrowa kaskada podoba się wszystkim, potok huczy, strumień wody malowniczo zwęża się u dołu. Uroków wodospadu nie docenia oczywiście Grześ, który za to chętnie wpatruje się w wody potoku Szklarka spływające poniżej wodospadu, wzdłuż szlaku prosto do Kamiennej. M. zagląda jeszcze do pięknego wnętrza schroniska PTTK Kochanówka. Przy wodospadzie tłum, w środku żywej duszy. Ten zabytkowy budynek z klimatycznie urządzonym wnętrzem zbudowano tutaj jako gospodę dla turystów odwiedzających wodospad w 1868 r.

Idziemy grzecznie jedną grupą.

Idziemy grzecznie jedną grupą.

Jesteśmy u celu! Wodospad Szklarki w pełnej okazałości.

Jesteśmy u celu! Wodospad Szklarki w pełnej okazałości.

Grześ też dał się tu przynieść.

Grześ też dał się tu przynieść.

Schronisko PTTK Kochanówka.

Schronisko PTTK Kochanówka.

...ma wyjątkowo klimatyczne wnętrze.

…ma wyjątkowo klimatyczne wnętrze.

Po odwiedzeniu Szklarki pora na atrakcję nr 2. Wracamy czarnym szlakiem do kasy i parkingów, przechodzimy przez drogę i wchodzimy na przeciwległe zbocze. Początkowo trzymamy się znaków czarnego szlaku, a potem skręcamy w lewo  w wyraźną drogę ze znakami szlaku rowerowego. Po chwili z lewej strony dołączają się znaki niebieskiego szlaku, które prowadzą nas w prawo w kierunku drugiej dzisiejszej atrakcji – granitowej grupy skalnej o nazwie Chybotek. Skąd nazwa? Ano stąd, że najwyżej położoną skałę można całkiem nieźle rozkołysać. Dzieciaki, słysząc słowa legendy o zakopanych pod głazem skarbach rozbójników, z zapałem zabierają się do chybotania Chybotkiem. Czegóż to przyroda nie wymyśli! Dzisiaj dodatkową atrakcją był „wodospad Chybotek” – w zagłębieniach skalnych (a może to odciski pośladków Kunegundy z zamku Chojnik?) po rannych opadach zgromadziła się woda, którą nasza czeredka z upodobaniem wychlapywała na dół.

Do Chybotka wiedzie piękny leśny szlak.

Do Chybotka wiedzie piękny leśny szlak.

Chybotek w całej okazałości.

Chybotek w całej okazałości.

Nowy wodospad.

Nowy wodospad.

A to źródło wodospadu... Odcisk pośladków Kunegundy.

A to źródło wodospadu… Odcisk pośladków Kunegundy.

Teraz już szybko schodzimy tą samą drogą do okolicy parkingów i kierujemy się do samochodów (ponownie szlakiem wzdłuż Kamiennej).

Wracamy do samochodów szlakiem wzdłuż Kamiennej.

Wracamy do samochodów szlakiem wzdłuż Kamiennej.

Od śniadania minęło trochę czasu, pora na obiad! Z pewnymi trudnościami parkujemy w okolicy centrum Szklarskiej Poręby i znajdujemy upatrzoną wcześniej (dzięki, Sławku!) Karczmę Karkonoską. To dobry wybór dla rodzin z dziećmi – wnętrza są przestronne, do tego miłe tarasy ze stolikami nad rzeką. Składamy zamówienia, starsze dzieci rozmawiają przy osobnym stoliku, Grześ zamyka i otwiera drzwi na tarasy – sielanka…

Planujemy właśnie na popołudnie atrakcję nr 3, czyli podejście do Wodospadu Kamieńczyka, gdy nagle zaczyna padać. Najpierw kropi, potem robi się burza z prawdziwą ulewą i gradem. Zjadamy obiad, zadowoleni, że przeczekamy nawałnicę pod dachem. Po chwili jednak emocje narastają, bo za oknami mamy dynamiczny burzowy spektakl. Ulicą płynie prawdziwa rzeka, sięgająca do połowy kół samochodów. Woda z ulicy wlewa się przez krawężniki prosto do rzeki, tworząc prawdziwy wodospad, któremu ze względu na kolor wody dzieci szybko nadają wdzięczną nazwę „Brudasek”. Robi się groźnie, gdy woda z jednego z tarasów, nie znajdując ujścia, zaczyna napływać przez drzwi do naszej sali. Dzieci rozemocjonowane przeżywają „powódź”. Ulewa cały czas się nasila, na szczęście gospodarzom restauracji wreszcie udaje się poprawić odpływ z tarasu, a nadmiar wody z ulicy na mostku odpompowują do rzeki strażacy. Cała akcja po prostu zachwyca młodszych chłopców, którzy wszystko z zapartym tchem podziwiają z okiem restauracji. Przedłużająca się ulewa zmusza nas do zamówienia jeszcze kawy i deseru (pyszna szczególnie szarlotka na ciepło, ale deser lodowy też do polecenia). Patrząc naszymi oczami, wycieczka nie wypaliła – mieliśmy w końcu wjechać na Szrenicę – jednak dzieci są w pełni usatysfakcjonowane atrakcjami dzisiejszego dnia. Tymo, zapytany na koniec wyjazdu, który dzień mu się najbardziej podobał, powiedział, że właśnie ten z ulewą. Bo cały czas byliśmy razem i mogliśmy oglądać niepowtarzalny wodospad Brudasek:)

Atrakcje okołoobiednie - za oknem ulewa i Wodospad Brudasek.

Atrakcje okołoobiednie – za oknem ulewa i Wodospad Brudasek.

W końcu deszcz przestaje padać. Wszyscy wracają do samochodów, a my niestety dajemy się jeszcze naciągnąć naszym dzieciom na stoisko z pamiątkami, przez co łapie nas kolejna ulewa. W deszczu dobiegamy do samochodu i wracamy prosto na naszą metę w Maciejowcu.

Po południu i wieczorem dajemy dzieciakom wybawić się do woli na terenie. W tym roku hitem są drewniane miecze i łuki kupione na tutejszych stoiskach z pamiątkami. Potem robimy ognisko, śpiewamy z gitarą itp. Jest przemiło. To chyba największy urok wspólnych wyjazdów.

A wieczorem... Płonie ognisko i szumią knieje!.

A wieczorem… Płonie ognisko i szumią knieje!.

29 maja, niedziela

Nareszcie pięknie: 24 stopnie i słońce

Jak na złość pogoda dzisiaj od rana cudna – tak by się chciało ruszyć razem w góry. Niestety, wszyscy nasi towarzysze odjeżdżają dziś do domu, tylko my zostajemy jeden dzień dłużej. Rano robimy sobie pamiątkowe zdjęcie, dziękujemy sobie wspólnie za miły pobyt i każdy rusza w swoją stronę.

My pakujemy dzieciaki do samochodu i ruszamy na wycieczkę. Po wczorajszej burzy mózgów decydujemy się dziś pomyszkować trochę po okolicy. Na pierwszy ogień idzie Ostrzyca Proboszczowicka – najwyższe wzniesienie Pogórza Kaczawskiego ( 501 m n.p.m.). Zęby na nią ostrzyliśmy sobie już od dawna. Kto myśli że w Polsce nie ma wulkanów, jest w błędzie – powinien pojechać na Pogórze Kaczawskie – Krainę Wygasłych Wulkanów. Oczywiście te nasze już nie dymią, ale prezentują się bardzo okazale. Ostrzyca jest uznawana za najpiękniejszy polski wulkan, a przy tym za jeden z najlepszych punktów widokowych w całych Sudetach Zachodnich – ze szczytu pięknie prezentują się Karkonosze, Góry Kaczawskie i Izerskie. W dodatku mamy tu jedyne w Polsce bazaltowe gołoborza i rezerwat przyrody w okolicy szczytu – smakowity kątek dla miłośnika przyrody i pięknych plenerów. Dojście jest dość krótkie, lecz spektakularne, a cała wycieczka – niezwykle atrakcyjna dla rodzin z dziećmi. Dookoła piękna przyroda, inni turyści pojawiają się tylko od czasu do czasu – nasz przedpołudniowy spacer to prawdziwy odpoczynek.

Ostrzyca Proboszczowicka w rzepakowej oprawie.

Ostrzyca Proboszczowicka w rzepakowej oprawie.

Jeśli ktoś twierdzi, że w Polsce nie ma wulkanów, Pogórze Kaczawskie zaprasza!

Jeśli ktoś twierdzi, że w Polsce nie ma wulkanów, Pogórze Kaczawskie zaprasza!

Drogowskazy na Ostrzycę - również stary niemiecki.

Drogowskazy na Ostrzycę – również stary niemiecki.

Podjeżdżamy do Proboszczowic i w pobliżu kościoła skręcamy w nieutwardzoną drogę wiodącą na leśny parking. Jest tu świetnie zorganizowane miejsce wypoczynku – ogromna zadaszona wiata, miejsce na ognisko z grillem, ułożone drewno czeka na strudzonych turystów. Gisiek dosypia w samochodzie, więc przodem idzie M. ze starszakami. Idziemy najpierw ok. 15 minut drogą przez piękny las, potem szlak skręca pod kątem ostrym w lewo i zaczyna się główny punkt programu – strome wejście na szczyt po kilkuset bazaltowych schodkach. Po wczorajszych opadach skały są śliskie i trzeba uważać, ale dzieciakom bardzo się podoba. Podoba im się, że skała, po której idziemy jest prawie czarna – jak z piekła rodem – tak właśnie wygląda bazanit – skała zbliżona do bazaltu. Naszą uwagę przyciągają zwłaszcza spektakularne bazaltowe gołoborza – a to wszystko w oprawie bujnej roślinności. Podejście się nie dłuży i po kolejnych 15 minutach stajemy na szczycie. Postój jest bardzo przyjemny pod każdym względem. Dzieciakom podobają się zwłaszcza imponujące szczytowe wulkaniczne skałki, nam – przepiękna panorama. Grzesiek próbuje (z powodzeniem…) wspinać się gdzie tylko może – zamiłowanie do gór ma chyba we krwi. W tak pięknym miejscu drugie śniadanie smakuje wyjątkowo dobrze. Nawet Grzesia udaje się w miarę bezproblemowo nakarmić. Ostrzycę jednogłośnie zaliczamy do naszych ulubionych miejsc. Dobrze, że nie dotarła tu jeszcze masowa turystyka.

W krainie zieleni.

W krainie zieleni.

Wkraczamy na teren rezerwatu - atrakcje dopiero się zaczną.

Wkraczamy na teren rezerwatu – atrakcje dopiero się zaczną.

Kilkaset bazaltowych schodków wprowadza na szczyt.

Kilkaset bazaltowych schodków wprowadza na szczyt.

Bazaltowe gołoborza do zdjęcia!

Bazaltowe gołoborza do zdjęcia!

Bazanitowe świadectwo dawnych czasów.

Bazanitowe świadectwo dawnych czasów.

Hura, dotarliśmy na szczyt! 501 m n.p.m.

Hura, dotarliśmy na szczyt! 501 m n.p.m.

Ostrzyca to jeden z najlepszych punktów widokowych w Sudetach Zachodnich.

Ostrzyca to jeden z najlepszych punktów widokowych w Sudetach Zachodnich.

Ale tu suuuuuper!

Ale tu suuuuuper!

Najmłodszy władca wulkanów.

Najmłodszy władca wulkanów.

Jedyne w Polsce bazaltowe gołoborza.

Jedyne w Polsce bazaltowe gołoborza.

Jedyne w Polsce bazaltowe gołoborza.

Jedyne w Polsce bazaltowe gołoborza.

Wracamy. Ta lipa nas urzekła.

Wracamy. Ta lipa nas urzekła.

W pierwotnych planach myśleliśmy jeszcze od odwiedzeniu najstarszego drzewa w Polsce – ok 1300-letniego cisu w Henrykowie Lubańskim, a także zamków Czocha i Kliczków, ale ze względu na długi dojazd tym razem odpuszczamy. W zamian kierujemy się do Wlenia. To kolejne (podobnie jak pobliski Siedlęcin z genialną ‘freskową’ wieżą rycerską) miejsce warte polecenia wszystkim lubiącym zboczenie z utartych szlaków. We Wleniu zachowało się dużo dawnej zabudowy i miasteczko ma swój własny prowincjonalny urok. Zatrzymujemy się na chwilę na rynku. Oglądamy skromny, ale urokliwy ratusz z wieżyczką (obecna postać z pocz. XIX w). Napis nad wejściem łaciński napis głosi Po deszczu słońce z popiołów odradza się feniks. Fajny klimat. Przed ratuszem fotogeniczny stuletni fontanno-pomnik Gołębiarki.

Ratusz we Wleniu. Przed nami pomnik gołębiarki.

Ratusz we Wleniu. Przed nami pomnik gołębiarki.

Wleń. Jak my lubimy takie klimaty...

Wleń. Jak my lubimy takie klimaty…

Gdzie by tu dalej...

Gdzie by tu dalej…

Nie zwiedzamy już barokowego wleńskiego pałacu książęcego, tylko kierujemy się prosto do rezerwatu Góra Zamkowa z ruinami  średniowiecznego zamku. Do naszych czasów zachowała się XII-wieczna sześciokątna wieża, reszta jest w ruinie. Cały kompleks zwiedza się na własną rękę, czyli tak jak lubimy najbardziej. Chłopcom najbardziej podoba się wejście na wieżę – a raczej to, że w wieży jest zupełnie ciemno. Jeśli ktoś się nie boi i dobrze trzyma się poręczy, po pokonaniu spiralnych schodów staje na szczycie wieży, który jest jednocześnie dobrym punktem widokowym na malowniczą Dolinę Bobru – brawo, chłopaki, to atrakcja dla śmiałków! Grzesiowi we Wleniu też bardzo się podoba. Biega sam po ścieżkach rezerwatu, mało nóżek nie pogubi. Wracając, M. zagląda jeszcze do barokowego pałacu Lenno – obiekt wraz z otoczeniem ma ogromny potencjał i aż prosi się o remont. W środku mieści się klimatyczna kawiarnia.

Idziemy do zamku ścieżką na tyłach Pałacu Lenno.

Idziemy do zamku ścieżką na tyłach Pałacu Lenno.

Zamek książęcy we Wleniu. Do naszych czasów zachowała się XIII-wieczna wieża.

Zamek książęcy we Wleniu. Do naszych czasów zachowała się XIII-wieczna wieża.

Ruiny zamku książęcego we Wleniu.

Ruiny zamku książęcego we Wleniu.

Dzielny Grześ wszedł na wieżę!

Dzielny Grześ wszedł na wieżę!

Na wieży wleńskiego zamku.

Na wieży wleńskiego zamku.

Ze średniowiecznego zamku książęcego zostały tylko ruiny.

Ze średniowiecznego zamku książęcego zostały tylko ruiny.

Z wieży roztacza się piękny widok na dolinę Bobru.

Z wieży roztacza się piękny widok na dolinę Bobru.

Chłopcy sprawdzają, jaki był widok przez okna.

Chłopcy sprawdzają, jaki był widok przez okna.

Barokowy pałac Lenno.

Barokowy pałac Lenno.

Brama wejściowa do pałacu Lenno nosi tylko ślad dawnej świetności.

Brama wejściowa do pałacu Lenno nosi tylko ślad dawnej świetności.

Ostatni punkt programu to oczywiście obiad. Dziś obiad pożegnalny, więc jemy w miejscu nie byłe jakim –  podjeżdżamy do Siedlęcina, a dalej do Perły Zachodu. Budynek jest niezwykle malowniczo położony na urwistej skale nad zaporowym Jeziorem Modrym, powstałym ze spiętrzenia wód Bobru. Kiedyś było to schronisko PTTK, dziś „Perła” nadal należy do PTTK, ale w standardzie zdecydowanie przesunęła się o oczko wyżej. Obiekt doskonale wykorzystał fundusze na modernizację (taki sam lifting przydałby się schodkom prowadzącym do kładki i samej kładce nad jeziorem) i teraz pobyt tutaj to sama przyjemność. Oryginalnie i stylowo. A jedzenie – mniam – porcje ogromne i takie pyszne. Te polędwiczki… Mmmm… Tylko obsługa mogłaby być milsza, ale dziś ruch był spory, więc usprawieliwiamy. Po obiedzie wszyscy wspinamy się na widokową wieżyczkę, a potem oczywiście idziemy na obowiązkowy spacer przez kładkę przewieszoną nad jeziorem. Gisiek zasypia w nosidle, więc nie spieszymy się z powrotem. Oglądamy imponujące formacje skalne, spacerujemy ścieżką najpierw wzdłuż północnego brzegu jeziora (rety, co za idioci wrzucają tu tyle śmieci!), potem po drugiej stronie – zrobiono tu ścieżkę rowerowo spacerową, prowadzącą aż do Jeleniej Góry.

Przed nami wyłania się Perła Zachodu.

Przed nami wyłania się Perła Zachodu.

Perła Zachodu.

Perła Zachodu.

Budynek jest przepięknie położony nad Jeziorem Modrym.

Budynek jest przepięknie położony nad Jeziorem Modrym.

Perła w środku. Czekamy na obiad.

Perła w środku. Czekamy na obiad.

Uszereguj łobuzy od największego do najmniejszego.

Uszereguj łobuzy od największego do najmniejszego.

Kładka nad Jeziorem Modrym.

Kładka nad Jeziorem Modrym.

Idziemy na drugą stronę.

Idziemy na drugą stronę.

Nad Jeziorem Modrym - do zdjęcia!.

Nad Jeziorem Modrym – do zdjęcia!.

Po drugiej stronie czekają na nas malownicze grupy skał.

Po drugiej stronie czekają na nas malownicze grupy skał.

I ścieżka wzdłuż jeziora.

I ścieżka wzdłuż jeziora.

Ostatnie spojrzenie na Perłę Zachodu.

Ostatnie spojrzenie na Perłę Zachodu.

A na deserek - spacer ścieżką spacerowo-rowerową w stronę Jeleniej Góry.

A na deserek – spacer ścieżką spacerowo-rowerową w stronę Jeleniej Góry.

Czas biegnie nieubłaganie, a wieczorem czeka nas perspektywa pakowania – pozostaje więc nam już tyko wrócić do samochodu. A wieczorem – ach, pomińmy to milczeniem, lepiej planować kolejne wyprawy!

***

Choć pogoda była w kratkę i plany górskie wypaliły połowicznie, wyjazd był bardzo przyjemny. Towarzystwo doborowe, wycieczki bardzo różnorodne. Niesamowicie interesujące turystycznie te nasze Sudety. Górsko, turystycznie, geologicznie. Ciekawe zabytki, piękne góry, niespotykane na innych terenach poniemieckie budownictwo – do takiego wniosku dochodziliśmy zawsze, odwiedzając kilkanaście sudeckich pasm górskich przy okazji kompletowania szczytów KGP. W Karkonosze wrócimy na pewno jeszcze nie raz – na razie dopiero je liznęliśmy – ale równie chętnie odwiedzimy inne sudeckie pasma i podgórskie miejscowości. Dorotko i Sławku, dziękujemy za zaplanowanie tras i „ducha organizacyjnego” imprezy, a wszystkim naszym kompanom –  za wspaniałe towarzystwo!

 

Beskid Niski, 2016.02

W ostatnim czasie nie możemy już znieść stresu związanego z odwlekaniem się terminu operacji Grzesia. Do tego jeszcze dwa tygodnie temu dopadła nas grypa i ciągle jesteśmy bardzo osłabieni, a jednocześnie strasznie zagonieni pracą i codziennymi obowiązkami. W tej sytuacji „wyrwany zębami” wypad we dwoje jest po prostu na wagę złota. Ogromne dzięki dla Babć i Dziadków za opiekę nad naszymi cudownymi pociechami!

A jednak grypa może mieć swoje dobre strony… Według pierwotnych planów mieliśmy poplątać się po Beskidzie Żywieckim, ale z racji wyczerpania po infekcji wybieramy cel nieco bliższy i z krótszymi trasami wycieczek – Beskid Niski. To miejsce może niepozorne, ale niewątpliwie warte uwagi. Przepiękne widoki, cisza, spokój, a do tego niesamowita historia tych okolic składają się na szczególną atmosferę, która bardzo nam odpowiada.

Beskid Niski to miejsce szczególnie godne polecenia dla osób zainteresowanych szukaniem śladów dawnej historii i smakowaniem kameralnych, melancholijnych krajobrazów. Beskid Niski ma swój wyjątkowy smak. Nie można pomylić go z żadnym innym pasmem górskim. Oglądając mapę, co chwilę wypatruje się jakieś perełki, do których chciałoby się jechać bocznymi drogami, nie śpiesząc się, zatrzymując co chwilę i szukając śladów przeszłości. Uważamy że to idealny rejon na wypad we dwoje bądź w towarzystwie starszych dzieci. Nie są to tereny dla turystów lubiących przemieszczanie się od schroniska do schroniska dobrze przetartymi szlakami, ale raczej dla tych zainteresowanych burzliwą przeszłością tych wielokulturowych terenów i lubiących długie wędrówki bez schronisk na każdym kroku, dla koneserów wędrówek prawdziwych, kryjących na każdym kroku wiele tajemnic.

 

3 lutego, środa

Pochmurno, ok. 5 st.

Wyjazd z Warszawy

Dzisiaj jeszcze oboje byliśmy w pracy. Jednak dzięki kilkudniowym wysiłkom związanym z ogarnięciem tematu zakupów, pakowania chłopców i nas samych udało nam się przygotować wszystko do wyjazdu już wczoraj wieczorem. Niestety, praca R. nieco się przedłuża i wyjeżdżamy dopiero o 15:00. Na szczęście humory nam dopisują, a ruch na drogach jest umiarkowany. Dzięki temu już przed 17:00 meldujemy się w znanej nam Pizzerii „Ramzes” w Iłży. Chłopcy pałaszują małą hawajską, a mu szykujemy miejsce na kolację u rodziców R., tylko pijąc herbatkę i kawę. Ceny mają tu umiarkowane, a najeść się i napić można zupełnie nieźle. Z pełnymi żołądkami realizujemy zaimprowizowany naprędce plan M…

Ruiny zamku biskupów krakowskich nocą!

Nie mieliśmy dzisiaj okazji do rozruszania kości, a przed nami jeszcze kilka godzin jazdy. Nikt w tej sytuacji nie protestuje przeciwko krótkiemu spacerkowi. Wejście na strome z tej strony wzgórze zamkowe prowadzi schodami zaczynającymi się naprzeciwko pizzerii. Niby jest już noc, ale światła kilku latarni na tyle mocno oświetlają teren, że nawet nie musimy wyciągać latarki. Dla chłopców taka nocna wyprawa to prawdziwa frajda. Przed samymi ruinami zaskakuje nas widok tablicy z informacjami z niewielkiej stacji meteo na wyświetlaczach. M. – z marnym powodzeniem – próbuje uwiecznić chwile na zdjęciach. Spacerek z dreszczykiem dostarczył nam miłej porcji adrenaliny na dalszą podróż, która minęła bez większych przygód.

Na wzgórze zamkowe w Iłży

Na wzgórze zamkowe w Iłży

Jest klimatycznie

Jest klimatycznie

Wieczorowa Iłża ze wzgórza zamkowego.

Wieczorowa Iłża ze wzgórza zamkowego.

Dojazd do Beskidu Niskiego

W Kraczkowej meldujemy się przed 21:00. Jemy wspólną kolację i szykujemy chłopców do snu. Sami potwierdzamy telefonicznie nasz dzisiejszy przyjazd do Wysowej i ruszamy dalej. Ostatnie 100 km ze 170-kilometrowego dojazdu to męczące kluczenie po beskidzkich dróżkach, lasach, polach i wsiach. Nie chcąc powtarzać naszego niedawnego zderzenia z sarenką, jedziemy jeszcze ostrożniej niż zwykle. Ostrożność jest rzeczywiście wskazana, bo kilka razy widzimy sarny i jelenie, dwa razy całe stada tuż obok drogi lub wręcz przebiegające drogę tuż przed nami. Tym razem na szczęście tylko podziwialiśmy piękne zwierzęta.

W Wysowej meldujemy się kilkanaście minut po północy. W naszym przemiłym domku, Malowanej Chacie (zarezerwowanej naprędce dzisiaj przed wyjazdem) trzaska ogień w kominku… Czy potrzeba nam czegoś więcej? Wnosimy bagaże, pijemy ciepłą herbatkę, zaliczamy prysznic i spać!

 

4 lutego 2016, czwartek

Przelotne opady śniegu i przejaśnienia, do 3 st.

Kaplica pod górą Jawor

Niezbyt wyspani, niedowierzający, gdzie jesteśmy, ale szczęśliwi, budzimy się rano i dopiero przy dziennym świetle doceniamy piękne niskobeskidzkie otoczenie. Przy śniadanku planujemy wycieczki na najbliższe dni. Wychodzimy na spacer dopiero o 11:10. Dzisiaj aklimatyzacja – pierwszy dzień w górach i pierwszy większy wysiłek po grypie. Nie ruszamy samochodu, tylko pieszo schodzimy pod wysowską cerkiew prawosławną św. Michała Archanioła z 1779 r.

Taki widok budzi nas rano.

Taki widok budzi nas rano.

Schodzimy do centrum Wysowej.

Schodzimy do centrum Wysowej.

Prawosławna cerkiew w Wysowej, 2. poł. XVIII w.

Prawosławna cerkiew w Wysowej, 2. poł. XVIII w.

Po obowiązkowych fotkach kierujemy się już na południowy-zachód najpierw zielonym szlakiem, a potem drogą prowadzącą do kaplicy na Górze Jawor. Na rozstaju nie ma żadnego znaku, ale nie widać też specjalnie innych wyraźnych dróg w lewo, więc na szczęście trafiamy bez problemu. Podejście nie jest bardzo strome, ale miejscami niesamowicie śliskie – pod warstwą świeżego śniegu jest idealny lód. Idąc bardzo spokojnym tempem, docieramy w nieco ponad godzinę do łemkowskiego miejsca kultu.

Idziemy na Świętą Górę Jawor - zaraz przekroczymy Ropę.

Idziemy na Świętą Górę Jawor – zaraz przekroczymy Ropę.

Właśnie tutaj, pod Górą Jawor, w 1925 r. Matka Boska objawiała się okolicznym Łemkiniom. Wkrótce potem (w 1929 r.) powstała tutejsza kaplica greckokatolicka. Po Akcji Wisła w 1947 r. kaplicę przejęły na strażnicę Wojska Ochrony Pogranicza. W 1969 r. świątynia została odzyskana. Po remoncie służy jako cerkiew prawosławna Opieki Matki Bożej, należąc do wysowskiej parafii.

Sanktuarium na Świętej Górze Jawor.

Sanktuarium na Świętej Górze Jawor.

Odpoczywamy i posilamy się pod daszkiem przy cudownym źródełku. Co chwile przelatują opady śniegu. Potem robimy zdjęcia tego niezwykle klimatycznego miejsca. Pobliskie krzyże przynoszone przez grupy pielgrzymów przypominają nam Sanktuarium na Świętej Górze Grabarce. Po kilkunastu minutach chłód jednak zmusza nas do wyruszenia w dalszą drogę.

Pielgrzymi przynoszą ze sobą krzyże.

Pielgrzymi przynoszą ze sobą krzyże.

Miejsce nastraja do zadumy.

Miejsce nastraja do zadumy.

Nieopodal cerkwi jest otoczone kultem źródełko.

Nieopodal cerkwi jest otoczone kultem źródełko.

W parę minut docieramy na grzbiet graniczny. Tutaj oślepia nas słońce odbijające się od zaśnieżonych łąk. Widok jest przecudny. Po lewej mamy szczyt góry Jawor, po prawej wzniesienie Cigelki, a przed nami przepiękny widok na masyw najwyższego w Beskidzie Niskim słowackiego szczytu Busov (1002 m n.p.m.) z leżącą u jego (i naszych) stóp wsią Cigelka. Jest bajkowo! Czy my naprawdę tu jesteśmy? Kierujemy się w prawo, podchodząc około kilometra do rozstaju szlaków i turystycznego przejścia granicznego na przełęczy Cigelka. Jest tu wiata zachęcająca do odpoczynku.

Po lewej stoki góry Jawor.

Po lewej stoki góry Jawor.

Idziemy w kierunku Przełęczy Cigelka.

Idziemy w kierunku Przełęczy Cigelka.

Przed nami Ostry Wierch.

Przed nami Ostry Wierch.

Otoczenie słowackiego szczytu Busov (1002 m n.p.m.) - najwyższego szczytu Beskidu Niskiego.

Otoczenie słowackiego szczytu Busov (1002 m n.p.m.) – najwyższego szczytu Beskidu Niskiego.

Tylko którą drogę wybrać...

Tylko którą drogę wybrać…

My nie zatrzymujemy się tutaj, tylko schodzimy zielonym szlakiem wprost do Wysowej. Początkowo przez piękne buczyny, a dalej wśród pól z widokami na Wysową i jej beskidzkie otoczenie (wypatrujemy nawet domek, w którym mieszkamy). Harmonię widoku psują tylko klockowate budynki sanatoryjne, zwłaszcza ogromna trójkątna „Biawena”, przypominająca sylwetę Titanica rozcinającego beskidzkie wzniesienia.

Wchodząc między zabudowania wypatrujemy z kolei łemkowskie chyże (chaty, w któych pod jednym dachem mieściła się część mieszkalna i pomieszczenia gospodarcze), zwykle już przebudowane.

Z Przełęczy Cigelka do Wysowej.

Z Przełęczy Cigelka do Wysowej.

Wysowa wtulona w stoki Beskidu Niskiego.

Wysowa wtulona w stoki Beskidu Niskiego.

Zabudowania Wysowej. Widać nasze Malowane Chatki.

Zabudowania Wysowej. Widać nasze Malowane Chatki.

Szukamy pozostałości chyż łemkowskich...

Szukamy pozostałości chyż łemkowskich…

Spacer po Wysowej-Zdroju

W Wysowej szukamy miejsca na obiad – spacer zaostrzył nam apetyty. Sercem miejscowości jest odnowiony kilka lat temu Park Zdrojowy. Zaskakuje nas jego miła atmosfera. Szczególnie podoba nam się budynek Pijalni Wód Mineralnych. Został on odtworzony 10 lat temu na podstawie dokumentacji dawnej spalonej pijalni, zbudowanej jeszcze w latach międzywojennych. Planujemy zjeść w jednym z sanatoriów, ale wcześniej napotykamy zbudowany kilka lat temu budynek Parku Wodnego. Tutejsza kawiarnia okazuje się świetnym wyborem na dzisiejszy obiad.  Wnętrze jest przyjemne, z widokiem na pusty jeszcze o tej porze basen, a sałatka z kurczakiem i kluchy z sosem nasycają nas w zupełności.

Wchodzimy do Parku Zdrojowego w Wysowej

Wchodzimy do Parku Zdrojowego w Wysowej

Odbudowany w 2006 r. budynek pijalni wód

Odbudowany w 2006 r. budynek pijalni wód

Niewielki, ale sympatyczny kompleks basenów

Niewielki, ale sympatyczny kompleks basenów

Najedzeni, ciesząc się miłym wspólnym spacerkiem, schodzimy jeszcze w kierunku uroczego drewnianego kościoła z pierwszej połowy XX w. Jeszcze tylko małe zakupy i możemy już wracać do ciepłego domku.

Drewniany kościół w Wysowej nie ma jeszcze 100 lat

Drewniany kościół w Wysowej nie ma jeszcze 100 lat

Nasze osiągi nie są dzisiaj może imponujące, ale nasza kondycja po grypie jest tragiczna, a poza tym tak miło jest celebrować wspólne chwile!

Nasz czas to 4,5 godziny, przeszliśmy ok. 10 km, pokonując ok. 250 m przewyższenia.

 

5 lutego 2016, piątek

Po wieczornych opadach śniegu wyraźnie bardziej zimowo, przejaśnienia i ok. 0 st.

Cerkwie, cmentarze, przesiedlona wieś i piękne góry…,
… czyli Beskid Niski w pigułce

Dzisiaj czujemy się już o niebo lepiej. Wstajemy więc nieco wcześniej i ok. 9:00 ruszamy przed siebie. Nasz główny dzisiejszy cel to zdobycie dwóch szczytów, dostępnych szlakami z Regietowa – Rotundy, z jednym z najpiękniejszych cmentarzy z okresu i wojny światowej, i Jaworzyny Konieczniańskiej – jednego z niewielu widokowych szczytów Beskidu Niskiego. Po drodze do Regietowa odwiedzamy jeszcze trzy łemkowskie cerkwie. Bez postojów w takich miejscach pobyt w Beskidzie Niskim nie miałby całego swojego kolorytu…

Zaczynamy od cerkwi Opieki Matki Bożej w Hańczowej. Świątynia pochodzi z 1. połowy XIX w. i obecnie jest czynną świątynią prawosławną.

Cerkiew łemkowska w Hańczowej (2. poł. XIX w.).

Cerkiew łemkowska w Hańczowej (2. poł. XIX w.).

Szczególnie w pamięć zapada nam jednak cerkiew św. Paraskewy w Kwiatoniu. Zbudowana w 2. połowie XVII w., jest modelowym przykładem cerkwi łemkowskiej typu północno-zachodniego. Świątynia zachwyca swoimi proporcjami – niezależnie od tego, z której strony na nią spojrzeć (chociaż nie można jej spokojnie obejść dookoła, bo sąsiedzi pozagradzali dostęp sznurkami…). Nie dziwne, że wraz z 15 innymi cerkwiami z Polski i Ukrainy została w 2013 r. wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Obecnie budynek jest kościołem filialnym parafii rzymskokatolickiej w Uściu Gorlickim, ale jest wykorzystywany także przez grekokatolików.

Cerkiew w Kwiatoniu (2. poł. XVII w.).

Cerkiew w Kwiatoniu (2. poł. XVII w.).

... słynie z doskonałych proporcji

… słynie z doskonałych proporcji

Po drodze do Regietowa robimy jeszcze zdjęcie cerkwi św. św. Kosmy i Damiana w Skwirtnem. Podobnie jak poprzednie, świątynia jest przykładem stylu zachodniołemkowskiego i składa się z babińca z wieżą, nawy i prezbiterium.

Dawna cerkiew (obecnie kościół) w Skwirtnem (1. poł. XIX w.).

Dawna cerkiew (obecnie kościół) w Skwirtnem (1. poł. XIX w.).

Teraz już prosto podjeżdżamy w okolicę regietowskiej bazy namiotowej SKPB z Warszawy.

Wjeżdżamy do Regietowa - łemkowskiej wsi wyludnionej w ramach Akcji Wisła.

Wjeżdżamy do Regietowa – łemkowskiej wsi wyludnionej w ramach Akcji Wisła.

Okolice Regietowa.

Okolice Regietowa.

Mijamy bazę SKPB Warszawa

Mijamy bazę SKPB Warszawa

Stąd ruszamy na pierwszą dzisiejszą trasę górską – wejście czerwonym szlakiem na Rotundę. To góra o wyjątkowo regularnym okrągłym, kopulastym kształcie. Jednak to nie walory krajobrazowe nas tutaj przyciągają – przede wszystkim chcemy zobaczyć jeden z najbardziej oryginalnych cmentarzy z okresu I wojny światowej. Beskid Niski jest terenem, na którym znajduje się wyjątkowo dużo tego rodzaju obiektów. Cmentarze wojenne są pozostałością ciężkich walk toczonych na tych terenach w czasie I wojny światowej, m.in. operacji gorlickiej. Wiele z nich stanowi same w sobie dzieła sztuki, ze starannie zaplanowaną kompozycją i przemyślanym usytuowaniem. Cmentarze były projektowane przez znanych artystów i architektów. Zadziwia fakt, że zgodnie chowano na nich poległych żołnierzy wszystkich trzech zwaśnionych armii. Obecnie powojenne cmentarze Beskidu Niskiego są starannie skatalogowane, każdy ma przypisany własny numer, trwają starania o renowację wielu obiektów. Cmentarz na Rotundzie, zaprojektowany przez słowackiego architekta, Duszana Jurkowicza, jako pierwszy został wpisany do rejestru zabytków.

Kierujemy się do cmentarza wojennego na Rotundzie.

Kierujemy się do cmentarza wojennego na Rotundzie.

Podejście z Regietowa na Rotundę jest początkowo dość strome i − podobnie jak na wczorajszej trasie − pod świeżym śniegiem czają się lodowe pułapki. Przed szczytem stok wypłaszcza się, a szlak prowadzi przyjemnym trawersem.

Szlak wiedzie przez piękny bukowy las.

Szlak wiedzie przez piękny bukowy las.

100-letni cmentarz położony na szczycie Rotundy (771 m n.p.m.) zachwyca nas i wprawia w zadumę. Nekropolia jest otoczona okrągłym murkiem, dookoła regularnie ułożone są groby indywidualne z krzyżami, a w środku zbiorowe mogiły zwieńczone drewnianymi obeliskami z oryginalnymi krzyżami. W ostatnich latach udało się odbudować kilka z zabytkowych drewnianych wież, a drewno zgromadzone obok cmentarza pozwala mieć nadzieję, że to nie koniec wysiłków zmierzających do przywrócenia dawnego blasku tego miejsca. Szczyt Rotundy nie oferuje widoków, ale z całą pewnością zapada w pamięć!

Cmentarz z okresu I wojny światowej na Rotundzie.

Cmentarz z okresu I wojny światowej na Rotundzie.

Autorem projektu jest Duszan Jurkowicz.

Autorem projektu jest Duszan Jurkowicz.

Dość mocno wieje, ale udaje nam znaleźć zaciszny zakątek pod plandeką okrywającą materiały budowlane do – jak sądzimy – dalszej renowacji cmentarza. Jak dobrze smakują kanapki i gorąca herbata!

A my znajdujemy zaciszną miejscówę na postój.

A my znajdujemy zaciszną miejscówę na postój.

Schodzimy tą samą drogą. Droga powrotna mija błyskawicznie. Już nie raz zauważyliśmy, że zimowe warunki na szlaku nie raz usprawniają schodzenie – nie za gruba, równa warstewka śniegu to chyba najlepsza możliwa amortyzacja.

Wracamy do doliny, w której leży Regietów.

Wracamy do doliny, w której leży Regietów.

Przed drugą częścią naszej górskiej wycieczki odczuwamy zdecydowaną potrzebę odsapnięcia i ogrzania się. Podjeżdżamy do Stadniny Koni Huculskich Gładyszów w Regietowie Niżnym. Ten prężnie działający ośrodek z sukcesami prowadzi od 1984 r. hodowlę koni huculskich, świadczy też przy okazji wiele usług turystycznych. My korzystamy dziś z oferty Karczmy Huculskiej – tradycyjna chrzanica, naleśniki po łemkowsku i pierogi z kaszą gryczaną sprawiają, że wychodzimy stąd w pełni usatysfakcjonowani.

Tak pokrzepieni możemy realizować drugą część naszego dzisiejszego planu. Podjeżdżamy samochodem do Regietowa Wyżnego i ruszamy przed siebie drogą prowadzącą przez nieistniejącą już dawną łemkowską wieś.

Wkraczamy na teren nieistniejącej wsi Regietów Wyżny.

Wkraczamy na teren nieistniejącej wsi Regietów Wyżny.

O ile Regietów Niżny nadal tętni życiem – po wysiedleniach urządzono tu PGR i wieś po prostu zmieniła swój charakter, o tyle Regietów Wyżny sprawia wrażenie zapomnianej karty w księdze historii. Na skutek wysiedleń w ramach Akcji Wisła łemkowska wieś po prostu przestała istnieć. O dawnej historii tych terenów świadczą tylko stare drzewa owocowe, ukształtowanie terenu, pozwalające domyślać się dawnego rozlokowania pół, coraz mniej liczne ślady fundamentów i przybudówek. Idziemy pustą drogą, mając przed sobą charakterystyczny melancholijny krajobraz Beskidu Niskiego, i czujemy ciarki na plecach. Aż ma się ochotę iść cicho, żeby nie budzić duchów tej ziemi. Po drodze zatrzymujmy się na chwilę na terenie dawnego cmentarza łemkowskiego. Znajduje się tu niedawno odbudowana XVIII-wieczna czasownia Przeniesienia Relikwii św. Mikołaja Cudotwórcy, otoczona prawosławnymi krzyżami.

O dawnej wsi przypomina połemkowski cmentarz.

O dawnej wsi przypomina połemkowski cmentarz.

Odbudowana XVIII-wieczna czasownia Przeniesienia Relikwii św. Mikołaja Cudotwórcy.

Odbudowana XVIII-wieczna czasownia Przeniesienia Relikwii św. Mikołaja Cudotwórcy.

Nieco dalej stajemy na chwilę przy urokliwej kapliczce-dzwonnicy. To współczesny obiekt, zbudowany dla upamiętnienia dawnych mieszkańców tych terenów. Tego typu budowli ma ponoć powstać więcej – gorąco kibicujemy temu pomysłowi!

Wysiedlony Regietów Wyżny - można poczuć dreszcze na plecach.

Wysiedlony Regietów Wyżny – można poczuć dreszcze na plecach.

Po lewej Jaworzyna Konieczniańska - nasz cel.

Po lewej Jaworzyna Konieczniańska – nasz cel.

Dzwonnica poświęcona pamięci dawnych mieszkańców tej ziemi.

Dzwonnica poświęcona pamięci dawnych mieszkańców tej ziemi.

Kapliczka-dzwonnica, w tle Jaworzyna Konieczniańska.

Kapliczka-dzwonnica, w tle Jaworzyna Konieczniańska.

Z drugiej strony dzwonu napis w oryginale.

Z drugiej strony dzwonu napis w oryginale.

Po niespełna godzinie nastrojowego spaceru docieramy na Przełęcz Regetowską (646 m n.p.m.), gdzie skręcamy w lewo i idąc czerwono-niebieskim szlakiem granicznym, zaczynamy 45-min podejście na Jaworzynę Konieczniańską. Nachylenie jest dość komfortowe, a droga przez bukowy las bardzo urokliwa, jednak zapadający się pod nogami śnieg dba o zmęczenie w naszych nogach. Wcześniej już też nogi pracowały nam na pełnych obrotach – pod warstewką świeżego śniegu cała droga przez Regietów była pokryta gładziutkim lodem, więc o piruety było nietrudno. Z radością witamy szczyt i perspektywę odpoczynku.

Z Przełęczy Regietowskiej na Jaworzynę Konieczniańską. Nasze ślady te po prawej.

Z Przełęczy Regietowskiej na Jaworzynę Konieczniańską. Nasze ślady te po prawej.

Wypłaszczenie terenu tuż przed szczytem.

Wypłaszczenie terenu tuż przed szczytem.

Szczyt Jaworzyny Konieczniańskiej (881 m n.p.m.) jest jednym z niewielu widokowych szczytów Beskidu Niskiego. Prawdę mówiąc, tu również nie można liczyć na niezakłócone niczym panoramy, ale trzeba przyznać, że wyłaniające się zza drzew kolejne beskidzkie szczyty są bardzo malownicze. To wszystko w oprawie śniegu i w świetle późnopopołudniowego słońca. Po co nam skaliste widoki. Jest pięknie. Przed zejściem oglądamy sobie jeszcze przez chwilę w księdze wejść – jak widać tu pełna profeska, a my nawet nie mamy ze sobą marnego długopisu…

Szczyt Jaworzyny Konieczniańskiej (881 m n.p.m.).

Szczyt Jaworzyny Konieczniańskiej (881 m n.p.m.).

Pełen profesjonalizm - jest nawet księga wejść!

Pełen profesjonalizm – jest nawet księga wejść!

Postój na powalonym bukowym pniu z gorącą herbatą to chwila, do której chętnie będzie się wracać…

Wracamy tą samą drogą. Oczywiście mija kilkakrotnie szybciej niż w odwrotnym kierunku. Przy tym już od szczytu cieszymy się na perspektywę ponownego przejścia niezwykle klimatyczną drogą przez opustoszały Regietów Wyżny.

Czas na dół.

Czas na dół.

Żaden krok nie pozostanie niezauważony.

Żaden krok nie pozostanie niezauważony.

Już od szczytu cieszyliśmy się na powtórne przejście drogą przez Regietów Wyżny.

Już od szczytu cieszyliśmy się na powtórne przejście drogą przez Regietów Wyżny.

Stajemy pod samochodem zmęczeni, ale w pełni usatysfakcjonowani z dzisiejszego dnia. Łemkowskie wsie i cerkwie, wyjątkowe cmentarze wojenne, melancholijne beskidzkie szczyty. Ach… Słyszeliśmy, że potrzeba czasu, żeby zakochać się w Beskidzie Niskim. My tam zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia.

Dzisiejsza wycieczka to Beskid Niski w pigułce.

Dzisiejsza wycieczka to Beskid Niski w pigułce.

Nasz czas: Regietów – Rotunda – Regietów: 10:00-11:45, ok. 3 km, 250 m przewyższenia.

Regietów Wyżny – Jaworzyna Konieczniańska – Regietów Wyżny: 13:10-16:15, ok. 9 km, 350 m przewyższenia.

 

6 lutego 2016, sobota

Cały dzień ok. 0 stopni, z przejaśnieniami

Na Lackową – najwyższy polski szczyt Beskidu Niskiego

Lackowa jest naszym 25. szczytem Korony Gór Polski. Bardzo się cieszymy, że udało nam się dziś zrobić wycieczkę na tę piękną górę, górę z własnym nieprzesłodzonym charakterem. Zorientowanym na bicie rekordów wysokości mogłoby się wydawać, że chodzenie po szczytach Beskidu Niskiego nie jest niczym interesującym. A my wracamy z poczuciem, że mieliśmy dziś – jak to mawiał Tymo – prawdziwą przygodę. Refleksyjna droga przez nieistniejącą wieś Bieliczna, szukanie nieoznakowanej drogi na Przełęcz Pułaskiego, spacer oryginalnie ukształtowanymi partiami szczytowymi Lackowej i dostarczające sporej dawki adrenaliny zejście niemal pionowo w dół na Przełęcz Beskid. Do tego postoje w zimowej aurze i kolejny dzień gdzieś na szlaku we dwoje. Nawet wieczorny ból wszystkich kości witamy z perwersyjną przyjemnością.

Lubimy dojazdy samochodem do punktów wyjścia szlaków w Beskidzie Niskim. Drogi są malownicze i kameralne, a do tego te co krok obecne cerkwie, przypominające o dawnych mieszkańcach tych terenów. Jedziemy dziś, nie spiesząc się i zatrzymując wszędzie tam, gdzie mamy na to ochotę. Wiwat wyjazdy bez dzieci! Ruszamy z Wysowej w kierunku Izb. Nie dajemy rady jednak się powstrzymać przed fotograficznymi postojami po drodze. Zaczynamy od miejscowości Czarna, znanej  z zachodniołemkowskiej cerkwi św. Dymitra z 1764 r. M. wyskakuje na zdjęcie, głowiąc się tylko nad dobrym ujęciem – ciemne ściany świątyni słabo odcinają się od zalesionych stoków, kontrastując przy tym mocno z białymi płatami śniegu.

Cerkiew św. Dymitra w Czarnej, XVIII w.

Cerkiew św. Dymitra w Czarnej, XVIII w.

Kolejny postój wypada kawałek dalej, w Brunarach. Tutejsza cerkiew św. Michała Archanioła (podobnie jak ta w Czarnej pełniąca obecnie funkcję kościoła katolickiego) została w 2013 r. wpisana na listę UNESCO razem z grupą innych polskich i ukraińskich drewnianych cerkwi (m.in. z tą w Kwiatoniu).

XVIII-w. cerkiew św.michała Archanioła w Brunarach została wpisana na listę UNESCO.

XVIII-w. cerkiew św.michała Archanioła w Brunarach została wpisana na listę UNESCO.

Kilka kilometrów dalej i za oknami ukazuje się kolejna połemkowska świątynia – cerkiew w Śnietnicy. Po Akcji Wisła przez 50 lat obiekt służył katolikom, ale obecnie stanowi własność kościoła grekokatolickiego. Ostatni samochodowy postój urządzamy sobie w Banicy, oglądając XVIII-wieczną zachodniołemkowską cerkiew św. św. Kosmy i Damiana (obecnie kościół katolicki). Uff, tyle wrażeń, a nawet jeszcze nie dotarliśmy do wyjścia szlaku.

Banica, cerkiew św.św. Kosmy i Damiana (poł. XVIII w.).

Banica, cerkiew św.św. Kosmy i Damiana (poł. XVIII w.).

Przejeżdżamy urokliwą widokową drogą przez miejscowość Izby wzdłuż Potoku Banickiego i parkujemy niedaleko rozdroża w Izbach.

Dojeżdżamy do Izb, wypatrujemy Lackową.

Dojeżdżamy do Izb, wypatrujemy Lackową.

Tu zostawiamy samochód i ruszamy na wschód, doliną potoku rzeki Białej. Po prawej dumnie wygląda Lackowa – szkoda, że nie możemy zrobić dobrego zdjęcia – w kadr ciągle wchodzą nam aktualnie rozbudowywane budynki kompleksu hotelowo-stadninowego Końska Dolina. Na szczęście po kilku krokach ślady człowieka nikną. Wchodzimy na teren dawnej połemkowskiej wsi Bieliczna. Po Akcji Wisła wieś jest zupełnie opustoszała. A pomyśleć, że jeszcze w 1900 r. stało tu kilkadziesiąt domów, dookoła tętniło życie. Podobnie jak w Regietowie Wyżnym, przeszłości tych terenów można się teraz tylko domyślać.

Teren wsi po Akcji Wisła jest zupełnie opustoszały.

Teren wsi po Akcji Wisła jest zupełnie opustoszały.

A Lackowa jak górowała, tak góruje nad okolicą.

A Lackowa jak górowała, tak góruje nad okolicą.

Po ok. 2 km spaceru zwracamy uwagę na niepozorną niewielką kamienną budowlę po prawej. Podchodzimy bliżej – i wyciągamy aparat: przy drodze melancholijnie stoi samotna łemkowska kapliczka.

Mijamy dawną łemkowską kapliczkę.

Mijamy dawną łemkowską kapliczkę.

Nie da się nie zrobić zdjęcia.

Nie da się nie zrobić zdjęcia.

Jeszcze kilka kroków i docieramy do serca dawnej Bielicznej – cerkwi św. Michała Archanioła z 1796 r. Białe ściany świątyni pięknie odcinają się od okolicznych szczytów, dookoła rosną stare drzewa, nieopodal na wzgórzu rozsiadł się stary cmentarz. Klimat Beskidu Niskiego chwyta ze serce.

Cerkiew Św. Michała Archanioła (z 1796 r.) w opustoszałej Bielicznej.

Cerkiew Św. Michała Archanioła (z 1796 r.) w opustoszałej Bielicznej.

Nieopodal cerkwi znajduje się cmentarz.

Nieopodal cerkwi znajduje się cmentarz.

Po minięciu cerkwi zerkamy na mapę. Droga jest nieoznaczona, ale idąc cały czas wzdłuż potoku powinniśmy dostać się bez problemów na Przełęcz Pułaskiego. Przez chwilę błądzimy w poszukiwaniu dobrej drogi – ruch turystyczny jest tu znikomy, śnieg poprzysypywał ścieżki. Na szczęście po chwili trafiamy na znajome ślady dwóch osób, które trawersem przez pola wyprowadzają nas na wyraźną drogę. No, teraz powinno pójść już bez problemów. Idziemy przez opustoszałe pola, wypatrując przed sobą śladów – nasza dzisiejsza wycieczka jest taka prawdziwa i nieplastikowa…

Rzut oka za siebie - wypatrujemy Jaworzynę Krynicką.

Rzut oka za siebie – wypatrujemy Jaworzynę Krynicką.

Po kilkunastu minutach docieramy do granicy lasu. Decyzja jest jedna: ani kroku dalej bez odpoczynku. To niesamowite, jak dobrze smakują kanapki i gorąca herbata po kilkudziesięciominutowym marszu w zimowej aurze.

Po odpoczynku już szybko mija nam droga na Przełęcz Pułaskiego (743 m n.p.m.). Tu łączymy się z granicznym zielono-czerwonym szlakiem. Obecnie zielone znaki nie są już odnawiane, więc należy wypatrywać głównie znaków czerwonych. Skręcamy w prawo i idziemy szerokim duktem wzdłuż granicy.

Szlakiem granicznym idziemy w kierunku Lackowej.

Szlakiem granicznym idziemy w kierunku Lackowej.

Po chwili zaczyna się podejście na Lackową. Miejscami nachylenie jest strome, ale ogólnie szlak jest wygodny i szybko zdobywamy wysokość. W rejonach szczytowych zaczyna mocniej wiać. Naciągamy kaptury na głowę i zasuwamy się pod szyję. Za to robi się coraz piękniej. Nie spodziewaliśmy się dziś żadnych widoków, a tu jaka miła niespodzianka! Z prześwitów między drzewami wyłaniają się coraz to nowe beskidzkie szczyty. W dodatku samo ukształtowanie partii szczytowych Lackowej jest bardzo ciekawe. Jej stoki niezwykle stromo opadają na stronę słowacką, a szlak wiedzie przez siebie wąską grzbietową ścieżką. Kilkanaście minut i stajemy na szczycie.

Za nami główne podejście. Teraz szlak skręca w prawo.

Za nami główne podejście. Teraz szlak skręca w prawo.

Ścieżka grzbietowa wiedzie prosto na szczyt Lackowej.

Ścieżka grzbietowa wiedzie prosto na szczyt Lackowej.

Stoki Lackowej są mocno nachylone.

Stoki Lackowej są mocno nachylone.

Na Lackowej (997 m n.p.m.).

Na Lackowej (997 m n.p.m.).

Lackowa (dawna łemkowska Łackowa, od imienia Łacko) to najwyższy polski szczyt Beskidu Niskiego. Z racji swojej wysokości (997 m n.p.m.) bywa nazywana szczytem policyjnym:). Robimy obowiązkowe zdjęcia KGP pod szczytowym szlakowskazem. Z zaskoczeniem zauważamy nieopodal czerwoną skrzyneczkę, mieszczącą w sobie lackowską pieczątkę potwierdzającą wejście. Rewelacyjny pomysł! Czym prędzej podbijamy nasze książeczki KGP i ruszamy na dół bo wieje, oj wieje.

Rety, jest nawet szczytowa pieczątka!.

Rety, jest nawet szczytowa pieczątka!.

Przed nami zejście w kierunku Przełęczy Beskid.

Przed nami zejście w kierunku Przełęczy Beskid.

Z Lackowej schodzimy na zachód, w kierunku Przełęczy Beskid. Wcześniej czytaliśmy, że prowadzi tędy najstromszy znakowany szlak w Beskidzie Niskim. Momentami jego nachylenie przekracza 40%. Nie spodziewaliśmy się problemów, zakładając, że warstwa śniegu ułatwi manewr schodzenia. Śniegu było tu jednak jak na lekarstwo, tylko tyle, żeby przykryć skalisto-lodowe pułapki. A nachylenie było naprawdę solidne, jeszcze stopień więcej i trudno byłoby się utrzymać w pozycji pionowej. Zastanawialiśmy się, dlaczego niektórzy nazywają ten szlak mordospadem. No to już wiemy. Kilka razy zaliczamy spotkanie ziemi z czterema literami, kilka razy wyciągamy z kieszeni ręce i schodzimy na czworaka.

Najstromiej poprowadzony szlak w Beskidzie Niskim.

Najstromiej poprowadzony szlak w Beskidzie Niskim.

Rzut oka do góry. Tędy wiedzie szlak, a co!.

Rzut oka do góry. Tędy wiedzie szlak, a co!.

Szliśmy tą wydeptaną ścieżką - tu też widać grozę sytuacji.

Szliśmy tą wydeptaną ścieżką – tu też widać grozę sytuacji.

To niedługi odcinek, ale bardzo niekomfortowy do schodzenia. Zdecydowanie nie do polecania z dziećmi. Mamy wrażenie, że sytuację można by poprawić odpowiednią korektą przebiegu szlaku, wprowadzając – nie nie, nie schodki – ale po prostu trawersy. Tak czy siak, z radością witamy koniec mordoschodzenia. Z pewnością bardziej optymalnie byłoby dziś przyjąć odwrotny kierunek marszu, tak żeby wchodzić od Przełęczy Beskid, a schodzić na Przełęcz Pułaskiego. Baliśmy się jednak problemów orientacyjnych, tego, czy w zimowych warunkach znajdziemy odpowiednią drogę z Przełęczy Pułaskiego do Bielicznej. I chyba słusznie, bo ścieżka kryła się pod śniegiem, a przebieg drogi do Izb z Przełęczy Beskid nie pozostawiał żadnych wątpliwości.

Gdy teren się wypłaszcza, rozsiadamy się na nasz ostatni dzisiejszy postój. Teraz już łatwa droga na dół.  Po chwili stajemy na Przełęczy Beskid (644 m n.p.m.), gdzie opuszczamy znakowany szlak i skręcamy w prawo w wyraźną drogę wiodącą w kierunku Izb. Odtąd już mamy autostradę. Dwa kilometry przyjemnego spaceru i wracamy do punktu wyjścia – rozdroża w Izbach.

Teraz już czeka nas tylko wygodna ścieżka w kierunku Przełęczy Beskid.

Teraz już czeka nas tylko wygodna ścieżka w kierunku Przełęczy Beskid.

Ale najpierw czas na odpoczynek.

Ale najpierw czas na odpoczynek.

Ten las bardzo nam się spodobał.

Ten las bardzo nam się spodobał.

Przełęcz Beskid (644 m n.p.m.). Tu skręcamy w prawo do Izb.

Przełęcz Beskid (644 m n.p.m.). Tu skręcamy w prawo do Izb.

Lackowa na pożegnanie

Lackowa na pożegnanie

Z Przełęczy Beskid do Izb.

Z Przełęczy Beskid do Izb.

Nasz czas: 10:30 wyjście z Izb, 13:30 Lackowa przez Przełęcz Pułaskiego, 15:15 powrót do Izb przez Przełęcz Beskid. Ok 11 km, 550 m przewyższenia.

W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze w sklepie w Wysowej i kupujemy pamiątki dla Babć i Dziadków – wysowską wodę z trzech ujęć: Henryk, Józef i Franciszek. Podjeżdżamy też samochodem do położonej za Wysową wsi Blechnarka. Dalej już droga utwardzona się kończy, ale wędrowcy mogą dojść prosto aż na Przełęcz Wysowską. W Blechnarce mieszka obecnie niewielu mieszkańców. Jest tu cerkiew z początku XIX w. oraz cmentarz wojenny nr 49, zaprojektowany –  podobnie jak ten na Rotundzie – przez Duszana Jurkowicza.

Blechnarka od 'blechnar'- rzemieślnik bielący płótno.

Blechnarka od 'blechnar’- rzemieślnik bielący płótno.

Beskid Niski z okolicy Blechnarki.

Beskid Niski z okolicy Blechnarki.

Wieczór spędzamy w domku przy kominku, porządkując zapiski i zdjęcia. Przez moment mamy ochotę zrobić sobie jeszcze spacer do pijalni wód. Sprawdzamy w Internecie, że wieczorami jest już zamknięta. Może to i dobrze. Wrażeń na dziś mamy już dość.

 

7 lutego 2016, niedziela

Od wczorajszego wieczora silny halny, do 3 st. w górach, niżej do 6 st.

Poranna krzątanina związana ze spakowaniem się w domku mija nam zadziwiająco szybko i sprawnie. Udaje nam się wyjechać ok. 9:30. Oj, trudno jest nam rozstać się z naszą przytulną chatką! Co prawda pocieszamy się tym, że jeszcze cały dzień przed nami, ale trudno wracać do rzeczywistości, jak trudno.

Magura Małastowska i okolice

Podjeżdżamy na Przełęcz Małastowską (604 m n.p.m.). Stąd kierujemy się prosto na kolejny cmentarz wojenny z I wojny światowej, zaprojektowany przez Duszana Jurkowicza. Beskid Niski jest pełen takich miejsc. Cmentarz (nr 60) tworzą nagrobki z drewnianymi krzyżami i jedna drewniana macewa austriackiego Żyda, który także zginął w czasie operacji gorlickiej. Oś cmentarza podkreśla drewniana kaplica z kopią obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej.

Cmentarz wojenny nr 60 na Przełęczy Małastowskiej.

Cmentarz wojenny nr 60 na Przełęczy Małastowskiej.

Chowano tu żołnierzy różnych wyznań.

Chowano tu żołnierzy różnych wyznań.

Na trasie naszej wycieczki będą dziś jeszcze dwa cmentarze. Ruszamy asfaltową drogą prowadzącą w kierunku Nowicy i Uścia Gorlickiego. Wkraczamy w świat zimy. Droga jest pokryta śniegiem i posypana kamyczkami. Ruch na szczęście nie jest zbyt duży. Po chwili do drogi dołączają się żółte i zielone znaki szlaku. Idąc za nimi, dochodzimy drogą do dalszej części naszej dzisiejszej trasy. Po ok. 2 km, za tablicą z dwujęzyczną nazwą wsi Nowica, skręcamy w prawo w wyraźną drogę odgrodzoną szlabanem. Prowadzi nią trasa oznakowana biało-czarnymi kwadratami, charakterystycznymi dla dróg wiodących do zabytkowych cmentarzy.

Znaki prowadzą najpierw uroczą zaśnieżoną drogą.

Znaki prowadzą najpierw uroczą zaśnieżoną drogą.

Znaki po kilkuset metrach kierują nas na leśną ścieżkę prowadzącą na szczyt Magury.

A potem wprowadzają na leśną ścieżkę.

A potem wprowadzają na leśną ścieżkę.

Po drodze mamy okazję zobaczyć jeszcze dwa cmentarze zaprojektowane przez Duszana Jurkowicza. Cmentarz nr 59 zajmuje niewielką powierzchnię. Architekt skorzystał z innego budulca – zarówno ogrodzenie, zwieńczone trójkątną ścianą z krzyżem, jak i (w większości zbiorowe) nagrobki są zbudowane z kamieni.

Cmentarz wojenny nr 59 - wykonany z kamieni.

Cmentarz wojenny nr 59 – wykonany z kamieni.

Przed samym szczytem Magury Małastowskiej zlokalizowany jest z kolei cmentarz nr 58. Ten zajmuje znacznie większą powierzchnię niż jego poprzednik. Tworzą go regularnie ułożone szeregi drewnianych krzyży oraz kamienna piramida, na której kiedyś stał duży drewniany krzyż.

Cmentarz wojenny nr 58.

Cmentarz wojenny nr 58.

Każdy cmentarz jest inny, ale wszystkie skłaniają do zadumy, a jednocześnie są prawdziwymi dziełami sztuki.

Na szczycie Magury Małastowskiej (813 m n.p.m.) robimy obowiązkowe fotki i kierujemy się w prawo za znakami zielonego i niebieskiego szlaku.

Magura Małastowska, 813 m n.p.m.

Magura Małastowska, 813 m n.p.m.

Szeroką drogą prowadzi trasa narciarstwa biegowego, na której nawet spotykamy dwóch narciarzy. Po lewej do naszej trasy dociera wyciąg krzesełkowy. Stwierdzamy, że to bardzo przyjemne miejsce na narty. Zbaczamy na chwilę, żeby wykorzystać przecinkę trasy narciarskiej na zrobienie zdjęcia beskidzkiemu widokowi.

Beskidzki widok z trasy wyciągu.

Beskidzki widok z trasy wyciągu.

Stwierdzamy, że warunki do szusowania są świetne, dla nas jednak lepszym psychicznym wypoczynkiem jest spacer w spokojnym beskidzkim otoczeniu.

Wracamy na szlak i po kilku minutach meldujemy się w Schronisku PTTK na Magurze Małastowskiej.

Schronisko PTTK na Magurze Małastowskiej.

Schronisko PTTK na Magurze Małastowskiej.

Schronisko zostało zbudowane w latach 50. przez brygadę cieśli z Zakopanego z – jak czytamy – drewna z rozbieranych okolicznych domów łemkowskich… Trudno to nawet skomentować. Na każdym kroku kryje się tu dawna burzliwa historia… W jadalni zastajemy tylko przemiłego schroniskowego kota. Wyciągamy więc termos i kanapki i pokrzepiamy się po ok. półtoragodzinnym spacerze. Dopiero przed wyjściem orientujemy się, że można było zamówić jedzenie… krzycząc głośno! Obsługa zaś odbywa się za pomocą przemyślnie skonstruowanej windy. Może następnym razem… Po odpoczynku niebieski szlak sprowadza nas w kilkanaście minut do drogi, którą szliśmy na początku, i do naszego samochodu zaparkowanego na przełęczy. Na tym kończymy część górską dzisiejszego programu i ruszamy na część krajoznawczą.

Nasz czas: 10:00–12:20 łącznie z odpoczynkiem w schronisku, ok. 6 km, 280 m przewyższenia.

 

Bartne

Przez Małastów i Bodaki dojeżdżamy do jednego z lokalnych „końców świata” – miejscowości Bartne. Takich miejsc jest wiele w Beskidzie Niskim z racji na specyficzne ukształtowanie terenu, pozwalające na prowadzenie dróg głównie dolinami pomiędzy kolejnymi grzbietami górskimi.

Chyż łemkowska w Bartnem.

Chyż łemkowska w Bartnem.

Oglądamy najpierw niezwykle malowniczą cerkiew greckokatolicką św.św. Kosmy i Damiana. Powstała ona ok. 1842 r. To kolejny przykład zachodniołemkowskiej świątyni, jaką udało nam się zobaczyć podczas naszego wyjazdu. Świątynia obecnie jest filią Muzeum Dwory Karwacjanów i Gładyszów w Gorlicach. Funkcje sakralne przejęła XX-wieczna cerkiew.

Cerkiew św. św. Kosmy i Damiana w Bartnem, przeb. w 1842 r.

Cerkiew św. św. Kosmy i Damiana w Bartnem, przeb. w 1842 r.

Potem głód prowadzi nas prosto do drugiego (i ostatniego) ze schronisk w Beskidzie Niskim – Bacówki PTTK w Bartnem. Schronisko jest położone niezwykle urokliwie, ale jakoś nie mamy ochoty spędzać tu więcej czasu. Gospodarz, prowadzący wcześniej m.in. Chatę Socjologa, jest dość specyficzny w obejściu. Jego facebookowe wpisy są – przyznajmy – niezwykle oryginalne i pełne autorskich przemyśleń, ale oglądanie wywieszonego na ścianie kolażu przedstawiającego bacówkę z drzewem i podpisem „Wisieć każdy może trochę lepiej lub trochę gorzej, ale nie o ty chodzi jak wiszenie komu wychodzi” jakoś nie skłania do dłuższych postojów w tym miejscu. Zjadamy bardzo smaczne regionalne pierogi łemkowskie, robimy – na prośbę gospodarza – zdjęcie rusałki pawik na śniegu i na ławce przed schroniskiem, a potem zarządzamy odwrót.

Bacówka PTTK w Bartnem.

Bacówka PTTK w Bartnem.

Bacówka PTTK w Bartnem.

Bacówka PTTK w Bartnem.

Rusałka pawik.

Rusałka pawik.

Najpierw mamy ochotę wspiąć się jeszcze na szczyt Magury Wątkowskiej (829 m n.p.m.), po przekalkulowaniu czasu jednak pomysł odrzucamy.

Sękowa

Z Bartnego kierujemy się drogą na Gorlice. Po drodze urządzamy obowiązkowy postój w Sękowej, żeby zobaczyć jeden z najsłynniejszych drewnianych kościołów w Polsce, od 2003 r. figurujący na liście UNESCO. Kościół św. św. Filipa i Jakuba, pochodzący z początku XVI w. (!) zadziwia nas przede wszystkim swoją niespotykaną bryłą. Nie dziwimy się, że przez wielu bywa uznawany za najpiękniejszą drewnianą świątynię. Obchodzimy kościół dookoła, zaglądamy do środka przez dziurkę od klucza. Takie miejsca są naprawdę niezwykłe.

Kościół św. św. Filipa i Jakuba w Sękowej, 1520 r.

Kościół św. św. Filipa i Jakuba w Sękowej, 1520 r.

Kościół św. św. Filipa i Jakuba w Sękowej, 1520 r.

Kościół św. św. Filipa i Jakuba w Sękowej, 1520 r.

Chrzcielnica i tablica UNESCO.

Chrzcielnica i tablica UNESCO.

Możemy zajrzeć tylko przez dziurkę od klucza.

Możemy zajrzeć tylko przez dziurkę od klucza.

Owczary

Potem podjeżdżamy jeszcze kilka kilometrów, by obejrzeć cerkiew w Owczarach z 1653 r. Grzech byłoby tu nie zajechać, będąc tak blisko. To jedna z najstarszych cerkwi łemkowskich. W 2013 r. została wpisana na listę UNESCO, podobnie jak odwiedzone już przez nas cerkwie w Kwiatoniu i Brunarach Wyżnych. Obecnie – co z przyjemnością odnotowujemy – świątynia jest wykorzystywana jako miejsce kultu zarówno przez wiernych wyznania rzymsko-, jak i grekokatolickiego.

Cerkiew w Owczarach, 1653 r.

Cerkiew w Owczarach, 1653 r.

Krempna

Ostatni punkt naszej dzisiejszej wycieczki to miejscowość Krempna. Podjeżdżamy do niej przez Nowy Żmigród, z niepokojem zerkając na palącą się kontrolkę rezerwy paliwa. Jeździmy i jeździmy, a stacji tutaj jak na lekarstwo. No nic, może nie rozkraczymy się gdzieś na środku drogi. Na szczęście jesteśmy bez dzieci, więc wrzucamy na luz. W Krempnej oglądamy kolejną wspaniałą łemkowską cerkiew.

Cerkiew w Krempnej, XVIII w.

Cerkiew w Krempnej, XVIII w.

Tutejsza świątynia pochodzi z XVIII w. Wokół skubią trawę kury.

Kur przy cerkwi jeszcze nie widzieliśmy.

Kur przy cerkwi jeszcze nie widzieliśmy.

Gdzieś z boku wypatrujemy starą drewnianą chałupę. Chwilo, trwaj.

Gdzieś w Krempnej.

Gdzieś w Krempnej.

Niestety, koniec naszej randki zbliża się nieubłaganie. Podjeżdżamy więc pod ostatni nasz dzisiejszy cel – ośrodek muzealny Magurskiego Parku Narodowego. Magurski Park Narodowy został utworzony w 1995 r. dla ochrony unikatowej flory i fauny obszaru przejściowego między Karpatami Zachodnimi i Niskimi. Niestety, nie mamy możliwości zwiedzenia ekspozycji zajmującej duży, nowoczesny budynek. Poza sezonem muzeum jest bowiem w weekendy nieczynne. Dziwimy się trochę temu pomysłowi, bo kiedy jeśli nie w weekend docierają tu turyści poza szczytem turystycznym? Nie nam jednak o tym decydować. Zadowalamy się więc zrobieniem zdjęć na zewnątrz i wracamy do samochodu.

Muzeum Magurskiego Parku Narodowego.

Muzeum Magurskiego Parku Narodowego.

W Nowym Żmigrodzie przepraszamy się z małymi przydrożnymi stacjami paliw. Jeden stres odpada. Teraz już tylko prosta droga do Babci i Dziadka, gdzie czekają na nas starsi chłopcy. Jutro zaraz po śniadaniu pędzimy do Grzesia.

 

8 lutego 2016, poniedziałek

Dzisiaj wiosna: 8 stopni

Rezerwat przyrody „Skały w Krynkach”

W drodze powrotnej do Warszawy zatrzymujemy się na ciekawy postój niedaleko miejscowości Krynki Małe, położonej między Ostrowcem Świętokrzyskim i Iłżą. Niedaleko Zalewu Brodzkiego, na stoku Doliny Kamiannej znajduje się interesujący rezerwat Skały w Krynkach. Rezerwat chroni odsłonięte bloki piaskowca, ukształtowane przez wiekami na dnie rzeki. Oczywiście rezerwat w żaden sposób nie jest wcześniej oznaczony, wyszukujemy go w Internecie, wypatrując ciekawego miejsca na postój. Chcemy wykorzystać, że jesteśmy bez Grzesia i odpoczynek zimą po drodze może mieć bardziej plenerowy charakter. R. wklepuje współrzędne w nawigację i trafiamy bez większych problemów.

Do rezerwatu można dojść czerwonym szlakiem przecinającym drogę Starachowice-Ostrowiec Świętokrzyski. Zostawiamy samochód na poboczu nieopodal położonego w lesie ośrodka wypoczynkowego  i ruszamy za znakami. Po chwili dostrzegamy tablicę informującą o rezerwacie i schematyczną mapkę. Do dwóch głównych grup skał prowadzą znaki czerwonego szlaku. Chłopcy ochoczo ruszają leśną ścieżką przed siebie. Po kilku minutach docieramy do głównej atrakcji – skupiska bloków dolnotriasowego piaskowca. Skały znajdują się w lesie. Ich wielkość nie rzuca może na kolana – osiągają wysokość kilku metrów – ale mają bardzo urozmaicone kształty: w skałach dopatrujemy się podobieństwa do grzybów, ambon, okapów. Dodatkową atrakcją dla dzieci jest możliwość w miarę bezpiecznego wejścia niemal na każdą skałę. Piaskowcowe bloki są na górze wypłaszczone, prawie poziome, i doskonale spełniają się w roli mini-punktów widokowych. Po obejrzeniu dwóch głównych skupisk skał podchodzimy jeszcze chętnie kawałek w drugą stronę, zielonym szlakiem. Doprowadza on do trzeciego skupiska piaskowców, jednak mniej spektakularnego. Opuszczając teren rezerwatu od strony Zalewu Brodzkiego zauważamy mapkę na tablicy informacyjnej, z której wynika, że idąc najpierw czerwonym, potem zielonym szlakiem można zrobić pętelkę – i tak byłoby zrobić najlepiej. My nie wiedzieliśmy o tym i wracaliśmy do zielonego szlaku niepotrzebnie tą samą drogą, ale co tam – spacer był dłuższy.

Rezerwat Skały w Krynkach. Do skał prowadzi czerwony szlak.

Rezerwat Skały w Krynkach. Do skał prowadzi czerwony szlak.

Rezerwat chroni bloki piaskowca dolnotriasowego.

Rezerwat chroni bloki piaskowca dolnotriasowego.

Bloki powstały na dnie rzeki.

Bloki powstały na dnie rzeki.

Mają przeróżne kształty.

Mają przeróżne kształty.

Górne powierzchnie skał są prawie płaskie.

Górne powierzchnie skał są prawie płaskie.

Można wejść niemal na każdą.

Można wejść niemal na każdą.

To chyba najbardziej imponujące skupisko piaskowcowych bloków.

To chyba najbardziej imponujące skupisko piaskowcowych bloków.

Skały mogą służyć jako mini-punkty widokowe.

Skały mogą służyć jako mini-punkty widokowe.

Hej, Wy tam na dole!.

Hej, Wy tam na dole!.

Tu jakiś grzyb, czy może okap.

Tu jakiś grzyb, czy może okap.

Chłopakom taki postój bardzo się podobał.

Chłopakom taki postój bardzo się podobał.

Opuszczamy teren rezerwatu.

Opuszczamy teren rezerwatu.

Taki aktywny postój z zobaczeniem czegoś ciekawego to coś, co wszyscy lubimy najbardziej. Niewiele trzeba, żeby humory wszystkim się poprawiły. Apetyty również – po takim spacerku z przyjemnością zaraz za Iłżą zatrzymujemy się na obiad. A potem już prosto do Grzesia!

 

Pieniny – pożegnanie lata, 2015.08

Po jakich górach najlepiej chodzi się z dziećmi? KKK. Krótkich, konkretnych i klawych. „Krótkich”, czyli takich, w których szlaki dojściowe nie wymagają pokonywania wielokilometrowych odległości. „Konkretnych”, czyli takich, w których uwieńczeniem wycieczki jest jakiś konkretny cel – najlepiej efektowny punkt widokowy na szczycie. „Klawych” – pełnych przygód, takich, w których spotkamy skałki, łatwe do skontrolowania przez rodzica przepaści, przeprawy promem przez rzekę – to wszystko, co sprawia, że na koniec dnia usłyszymy od pociechy, że było fajnie, super fajnie. Wszystkie te warunki idealnie spłniają Pieniny.

Wypad w Pieniny nie był wcześniej przez nas planowany. Mieliśmy do wykorzystania opłacone noclegi w Kluszkowcach (z których dwukrotnie nie skorzystaliśmy z powodu hospitalizacji Grzesia), a że pogoda dopisywała aż do ostatnich dni wakacji, grzech byłoby z takiej okazji nie skorzystać. Pojechaliśmy więc na górskie pożegnanie lata. A więc starszym chłopcom plecaki na plecy, Grzesia do nosidła i w drogę!

 

26 sierpnia 2015, środa

Po przejściowym ochłodzeniu znowu ładnie, do 25 st.

Warszawa-Kluszkowce

Chłopców dopiero wczoraj przywieźliśmy z działki, a R. jeszcze dzisiaj musiał być w pracy. Mimo to jakoś w pośpiechu udaje nam się spakować i wyjechać ok. 13:20 z Warszawy.

Doceniamy obwodnicę Raszyna. To duże usprawnienie drogi, chociaż utrudnienia i prace potrwają jeszcze parę miesięcy. Na postój nr 1 zatrzymujemy się w restauracji obok stacji benzynowej ok. 180 km od Warszawy. Obiad jest niedrogi i całkiem niezły (zestawy obiadowe ze schabowym i żurek dla Sebunia). Potem, niestety, na kilkanaście minut zatrzymuje nas korek na A4 spowodowany wypadkiem. Pęknięta opona z TIRa uszkodziła busa (sam TIR też skończył na pasie zieleni). Na szczęście nikt poważnie nie ucierpiał i służby szybko przywróciły ruch. Drugi postój robimy na stacji w okolicy lotniska w Balicach (chłopcy jedząc lody, podziwiają startujące samoloty).

Postój na A4

Postój na A4

Przejazd Zakopianką przebiega bez problemów i o 21:15, po przejechaniu niespełna 460 km, meldujemy się w Kluszkowcach.

Mieszkamy w kompleksie w ośrodku narciarskim Czorsztyn-ski. Mieliśmy spędzić tutaj Sylwestra, a potem weekend majowy… Nie wyszło. Tym razem nareszcie Grześ jest zdrowy i możemy wykorzystać wpłaconą wcześniej zaliczkę. Nie żałujemy, bo nasze studio 2+2 jest całkiem wygodne. Obiekt ma dopiero trzy lata. Sympatyczna architektura z elementami góralskimi i dobre śniadania satysfakcjonują nas w zupełności. Nie korzystamy z innych atrakcji hotelu, bo całe dnie spędzamy w górach, ale po kolei…

 

27 sierpnia 2015, czwartek

Rano mgła i chłodno, ale cały dzień potem przepiękny, do 29 st.

Rano chłopcy nie dają nam pospać, jak to pierwszego dnia w nowym miejscu. Ale może to i dobrze, bo nie jesteśmy jeszcze przepakowani na wyprawę. Po pysznym hotelowym śniadaniu ruszamy i tak dopiero o 10:30.

Dzielni turyści gotowi na podbój Pienin!.

Dzielni turyści gotowi na podbój Pienin!.

Ze Szczawnicy na Sokolicę i Czertezik

Ruszamy z okolic przystani flisackiej w Szczawnicy (dajemy się namówić na parking na położonej tu prywatnej posesji). Idziemy chodnikiem biegnącym razem ze ścieżką rowerową wzdłuż Dunajca. Chwilę czekamy na prom, bo akurat nie ma wielu chętnych. Przeprawa kojarzy nam się z niedawnym rejsem pychówką po Krutyni. Tutaj „napęd” jest identyczny – długi drąg we wprawnych rękach tutejszego sympatycznego górala – tylko sceneria zupełnie inna.

Ruszamy.

Ruszamy.

Piec Majki.

Piec Majki.

Dunajec ma bardzo niski stan wody.

Dunajec ma bardzo niski stan wody.

Przeprawa promowa przez Dunajec.

Przeprawa promowa przez Dunajec.

Dzielnie wsiadamy na prom - obsługiwany jak pychówka.

Dzielnie wsiadamy na prom – obsługiwany jak pychówka.

Szlak na Sokolicę nie obfituje w rozległe widoki. Prowadzi po prostu przez las – ale za to jaki! Zachwycają nas strzeliste parusetletnie jodły (dokładnie jodły olbrzymie, jak zauważył nasz znawca roślin – Tymo, gatunek osiągający największą wysokość w Polsce, nawet do ponad 50 m!). Piękne są też buki, zarówno te stare, jak i młode drzewinki w poszyciu. Po prostu buczyna karpacka w pięknym wydaniu. Chłopcom podoba się sam szlak, utrzymany częściowo w formie schodów, trochę mozolnie pnący się zakosami na szczyt Sokolicy. Najbardziej lubią odcinki skalne i… (o zgrozo!) obsypujące się spod nóg drobne kamyczki.

W górę na Sokolicę!

W górę na Sokolicę!

Polana Sosnów.

Polana Sosnów.

To się nazywa dobra miejscówa na postój.

To się nazywa dobra miejscówa na postój.

Szczyt Sokolicy (747 m n.p.m.) to główna dzisiejsza atrakcja. Widoki są rzeczywiście warte wysiłku. Wijący się w dole Dunajec, piękne pienińskie wzniesienia, a wszystko to z tutejszymi reliktowymi sosnami na pierwszym planie… to po prostu trzeba zobaczyć! Utrudnieniem jest spora ilość ludzi i dość trudny jak na nasz skład skalisty teren. Na szczęście barierki są mocne i dobrze rozmieszczone, więc przy zachowaniu uwagi (trzeba dobrze pilnować dzieci!) nie ma realnego niebezpieczeństwa upadku w ponadstumetrową przepaść.

Na Sokolicy (747 m n.p.m.).

Na Sokolicy (747 m n.p.m.).

Tymo i pocztówkowa sosna reliktowa.

Tymo i pocztówkowa sosna reliktowa.

Podobno najczęściej fotografowane drzewo w Polsce.

Podobno najczęściej fotografowane drzewo w Polsce.

Machamy naszym Taterkom.

Machamy naszym Taterkom.

Malownicze meandry Dunajca raz jeszcze.

Malownicze meandry Dunajca.

Szczyt Sokolicy nie jest jednak najlepszym miejscem do karmienia Grzesia. R. więc szybko ewakuuje się z nosidłem kilkadziesiąt metrów poniżej punktu sprzedaży biletów na szczyt. Karmienie w warunkach polowych nie należy do łatwych zadań, ale głodny Grześ je całkiem ładnie. M. ze starszymi chłopcami dociera po chwili, podbijając po drodze książeczki GOT – to nasze pierwsze pieczątki! Mimo że chodzimy po górach od dawna, jakoś do tej pory nie zbieraliśmy punktów na kolejne odznaki – kiedyś trzeba zacząć!

Wypoczęci i pokrzepieni kanapkami, z żalem opuszczamy jedyną na dzisiejszym szlaku przyjemnie położoną ławeczkę. Ruszamy na Czertezik – chcemy jeszcze z perspektywy spojrzeć na Sokolicę. Podejście na kolejny szczyt daje się nam trochę we znaki, choć i tutaj są przyjemne nieco skaliste odcinki, które podobają się chłopcom. Na szczyt docieramy wszyscy poza Sebuniem, który zarządził postój dosłownie kilkadziesiąt metrów poniżej szczytu. Wchodzimy więc „na raty” i tylko na właściwy szczyt. W ferworze dzisiejszego dnia nie sprawdziliśmy, że kawałek dalej jest punkt widokowy. Mimo to widoki są piękne, tylko przez drzewa nie widać dobrze samej Sokolicy.

Widok z Czertezika (772 m n.p.m.).

Widok z Czertezika (772 m n.p.m.).

Jak po najeżonych zębach.

Jak po najeżonych zębach.

Po krótkim odpoczynku ruszamy w drogę powrotną, która mija nam zadziwiająco szybko. Zaskakuje nas szczególnie Sebuś. Podczas wejścia był najwolniejszym ogniwem, a teraz schodził, a właściwie prawie zbiegał jak wytrawny górski turysta, bez oznak zmęczenia, w tempie dorosłych. Zatrzymujemy się króciutko na Polanie Sosnów, żeby wyrównać niedobór płynów, i po chwili płyniemy już znowu promem przez Dunajec.

A kuku, Grzesiu!.

A kuku, Grzesiu!.

Czekając na prom...

Czekając na prom…

Wszyscy jesteśmy głodni, więc po krótkiej wizycie w pawilonie recepcyjno-wystawowym PPN kierujemy się do Schroniska Orlica na obiad. R. z Grzesiem docierają pierwsi, bo nasz najmłodszy turysta z głodu znowu trochę marudzi. Grześ zjada swój obiadek, a wkrótce potem wszyscy pałaszujemy swoje porcje. Jedzenie jest bardzo dobre (kotlety drobiowe, naleśniki i pierogi z jagodami), chociaż ogólna atmosfera schroniska nie powala. Widać nie ma dobrego gospodarza – budynek jest ciekawy, pięknie położony, ale wymaga odnowienia i zadbania. Może warto byłoby – wzorem innych schronisk – postarać się o dofinansowanie z Unii na remonty i unowocześnienie… To miejsce ma potencjał!

Schronisko PTTK Orlica w Szczawnicy.

Schronisko PTTK Orlica w Szczawnicy.

O 17:00 po równo sześciogodzinnej wyprawie jesteśmy z powrotem w samochodzie. Pokonaliśmy 540 m przewyższenia i „tylko” 7 km odległości. To specyfika pienińskich szlaków – spore nachylenie, ale niewielkie odległości. Do tego mieszanka wody, skał i lasu – wyjątkowo udane połączenie!

Sebuś po wycieczce jakby trochę zmęczony.

Sebuś po wycieczce jakby trochę zmęczony.

Chłopcy spisali się na medal. Tymo to prawdziwy przyrodnik i koneser pięknych krajobrazów. Sebuś, rezolutny i rozgadany, urzeka nie tylko nas, ale też wiele mijających nas osób. A Grześ bardzo dobrze znosi nawet kilkudziesięciominutowe odcinki pokonywane w nosidle. Lubi patrzeć na drzewa, w niebo itp. Nie marudzi zbytnio, chociaż dzisiaj nie spał długo ani w nocy, ani w dzień (15 minut drzemki w samochodzie i dobre pół godziny w nosidle). A że potem na postojach kipi energią… trudno się dziwić.

Wieczorem czujemy się bardzo zmęczeni – ogarnianie naszej doborowej trójki przez cały dzień w trudnych terenowych warunkach daje się nam we znaki… Chłopcy natomiast mają reaktywację – zachowują się jakby w ogóle nie przeszli dzisiaj górskiej trasy. Starsi robią piękne rysunki i świetnie bawią się w swoim towarzystwie, a Grześ ćwiczy chodzenie… oczywiście za rączkę!

Nasz czas: 10:30-17:00, 7 km, 540 m przewyższenia

 

28 sierpnia 2015, piątek

Cudowny letni upał, do 32 st.

Dzisiaj była już dużo lepsza noc – chłopcy pospali 10-11 godzin do 7:00 i obudzili się, mówiąc, że jeszcze za krótko spali… Nie ma to jak górski spacerek!

Ze Sromowców Niżnych na Trzy Korony

Dojeżdżamy do końca drogi (dalej zakaz wjazdu) – parking tutaj kosztuje 12 zł za cały dzień, ale mamy maksymalnie skrócone dojście. Widok na cały masyw Trzech Koron po prostu zapiera dech w piersiach, bo szczyty mamy przed sobą, tylko… jakby nad nami. Zastanawiamy się, jak my dziś tak wysoko wejdziemy!

Sromowce Niżne. Ruszamy.

Sromowce Niżne. Ruszamy.

Dzisiaj idziemy na kolejną klasyczną wycieczkę pienińską. Zmieniamy tylko tradycyjny kierunek. Ok. 150 metrów za schroniskiem skręcamy w prawo i kierujemy się zielonym szlakiem w kierunku Koszarzysk. Trasa prowadzi głównie lasem, co w dzisiejszym upale jest sporą zaletą. Szlak, jak to w Pieninach, biegnie dość stromo pod górę. Najprzyjemniejsze są fragmenty trawersujące zbocza, w otoczeniu naprawdę pięknego, głównie jodłowo-bukowego lasu.

Idziemy przez piękny las jodłowo-świerkowo-bukowy.

Idziemy przez piękny las jodłowo-świerkowo-bukowy.

Chłopaki skaczą pod górę jak małe kozice.

Chłopaki skaczą pod górę jak małe kozice.

Zatrzymujemy się po nieco ponad godzinie i pokonaniu ponad 300 metrów przewyższenia. Siedzimy na próchniejącej kłodzie jodłowej. Kanapki i czekoladki smakują wyśmienicie! Posileni ruszamy dalej.

Upał południa i więcej nasłonecznionych polan sprawiają, że Sebuś trochę traci rezon. Po dojściu do rozstaju szlaków w siodle na Polanie Koszarzyska decydujemy, że na planowany wypad pod Zamek Pieniński M. podejdzie sama. R z chłopcami mozolnie pokonuje kolejne 100 metrów wzniesienia przez polanę Koszarzyska i dalej przez las, niemal ciągnąc za sobą Sebunia. M w tym czasie szybciutko dociera pod zamek, obfotografowuje go i dogania chłopaków, którzy popasają nieopodal punktu sprzedaży biletów na szczyt. Siły wracają Sebusiowi przy kasie, gdy wbijamy pieczątki do naszych książeczek GOT i kupujemy pamiątkowy medal za wejście na Trzy Korony.

Koszarzyska - chłopaki skręcają w lewo na Trzy Korony.

Koszarzyska – chłopaki skręcają w lewo na Trzy Korony.

...a M. idzie w prawo do ruin zamku pienińskiego.

…a M. idzie w prawo do ruin zamku pienińskiego.

Ruin zamku strzeże figura Św. Kingi.

Ruin zamku strzeże figura Św. Kingi.

Ruiny zamku pienińskiego (XIII w.).

Ruiny zamku pienińskiego (XIII w.).

Wejście na szczyt Okrąglicy (982 m n.p.m., najwyższy szczyt Pienin właściwych) to metalowe kładki i schodki porządkujące ruch turystyczny przez oddzielenie barierkami wchodzących od schodzących. Turystycznym purystom takie rozwiązanie może przeszkadzać, ale dla dzieci to fantastyczna atrakcja. Dzisiaj ruch jest tutaj duży, ale bez wyraźnych przestojów. Chwileczkę czekamy przed samą platformą szczytową, która jest trochę zatłoczona (podobno czasami czeka się przed wejściem na nią nawet 40-50 minut…). Widok jest wart wysiłku, a dodatkową satysfakcję sprawia sam fakt wejścia na ten najwyższy punkt, który widzieliśmy z dołu!

Idziemy do punktu widokowego na Okrąglicy.

Idziemy do punktu widokowego na Okrąglicy.

Dunajec mógłby być fotomodelką...

Dunajec mógłby być fotomodelką…

Widok na północny zachód.

Widok na północny zachód.

Na Okrąglicy. Chłopcy wypatrzyli nawet nasz samochód.

Na Okrąglicy. Chłopcy wypatrzyli nawet nasz samochód.

Nieco poniżej punktu sprzedaży biletów robimy dłuższy postój na ławeczkach. Po zjedzeniu reszty zapasów starsi chłopcy wylegują się na ławkach, a Grześ zwiedza okolicę (i uczy się – chi chi – sikać na stojąco).

Schodzimy bardziej popularnym szlakiem. Najpierw na Przełęcz Szopka, zwaną też przez zasapanych turystów Chwała Bogu, a potem zakosami do Wąwozu Szopczańskiego. W górnej części szlaku zejściowego mijamy piękne polany z widokami m.in. na Pieniny i Tatry. Niżej zachwyca nas wąwóz i jego otoczenie. Przypomina się nam Dol. Kościeliska, chociaż w Pieninach jak zwykle wszystko jest bardziej kameralne. Pienińskie szlaki dają popalić podczas wchodzenia, ale zejścia wydają się cudownie krótkie. Zejście do schroniska zajęło nam mniej niż godzinę.

Schodzimy w kierunku Przełęczy Chwała Bogu.

Schodzimy w kierunku Przełęczy Chwała Bogu.

Ostrożeń głowacz. Tymo wypatrzył i nauczył nas nazwy.

Ostrożeń głowacz. Tymo wypatrzył i nauczył nas nazwy.

Taterki nasze wychylają się zza drzew.

Taterki nasze wychylają się zza drzew.

Zejście w kierunku Wąwozu Szopczańskiego.

Zejście w kierunku Wąwozu Szopczańskiego.

Wąwozem Szopczańskim.

Wąwozem Szopczańskim.

Daleko przed nami majaczy Czerwony Klasztor.

Daleko przed nami majaczy Czerwony Klasztor.

Schronisko Trzy Korony zaskakuje nas bardzo pozytywnie. Bryła budynku jest oryginalnie wyciągnięta w górę, podobnie jak pienińskie szczyty. Z tarasu przed wejściem rozlega się chyba jeden z ładniejszych widoków w polskich górach. My jednak wchodzimy do środka i jemy w jadalni, bo tutaj jest chłodno i… mamy krzesełko do karmienia! Pałaszujemy ze smakiem „baraninówkę”, czuli zupę gulaszową z baraniną i pyszne zestawy z kotletami lub wyprażanym serem. Poprawiamy pierogami z jagodami, a chłopcy lodami – a co – należy nam się!

Schronisko Trzy Korony w pięknej oprawie.

Schronisko Trzy Korony w pięknej oprawie.

Tam byliśmy! Jak miło na to patrzeć przy lodach...

Tam byliśmy! Jak miło na to patrzeć przy lodach…

Na koniec już króciutkie zejście do Sromowców Niżnych. Po drodze zaglądamy do pawilonu wystawowego PPN, obok którego uwagę Tymusia przykuwa alpinarium z kilkunastoma gatunkami pienińskich roślin. Kupujemy sobie pamiątkowe karty do gry ze zdjęciami z Pienin, a starsi chłopcy florystyczne pamiątki. R. kupuje jeszcze w miejscowym sklepie wodę i pieczywo i możemy wsiadać do samochodu.

Pawilon wystawowy PPN.

Pawilon wystawowy PPN.

Trzy Korony na pożegnanie.

Trzy Korony na pożegnanie.

Nasz czas: wycieczka zajęła nam 7 godzin (10:20–17:20). Pokonaliśmy ponad 600 m przewyższenia i 8 km szlaków!

Podsumowując, na gorące dni możemy polecić przejście pętli szlaków wokół Trzech Koron właśnie w obranym przez nas kierunku. Dzięki temu w dzisiejszym skwarze większą część trasy pokonywaliśmy w cieniu, nawet w odkrytym w wielu miejscach wąwozie (dzięki przesunięciu się słońca ku zachodowi). A nasze dzieci dziś znowu spisały się na medal. Podejście – wiadomo – każdemu trochę daje się we znaki. Ale schodząc, chłopcy pędzili w tempie dorosłych i z uśmiechem na ustach. Grzesiulek dwa razy zdrzemnął się po 40-50 minut. Tutaj świetnie sprawdza się nasze „wypasione” nosidełko z wygodną „poduszeczką”, na której nasz Skarbek może oprzeć sobie główkę.

 

29 sierpnia 2015, sobota

Gorąco i duszno, nad Tatrami kłębią się chmury, do 28 st.

Z racji prognozowanej możliwości burz i kłębiących się chmur na horyzoncie, zmieniamy pierwotne plany. Zamiast wyprawy na Wysoką ruszamy w stronę Niedzicy.

Rejs po Zalewie Czorsztyńskim

Dojeżdżamy na parking obok plaży, skąd idziemy prosto do przystani statków. Zdążamy w sam raz na rejs o 11:00. Na statku Harnaś nie ma problemu ani z wjazdem, ani z zajęciem miejsca z wózkiem dziecięcym (mamy porównanie z rejsem po Śniardwach dwa tygodnie temu). Płyniemy na przednim, niższym pokładzie, ale spacerujemy też po górnym, większym, pod którym znajduje się spora kawiarnia.

Gotowi na rejs po Jeziorze Czorsztyńskim.

Gotowi na rejs po Jeziorze Czorsztyńskim.

Widoki są przepiękne. Robimy sporą pętlę, podpływając pod oba zamki – Czorsztyński i Niedzicki. Wysłuchujemy dość długiego (choć interesującego) nagrania o historii powstania akwenu oraz o tutejszych warowniach. Na brzegach bardzo widoczny jest niski poziom wody – kilka metrów mniej niż zwykle, co przy sporej powierzchni jeziora oznacza naprawdę duży deficyt wody.

Płyniemy na drugi koniec Jeziora Czorsztyńskiego.

Płyniemy na drugi koniec Jeziora Czorsztyńskiego.

Mijamy Zamek Czorsztyński (XIII-XVII w.).

Mijamy Zamek Czorsztyński (XIII-XVII w.).

Z każdą chwilą widoki są inne.

Z każdą chwilą widoki są inne.

Malowniczości Jeziorowi Czorsztyńskiemu odmówić nie sposób.

Malowniczości Jeziorowi Czorsztyńskiemu odmówić nie sposób.

Zamek Niedzicki (XIV w.) w pełnej krasie.

Zamek Niedzicki (XIV w.) w pełnej krasie.

Starszaki są bardzo zadowolone – podoba im się dosłownie wszystko. Lody kupione w kawiarni pod pokładem są dopełnieniem szczęścia. Grześ przez pół godziny spaceruje za rączkę po wszystkich zakamarkach statku. Szczególnie podoba mu się… piesek podróżujący z jednym z turystów, Grześ ze zrozumieniem woła „au, au” i koniecznie chce dotknąć czworonoga. Na koniec zjada ładnie jogurcik.

Grześ na Jeziorze Czorsztyńskim.

Grześ na Jeziorze Czorsztyńskim.

Strategiczne miejsce przy kole ratunkowym.

Strategiczne miejsce przy kole ratunkowym.

W południe jesteśmy już na lądzie. Grześ musi się zdrzemnąć, więc R. prowadzi go na spacer w kierunku zamku i zapory. A w tym czasie M. proponuje chłopcom kąpiel w Jeziorze Czorsztyńskim. Oczywiście nie trzeba ich długo prosić. Kąpielisko jest ładnie zorganizowane (przebieralnie itp.), ale dno kamieniste i bardzo muliste – cóż, przecież nie jest to mazurskie jezioro. Potem wszyscy posilamy się kanapkami przygotowanymi z myślą o górskiej trasie i ruszamy… w góry, zwiedzanie zamku i spacer po zaporze zostawiając sobie na inną (zimową?) okazję.

Wyższy stopień znajomości z Jeziorem Czorsztyńskim.

Wyższy stopień znajomości z Jeziorem Czorsztyńskim.

Zamek Niedzicki (XIV w.)

Zamek Niedzicki (XIV w.)

Zamek Niedzicki widziany z zapory.

Zamek Niedzicki widziany z zapory.

Do Bacówki pod Bereśnikiem

W nieco ponad pół godziny transferujemy się do Szczawnicy. Parkujemy obok Muzeum Uzdrowiska i ruszamy w górę. Dosłownie, bo droga jest stroma zupełnie jak w Pieninach, chociaż to już Beskid Sądecki. R. trochę wyścigowym tempem wchodzi z jęczącym dzisiaj mocno Grzesiem, a potem przed schroniskiem czeka na resztę ferajny. Dzisiaj Sebuś ma chyba kryzys, bo strasznie ciężko go wciągnąć w górę, do tego z byle powodu marudzi… Oj, potrafi czasem wyprowadzić z równowagi…

Ruszamy ze Szczawnicy do Bacówki pod Bereśnikiem.

Ruszamy ze Szczawnicy do Bacówki pod Bereśnikiem.

Pieniny za nami, przed nami Beskid Sądecki.

Pieniny za nami, przed nami Beskid Sądecki.

Oto i Bereśnik.

Oto i Bereśnik.

W schronisku już w komplecie zamawiamy pierogi i naleśniki. Niestety, na jedzenie czeka się trochę długo, ale warto, bo jest domowe i pyszne, zwłaszcza naleśniki – oryginalny miejscowy naleśnik zawinięty na kiełbasie i pyszne owocowe z dużą ilością bitej śmietany. W schronisku Sebuś cudownie odzyskuje siły. Za to Grześ już nie jęczy, tylko wyje… chyba będą rosły kolejne zęby. Dzisiaj w każdym razie zebrał kolejne punkty do Odznaki Wyjca Górskiego, na razie ma popularną, ale kto wie, czy nie zbierze jutro na małą brązową!

Bacówka pod Bereśnikiem.

Bacówka pod Bereśnikiem.

Schronisko jest przepięknie położone. Widok na Pieniny prześliczny (dzisiaj, niestety, nie widać na dalszym planie Tatr, ale i tak jest pięknie). Może przydałoby się odnowić to i owo, ale nie będziemy się czepiać, bo atmosfera górska jest.

R. z marudzącym Grzesiem robi jeszcze szybki wypad na Bereśnik. Grześ w tym czasie spokojnie zasypia. Niestety, szlak nie prowadzi na sam szczyt, tylko leśną drogą obok, a widoki na Małe Pieniny są podobno kawałek dalej. R musi jednak wracać, żeby nie opóźniać zejścia. Wracamy tą samą drogą. Droga powrotna jest bardzo przyjemna. Szczególnie urocze są odcinki szlaku prowadzące ścieżynką przez polany z widokami na Pieniny i obok opuszczonego gospodarstwa przez stary sad owocowy (śliwki węgierki już prawie dojrzały – pycha!). Wcześniej podczas wejścia młodsi chłopcy marudzili chyba głównie z powodu uciążliwego upału – nasz stok miał wystawę południowo-zachodnią, więc nasłonecznienie razem ze sporym nachyleniem dało nam popalić – dosłownie.

Tymo wypatrzył dziewięćsiły.

Tymo wypatrzył dziewięćsiły.

Powrót spod Bereśnika do Szczawnicy.

Powrót spod Bereśnika do Szczawnicy.

Powrót spod Bereśnika do Szczawnicy.

Powrót spod Bereśnika do Szczawnicy.

Przed nami Pieniny i wijący się Dunajec.

Przed nami Pieniny i wijący się Dunajec.

Nasz czas: dzisiejsza trasa to w sumie spacerek – łącznie tylko nieco ponad 4 kilometry i ponad 200 m przewyższenia. Wejście z chłopcami w godzinę i 10 minut, zejście w 50 minut. Wypad w okolice szczytu Bereśnika to dodatkowe 25 minut.

Obie dzisiejsze wycieczki zajęły razem sporo czasu. Wyjechaliśmy z domu o 10:20, a wróciliśmy o 18:20. Chłopcy jak to zwykle od razu odzyskali energię i roznosili nasze dwa pokoiki. A my… po takim całym dniu na dużych obrotach z naszą trójeczką czujemy się bardziej zmęczeni niż po trasie na Rysy czy Orlą Perć! Naprawdę! A na dodatek nie bardzo mamy jak odpocząć, bo towarzystwo czeka na kolację, kąpiel itp., a potem jeszcze długo siedzimy nad komputerami, zapisując wspomnienia oraz selekcjonując i podpisując zdjęcia.

 

30 sierpnia 2015, niedziela

Prawdziwy żar leje się z nieba, do 34 st.

Dzisiejsza wyprawa to prawdziwe ukoronowanie naszego pobytu w Pieninach. Z racji długiej trasy i prognozowanych upałów wstajemy dość wcześnie i punktualnie o 8:00 meldujemy się na śniadaniu. Poranne ogarnianie z naszą ferajną trochę zajmuje, więc ostatecznie wyjeżdżamy prawie o wpół do dziesiątej, ale to i tak świetny wynik.

Przez Wąwóz Homole na Wysoką i Durbaszkę

Na parkingu w Jaworkach meldujemy się punktualnie o 10:00. Do wylotu Wąwozu Homole stąd jest ok. 200 metrów. Okolica objęta jest ochroną rezerwatową. Idziemy wzdłuż pięknego potoku Kamionka. Jego koryto początkowo jest wyrzeźbione w nagich skałach. Wokół mamy piękne skaliste ściany wąwozu, czasami ponadstumetrowej wysokości. Przypomina nam się Dolina Białego i Strążyska w Tatrach. Wyżej nasza ścieżka miejscami prowadzi po metalowych mostkach i schodkach, wielokrotnie przekraczając koryto potoku. Wyjątkowo niski stan wody pozwala nam przechodzić na drugą stronę prosto po kamieniach. To dodatkowa atrakcja dla chłopców.

Przed wejściem do Wąwozu Homole.

Przed wejściem do Wąwozu Homole.

Wąwóz Homole - wchodzimy.

Wąwóz Homole – wchodzimy.

Wąwóz Homole.

Wąwóz Homole.

Dnem płynie urokliwa Kamionka.

Dnem płynie urokliwa Kamionka.

Droga się nie dłuży i po kilkudziesięciu minutach jesteśmy już w pobliżu górnej stacji wyciągu, którym można zjechać do Jaworek. R z Sebusiem i Grzesiem skręcają w prawo w kierunku Wysokiej, a M. z Tymem podchodzi jeszcze kilkadziesiąt metrów na punkt widokowy. Teraz mamy kilkaset metrów niemal płaskiego odcinka szlaku prowadzącego szeroką drogą leśną.

Można zjechać wyciągiem w dół, my wolimy pieszo i dalej w górę.

Można zjechać wyciągiem w dół, my wolimy pieszo i dalej w górę.

Postój robimy po niespełna godzinie w pobliżu Rówienki, na skałach przy potoku. Chłopcy świetnie się ogarniają. Sami niosą swoje zapasy, które na postojach chętnie zjadają. Wędrówka z nimi to prawdziwa przyjemność. Żeby nie było za różowo, Grześ wymaga na postojach całej naszej uwagi. Ciągle chce chodzić, a właściwie czasami sam nie wie, czego chce… To trochę przez rosnące kolejne zęby, a trochę z racji swojego wieku. Możemy go jednak pochwalić, że bez problemu robi siusiu w warunkach terenowych. Nie zawsze dokładnie wtedy, kiedy byśmy chcieli (dziś zasikuje sobie całe skarpetki i buty…), ale jednak.

Postój w drodze na Wysoką.

Postój w drodze na Wysoką.

Po minięciu bazy namiotowej SKPB z Łodzi zaczynamy właściwe podejście. Szlak prowadzi przez przepiękne, widokowe tereny wypasowe, m.in. Polanę pod Wysoką. Od tego miejsca dzisiaj przez cały dzień będą nam towarzyszyć widoki na pasmo Radziejowej w Beskidzie Sądeckim i na Pieniny. Niestety, bardzo daje się nam we znaki lejący się z nieba żar (bo drzew tutaj jak na lekarstwo). Mimo to dzięki śmiesznym dialogom o smerfach i śpiewaniu niezbyt mądrych piosenek udaje nam się dość sprawnie dojść do granicy kolejnego rezerwatu („Wysokie Skałki”).

Okolice Polany pod Wysoką.

Okolice Polany pod Wysoką.

Tutaj mamy już miejscami trochę cienia, ale za to droga staje się jeszcze bardziej stroma. Miejscami naprawdę bardzo łatwo o pośliźnięcie (nie chcielibyśmy tędy schodzić, zwłaszcza po deszczu!). Mimo to chłopcy bardzo dzielnie prą naprzód i wkrótce meldujemy się na rozdrożu przy granicy słowackiej. Stąd już wzdłuż granicy wchodzimy po skałach i metalowych schodkach na szczyt Wysokiej (1050 m n.p.m.). Nie licząc odpoczynku, weszliśmy tu równo w dwie godziny. Biorąc pod uwagę nasz skład, to świetny czas. Widoki z Wysokiej wynagradzają cały trud włożony w pokonanie tych 500 metrów przewyższenia. Czujemy się tutaj jak ptaki. Szczególnie pięknie prezentują się pienińskie szczyty. Jednak z racji sporej ilości ludzi i braku miejsca do bezpiecznego chodzenia dla Grzesia, schodzimy na odpoczynek w okolice zakrętu szlaku. Pokrzepieni nabieramy sił do dalszej wędrówki.

Jedną nogą w Polsce, jedną na Słowacji.

Jedną nogą w Polsce, jedną na Słowacji.

Na Wysokiej (Wysokich Skałkach) - 1050 m n.p.m.

Na Wysokiej (Wysokich Skałkach) – 1050 m n.p.m.

Widok z Wysokiej w kierunku Tatr.

Widok z Wysokiej w kierunku Tatr.

Jak ptaki...

Jak ptaki…

Kapralowa Wysoka. Tym razem stajemy na postój.

Kapralowa Wysoka. Tym razem stajemy na postój.

Bardzo dobrze, że wypatrzyliśmy w przewodniku Nyki wariant powrotu przez Durbaszkę, bo dzięki temu uniknęliśmy uciążliwego schodzenia stromym i dość mocno zatłoczonym szlakiem. Na naszej drodze mieliśmy tylko na samym początku jedno bardziej strome i niewygodne miejsce. Wędrówka pięknym widokowym grzbietem to prawdziwa przyjemność. Towarzyszą nam cudne widoki na Tatry, Pieniny i Pasmo Radziejowej. Z radością witamy górną stację wyciągu orczykowego w okolicy szczytu Durbaszki. To znak, że obiad już blisko!

Idziemy w kierunku Durbaszki.

Idziemy w kierunku Durbaszki.

No, niektórzy jadą w kierunku Durbaszki.

No, niektórzy jadą w kierunku Durbaszki.

Widoki na masyw Radziejowej.

Widoki na masyw Radziejowej.

Okolice Durbaszki (934 m n.p.m.).

Okolice Durbaszki (934 m n.p.m.).

Zbiegamy przyjemną łąką wprost do Ośrodka Szkolno-Wypoczynkowego pod Durbaszką. To spory budynek, mieszczący blisko sto miejsc noclegowych, nastawiony głównie na obsługę grup uczniów i młodzieży. Dla nas najważniejsza jest dzisiaj kuchnia i jadalnia. Pod tym względem ośrodek wypada świetnie. Jemy pyszny żurek oraz pierogi z mięsem i jagodami. Ceny bardzo przystępne, a jakość na wysokim poziomie. Inni goście, których, o dziwo, jest niewielu (może warto byłoby zadbać o reklamę przy szlaku na Wysoką…) zajmują miejsca na dworze. My okupujemy ładnie odnowioną salę kominkową, w której panuje przyjemny chłód. Świeżo wyremontowane toalety przy wejściu dopełniają dobrego wrażenia. O jakości noclegów się nie wypowiadamy, ale ośrodek wydaje się bardzo atrakcyjny. Zwłaszcza w zimie, bo tuż obok jest spory orczyk (ponad sto metrów różnicy wzniesień).

Schodzimy z Durbaszki w kierunku Jaworek.

Schodzimy z Durbaszki w kierunku Jaworek.

Schodzimy z Durbaszki w kierunku Jaworek.

Schodzimy z Durbaszki w kierunku Jaworek.

Schronisko pod Durbaszką.

Schronisko pod Durbaszką.

Chcąc nie chcąc, ruszamy dalej w dół drogą dojazdową do ośrodka. Wije się ona po pięknych widokowo pastwiskach. Cały czas przed nami widoki na pasmo Radziejowej z Przehybą i Bereśnikiem, który odwiedziliśmy wczoraj. Zejście zajmuje jeszcze kilkadziesiąt minut. Droga dołącza do asfaltu dosłownie kilkadziesiąt metrów poniżej parkingu, gdzie czeka nasza bryka. Na dole meldujemy się o 17:30.

Zejście do Jaworek.

Zejście do Jaworek.

Zejście do Jaworek.

Zejście do Jaworek.

Zejście do Jaworek.

Zejście do Jaworek.

Nasz czas: przejście tej ponad 9-kilometrowej trasy zajęło nam z odpoczynkami 7 i pół godziny, przewyższenie: niespełna 550 metrów.

W drodze powrotnej zatrzymuje nas spory korek między Szczawnicą a Krościenkiem. Na szczęście wracamy pod nasz wulkan przed 18:20. Dzięki temu R. z chłopcami zdążają jeszcze wjechać wyciągiem na szczyt góry Wdżar, pod którą położony jest nasz hotel. A naprawdę warto, bo widok jest przecudny. Jezioro Czorsztyńskie z oboma zamkami, Tatry, Pieniny… po prostu bajka! Chłopcy wypatrują szczyty Trzech Koron i Wysokiej, na które sami weszli w ostatnich dniach. Robimy zdjęcie z gorczańskim smokiem i doceniamy walory tutejszego ośrodka narciarskiego.

Widoki z góry Wdżar (767 m n.p.m.) - Jezioro Czorsztyńskie i Tatry.

Widoki z góry Wdżar (767 m n.p.m.) – Jezioro Czorsztyńskie i Tatry.

Widoki z góry Wdżar w kierunku Pienin.

Widoki z góry Wdżar w kierunku Pienin.

Widać oba zamki przy Jeziorze Czorsztyńskim.

Widać oba zamki przy Jeziorze Czorsztyńskim.

Tymo z zapałem coś fotografuje.

Tymo z zapałem coś fotografuje.

Musimy wrócić tu w zimie – choćby na kilka dni! Wieczorem pozostaje nam już tylko ogarnianie i pakowanie. Zgodnie stwierdzamy jednak, że takie cztery dni w górach to wspaniały pomysł na zakończenie wakacji!

Tatry część II – Rysy, od Hali Gąsienicowej na Rówień Waksmundzką, Iwaniacka Przełęcz, zachodnia część Orlej Perci

2015.07.22, środa

Rano chwilkę pochmurno po niewielkim nocnym deszczu, potem słonecznie i 28 stopni

Rysy – Polska – Słowacja

Prognozy znowu są dobre, więc co robić? Grzechem byłoby marnować taką okazję… Wstajemy o 4:25 i po śniadanku i dojeździe ruszamy z Palenicy Białczańskiej o 6:10. Bardzo sprawnie wchodzimy do schroniska (o 7:50), szybko pałaszujemy szarlotkę i o 8:15 idziemy dalej. O tej porze Morskie Oko wygląda po prostu jak piękny górski staw, a nie środek kurortu – staramy się je zapamiętać bez tłumów na brzegach.

Ruszamy. Szczyty Mięguszowieckie wyglądają do nas zza drzew.

Ruszamy. Szczyty Mięguszowieckie wyglądają do nas zza drzew.

Podejście do Czarnego Stawu pod Rysami jak zwykle daje w kość. Dzisiaj jednak mamy miły przerywnik – spotykamy pasącego się w ziołoroślach tuż obok szlaku jelonka, którego jednogłośnie nazywamy Rogasiem z doliny Roztoki.

Po drodze do Czarnego Stawu spotkaliśmy jelonka - Rogaś z Doliny Roztoki pomylił doliny!

Po drodze do Czarnego Stawu spotkaliśmy jelonka – Rogaś z Doliny Roztoki pomylił doliny!

Czarny Staw pod Rysami.

Czarny Staw pod Rysami.

Szlak na Rysy jest… przede wszystkim bardzo nużący. Przyjemnie obchodzi się Czarny Staw, a potem są po prostu monotonne zakosy. Z początku nawet wygodne, wyżej coraz bardziej strome, a ścieżka jest często pouszkadzana przez niewielkie osuwiska. Po drugie: to jeden z najbardziej zatłoczonych szlaków w Tatrach. Mimo wczesnej pory idziemy w sznureczku, jak mrówki podążające do mrowiska. W połowie drogi zachodzimy w głowę: jak tu zrobić siku? – to kolejne wyzwanie czekające na turystów.

Im wyżej, tym piękniejsze widoki.

Im wyżej, tym piękniejsze widoki.

Zbliżenie na dwóch głównych aktorów tej sceny.

Zbliżenie na dwóch głównych aktorów tej sceny.

Tam wczoraj byliśmy! Szczyty Mięguszowieckie i Kazalnica.

Tam wczoraj byliśmy! Szczyty Mięguszowieckie i Kazalnica.

Końcówka prowadzi skalnym, momentami eksponowanym terenem. To miła odmiana po dwóch godzinach monotonnego zdobywania wysokości zakosami. Cała trasa jest pieczołowicie, może nawet nadmiernie, poubezpieczana, ale to zrozumiałe, wziąwszy pod uwagę natężenie ruchu turystycznego. Naszym zdaniem największym zagrożeniem na tym szlaku w sezonie letnim i przy suchej skale są właśnie inni ludzie. Oczywiście często spotyka się uprzejmych turystów, stosujących zasady górskiego savoir-vivre’u, ale pełno także wyprzedzających na chama i przepychających się typów, mogących stanowić zagrożenie dla siebie i dla innych w eksponowanym terenie. Pewne trudności sprawia również wymijanie się z turystami idącymi z naprzeciwka – była to przyczyna kilku naszych dzisiejszych wymuszonych postojów. To zdecydowanie trasa do pokonywania poza sezonem turystycznym, ale przy dobrych warunkach i suchej skale.

I zmęczenie, i uciążliwe warunki na szlaku wynagradzają nam jednak przepiękne widoki. Początkowo widzimy głównie Czarny Staw, Morskie Oko i ich bliskie otoczenie. Wraz z wysokością jednak perspektywa się zmienia i stopniowo poszerza. Zza grani wygląda Krywań i Hruby. Z przyjemnością spoglądamy na odwiedzoną wczoraj Kazalnicę i drogę na Przełęcz pod Chłopkiem – tam było tak miło i kameralnie!

Od teraz aż na sam szczyt towarzyszą nam ubezpieczenia.

Od teraz aż na sam szczyt towarzyszą nam ubezpieczenia.

Dobrze czasem obejrzeć się do tyłu.

Dobrze czasem obejrzeć się do tyłu.

Na szlaku ruch jak na Marszałkowskiej.

Na szlaku ruch jak na Marszałkowskiej.

W górę, w górę...

W górę, w górę…

Zdarzają się przestoje - tu przepuszczamy schodzących.

Zdarzają się przestoje – tu przepuszczamy schodzących.

Przed nami ostatnia prosta.

Przed nami ostatnia prosta.

Morskie Oko i Czarny Staw pod Rysami zostały daleeeeko w dole.

Morskie Oko i Czarny Staw pod Rysami zostały daleeeeko w dole.

Na szczycie Rysów (2499 m n.p.m.) jak zwykle sporo ludzi, ale daje się zrobić zdjęcia i chwilę rozejrzeć – a widoki są przecudne! Robimy zdjęcia z myślą o KGP i… nie chcąc wracać, rozmijając się z dziesiątkami ludzi na usianym łańcuchami szlaku, spontanicznie decydujemy się na zejście na słowacką stronę. To była trafiona decyzja! A przy tym mamy okazję przypomnieć sobie szlak odwiedzony 10 lat wcześniej:)

Widok na słowacki wierzchołek. W tle Gerlach.

Widok na słowacki wierzchołek. W tle Gerlach.

Panorama z Rysów - warta wysiłku.

Panorama z Rysów – warta wysiłku.

Po słowackiej stronie ruch też duży, ale przebieg ścieżki pozwala na w miarę bezproblemowe rozmijanie się. Dość sprawnie schodzimy przez Przełęcz Waga do Chaty pod Rysami. Sporo tutaj się zmieniło – schronisko od dwóch lat jest znowu czynne po przebudowie (zw. z położeniem w miejscu zagrożonym lawinami). Chata została zbudowana na specjalnych fundamentach i cała pokryta blachą. Pijemy herbatę i zdobywamy trochę Euro (dopóki nie zobaczyliśmy tłumów na polskim szlaku, nie planowaliśmy zejścia na tę stronę…).

Schodzimy na Przełęcz Waga (2337 m n.p.m.).

Schodzimy na Przełęcz Waga (2337 m n.p.m.).

Piękne otoczenie Schroniska pod Wagą (2250 m n.p.m.).

Piękne otoczenie Schroniska pod Wagą (2250 m n.p.m.).

Schronisko pod Wagą (2250 m n.p.m.).

Schronisko pod Wagą (2250 m n.p.m.).

Zachwycamy się poczuciem humoru naszych południowych sąsiadów. W tutejszym Wolnym Królestwie Rysów można skorzystać z „Panoramickiej” toalety, a w oczekiwaniu na nią pobujać się na wymyślnie skonstruowanej ławeczce. Można też wypożyczyć rower (na przykład do zdjęcia…), a nawet zjechać na dół autobusem (jest przystanek, czyli „zastavka” z bardzo śmiesznym rozkładem jazdy!).

Oj, mają tu poczucie humoru. Była też wypożyczalnia rowerów.

Oj, mają tu poczucie humoru. Była też wypożyczalnia rowerów.

Schronisko zostaje za nami.

Schronisko zostaje za nami.

Z żalem opuszczamy Królestwo Rysów.

Z żalem opuszczamy Królestwo Rysów.

Na dłużej zatrzymujemy się nieco niżej przy szlaku, wygłodniali zjadamy resztę kanapek i ruszamy, marząc już o obiedzie w schronisku przy Popradzkim Stawie. Szlak zejściowy jest dość wygodny – nachylenie przyjemne dla zmęczonych już nóg. Zaskakuje nas przebudowany odcinek szlaku z umocnieniami – zmieniono nieco przebieg ścieżki, żeby częściowo oddzielić od siebie wchodzących i schodzących. Dalej miłe przejście obok Żabich Stawów i zakosy sprowadzające na niższe piętro Doliny Mięguszowieckiej. Oglądając widoki, przypominamy sobie nasz ponad dwutygodniowy wyjazd w słowackie Tatry Wysokie sprzed 10 lat – to bardzo przyjemne.

Schodzimy do Żabiej Doliny Mięguszowieckiej.

Schodzimy do Żabiej Doliny Mięguszowieckiej.

Żabią Doliną Mięguszowieckią.

Żabią Doliną Mięguszowieckią.

Mięguszowiecki Potok.

Mięguszowiecki Potok.

Nieco dłuży nam się ostatni odcinek zejścia, jesteśmy już głodni i zmęczeni. Zaskakuje nas kolejna zmiana – kilkadziesiąt metrów przed „starym” schroniskiem nad Popradzkim Stawem zbudowano nowy budynek – Majlathovą Chatę. Aby nie przedłużać, zjadamy już tutaj gulaszową i szybko ruszamy dalej – i dobrze, bo tylko dzięki temu udaje nam się zdążyć na elektryczkę i autobus do Polski. Do Szczyrbskiego Jeziora schodzimy czerwonym szlakiem, dobrze znaną nam trasą ścieżki edukacyjnej „Lesom medzi plesom a plesom”. Idziemy naprawdę sprawnie, a i tak nie udaje nam się urwać ani minuty z drogowskazowych 55 minut przejścia.

Widok na otoczenie Doliny Mięguszowieckiej.

Widok na otoczenie Doliny Mięguszowieckiej.

Wypatrujemy opisywanych przez Nykę busów do Zakopanego, ale niestety ich nie znajdujemy. Znając porę odjazdu ostatniego autobusu ze Smokowca, kupujemy bilet na elektryczkę (wyjazd o 17:20) i przez całą drogę zastanawiamy się, czy uda nam się zdążyć, bo przejazd (16 km) trwa pełne 40 minut. Na szczęście bez problemu zdążamy i po kolejnych 50 minutach jazdy o 19-ej jesteśmy na Łysej Polanie i pozostaje nam jeszcze tylko spacerek po samochód na parking na Palenicy… Uff… Ale była przygoda!

Z czystym sumieniem możemy polecić taką kombinowaną wycieczkę na Rysy. Zejście na słowacką stronę pozwala uniknąć schodzenia z niezbyt bezpiecznym rozmijaniem się ze stadami ludzi na polskim szlaku.

Szlak na Rysy z polskiej strony zdecydowanie nie jest dla każdego – potrzebna jest dobra kondycja (najlepiej być już też zaaklimatyzowanym), obycie ze skałą, umiejętność korzystania ze sztucznych zabezpieczeń i… niezbyt rozwinięty lęk wysokości, bo szlak jest przepaścisty. Przede wszystkim potrzeba jednak choćby odrobiny zdrowego rozsądku – może niech każdy, kto chce wejść na Rysy, poczyta dobre opisy szlaku i oceni swoje umiejętności. A widoki są przepiękne. Dla nich warto!

Nasze czasy: Palenica – Rysy: 6:10–12:15   Rysy–Szczyrbskie Pleso: 12:30–17:00

Dystans: 25 km. Przewyższenie: >1500 m w górę i >1200 m w dół

 

2015.07.23, czwartek

Rano upał i parno, od południa burze

Hala Gąsienicowa – Rówień Waksmundzka – Stara Roztoka

Po wczorajszej trasie jesteśmy – delikatnie mówiąc – zmęczeni. Prognozy jednak zapowiadają załamanie pogody od popołudnia i na kolejne dni, a w naszych planach jest jeszcze jeden fragment Orlej, na którym nigdy wcześniej nie byliśmy – od Granatów na Krzyżne. Co robić, …po raz szósty zrywamy się z łóżka bladym świtem i wędrujemy na szlak.

Od dawna uważamy szlak przez Boczań za wygodniejszą (i przy tym piękniejszą widokowo) drogę wejściową na Halę Gąsienicową, więc i tym razem kierujemy się na lewo. Jak zawsze szybko tędy zdobywamy wysokość. Na grzbiecie Skupniowego Upłazu zaczyna jednak bardzo nieprzyjemnie wiać. Podmuchy wiatru towarzyszą nam aż do Karczmiska – są tak silne, że momentami ledwo utrzymujemy się bez ruchu w pionowej pozycji, a ziarenka piasku nieprzyjemnie wciskają się do oczu i biją po nogach. Takie warunki studzą nieco nasz zapał dzisiejszego przejścia Orlej.

Skupniów Upłaz i Nosal.

Skupniów Upłaz i Nosal.

Przed nami Hala.

Przed nami Hala.

Już widać zielony dach Murowańca.

Już widać zielony dach Murowańca.

Murowaniec.

Murowaniec.

W Murowańcu przy pysznej szarlotce i herbacie (ale tu drogo, rety!) robimy burzę mózgów, co robić dalej. Sprawdzamy aktualne modele ICM – prognozowane opady przesunęły się na wcześniejszą porę, a w dodatku ten nieprzyjemny wiatr… To nie jest dobry dzień na Orlą. Zaraz jednak przychodzi nam do głowy Plan B – przejście szlakiem przez Rówień Waksmundzką do Starej Roztoki. Szliśmy tym szlakiem na naszym miesiącu miodowym 12 lat wcześniej i miło zapamiętaliśmy go jako piękną, pustą, dziko wijącą się ścieżkę przez las.

To dobra odmiana po wczorajszej „rysostradzie”. Przez większą część czasu idziemy zupełnie sami – na całym szlaku (nie licząc przecinania szosy do Moka, oczywiście) spotykamy tylko kilkanaście osób. Dookoła las, pachnące kwiaty na dawnej polanie Pańszczyca, przekraczanie malowniczych potoków, piękne widoki z Równi Waksmundzkiej i potem, podczas trawersów, na Dolinę Białej Wody. Ale przyjemnie…

W pierwszej części wycieczki słońce praży gorącem jak z pieca. Początkowo mamy dysonans, że nie poszliśmy na wycieczkę graniową. Niedługo potem okazuje się jednak, że podjęliśmy słuszną decyzję. Momentalnie się chmurzy, zaczyna grzmieć i padać. Ostatnie pół godziny pokonujemy w pelerynach i stup-tutach.

Szlak jest pusty i dziki.

Szlak jest pusty i dziki.

Na stokach Żółtej Turni

Na stokach Żółtej Turni

Widok na Koszystą.

Widok na Koszystą.

Piękny szlak przez dawną polanę Pańszczycę.

Piękny szlak przez dawną polanę Pańszczycę.

Pszczoły się uwijają.

Pszczoły się uwijają.

Polana Waksmundzka.

Polana Waksmundzka.

Rozstaj szlaków na Równi Waksmundzkiej.

Rozstaj szlaków na Równi Waksmundzkiej.

Zejście z Polany pod Wołoszynem.

Zejście z Polany pod Wołoszynem.

Dolina Białki.

Dolina Białki.

Burza nad Tatrami Wysokimi.

Burza nad Tatrami Wysokimi.

Na obiad schodzimy do Schroniska Stara Roztoka. Schodząc, nie możemy nadziwić się, jakie szkody poczynił tu kornik. Kiedy byliśmy tu ostatnim razem, szlak wił się zakosami przez las. Teraz wokół mamy uschnięte i powalone drzewa, odsłaniające szersze widoki. Przyroda jednak od razu zapełnia pustkę – wzdłuż szlaku wyrosła już bujna roślinność, korzystająca z odzyskanego słońca.

Lubimy Starą Roztokę. Jest tu sympatycznie, kameralnie. Zawsze można smacznie zjeść. Teraz, po zmianie właścicieli, schronisko ma zmodernizowany ganek, a i w środku jest jaśniej – nowe jasne stoły, odnowione ściany, nowe toalety. Postój tutaj to sama przyjemność.

Schronisko PTTK na polanie Roztoka.

Schronisko PTTK na polanie Roztoka.

Wracamy do szosy przez zniszczony las.

Wracamy do szosy przez zniszczony las.

Koniec wycieczki to półgodzinne wtopienie się w tłum schodzący szosą na parking Palenica – tego nie przeskoczymy.

Dziś nareszcie jesteśmy wcześniej w pokoju, więc nadrabiamy zaległości w zapiskach i zdjęciach.

Nasz czas: 7:20–15:20. Dystans: ok. 20 km, przewyższenie ok. 850 m

 

2015.07.24, piątek

Rano pochmurno i parno, potem burze z ulewami

Dolina Kościeliska – Przełęcz Iwaniacka – Dolina Chochołowska

Dzisiejsza pogoda nie pozwala na wycieczki graniowe. Rano śpimy więc dłużej – uwaga uwaga – aż do 6:00, a po śniadaniu jedziemy do Trsteny na Słowację wykupić lekarstwa dla Dziadka Janka. Potem podjeżdżamy do Kir i ruszamy Doliną Kościeliską.

Mimo naszych obaw nie ma jakiegoś przerażającego tłumu. Oczywiście idzie wielu turystów, mijamy wycieczki, ale nie ma tragedii – może gorsza pogoda skłoniła część turystów do zostania w domu.

Im dłużej chodzimy po Tatrach, tym bardziej doceniamy urodę Doliny Kościeliskiej. Piękne skalne otoczenie, malowniczy potok, urokliwe polany i hale – Wyżnia Kira Miętusia, Stare Kościeliska, Hala Pisana. Widzimy szarotki rosnące na wapiennej skale. Żeby tylko cieszyć się tu samotnością – jak kiedyś w kwietniu, gdy przyjechaliśmy na krokusy. No ale cóż, jesteśmy w pełni sezonu.

Doliną Kościeliską.

Doliną Kościeliską.

W Schronisku Ornak jemy szarlotkę i pijemy herbatę. Zgodnie stwierdzamy, że w naszym rankingu szarlotek tatrzańskich ta z Ornaka zajmuje niezmiennie pierwsze miejsce.

Schronisko Ornak.

Schronisko Ornak.

Po zatankowaniu pysznych kalorii ruszamy dalej, kierując się na Przełęcz Iwaniacką. Z Małej Polanki i Wielkiej Polany Ornaczańskiej roztaczają się piękne widoki na otoczenie Bystrej. Słońce walczy z chmurami, jest gorąco i parno. Wchodzi się ciężko. Tuż przed Przełęczą Iwaniacką (1459 m n.p.m.) po raz pierwszy łapie nas deszcz. Tym razem nie trwa długo, przeczekujemy go, siedząc na kamieniu, ale nie rozsiadamy się na przełęczy, tylko schodzimy na dół. Pokonywaliśmy już dwukrotnie tę trasę, ale zawsze w odwrotnym kierunku. Nie wiedzieliśmy więc, że górny odcinek szlaku jest tak bardzo widokowy. Widoki na otoczenie Doliny Chochołowskiej w oprawie górskich kwiatów są bardzo urokliwe. Wokół szlaku widać świeże ślady po zrywce drewna.

Widok z Małej Polanki Ornaczańskiej w stronę Bystrej.

Widok z Małej Polanki Ornaczańskiej w stronę Bystrej.

Za nami Tomanowa Przełęcz.

Za nami Tomanowa Przełęcz.

Doliną Iwaniacką.

Doliną Iwaniacką.

Prawdziwe przygody zaczynają się na połączeniu ze szlakiem z Doliny Chochołowskiej. Tym razem łapie nas burza, ale ulewa nie daje łatwo za wygraną – pada chyba ponad godzinę. Najgorsze momenty przeczekujemy, kuląc się pod pelerynami. Patrzymy ze współczuciem na przemykających drogą turystów, zmoczonych do suchej nitki. My w odpowiednim ekwipunku nie przemoczyliśmy się jakoś bardzo.

Wreszcie w deszczu docieramy do schroniska. Ścisk, że igły nie ma gdzie wcisnąć. Ze wszystkich kapie woda, tworząc mokrą warstwę na podłodze. Z trudem znajdujemy miejsce do siedzenia. Obiad (oczywiście tradycyjnie ‘poprawiony’ szarlotką) pałaszujemy w okamgnieniu.

Schronisko Chochołowskie - wybawienie od ulewy.

Schronisko Chochołowskie – wybawienie od ulewy.

Gdy wychodzimy, już nie pada. Powrót odpoczywającą po deszczu Doliną Chochołowską ma w sobie wiele uroku. Do góry unosi się mokra mgiełka, chochołowskie szałasy wyglądają zza zakrętu.

Polana Chochołowska po deszczu

Polana Chochołowska po deszczu

Szałasy na Polanie Chochołowskiej.

Szałasy na Polanie Chochołowskiej.

Mnichy Chochołowskie.

Mnichy Chochołowskie.

Charakterystyczna mgiełka nad Potokiem Chochołowskim.

Charakterystyczna mgiełka nad Potokiem Chochołowskim.

Przed Siwą Polaną skręcamy na szlak łącznikowy do Kir.

Przed Siwą Polaną skręcamy na szlak łącznikowy do Kir.

Ostatni odcinek to powrót szlakiem łącznikowym odchodzącym na wysokości Siwej Polany i prowadzącym do Kir. To już miły spacerek porównywalny do Drogi pod Reglami. M. tylko trochę kuśtyka – pamiątką po wczorajszym uciekaniu przed burzą są bolesne bąble na nogach.

Wieczorem z zadowoleniem stwierdzamy, że poprawili na jutro prognozę pogody – może uda nam się wybrać na Granaty i Krzyżne?

Nasz czas: Kiry: 10:30, Schronisko Ornak: 11:35, Przełęcz Iwaniacka: 13:25, Schronisko w Dol. Chochołowskiej: 15:30 (wcześniej kilkakrotne przeczekiwanie deszczu), Kiry: 18:10.

20,5 km, ok. 700 m przewyższenia

 

2015.07.25, sobota

Od rana ładnie, w górach silne porywy wiatru, ale też słońce, przed wieczorem deszcz

Prognozy pogody nie dawały początkowo nadziei na dłuższą wyprawę, ale wczoraj wieczorem coś się zmieniło i pojawiła się szansa na ostatnią zaplanowaną przez nas trasę! W związku z tym znowu zrywamy się o 4:40…

Przez Granaty na Krzyżne

Ruszamy z Kuźnic. Dzisiaj dla odmiany wchodzimy przez Jaworzynkę. Od lat byliśmy przekonani, że przez Boczań wchodzi się lepiej, a tu niespodzianka: wchodzimy sporo szybciej niż ostatnio (dokładnie 1,5 godziny). Może więc równe rozłożone nachylenia szlaku nie jest najważniejsze? A może po prostu jesteśmy już dobrze rozchodzeni. Na stokach Kopy Magury widzimy dwie sarenki posilające się pyszną trawą i ziołami… Śliczne!

Na Halę przez Dolinę Jaworzynki.

Na Halę przez Dolinę Jaworzynki.

Już widać zielony daszek Murowańca.

Już widać zielony daszek Murowańca.

Widok na Kasprowy z Hali Gąsienicowej.

Widok na Kasprowy z Hali Gąsienicowej.

Po tradycyjnej porannej schroniskowej szarlotce (ta w Murowańcu jest najdroższa ze wszystkich i całkiem przeciętna smakowo) ruszamy dalej.

Obowiązkowy starterek górski.

Obowiązkowy starterek górski.

Ludzi na szlaku ze względu na porę dnia jest niewiele. Sprawnie mijamy Czarny Staw Gąsienicowy, podchodzimy na kolejny próg doliny i zostawiamy w tyle Zmarzły Staw. W pobliżu rozstaju w Koziej Dolince robimy kolejny postój. Wchodząc wyżej, spotykamy przy szlaku parę kozic, które pozują nam do zdjęcia, nie wykazując specjalnego lęku przed ludźmi. Już o 10:30 docieramy na grań.

Do Czarnego Stawu Gąsienicowego.

Do Czarnego Stawu Gąsienicowego.

Otoczenie Czarnego Stawu Gąsienicowego.

Otoczenie Czarnego Stawu Gąsienicowego.

Widok na Czarny Staw Gąsienicowy.

Widok na Czarny Staw Gąsienicowy.

Tu rozdziela się szlak na Kozią i Zawrat.

Tu rozdziela się szlak na Kozią i Zawrat.

Zmarzły Staw.

Zmarzły Staw.

Widok z Koziej Dolinki.

Widok z Koziej Dolinki.

Kozia Dolinka zostaje za nami.

Kozia Dolinka zostaje za nami.

Gospodyni terenu.

Gospodyni terenu.

Grań od Świnicy po Kozi Wierch.

Grań od Świnicy po Kozi Wierch.

Dzisiaj przechodzimy ostatnią część Orlej Perci. Środkową przeszliśmy pięć lat temu, a tę najbardziej zachodnią dokładnie tydzień temu. Idziemy przez Zadni, Pośredni i Skrajny Granat, zastanawiając się, czy nie zejść z tego ostatniego na dół – na niebie kłębi się coraz więcej chmur. Po jeszcze jednym sprawdzeniu dokładnej prognozy pogody (i naradzie z miłym panem napotkanym na szlaku) idziemy dalej. Z prognoz i obserwacji wynika, że pogoda wytrzyma jeszcze co najmniej dwie godziny.

Widok na Zadni Granat z Pośredniego.

Widok na Zadni Granat z Pośredniego.

A przed nami Skrajny Granat.

A przed nami Skrajny Granat.

Czekają nas też Buczynowe Turnie.

Czekają nas też Buczynowe Turnie.

Słynny krok nad szczeliną.

Słynny krok nad szczeliną.

Uff, udało się!

Uff, udało się!

Nie żałujemy podjętej decyzji – pogoda pozostaje stabilna jeszcze przez pięć godzin, a my bez problemu dokańczamy „zwiedzanie” Orlej Perci. Bardzo podoba nam się dzisiejsza trasa – sporo wspinaczki, często wymagającej zwiększonej uwagi. Łańcuchy i klamry są tam, gdzie trzeba. Jednocześnie co chwilę oglądamy przecudne widoki – czy można chcieć czegoś więcej?

Szlakiem z Granatów na Krzyżne.

Szlakiem z Granatów na Krzyżne.

Szlakiem z Granatów na Krzyżne.

Szlakiem z Granatów na Krzyżne.

Widok na Tatry Wysokie.

Widok na Tatry Wysokie.

Hura! Przed nami Krzyżne!.

Hura! Przed nami Krzyżne!.

Warto jednak zaznaczyć, że do przejścia Orlej Perci z prawdziwą przyjemnością potrzebowaliśmy 13 lat chodzenia po szlakach wysokogórskich i ferratach. Wcześniejsze zapuszczenie się na ten szlak skończyłoby się niechybnie „telegrafami” w nogach. To zdecydowanie nie trasa na początek przygody z Tatrami. Gorąco popieramy przy tym projekt przekształcenia tego szlaku w via ferratę!

Dłuższy postój robimy sobie dopiero pod szczytem Kopy nad Krzyżnem. Znajdujemy tam dobrą osłonę przed silnymi porywami wiatru i piękne widoki.

Widok z Kopy nad Krzyżnem w kierunku Granatów.

Widok z Kopy nad Krzyżnem w kierunku Granatów.

Tędy prowadzi szlak na Krzyżne z Murowańca.

Tędy prowadzi szlak na Krzyżne z Murowańca.

Postój na Kopie nad Krzyżnem.

Postój na Kopie nad Krzyżnem.

Szlak z Krzyżnego do „Piątki” jak zwykle jest trochę niewygodny i nużący, bo mimo ogólnego zejścia trzeba, niestety, sporo podchodzić w górę.

Przedni i Wielki Staw w ,,Piątce''.

Przedni i Wielki Staw w ,,Piątce”.

Schodzimy z Krzyżnego do ,,Piątki''.

Schodzimy z Krzyżnego do ,,Piątki”.

Dolina Roztoki i Opalone.

Dolina Roztoki i Opalone.

Wielki Staw.

Wielki Staw.

W schronisku pięciostawiańskim jemy pyszny obiad, a na deser ciasto jagodowe – po prostu bajka i na dodatek ceny sporo niższe niż w Murowańcu!

Wraz z pierwszymi kroplami deszczu wychodzimy w kierunku Doliny Roztoki. Zdążamy zejść z zakosów, zanim na dobre zaczyna padać. Dalej już do samej Palenicy idziemy w deszczu. Wracając, przypominamy sobie cały nasz bajkowy pobyt. Jesteśmy bardzo z siebie dumni, że udało nam się przejść takie ciekawe wielogodzinne i trudne trasy!

Po powrocie do Zakopca od razu idziemy po oscypki dla nas i dla Rodziców, a potem już pozostaje nam tylko pakowanie i ogarnianie się przed jutrzejszym wczesnym wyjazdem. Całe te osiem dni było jak piękny sen – tyle, że prawdziwy!

Nasz czas: dojście do grani: 6:15–10:30, Zadni Granat–Krzyżne: 10:30–13:00, Krzyżne – „Piątka”: 13:30–15:10, „Piątka”–Palenica: 15:50–17:30

Dystans: 24 km, przewyższenie: ok. 1600 m

Tatry – sentymentalny powrót na polskie (i nie tylko…) szlaki, 2015.07

 

Do ostatniej chwili przed wyjazdem nie możemy uwierzyć, że pojedziemy we dwoje w Tatry. Po trudnych przejściach ostatnich miesięcy ciągle mamy wrażenie, że niespodziewanie stanie się coś złego – rozchoruje się któryś chłopak, rozchorujemy się my, zepsuje się nam samochód. O dziwo wreszcie nastaje piątek i wszystko przebiega zgodnie z planem – a żyjąc z trójką dzieciaków, gładki przebieg wydarzeń należy do rzadkości. Ale jedziemy, naprawdę jedziemy! W tym roku na naszą randkę celowo wybieramy miejsce dobrze nam znane – potrzebujemy przede wszystkim „dogonić się”, pobyć ze sobą i dużo pogadać. A tak nie musimy przeglądać ton przewodników, ustalać planu zwiedzania na kolejne dni. Możemy po prostu wstać rano i ruszyć przed siebie. I pocieszyć się Tatrami – Alpy są przepiękne, ale nasze Taterki są – jak zawsze – wyjątkowe!

 

Formacje skalne mają tu niezwykłe kształty.

Tatry część I – wschodnia część Orlej Perci, Siwy Wierch, Kopa Kondracka, Przełęcz pod Chłopkiem

 

Widok na Zadni Granat z Pośredniego.

Tatry część II – Rysy, od Hali Gąsienicowej na Rówień Waksmundzką, Iwaniacka Przełęcz, zachodnia część Orlej Perci