Alpy Bawarskie – ferrata Mittenwalder Hohenweg, Monachium

12 sierpnia 2012, niedziela

Przepiękny dzień, do 25oC w dolinach, ok. 12-15oC w górach  

Wyprawa w góry Karwendel

Zachęceni piękną pogodą, ruszamy dziś na kolejną ferratkę – Mittenwalder Hohenweg Klettersteig w masywie gór Karwendel, na granicy niemiecko-austriackiej.

Dojeżdżamy do miejscowości Mittenwald, wjeżdżamy kolejką Karwendelbahn i ok. 10:00 po krótkim podejściu ruszamy już wyekwipowani na ferratę. Nasza dzisiejsza trasa jest bardzo widokowa. Prowadzi prawie cały czas granią, wchodząc na kilka kolejnych szczytów, z których roztaczają się coraz to inne rozległe panoramy (dziś wyjątkowo ostre, jak to w dniu przed załamaniem pogody, niestety…) Trudności – jak to na niemieckiej ferracie – niewielkie, dosłownie kilka miejsc wymaga nieco większej uwagi, asekuracja jednak wskazana (wszyscy turyści wyekwipowani i grzecznie korzystający ze sprzętu przez większość czasu).

Bardzo podobają nam się widoki i charakter tego pasma, nieco bardziej zielony i mniej surowy niż wczorajsze okolice Alpspitze. Panoramy (m.in. na pobliskie pasma Karwendel czy okolice Zugspitze, ale też na Alpy austriackie) wciąż się zmieniają w zależności od tego, z której strony szlak omija trudniejsze miejsca w grani.

Pomimo niedzieli i pięknej pogody ludzi tu wyraźnie mniej niż na wczorajszej trasie, nie tworzą się uciążliwe zatory, spotyka się raczej kilkakrotnie te same kilkuosobowe grupy turystów, którzy przy kolejnych spotkaniach coraz przyjaźniej się uśmiechają. Przejście całej grani zajmuje nam 3,5 godziny z jednym dłuższym postojem w pierwszej części drogi, potem jeszcze odpoczywamy chwilę na pięknej alpejskiej łące na przełęczy pod Brunnensteigspitze, spoglądając na popisy szybowca dosłownie tuż nad naszymi głowami.

W kolejną godzinę, po przejściu kilkunastu długich, ale dość wygodnych zakosów, docieramy z przełęczy do schroniska Brunnensteighütte, gdzie wsuwamy niezły obiad. Kolejne półtorej godziny później (ok. 17:00), po przejściu m.in. przez nowy podwieszany na linach mostek (na trasie nr 284) docieramy na parking w Mittenwaldzie naprawdę nieźle zmęczeni (mamy w końcu w nogach około 1900 metrów przewyższenia).

Wracając drogą do Ga-Pa (korki w niedzielne popołudnie), podziwiamy przepięknie oświetlone słońcem białe szczyty Karwendelek. Widok jest tak malowniczy, że R. nawet cofa się na parking, żeby uwiecznić go na zdjęciu. Będzie o czym marzyć, gdy wrócimy do szarej codzienności!

Widoki z drogi na Alpy Wetterstein.

Widoki z drogi na Alpy Wetterstein.

Alpspitze góruje nad Garmisch-Partenkirchen.

Alpspitze góruje nad Garmisch-Partenkirchen.

Górna stacja Kawendel Bahn.

Górna stacja Kawendel Bahn.

Widok na ferratę Mittenwalder Hohenweg - tu będziemy szli.

Widok na ferratę Mittenwalder Hohenweg – tu będziemy szli.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

R. próbuje policzyć, ile szczytów widać.

R. próbuje policzyć, ile szczytów widać.

Widok na masyw Zugspitze.

Widok na masyw Zugspitze.

Karwendele z ferraty Mittenwalder Hohenweg.

Karwendele z ferraty Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Kolejny szczyt na naszej trasie.

Kolejny szczyt na naszej trasie.

Wokół panoramiczne widoki na Alpy.

Wokół panoramiczne widoki na Alpy.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Odpoczynek na przełęczy przed Brunnensteinspitze - koniec ferraty.

Odpoczynek na przełęczy przed Brunnensteinspitze – koniec ferraty.

Zejście do Mittenwaldu.

Zejście do Mittenwaldu.

Zejście do Mittenwaldu - Shrek, ja w dół patrzę!.

Zejście do Mittenwaldu – Shrek, ja w dół patrzę!.

Ostatnie spojrzenie na Karwendele i Mittenwalder Hohenweg.

Ostatnie spojrzenie na Karwendele i Mittenwalder Hohenweg.

3 sierpnia 2012, poniedziałek

Mimo gorszych prognoz piękny dzień, do 26 stopni  

Wczorajsza różnica wysokości sprawiła, że marzymy o dniu odpoczynku przed planowanym wejściem na Zugspitze. Rano wysypiamy się do bólu i przed 10:00 wsiedamy do samochodu gotowi na wyprawę do Monachium.

Monachium (11:00-16:00)

Stolica Bawarii nie wywiera na nas najlepszego pierwszego wrażenia. Winne temu zapewne tłumy, ogromne tłumy turystów przewalające się przez główne ulice miasta, ale też wielkomiejski charakter zabytkowego centrum – my, mieszczuchy na co dzień, wolimy bardziej kameralną atmosferę. Trzeba jednak przyznać, że przy bliższym poznaniu, a zwłaszcza po spokojnym spacerze po zielonym Ogrodzie Angielskim i okolicach Rezydencji, Monachium staje się bardziej sympatyczne.

Po przejściowych trudnościach w znalezieniu miejsca do parkowania tańszego niż 6 € za godzinę (brawa dla jak zwykle niezawodnego R.), ruszamy w kierunku Placu Mariackiego, po drodze spoglądając na słynną monachijską piwiarnię – Hofbräuhaus.

Główny plac miasta jest ruchliwy niczym niemiecka autostrada. Różnojęzyczny tłum turystów oblewa nas z każdej strony. Rzadko słyszymy jednak język polski – u nas do zachodnich sąsiadów chyba rzadko się jeździ w celach turystycznych – a szkoda! Z trudem wstrzelamy się w przerwy w potoku ludzi, by zrobić zdjęcie. Naszą uwagę przyciąga przede wszystkim imponujący neogotycki Nowy Ratusz (XIX w.) ze strzelistą wieżą. Stary Ratusz ze swoimi wieżyczkami wygląda przy nim, co stwierdzamy zgodnie, trochę „gargamelowato”. Na środku placu stoi XVII-wieczna kolumna NMP, patronki Bawarii, ale zasłaniają ją tłumy ludzi i barierki robót drogowych, co ujmuje jej wiele uroku.

Dla lepszego docenienia urody Marienplatz decydujemy więc się wejść na wieżę kościoła św. Piotra (XIII, przeb. barok. XVII-XVIII w.). Tu też witają nas tłumy. Irytujemy się, stojąc na balkoniku na wieży w ludzkim korku, zamiast podziwiać naprawdę piękny widok na centrum Monachium (w tym na ogromny gotycki kościół NMP – wizytówkę miasta). W efekcie po zejściu z wieży już czujemy się zmęczeni i mamy ochotę odsapnąć. Na szczęście nadarza się dobra okazja – wypatrujemy sympatyczną kantynę na dziedzińcu ratusza i zjadamy tam wczesny obiad.

Po chwili przerwy zwiedzania ciąg dalszy. Idziemy na gwarny i – o niespodzianko – zatłoczony Targ Żywności (dobre miejsce na spróbowanie regionalnych precli z pastą serową), zerkamy na Nową Synagogę (2006) , odnajdujemy Pałac Arcybiskupi (XVIII) – dawną siedzibę Josepha Ratzingera, po czym przechodzimy przez Pięć Domów (labirynt butików i biurowców) pod remontowane wieże kościoła NMP (jak dobrze, że wcześniej obejrzeliśmy świątynię z góry). Na koniec oglądamy z zewnątrz budynki rozległej Rezydencji (XVI, potem rozb.) – dawnej siedziby książąt i królów Bawarii (zaglądamy na dziedziniec cesarski, aptekarski i antiquarium).

O tak, gdyby ktoś chciał, mógłby to miasto dokładnie zwiedzać i przez trzy dni. Byliśmy wielkimi optymistami, opłacając parkowanie tylko na dwie godziny – nam właśnie minęły trzy, a połowa trasy wciąż przed nami. Szybkim krokiem wracamy więc do samochodu dopłacić w parkomacie i kończymy pierwsza część przechadzki po mieście.

Druga część naszego spaceru jest zdecydowanie przyjemniejsza. Przez reprezentacyjną Lugwigstraße, obok Portyku Marszałków Polnych i barokowego kościoła Teatynów, wchodzimy do zielonego, rozległego Ogrodu Angielskiego (XVIII). Tu panuje klimat odprężenia. Ludzie rozsiadają się na trawie, opalają się, biegają. Przez rozległe połaci trawy rzucamy okiem na okrągłą świątynię Monopteros, po czym kierujemy się w stronę chińskiej wieży z rozległym ogródkiem piwnym (uff, nareszcie toaleta! Wcześniej szukaliśmy kosza na śmieci, których chyba w całych Niemczech jest jak na lekarstwo). Jeszcze mały odpoczynek na ławce i czas na powrót ulicą Ludwika.

Po drodze zadziwiamy się ogromem 17-metrowej rzeźby Walking Man autorstwa Jonathana Borofsky’ego, odnajdujemy neobarokowy (pocz. XX) Pałac Pacelli, goszczący kiedyś Piusa XII, zatrzymujemy się na chwilę przy Bramie Zwycięstwa i zaglądamy do Ogrodów Pałacowych, położonych przy Rezydencji. Do samochodu wracamy o 16:00, po 5 bitych godzinach zwiedzania, obolali i zmęczeni.

Monachium, Plac Mariacki, gotycka Katedra NMP w tle.

Monachium, Plac Mariacki, gotycka Katedra NMP w tle.

Nowy Ratusz (XIX), Monachium.

Nowy Ratusz (XIX), Monachium.

Stary Ratusz , Monachium.

Stary Ratusz , Monachium.

Kolumna NMP (XVII), partonki Bawarii.

Kolumna NMP (XVII), partonki Bawarii.

Plac Mariacki z Kościołem Św. Piotra (gotycki, przeb. barok).

Plac Mariacki z Kościołem Św. Piotra (gotycki, przeb. barok).

Wnętrze Kościoła Sw. Piotra.

Wnętrze Kościoła Sw. Piotra.

Słynna monachijska piwiarnia Hofbrauhaus (kon. XIX).

Słynna monachijska piwiarnia Hofbrauhaus (kon. XIX).

Słup majowy na Targu Żywności w Monachium.

Słup majowy na Targu Żywności w Monachium.

Uroki Monachium.

Uroki Monachium.

Pałac arcybiskupi (XVIII), b. siedziba J. Ratzingera.

Pałac arcybiskupi (XVIII), b. siedziba J. Ratzingera.

Barokowy (XVII) kościół teatynów, Monachium.

Barokowy (XVII) kościół teatynów, Monachium.

Portyk Marszałów Polnych (XIX).

Portyk Marszałów Polnych (XIX).

Rezydencja królów ii książąt bawarskich od strony ogrodów pałacowych.

Rezydencja królów ii książąt bawarskich od strony ogrodów pałacowych.

Rezydencja (XVI, przeb.), dziedziniec cesarski.

Rezydencja (XVI, przeb.), dziedziniec cesarski.

Rezydencja, Antiquarium.

Rezydencja, Antiquarium.

Teatr Narodowy, Maksymilian I Józef, pierwszy król Bawarii.

Teatr Narodowy, Maksymilian I Józef, pierwszy król Bawarii.

Ogród angielski (XVIII); świątynia Monopteros w tle.

Ogród angielski (XVIII); świątynia Monopteros w tle.

Kanały Ogrodu Angielskiego.

Kanały Ogrodu Angielskiego.

Walking man - rzeźba Jonathana Borofsky'ego.

Walking man – rzeźba Jonathana Borofsky’ego.

Pałac Pacelli - b. siedziba Piusa XII.

Pałac Pacelli – b. siedziba Piusa XII.

Brama zwycięstwa na ulicy Ludwika.

Brama zwycięstwa na ulicy Ludwika.

Wracając, zamierzaliśmy jeszcze zajrzeć do Augsburga. Nie było nam to jednak widocznie pisane. Najpierw pomyliliśmy drogę i wjechaliśmy nie na tą autostradę, na którą trzeba, a potem, po nawróceniu i odstaniu swojego w korku przed Monachium, nie mogliśmy skręcić na właściwą trasę, bo trwały akurat roboty drogowe.

Cóż, Augsburg musi jeszcze na nas poczekać. Ale może i dobrze się stało. Zwiedzaniem miasta byliśmy już dziś naprawdę nasyceni, a tak wróciliśmy o przyzwoitej porze. Wiwat Opatrzność.

Wieczorem robimy szybkie zakupy w sąsiadującym z naszą kwaterą sklepem Aldi i snujemy plany jutrzejszej wyprawy na Zugspitze.

Alpspitze

Alpy Bawarskie – pierwsza ferrata

11 sierpnia 2012, sobota

Rano pochmurno, w ciągu dnia się rozpogadza, 21oC, w górach przewalające się chmury, ok. 10-12oC

Na pierwszy dzień wybieramy trasę aklimatyzacyjną, czyli niezbyt długą, a jednocześnie na sporej wysokości i trochę dającą w kość. Pada na Alpspitze, bo można skrócić sobie podejście kolejką na Osterfelderkopf (bagatela – prawie 1300 m przewyższenia), a sama trasa jest niebanalna (ferrata) i różnorodna.

Charakterystyczny trójkątny kształt Alpspitze góruje nad Garnisch-Partenkirchen, jak Giewont nad naszym Zakopanem (jak na zdjęciu powyżej). Budzi respekt, jednak ferrata nie jest szczególnie trudna, świetnie nadaje się dla początkujących miłośników żelaznych dróg.

Jak to pierwszego dnia bywa, nie zrywamy się zbyt wcześnie. Ok. 10:00 z trudem udaje nam się wyjechać. Niestety pierwotnie ładna pogoda od rana zdąża się zepsuć – niebo zasnuwa się chmurami zasłaniając widoki właściwie od poziomu ok. 1000 m n.p.m. Zaczynamy nawet rozważać wariant zastępczy – podejście do wąwozu Partnach, tym bardziej, że nasze wątpliwości skutecznie podsyca pani z kasy, informując nas, że na górnej stacji kolejki jest 8oC, a widoczność ogranicza się do 30 m… W końcu jednak, pchani optymistycznym oczekiwaniem poprawy widoczności, docieramy na Osterfelderkopf o 10:40 i po drobnych kłopotach orientacyjnych (chmury chwilami zasłaniają prawie wszystko) ruszamy w kierunku szczytu.

Wejście ferratą na Alpsitze

Na wejście wybieramy wariant via ferratą. Ta trasa podobno słynie z dużej ekspozycji, ale, może z powodu zasłonięcia przez chmury pełnej głębi widoku, nie odczuwamy tego. Droga jest po prostu naszpikowana żelastwem (niewiele fragmentów bez zabezpieczeń), a trudności techniczne na niej są naprawdę niewielkie. Słoweńskie ferraty były zdecydowanie trudniejsze.

Najprzyjemniej idzie nam się pierwszą, bardziej urozmaiconą częścią ferraty, z kilkoma sympatycznymi drabinkami; potem zaczyna się maszerowanie w sznureczku, a i droga jest bardziej monotonna (zakosy z „poręczą” na umiarkowanie nachylonym zboczu). Zaskakuje nas ilość ludzi na trasie przy niezbyt zachęcającej pogodzie (jak u nas na Orlej, czyli niestety sporo). Przez zatory nasz czas wejścia jest niezbyt imponujący (2,5 godziny). Warto było zaryzykować wjechanie na Osterfelderkopf we mgle.

Szczyt Alpspitze witamy już w pełnym słońcu, które – jak na zamówienie – przygrzewa nam przez całe pół godziny odpoczynku. Z dość rozległego wierzchołka (wystarczająco duży, by pomieścić kilkadziesiąt osób) są zapewne piękne widoki: nam, pomimo słońca, odsłaniają się one tylko częściowo i na chwilę – dobre i to! (odnajdujemy nawet szczyt Zugspitze).

Zejście wschodnią granią Alpspitze

Na trasę zejściową obieramy szlak prowadzący wschodnią granią Alpspitze. Zejście okazuje się równie trudne technicznie jak ferrata, choć tu trudności są innego rodzaju – po prostu trasa uległa dużej erozji turystycznej i schodząc po ciągle usuwających się spod nóg kamyczkach, trzeba uważać by wraz z nimi nie pojechać na pupie na sam dół. Na deser czeka na nas dość oryginalna atrakcja – tunel wykuty dla turystów w skale. To bardzo wygodne, ale jednak cieszymy się, że podobnych ułatwień nie zafundowano naszym Tatrom.

Zejście zajmuje nam prawie 2 godziny i trochę się dłuży, pewnie głównie przez to, że chmury skutecznie zasłaniają nam wszystkie widoki. Wycieczkę kończymy przejściem przez mostek z dwóch lin zawieszonych jedna nad drugą między dwiema skałkami (atrakcja nieobowiązkowa, ale fajna adrenalinka i dużo zabawy) oraz posiłkiem w kolejkowej restauracji (niestety, o tej porze do wyboru są już tylko parówki i biała kiełbasa, więc jemy oba te rarytasy). Szybko i sprawnie zjeżdżamy kolejką na dół. Dziś nie żałujemy wydanych pieniędzy: jak to pierwszego dnia, nogi już mają co nieco do powiedzenia, więc chętnie unikamy schodzenia kolejnych 1300 m w dół.

Dolna stacja kolejki na Osterfelderkopf, Ga-Pa.

Kolejka na Osterfelderkopf.

 

 

Zakładamy ferratowy ekwipunek.

Zakładamy ferratowy ekwipunek.

Via ferrata na Alpsitze.

Via ferrata na Alpsitze.

Zaiste żelazna perć...

Zaiste żelazna perć…

Szczytowe partie podejścia na Alpspitze.

Szczytowe partie podejścia na Alpspitze.

Szczytowe partie podejścia na Alpspitze.

Szczytowe partie podejścia na Alpspitze.

Idziemy w sznureczku.

Idziemy w sznureczku.

Szczyt Alpspitze (2628 m n.p.m.).

Szczyt Alpspitze (2628 m n.p.m.).

Szczyt Alpspitze (2628 m n.p.m.).

Szczyt Alpspitze (2628 m n.p.m.).

R. na Alpspitze - mamy jakiś widok!.

R. na Alpspitze – mamy jakiś widok!.

Wschodnie zejście z Alpspitze.

Wschodnie zejście z Alpspitze.

Mamy do wyboru aż dwie trasy. R. wybrał lewą.

Mamy do wyboru aż dwie trasy. R. wybrał lewą.

Trawers półką wykutą w skale.

Trawers półką wykutą w skale.

Wschodnie zejście z Alpspitze - tunel (!) dla turystów.

Wschodnie zejście z Alpspitze – tunel (!) dla turystów.

Wschodnie zejście z Alpspitze - tunel (!) dla turystów.

Wschodnie zejście z Alpspitze – tunel (!) dla turystów.

Trochę zabawy na koniec.

Trochę zabawy na koniec.

Przyda nam się obiad...

Przyda nam się obiad…

Hala w Ga-Pa z widokiem na Alpy Ammergauer.

Hala w Ga-Pa z widokiem na Alpy Ammergauer.

Masyw Waxenstein w tle.

Masyw Waxenstein w tle.

Wieczorem z lubością odpoczywamy i nadrabiamy zaległości z wczoraj w zapiskach i opisywaniu zdjęć.

Niemcy, Alpy Bawarskie, 2012.08

Wyjazd w Alpy Bawarskie wspominamy właściwie w samych superlatywach. Niemcy to czysty kraj z uprzejmymi ludźmi, bogaty w arcyciekawe zabytki i oferujący turystom spotkania z piękną przyrodą. Drogi są bajkowe: przez cały tydzień poruszaliśmy się głównie po autostradach (paradoksalnie, zaczęło nam nawet brakować klimatu bocznych dróg i zapomnianych miejscowości). Powinniśmy częściej jeździć do naszych zachodnich sąsiadów i serdecznie zapraszać ich do nas! Zatrzymując się nie w hotelach i większych pensjonatach, można mieć problem z porozumieniem się po angielsku – „szkolna” znajomość niemieckiego R. niewątpliwie bardzo nam pomagała. A Alpy Bawarskie – po prostu piękne! Zapraszamy do obejrzenia zdjęć!

 

Poczdam i Norymberga, czyli co zobaczyliśmy po drodze

 

Pierwsza ferrata – Alpspitze

 

Ostatnie spojrzenie na Karwendele i Mittenwalder Hohenweg.

Ferrata Mittenwalder Hohenweg, Monachium

 

Pożegnanie lodowca Höllentalfermer.

Część II – Zugspitze, ferrata Hindelanger, Bawarskie zamki i kościoły

Węgry część II – Góry Bukowe, puszta i transfer nad Balaton

19 lipca 2012, czwartek

Do 35oC i niemal bezchmurnie!

Wycieczka w Góry Bukowe

Dzisiejszy dzień poświęcamy na wypad w jeden z najbardziej urokliwych zakątków Węgier – w Góry Bukowe. Aż szkoda, że czas mamy ograniczony i nie możemy sobie pozwolić na lepsze zeksplorowanie tych rejonów, a zwłaszcza na jakąś wycieczkę górską. Oglądane z samochodu, Góry Bukowe nie wywierają może jakiegoś piorunującego wrażenia na kimś, kto liczy na wyniosłe, skaliste szczyty i spektakularne widoki; ich spokojny, zielony krajobraz jest jednak bardzo miły dla oka, zwłaszcza przy ogólnej równinności Węgier (nas zaciekawia np. duża różnorodność drzew liściastych porastających stoki gór).

Góry Bukowe w pigułce poznajemy dzięki wycieczce po Dolinie Potoku Szalajka, uznawanej za serce Gór Bukowych.

Jest to miejsce perfekcyjnie zorganizowane pod turystów. Witają nas duże, płatne parkingi, punkty gastronomiczne i kioski z pamiątkami. Bez problemu trafiamy do początkowej stacji kolejki wąskotorowej, wożącej turystów po dolinie. Przejażdżka ciuchcią to duża atrakcja dla chłopców (my wolelibyśmy 4-kilometrowy cichy spacer, ale raczej w składzie dwa plus zero:)).

Po dotarciu do końcowej stacji od razu ruszamy do głównej, jak nam się wydawało, atrakcji doliny: do przypominającego welon wodospadu, utworzonego na wapiennych kaskadach. Sam wodospad okazał się, hmmm, jak by to ująć, niepozorny. Dość powiedzieć, że przeszliśmy obok niego zupełnie nieświadomi, że właśnie mijamy naszą główną atrakcję. Zapewne wodospad okazalej prezentuje się w innych porach roku, przy wyższych stanach wód. Pewnie lepiej, zamiast kierować swe kroki do wodospadu, było udać się na kilometrową przechadzkę w kierunku jaskini, gdzie znaleziono ślady bytowania ludzi sprzed ok. 40 tys. lat (i właśnie w tę stronę, a nie do wodospadu, udała się większość pasażerów kolejki, wniosek „idź za tłumem” wydaje się dziś słuszny).

Wycieczkę do Doliny Szalajki kończymy smacznym obiadem w przesympatycznej pizzerii położonej tuż obok początkowej stacji kolejki. Dobre jedzenie, placyk zabaw dla dzieci, przyjemny wystrój i niedrogo.

Wąskotorówka w Dolinie Potoku Szalajka.

Wąskotorówka w Dolinie Potoku Szalajka.

Przez Dolinę Potoku Szlajka.

Przez Dolinę Potoku Szlajka.

Idziemy do Wodospadu Fatyol - 'welonowego'.

Idziemy do Wodospadu Fatyol – 'welonowego’.

Ciekawe, kto jest szerszy.

Ciekawe, kto jest szerszy.

Przypominający welon Wodospad Fatyol.

Przypominający welon Wodospad Fatyol.

Co tam wodospad! Przechodzenie potoku - to jet atrakcja!.

Co tam wodospad! Przechodzenie potoku – to jet atrakcja!.

Ciekawy układ skał w Górach Bukowych.

Ciekawy układ skał w Górach Bukowych.

Gotowi do odjazdu!.

Gotowi do odjazdu!.

Ostatni rzut oka na Góry Bukowe. To chyba kamieniołom...

Ostatni rzut oka na Góry Bukowe. To chyba kamieniołom…

W drodze powrotnej Sebuś zasypia, a my zaczepiamy jeszcze o Egerszalók, ciekawi oryginalnych śnieżnobiałych formacji z węglanu wapnia, przypominających nieco miniaturkę tureckiego Pamukkale. Rzeczywiście, jest to niespotykany widok. Gdyby tylko zasłonić jakimś cudem ogromny hotelowy kompleks kąpielisk termalnych, który zupełnie niszczy niepowtarzalny urok tego miejsca, atmosfera byłaby tu iście bajkowa.

Kompleks hotelowo-termalny w Egerszalok.

Kompleks hotelowo-termalny w Egerszalok.

Formacje z węglanu wapnia w Egerszalok.

Formacje z węglanu wapnia w Egerszalok.

Formacje z węglanu wapnia w Egerszalok.

Formacje z węglanu wapnia w Egerszalok.

Formacje z węglanu wapnia w Egerszalok.

Formacje z węglanu wapnia w Egerszalok.

Po powrocie do domku zabieramy się do akcji pranie (na szczęście na kempingu za opłatą mamy do dyspozycji pralkę). Podjęcie niemiłej decyzji o praniu w dużej mierze zawdzięczamy Sebkowi, który doszczętnie przesikując podczas drzemki siebie i cały swój fotelik, niewątpliwie ułatwił nam zabranie się do tej czynności.

Popołudnie spędzamy na naszym kempingowym kąpielisku termalnym. Nie jest to może duży kompleks, ale na potrzeby nasze i dzieciaków w zupełności wystarczający. Nareszcie pogoda pozwala nam na popluskanie się w basenach zewnętrznych. Sebuś chlapie się jak mała rybka, a Tymo doskonali swoją zdobytą niedawno umiejętność pływania pieskiem. Uczy się dziś też czegoś zupełnie nowego: trudnej sztuki wydychania powietrza do wody i zanurzania głowy! Brawo, Tymusiu!

Nasz Thermal Kemping w Tiszafured.

Nasz Thermal Kemping w Tiszafured.

Gdzie on ciągle tak goni...

Gdzie on ciągle tak goni…

20 lipca 2012, piątek  

Ładny dzień, 30oC

Wycieczka do Hortobágy i Debreczyna

Hortobágy to miejscowość będąca sercem dawnej puszty, czyli bezkresnej równiny, na której pasły się wielkie stada bydła. To też miejsce bardzo ważne dla tożsamości Węgrów, utożsamiających się z romantycznym wspomnieniem pasterzy kochających wolność.

Sama przyroda (pomimo, że jest tutaj najstarszy na Węgrzech park narodowy) nie jest może porywająca; to po prostu ogromna równina porosła podsychającą trawą, poprzeplataną podmokłymi fragmentami porosłymi trzciną. Pełne uroku są jednak spotykane co kilka kilometrów gospodarstwa kryte strzechą ze stojącymi obok, nadal czynnymi żurawiami. Tu i ówdzie widać też stada wypasanego bydła.

Bardzo ciekawa okazuje się wizyta w Pusztai Állatpark, gdzie oglądamy tradycyjne gatunki pusztańskich zwierząt: szare bydło, udomowione bawoły, konie, prostorogie (a raczej „świdrorogie”) owce, drób i świnki mangalica o kręconej sierści. Wszystkie zwierzątka można karmić zakupioną w kasie karmą, a do tego jest jeszcze wieża widokowa na którą można wejść! Dla dzieci bomba!

W samym Hortobágy oglądamy słynny kamienny Most o Dziewięciu Przęsłach oraz zaglądamy na stoiska z tradycyjnymi pamiątkami (kupując chłopcom piszczałki z regulowaną wysokością dźwięku).

Widok atrakcyjnego placu zabaw skusił nas jeszcze do wizyty w Magyar Park – czymś w rodzaju szpitala dla ptaków z możliwością ich oglądania na różnych etapach rekonwalescencji, w tym w dużych wolierach (coś jak „hala wolnych lotów” w warszawskim ZOO). Spotykamy m.in.: całe stado bocianów, orły i czaplę.

Plac zabaw okazuje się mniej atrakcyjny niż to się wydawało przed wejściem, ale Tymuś pojeździł na „orczyku – orle”.

Ogólnie, biorąc pod uwagę obie odwiedzone dziś atrakcje, bardziej podobał nam się park ze zwierzątkami: był mniej komercyjny i tańszy, ale miłośnicy ptaków pewnie będą mieli odmienne zdanie.

Na koniec udajemy się na obiad do Hortobágyi Csárda, którą w 1842 r. odwiedził i opisał sam Sándor Petőfi, a pierwsza czarda w tym miejscu stała już w 1699r. Dość słone ceny osładza kapela przygrywająca na ludową nutę oraz naprawdę ładne i fotogeniczne wnętrze (i „zewnętrze”, gdzie siedzimy). Jedzenie jest przepyszne, co zresztą jest na Węgrzech zasadą, a nie wyjątkiem.

Pusztai Allatpark - pusztańskie ZOO.

Pusztai Allatpark – pusztańskie ZOO.

Pusztai Allatpark.

Pusztai Allatpark.

Pusztai Allatpark.

Pusztai Allatpark.

Pusztai Allatpark - widoki z wieży.

Pusztai Allatpark – widoki z wieży.

Bezkresna puszta...

Bezkresna puszta…

Pusztai Allatpark.

Pusztai Allatpark.

Ależ one słodkie - świnki mangalica.

Ależ one słodkie – świnki mangalica.

Karmimy zwierzątka...

Karmimy zwierzątka…

Pusztai Allatpark - ekspozycja.

Pusztai Allatpark – ekspozycja.

A jak się zmęczyliśmy...

A jak się zmęczyliśmy…

Most o Dziewięciu przęsłach (1. poł. XIX w).

Most o Dziewięciu przęsłach (1. poł. XIX w).

Może zostanę pasterzem...

Może zostanę pasterzem…

Magyar Park - szpital ptaków.

Magyar Park – szpital ptaków.

Huśtawka dla 8 osób - czego to Węgrzy nie wymyślą!.

Huśtawka dla 8 osób – czego to Węgrzy nie wymyślą!.

Kogo tu można podejrzeć...

Kogo tu można podejrzeć…

Gorzej jak ten ktoś się wkurzy...

Gorzej jak ten ktoś się wkurzy…

Na szczęście ten orzeł był drewniany.

Na szczęście ten orzeł był drewniany.

Hortobagyi Csarda.

Hortobagyi Csarda.

Hortobagyi Csarda.

Hortobagyi Csarda.

Czardasz w czardzie... ale czad!.

Czardasz w czardzie… ale czad!.

Drugi punkt dzisiejszego programu to Debreczyn. Po raz kolejny „zwiedzamy” centrum miasta podczas drzemki chłopców – M. obiega i fotografuje, co trzeba, a potem w domu spokojnie oglądamy zdjęcia w kompie…Taaak, uroki wakacji z dziećmi…Tym sposobem poznajemy piękną secesyjną zabudowę Piac utca i otoczenie placu Kossuth tér z symbolem miasta, klasycystycznym Wielkim Zborem Kalwińskim z początku XIX w.

Debreczyn - Wielki Zbór Kalwiński.

Debreczyn – Wielki Zbór Kalwiński.

Deri Muzeum i pomnik Kossutha.

Deri Muzeum i pomnik Kossutha.

Hotel Aranybika przy placu Kossutha.

Hotel Aranybika przy placu Kossutha.

Popołudnie już tradycyjnie spędzamy na naszym kąpielisku termalnym, zaliczając wszystkie baseny! Tymo coraz lepiej radzi sobie w wodzie, pływa „pieskiem” i „strzałką” i w ogóle trudno go wyciągnąć z wody; Sebusiowi szybciej się nudzi, bo nie może sam poszaleć, tylko ciągle jest u nas na rękach

Nasze Thermal Furdo.

Nasze Thermal Furdo.

Wieczorem sprawnie zgarniamy się i szykujemy na jutrzejszy transfer nad Balaton.

21 lipca 2012, sobota

Pochmurno i przelotny deszcz, 23 stopnie, w górach Wyszehradzkich nawet tylko 16 stopni

Dziś trudny logistycznie (w takim towarzystwie…) dzień transferu. Rano bez zbędnej zwłoki żegnamy nasz kemping nad Jeziorem Cisa i już o 9:00 ruszamy w stronę Balatonu.

Droga w dużej mierze wiedzie autostradą, więc mija dość sprawnie. Jednak dystans jest dystansem i na końcu chłopcy zaczynają już się nudzić i roznosić samochód. Mówią o mamie i tacie w kałuży z muchami, o tym, że dalej będą jechać już sami, o tym, że mimo naszych zakazów, chcą koniecznie tu i teraz pić Pepsi… Z przymrużeniem oka straszymy ich węgierskimi krokodylami mieszkającymi w kukurydzy i polującymi na niegrzeczne dzieci, ale – niestety – za nic nie dają się nabrać. Na miejsce docieramy ok. 17:30.

Na miejsce postoju wybieramy sobie Wyszehrad – miejsce bliskie naszej wspólnej środkowoeuropejskiej historii.

Sam Wyszehrad jest niewielki, ale tłumnie odwiedzany przez turystów (głównie węgierskich) głównie za sprawą zrekonstruowanego w niecałe sto lat temu pałacu królewskiego – miejsca słynnego XIV-wiecznego monarszego zjazdu oraz przepięknie położonego na wzgórzu nad Dunajem XIII-wiecznego zamku (zrekonstr. XX w.).

Zwiedzanie Wyszehradu zaczynamy od zamku. Wygórowane ceny wstępu rekompensuje nam zachwycająca panorama na wijący się między wzgórzami Dunaj. Z góry wypatrujemy tzw. Wieżę Salomona, również szczycącą się XIII-wiecznym rodowodem. Chłopcy zadowoleni, bo po deszczu jest mnóstwo kałuż do których można wrzucać kamienie.

Po zwiedzeniu zamku burczy nam w brzuchach, więc chłopaki objeżdżają Wyszehrad w poszukiwaniu sympatycznego miejsca na obiad, a M. robi szybkie zdjęcia pałacowi królewskiemu (niestety, nie wchodząc do środka). Obiad w absolutnie godnej polecenia restauracji włoskiej, w sali Cosa Nostra (sic! cóż, chłopcy wolą pizzę i kluchy niż gulasz i leczo…) sympatycznie przypieczętowuje naszą wyszehradzką wycieczkę.

Zamek w Wyszehradzie.

Zamek w Wyszehradzie.

Zamek w Wyszehradzie.

Zamek w Wyszehradzie.

Widoki z zamku na zakole Dunaju.

Widoki z zamku na zakole Dunaju.

Widoki z zamku na zakole Dunaju.

Widoki z zamku na zakole Dunaju.

Widoki z zamku.

Widoki z zamku.

Widoki z zamku.

Widoki z zamku.

Baszta Salomona (wieża mieszkalna z XIII w).

Baszta Salomona (wieża mieszkalna z XIII w).

Zamek w Wyszehradzie.

Zamek w Wyszehradzie.

Zamek w Wyszehradzie.

Zamek w Wyszehradzie.

Zamek w Wyszehradzie.

Zamek w Wyszehradzie.

Wchodzimy do zamku wewnętrznego.

Wchodzimy do zamku wewnętrznego.

Zamek w Wyszehradzie - zamek wewnętrzny.

Zamek w Wyszehradzie – zamek wewnętrzny.

Zamek w Wyszehradzie - zamek wewnętrzny.

Zamek w Wyszehradzie – zamek wewnętrzny.

Turysta na zamku.

Turysta na zamku.

Pożegnanie z zamkiem.

Pożegnanie z zamkiem.

Pałac Królewski w Wyszehradzie (XIV w) - wejście.

Pałac Królewski w Wyszehradzie (XIV w) – wejście.

Pałac Królewski w Wyszehradzie (XIV w).

Pałac Królewski w Wyszehradzie (XIV w).

Cel naszej podróży – Camping Park (k. Vonyarcvashegy – rety, jak to napisać! – na północno-zachodnim brzegu Balatonu) wita nas – już tradycyjnie – ulewą. To chyba dobra wróżba na dalszą pogodę:) Sebek zdąża się też zsikać w samochodzie. Cóż, fajnie jest. Żeby jeszcze ktoś tak za nas ogarnął dziś wieczorem cały ten bałagan…

Nasz kemping na pierwszy rzut oka sprawia bardzo pozytywne wrażenie. Całość jest bardzo dobrze zagospodarowana, zadbana, z bogatą infrastrukturą (restauracja, sklep itp. itd.); domek przestronny i czysty. Bardzo dużo gości z Niemiec. Jutro dokładniej sobie wszystko pooglądamy. Dziś już tylko obrobić zdjęcia i spać.

Węgry część I – Eger, Góry Mátra, Miszkolc

14 lipca 2012, sobota 

22oC, pochmurno, przelotnie kropi

Przejazd do Rzeszowa

Jak to zwykle u nas przed udanym wyjazdem nazbierało się kilka kłopotów: już tydzień temu rozchorował się Sebuś, a potem Tymuś i M.… W końcu M. wyjechała chora, a chłopcy (zwłaszcza Sebuś) w trakcie doleczania. Jak by tego było mało, jeszcze R. przez dwa dni i trzy noce przed wyjazdem uzupełniał dokumentację z pracy, przez co wyjazd opóźnił się o jeden dzień i nie mogliśmy już odwiedzić jaskini w Aggtelek.

Wyjeżdżamy więc dopiero w sobotę ok. 14:30 i utykamy w korku na Krakowskiej (zwężenie…), na szczęście dalej już jedzie się świetnie (zakaz jazdy TIRów). Docieramy do pośredniej mety u Dziadków ok. 20:30 po obowiązkowym postoju w McD w Ostrowcu i dwóch przymusowych „siusiu” (Sebuś już nie plami się sikaniem w pieluchę!)

15 lipca 2012, niedziela

20-26oC, trochę słońca, trochę chmur, a na powitanie kempingu… ulewa!

Podróż: Rzeszów – Tiszafűred

Jedziemy ok. 6 godzin (+postoje) w czasie 9:30–18:00 (ok. 380 km). Postoje:

Skansen w Svidniku na Słowacji

Ta pierwsza większa miejscowość za granicą polsko-słowacką wita nas niezbyt zachęcającym blokowiskiem, za którym kryje się jednak prawdziwa nieodkryta perełka: Muzeum Kultury Materialnej i Duchowej Ukraińców i Rusinów (oddział słowackiego Muzeum Narodowego).

Nie wiedzieć dlaczego, skansen nigdzie się nie reklamuje, praktycznie nie ma drogowskazów, my sami odnajdujemy go dopiero po długich poszukiwaniach na miejskiej mapce. Gdybyśmy nie zaplanowali wcześniej tej wizyty na podstawie przewodnika, nie wiedzielibyśmy nawet o jego istnieniu.

Muzeum jest uroczo położone na stoku wzgórza nad miastem i choć nie jest zbyt rozległe, to tworzy ciekawą, spójną całość. Dzisiaj dodatkowym atutem jest piękne słońce i praktycznie brak innych turystów (przez ponad godzinę przewija się poza nami ok. 10 turystów z łącznie trzech samochodów). Rewelacyjne, odprężające miejsce na postój z dziećmi!

Wszędzie można zajrzeć, z bliska obejrzeć m.in. cerkiew, młyn, piłę wodną (tartak napędzany wodą), kuźnię i wiele zagród (w jednej z nich sami nabieramy żurawiem wody ze studni!).

Do pełni szczęścia brakuje karczmy (ta skansenowa jest akurat nieczynna), ale i tak wywozimy stąd bardzo miłe wspomnienia. To wręcz wymarzone miejsce na postój w drodze na południe od Polski przez Barwinek!

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku na Słowacji.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku na Słowacji.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku.

Cerkiew z Nowej Polanki, XVIII w.

Cerkiew z Nowej Polanki, XVIII w.

Wnętrze cerkwi.

Wnętrze cerkwi.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku.

Chłopcy zaglądają do remizy.

Chłopcy zaglądają do remizy.

Kto pamięta jeszcze takie ławki...

Kto pamięta jeszcze takie ławki…

Badamy anatomię dawnego tartaku rzecznego.

Badamy anatomię dawnego tartaku rzecznego.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku.

Żuraw działa! R. sprawdzał.

Żuraw działa! R. sprawdzał.

Sebusia jakoś odciągamy od krowy.

Sebusia jakoś odciągamy od krowy.

Drugi postój urządzamy w Restauracji Turul (kilkanaście km przed Miszkolcem). Jemy pyszną zupę – coś podobnego do rosołu, z mięsem i kluseczkami, oraz dobre (i duże) pizze. Uff, udało się nam coś zamówić w węgierskiej restauracji – może potem też nie będzie tak źle:)

Ogólnie jedzie się nienajgorzej. W Polsce jak to w Polsce: podróż uprzykrzają remonty z kilkoma odcinkami ruchu wahadłowego. Na Słowacji unikamy opłat za autostradę, omijając krótki odcinek między Preszowem a Koszycami (nie warto wydawać 10 Euro na winietę).Na szczęście im dalej, tym ruch mniejszy i ogólnie podróż mija dość sprawnie.

Nasza meta to Thermal Kemping Tiszafűred. Jego wielki atut to możliwość korzystania na miejscu z basenów termalnych. Kemping ma przyjemny zadrzewiony teren z parcelami pooddzielanymi żywopłotami i przyzwoite zaplecze sanitarne. Wszystko jednak wymaga remontu, bo czasy świetności tego miejsca minęły ok. 30 lat temu… (my zajmujemy jeden z bungalowów, które właściwie należałoby zburzyć i zbudować od nowa…). Na szczęście w środku jest bardzo przestronnie, co dla nas zawsze stanowi atut.

16 lipca 2012, poniedziałek 

24oC, całkiem ładnie, po 16:00 wyraźnie chłodniej, na szczęście nie pada

Wycieczka do Egeru

Jedyne znane nam skojarzenie z tym miastem to Egri Bikaver: „bycza krew” – tutejsze wino, którym według legendy miejscowy bohater, Istvan Dobo, poił skromną drużynę broniącą miasta przed 80-tysięczną armią turecką w 1552 r.

Egerska starówka to naprawdę urocze miejsce, w którym na niewielkim obszarze oglądamy kilka naprawdę atrakcyjnych (także dla dzieci!) zabytków. Odnajdujemy m.in.: archikatedrę (klasycystyczną, trzecią co do wielkości na Węgrzech), minaret (pozostałość po okresie panowania tureckiego), zamek oraz przeuroczy Plac Istvana Dobo z pomnikiem Dobo, barokowym kościołem Minorytów i eklektycznym ratuszem. Spacer kończymy pysznym obiadem w restauracji przy Placu Dobo, dzięki czemu dłużej możemy delektować się uroczymi widokami.

Chłopcom bardzo podoba się (a nam wyraźnie skraca przejście) oglądanie miasta z poziomu siodełka roweru/tuptupa; szczególnie fajnie jeździ się im po Placu Istvana Dobo. Zabieranie jednośladów na zwiedzanie miast z dziećmi to naprawdę super patent!

Bardzo atrakcyjny okazuje się też spacer po zamku z placem zabaw na fortyfikacjach, a już największy hit to wejście na wieżycę minaretu, według Tyma wąską jak „parówa” (schodki naprawdę strome i wąskie, bo budowla ma niewiele ponad metr szerokości!!!)

Podobno bardzo interesująca jest też wizyta w zamkowych kazamatach oraz zwiedzanie Bibiloteki Archidiecezjalnej i obserwatorium astronomicznego z oryginalną camera obscura, mieszczących się w pięknym barokowym gmachu Liceum; nam jednak brakuje już na to wszystko czasu.

Plac Istvana Dobo, Eger.

Plac Istvana Dobo, Eger.

Egerski ratusz (XIX-XX).

Egerski ratusz (XIX-XX).

Barokowy kościół Minorytów, Eger.

Barokowy kościół Minorytów, Eger.

Monumentalna klasycystyczna archikatedra (1. poł. XIX).

Monumentalna klasycystyczna archikatedra (1. poł. XIX).

Monumentalna klasycystyczna archikatedra.

Monumentalna klasycystyczna archikatedra.

Monumentalna klasycystyczna archikatedra en face.

Monumentalna klasycystyczna archikatedra en face.

Barokowy budynek egerskiego Liceum.

Barokowy budynek egerskiego Liceum.

Minaret - egzotyczy detal egerskiej starówki.

Minaret – egzotyczy detal egerskiej starówki.

Tymo się odważył wejść na górę!.

Tymo się odważył wejść na górę!.

Widoki z wieżycy minaretu.

Widoki z wieżycy minaretu.

Lizakowa ławka.

Lizakowa ławka.

Podążamy na egerski zamek (XIII).

Podążamy na egerski zamek (XIII).

Widokowy spacer po ruinach egerskiego zamku.

Widokowy spacer po ruinach egerskiego zamku.

Widokowy spacer po ruinach egerskiego zamku.

Widokowy spacer po ruinach egerskiego zamku.

Rzut oka na serce Egeru.

Rzut oka na serce Egeru.

Jest i coś dla chłopców.

Jest i coś dla chłopców.

Wracamy wzdłuż murów.

Wracamy wzdłuż murów.

Żegnamy Eger tzw. obiadem z widokiem.

Żegnamy Eger tzw. obiadem z widokiem.

Popołudniowy spacer po Tiszafured

W planie mieliśmy nawet pierwszą kąpiel w naszych basenach, ale zanim Sebuś wstał po drzemce, zaczęło strasznie wiać i zrobiło się zbyt zimno dla naszej rodzinki rekonwalescentów, więc wybraliśmy spacer w kierunku brzegu Jeziora Cisa (Tisza).

Chłopcy znowu wyżyli się na swoich jednośladach i chociaż nie znaleźliśmy poszukiwanej plaży tylko przystań łódek dla wędkarzy, spacer i tak należy zaliczyć do udanych.

Chłopcy (poza tym, że strasznie rozrabiają) są naprawdę świetnymi kompanami; obaj robią po kilka kilometrów, dopisują im humory i kipią energią. W drodze powrotnej z Egeru obaj zasypiają, a Sebek kontynuuje drzemkę jeszcze przez prawie dwie godziny w domu po powrocie (R. w tym czasie załatwia potrzebne zakupy w jednym z kilku tutejszych supermarketów).

 

17 lipca 2012, wtorek

23oC i małe zachmurzenie u nas; w górach odczucie chłodu, 17oC

Wycieczka w Góry Mátra

Wczoraj było zwiedzanie miasta, więc dziś dla odmiany przyjmujemy kierunek góry. Dzisiejsza wycieczka po raz kolejny modyfikuje nasze „tranzytowe” wyobrażenie o Węgrzech jako o równinnym kraju porośniętym słonecznikami na zmianę z kukurydzą. Górom Mátra co prawda daleko do wyniosłości naszych Karpat (inne jest też ich pochodzenie, bliższe raczej naszym Sudetom), ale ich pofalowane stoki i podnóża porośnięte winoroślą tworzą miły obrazek dla oka.

Jadąc autostradą, sprawnie pokonujemy odcinek z Tiszafűred do Gyöngyös – „bramy” Gór Mátra. Sprawnie przejeżdżamy przez miasto, zatrzymując wzrok na dłużej jedynie na gotycko-barokowym kościele św. Bartłomieja (…przed którym czekamy na czerwonym świetle:), i bez większych przeszkód docieramy do naszego dzisiejszego pierwszego celu: XIX-wiecznej malowniczej baszty w Matrafűred. Jej egzotyczna sylwetka jest niezwykle malownicza; aż szkoda że nie prowadzi do niej żaden drogowskaz; my, by ją znaleźć, musieliśmy sporo postudiować mapę (brawo dla niezastąpionego R. po raz pierwszy!).

Przed nami Góry Matra.

Przed nami Góry Matra.

XIX-wieczna baszta w Matrafured.

XIX-wieczna baszta w Matrafured.

XIX-wieczna baszta w Matrafured.

XIX-wieczna baszta w Matrafured.

R.T i S.podziwiają Góry Matra.

R.T i S.podziwiają Góry Matra.

Kolejny postój to niewielkie jeziorko Sás-tó pod Matafűred. To najwyżej położone na Węgrzech jeziorko (520 m n.p.m.) jest niewielkie i zupełnie niewyględne, ale warte odwiedzenia ze względu na imponującą 50-metrową wieżę widokową wzniesioną w jego okolicy. Ze szczytu wieży można podziwiać zieloną, pofałdowaną panoramę Matry. Jednak dla nas, a mówiąc ściślej – dla chłopców, największą atrakcją jest samo wejście po licznych (ponad 200!) krętych żółtych schodkach na sam szczyt wieży. Tymek z wypiekami na twarzy wchodzi do samego końca, Sebuś dociera do pierwszej kondygnacji.

Wieża widokowa (50 m) nad Sas-to.

Wieża widokowa (50 m) nad Sas-to.

Tylko odważni mogą wejść na górę.

Tylko odważni mogą wejść na górę.

W głowie się kręci, jak się spojrzy w górę.

W głowie się kręci, jak się spojrzy w górę.

Widok na Sas-to.

Widok na Sas-to.

Widok na Góry Matra.

Widok na Góry Matra.

Silny wiatr zniechęca nas do dłuższego postoju nad Sás-tó, więc wracamy do samochodu i jedziemy do Mátraházy, skąd odbijamy na boczną krętą drogę, wiodącą prosto na … najwyższy szczyt Węgier – Kékestetö (1014 m n.p.m.).
W ten oto prosty i wygodny, choć może nieco mało „honorowy” sposób, całą czwórką zdobywamy kolejny szczyt korony Europy!

Rozległy i spłaszczony wierzchołek, „ozdobiony” wielką wieżą telewizyjną, nie ma, mówiąc szczerze, górskiej atmosfery. Szybko robimy zdjęcia pod pomalowanym w węgierskie barwy kamieniem znaczącym wierzchołek i przenosimy się na sympatyczny drewniany plac zabaw, zaskakująco szybko zlokalizowany przez chłopców. Pobyt na Kékestetö kończymy smacznym obiadem w sympatycznej „schroniskowej” knajpce na szczycie (brawo po raz drugi dla R., który – o dziwo skutecznie – dogadał się z panem mówiącym tylko po węgiersku).

Ozdoba Kekesteto - wieża telewizyjna.

Ozdoba Kekesteto – wieża telewizyjna.

Kekesteto (1014 m) - najwyższy szczyt Węgier.

Kekesteto (1014 m) – najwyższy szczyt Węgier.

Kekesteto (1014 m) - najwyższy szczyt Węgier.

Kekesteto (1014 m) – najwyższy szczyt Węgier.

Chłopcy nie przepuszczą placu zabaw.

Chłopcy nie przepuszczą placu zabaw.

Po południu nareszcie inaugurujemy część termalną naszego kempingu, (niestety tylko kryty basen, bo wieje dość silny wiatr). Razem z chłopcami wygrzewamy się pół godziny w gorącej wodzie. Tymo coraz sprawniej próbuje sam pływać, a Sebuś też coraz chętniej oswaja się z wodą! Chłopcy nawet po kąpieli nie dają się szybko zagonić do domku; resztę popołudnia spędzamy na placach zabaw, szukając „bardzo ciekawych” kamieni oraz grając w piłkę.

18 lipca 2012, środa

Do 30oC, nareszcie prawdziwie wakacyjna pogoda!

Wypad w okolice Miszkolca

Zaczynamy od zwiedzenia zamku w dzielnicy Diósgyör. To imponująca XIII-wieczna budowla, o bardzo „zamkowym” wyglądzie (za sprawą masywnych czworokątnych wież). Dla nas zamek to tylko prolog wycieczki, dlatego nie poświęcamy mu dużo uwagi, tylko spoglądamy na niego z kilku stron, robimy obowiązkowe fotki i ruszamy dalej.

Ruiny średniowiecznego (XIII) zamku w Miszkolcu.

Ruiny średniowiecznego (XIII) zamku w Miszkolcu.

Prawdziwy gwóźdź programu to kąpielisko jaskiniowe (Barlangfürdő) położone w parku w miejscowości uzdrowiskowej Miskolc-Tapolca. Swoją wyjątkowość kąpielisko zawdzięcza wodom termalnym wypływającym bezpośrednio ze skał w naturalnej jaskini krasowej. Kąpiel w jaskiniach sprawia rzeczywiście duże wrażenie, szczególnie ciekawa jest sala z echem oraz sztuczna rzeka, no i oczywiście bicze wodne wypływające bezpośrednio ze skał.

Chłopcy z przyjemnością pławią się w wodzie przez ok. półtorej godziny; szczególne wrażenie kąpielisko w jaskini robi na Tymusiu (dla Sebusia na razie liczy się po prostu dobra zabawa).

Na koniec korzystamy z miejscowego snack-baru. Nie polecamy jednak tego miejsca na rodzinny obiad, bo jedzenie zimne, a kolejka długa… chyba warto zjeść poza kąpieliskiem. Mimo to ogólne wrażenie z wycieczki jest absolutnie pozytywne – to kolejna atrakcja, której nie można zobaczyć nigdzie indziej!

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Wchodzimy do środka.

Wchodzimy do środka.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Dziś na deser mamy starówkę w Miszkolcu. Sebuś „nie doczekał” i… zasnął, więc M. solo ogląda i fotografuje najpiękniejszy Plac Elżbiety z pomnikiem Kossutha i budynkiem kąpieliska Elżbiety oraz główną promenadę – ulicę Isvana Széchenyi.

Plac Elżbiety z pomnikiem Kossutha, Miszkolc.

Plac Elżbiety z pomnikiem Kossutha, Miszkolc.

Budynek kąpieliska Elżbiety, Miszkolc.

Budynek kąpieliska Elżbiety, Miszkolc.

Reprezentacyjna Szechenyi Istwan ut.

Reprezentacyjna Szechenyi Istwan ut.

Popołudniowy spacer nad „naszym” jeziorem Tisza

Dzisiaj nareszcie trafiamy na właściwą plażę i kąpielisko nad jeziorem. Lepiej późno niż wcale! Dodatkowo znajdujemy ślicznie przygotowany teren spacerowy na uroczym półwyspie ze ścieżką spacerowo-dydaktyczną, wieżą widokową i placem zabaw!

Chłopcy szaleją na rowerze i tup-tupie i na placyku, a my delektujemy się przyjemnymi wakacyjnymi chwilami. Doceniamy wyjątkowo funkcjonalnie urządzony teren nad jeziorem, można tu przyjemnie spędzić czas zarówno na kąpielach, jak i korzystając z wypożyczalni sprzętu wodnego albo jeżdżąc na rowerze; dodatkowym atutem jest umiarkowana ilość ludzi pomimo szczytu sezonu.

Malownicze Jezioro Cisa.

Malownicze Jezioro Cisa.

Schodzimy z wieży widokowej.

Schodzimy z wieży widokowej.

Spacer nad Jeziorem Cisa.

Spacer nad Jeziorem Cisa.

Słowenia – ferraty i magia

17 sierpnia 2011, środa

Nadal pięknie, 30 stopni, w górach ok. 20

Wejście na Prisojnik z przełęczy Vršč (obok Prednjego Okna), 10 km, ↕1100 m, 8 godz. całość

Na początku trochę błądziliśmy, bo okazało się, że opisana w przewodniku ścieżka jest zamknięta, a my nieświadomie poszliśmy w jakąś boczną odnogę, zarośniętą kosówką.

Idziemy przez Sovną Glavę i Gladki Rob, potem przyjemnym długim trawersem przez piarżysko. Na koniec uciążliwe podejście i trawers pod Prednje Okno – największe okno skalne w całych Alpach. Okno zaskakuje ogromem. Śwista przez nie zimny wiatr, więc zakładamy uprzęże i idziemy na odpoczynek nieco wyżej. Przez samo okno można przejść dość trudną via ferratą (spotkany przez nas Słoweniec, wyglądający na doświadczonego turystę, w rozmowie z nami stwierdził, że szedł tamtędy raz i nigdy więcej tego nie zrobi, bo mu życie miłe…)

Dalej efektowna ponadgodzinna wspinaczka, głównie wzdłuż grzbietu i grzbietem (najtrudniejsze, zwłaszcza psychicznie, były te nieubezpieczone partie) na szczyt Prisojnka (2547 m n.p.m.)

Po miłym popasie w zacisznym grajdołku ruszamy w dół. Trasa zejściowa (Slovenska pot) prowadzi po usypujących się piargach dość stromym żlebem. Szlak niewygodny, dłużący się i męczący, choć rzeczywiste trudności niewielkie.

Po wygodnym odpoczynku na trawie schodzimy już bez trudności trasą wejściową (od Gladkiego Robu). Końcowe podejście pod Sovnią Glavę zgodnie uznajemy za kopanie leżącego.

Wymęczeni docieramy do Ticarjev Domu, gdzie zjadamy znaną już na jotę (regionalną zupę przypominającą kapuśniak z kiełbasą i grochem).

Wracając, zatrzymujemy się przy punkcie widokowym na masyw Prisojnika, oglądamy okno i rośniemy w dumę, patrząc z tej perspektywy na nasze dzisiejsze dokonanie.

Z Przełęczy Vrsc na Prisojnik (Prisank).

Z Przełęczy Vrsc na Prisojnik (Prisank).

Na Prisojnik (Prisank) - widok na Mangart.

Na Prisojnik (Prisank) – widok na Mangart.

Największe okno skalne w Alpach.

Największe okno skalne w Alpach.

Na Prisojnik (Prisank).

Na Prisojnik (Prisank).

Na Prisojnik (Prisank).

Na Prisojnik (Prisank).

Widok na Przełęcz Vrsc.

Widok na Przełęcz Vrsc.

Prisojnik (Prisank).

Prisojnik (Prisank).

Prisojnik (Prisank).

Prisojnik (Prisank).

Prisojnik (Prisank).

Prisojnik (Prisank).

Nasi tu byli.

Nasi tu byli.

Zejście z Prisojnika na Przełęcz Vrsc.

Zejście z Prisojnika na Przełęcz Vrsc.

Masyw Prisojnika.

Masyw Prisojnika.

18 sierpnia 2011, czwartek

Słońce i 32 stopnie. Bez komentarza:)

Po wczorajszym zmęczeniu robimy sobie dzień odpoczynku od gór. No i mamy bajkowy dzień pełen wrażeń. Oglądamy po kolei:

Jaskinie Szkocjańskie

Zachwycają nas swoim ogromem i – co najciekawsze – rzeką Reką płynącą ich dnem (największy podziemny kanion w Europie). Przejście mostkiem, zawieszonym na wysokości prawie 50 m nad huczącą w dole rzeką, dostarcza niezapomnianych wrażeń. Tego nie da się dobrze pokazać na zdjęciach, więc nawet nie próbujemy… To po prostu trzeba zobaczyć!

Po wyjściu kupujemy upominki i wcinamy absolutnie przepyszny i niedrogi trzydaniowy obiad (promocyjne zestawy obiadowe w przyjaskiniowym kompleksie są absolutnie godne polecenia!)

Wejście do Jaskiń Szkocjańskich.

Wejście do Jaskiń Szkocjańskich.

Jaskinie Szkocjańskie.

Jaskinie Szkocjańskie.

Jaskinie Szkocjańskie jak na folderze.

Jaskinie Szkocjańskie jak na folderze.

Piran

Piran wita nas upałem i urzekającymi widokami na szmaragdowy Adriatyk. Szukając cienia (upał w mieście jednak daje się we znaki), oglądamy główny pirański Plac (dawny zasypany port) z pomnikiem włoskiego skrzypka Tartiniego i z klasycystycznym ratuszem, klasztor Franciszkanów (XIV-XVIII) z malowniczymi renesansowymi krużgankami, pięknie położony na wysokim klifie kościół Św. Jerzego (XVI), wenecką kampanilę – XV-wieczną dzwonnicę będącą znakiem rozpoznawczym miasta, stary rynek z XVIII-wieczną cysterną na wodę i pozostałości średniowiecznych umocnień, z których rozlega się przepiękny widok na zabudowania Piranu, wcinające się cyplem w błękitne morze. Miasto ma niepowtarzalny klimat, a wąskie uliczki starówki są wręcz stworzone do romantycznych spacerów. Warto było przejechać te kilometry.

Upał tak daje się we znaki, że nie możemy się oprzeć pokusie kąpieli w morzu – co uskuteczniamy mimo braku kompletnych strojów kąpielowych – ale od czego pomysłowość:)

Piran.

Piran.

Piran.

Piran.

Pomnik Tortiniego - wloskiego skrzypka, Piran.

Pomnik Tartiniego – wloskiego skrzypka, Piran.

Renesansowe krużganki w klasztorze Franciszkanów.

Renesansowe krużganki w klasztorze Franciszkanów.

Gdzieś w Piranie.

Gdzieś w Piranie.

Widok na dawne umocnienia, Piran.

Widok na dawne umocnienia, Piran.

Pozostałości średniowiecznych umocnień w Piranie.

Pozostałości średniowiecznych umocnień w Piranie.

Piran.

Piran.

Predjamski Grad

XVI-wieczny zamek wbudowany w skałę robi ogromne wrażenie.

Predjamski Grad (XVI).

Predjamski Grad (XVI).

W drodze powrotnej GPS robi nas w balona i zamiast prowadzić prosto do autostrady, wysyła nas leśnymi górskimi drogami. Hmm, skarbonka na przekleństwa na pewno by się dziś zapełniła.

Dzisiejszy dzień dostarczył nam absolutnie fantastycznych wrażeń. A może tylko nam się przyśnił?…

19 sierpnia 2011, piątek

Niewielkie chmurki, ale cieplutko

Dziś pora na wyprawę wyjazdu:

Wejście na Triglav (2864 m n.p.m.; 6:30-20:00, ↕1800 m i ok. 30 km dystansu)

Chyba wypatrujemy na mapie punkt wyjścia dla koneserów, nieco dalej na wprost od Rudno Polje – sami wyszukujemy prawdopodobnie najbardziej optymalną jednodniową trasę wejściową, nieopisaną w przewodnikach.

Najpierw idziemy przez przepiękną planinę z pasącymi się krowami, potem zakosami na przełęcz i wygodnym trawersem do Vodnikov Domu.

Kolejny odcinek wiedzie żmudnymi zakosami do Domu Planika.

No i ostatnia prosta: Dom Planika-Triglav: podchodzimy do grani skalnym terenem z ubezpieczeniami w trudniejszych miejscach.

Od Małego Triglava na Triglav: dół-góra wąską granią, duża ekspozycja i wyślizgane kamienie, ale dobre zabezpieczenia i w sumie bez większych trudności. Zaskakuje nas TŁUM turystów, głównie Słoweńców. Ciągle trzeba się z kimś mijać w eksponowanym terenie, a to uciążliwe.

Szczyt Triglava przypomina wielką majówkę. Rozsiadamy się jak wszyscy, podziwiając piękne widoki na Škrlaticę i „księżycowe” otoczenie Triglavskiego Domu na Kredaricy.

Wracamy bez większych problemów (może poza zmęczeniem) tą samą trasą. W Vodnikov Domu jemy podwójną jotę, popijając piwem i colą.

Wracamy wymęczeni (krzyczymy i skaczemy na radosny widok samochodu), ale przeszczęśliwi i ogromnie dumni z siebie, że udało nam się zrobić taką dużą trasę (choć wyprawa na rumuńskie Moldoveanu nadal chyba pozostaje naszym rekordem) i że zdobyliśmy kolejny szczyt do Korony Europy.

Planina Konjscica.

Planina Konjscica.

Vodnikov Dom - Dom Planika.

Vodnikov Dom – Dom Planika.

Vodnikov Dom - Dom Planika.

Vodnikov Dom – Dom Planika.

Dom Planika.

Dom Planika.

Widok na Kredaricę i otoczenie.

Widok na Kredaricę i otoczenie.

Triglav - 2864 m n.p.m.

Triglav – 2864 m n.p.m.

Widok z Triglava na Skrlaticę.

Widok z Triglava na Skrlaticę.

Triglav - 2864 m n.p.m.

Triglav – 2864 m n.p.m.

Wieszczki - julijskie żółtodzioby.

Wieszczki – julijskie żółtodzioby.

Widok z Triglava na otoczenie Kredaricy.

Widok z Triglava na otoczenie Kredaricy.

Zejście z Triglava na Mały Triglav.

Zejście z Triglava na Mały Triglav.

Triglav - Dom Planika.

Triglav – Dom Planika.

20 sierpnia 2011, sobota

30 stopni i pełne słońce:)

Należy nam się dzień odpoczynku po naszym wczorajszym dokonaniu. Śpimy do 8:00 i byczymy się do 10:00, a o 11:00 ruszamy.

Wycieczka do wąwozu Vintgar

Na początku zaskoczeni jesteśmy ilością ludzi w tym miejscu: pod Vintgar podjeżdżają autokary z turystami z całego świata (spotykamy nawet dwie wycieczki Japończyków). To i my idziemy. Czy było warto? Warto!

Wąwóz przepiękny, burzliwy nurt rzeki Radovna i piękne skalne otoczenie, unosząca się w powietrzu mgiełka i ten kolor wody! Jeszcze na dodatek miły chłód w upalne południe.

Trasa prowadzi wygodną ścieżką po biegnących wzdłuż ścian wąwozu drewnianych (miejscami skalnych) półkach, kilka razy przechodząc na drugą stronę rzeki. Na deser podchodzimy pod urokliwy wodospad Sum.

Wąwóz Vintgar.

Wąwóz Vintgar.

Wąwóz Vintgar.

Wąwóz Vintgar.

Wąwóz Vintgar.

Wąwóz Vintgar.

Wodospad na Radovnej.

Wodospad na Radovnej.

Wodospad na Radovnej.

Wodospad na Radovnej.

Spacer dookoła Jeziora Bled i wejście na Osojnicę

Pobyt w tej okolicy po prostu nie mógł zakończyć się bez zaliczenia tej atrakcji. Okolice jeziora są wyjątkowo malownicze. Okrążamy ścieżką całą taflę, nie mogąc sobie odmówić przyjemności wielokrotnego moczenia nóg. Odsłaniające się widoki po prostu zmuszają nas do robienia kolejnych zdjęć.

Kulminacją naszej dzisiejszej przyjemności jest półgodzinny odpoczynek na widokowej ławeczce pod szczytem Osojnicy. Nie ma tu tłumu turystów, pod sobą mamy urzekający widok na Jezioro Bled i okolice i czujemy się cudownie daleko od codziennego zgiełku i zabiegania. Warto żyć dla takich chwil! (… i wejść w upale 20-25 min w górę:-))

Wieczorem tradycyjnie pijemy słoweńskie piwo Radler, oglądamy zdjęcia i szykujemy się na jutrzejszą ponad tysiąckilometrową drogę do naszych chłopaków.

Bled - kościół (XII-XVII) i zamek (XI-XVIII).

Bled – kościół (XII-XVII) i zamek (XI-XVIII).

Bled.

Bled.

Bled.

Bled.

Widok na Bled z Osojnicy.

Widok na Bled z Osojnicy.

21 sierpnia 2011, niedziela

Do 30 stopni, słonecznie

Powrót do naszych chłopców: 4:45-19:45 (w tym 11,5 godz. czystej jazdy), 1 000 km

Ziewając, wyjeżdżamy jeszcze zupełnie w nocy, ale za to już o 7:30 żegnamy Słowenię (po zatankowaniu i porannej kawie).

Budapeszt – część II (spacer ok. 10:00-11:40)

Tydzień temu obiecaliśmy sobie, że wrócimy do Budapesztu w drodze powrotnej obejrzeć zabytki Budy. Nie mogliśmy tego nie zrobić!

W Budzie zaskakują nasz jeszcze większe tłumy turystów niż w Peszcie – dosłownie wycieczka za wycieczką, a wszędzie dziesiątki autokarów. Parkujemy z dala od tego zgiełku, przy ulicy Attila, i główne atrakcje oglądamy na piechotę. Choć zamek (odbudowany po II wojnie, wg nas trochę bez charakteru) nie bardzo nam się spodobał, to już Placem Trójcy Świętej z kolumną morową (XVIII), słynnym Kościołem Macieja (XIII-XIX) i Basztą Rybacką (pocz. XX) się zachwycaliśmy. Żegnamy Budapeszt pięknymi widokami Mostu Łańcuchowego, Parlamentu i całego Pesztu.

Panorama Pesztu.

Panorama Pesztu.

Budapeszteński Parlament (kon. XIX).

Budapeszteński Parlament (kon. XIX).

Kościół Macieja (XIII) i pomnik Trójcy Świętej (XVIII w).

Kościół Macieja (XIII) i pomnik Trójcy Świętej (XVIII w).

Kościół Macieja (XIII).

Kościół Macieja (XIII).

Baszta rybacka, Budapeszt (pocz. XX).

Baszta rybacka, Budapeszt (pocz. XX).

Koszyce (15:00-16:30)

Miasto mogące się pochwalić największą starówką na Słowacji jest celem naszego kolejnego postoju. Na Słowacji zawsze jest nam miło, a zabytkowa część Koszyc jest naprawdę piękna, więc postój jest bardzo udany.

Zwiedzanie zaczynamy – zupełnie słusznie – od obiadu w Karczmie Młyn, gdzie z błogością konsumujemy zestaw regionalnych pierogów, haluski i wyprażany ser. Patrzymy, jak środkiem rynku ciekawie płynie rzeka. Najedzeni, urządzamy sobie krótki spacer, podziwiając Katedrę Św. Elżbiety z kaplicą Św. Michała (XIV), teatr im. Borodača, przykład historyzmu, i piękną tańczącą fontannę, urokliwe staromiejskie uliczki i pozostałości murów miejskich.

Koszyce - teatr (XIX) i kościół uniwersytecki (XVII).

Koszyce – teatr (XIX) i kościół uniwersytecki (XVII).

Koszycki teatr (XIX).

Koszycki teatr (XIX).

Dawny ratusz w Koszycach.

Dawny ratusz w Koszycach.

Gotycka katedra Św. Elżbiety (XIV), Koszyce.

Gotycka katedra Św. Elżbiety (XIV), Koszyce.

Dojeżdżamy do Dziadków (Kraczkowa k. Rzeszowa) przed 20:00 i cieszymy się, że łapiemy Tymusia jeszcze przez zaśnięciem, możemy go wyściskać, wycałować i wygilgotać. Wrażenia z wyprawy były wspaniałe, ale teraz cudownie znów słyszeć jego szczebiot. A jutro Warszawa i czekający na nas Sebuś!

Słowenia, chociaż powoli staje się wspomnieniem, zostawiła w naszych sercach po prostu magiczne wrażenia i wspomnienia!

Słowenia – aklimatyzacja i pierwsza ferrata

12 sierpnia 2012, piątek

Ładnie, do 25 stopni, wieczorem przelotny deszcz

Sebuś od wczoraj wieczorem na działce z Dziadkami. Dziś odwozimy Tymusia do drugich Dziadków i dalej w drogę!

Warszawa-Kraczkowa (6:20-12:10, w tym 5 godz. jazdy)

Droga do Rzeszowa mija nam w miłej atmosferze nowej płyty Zakopowera (wyjątkowo podoba się naszym chłopcom). Zatrzymujemy się tylko raz na drugie śniadanie pod znakiem literki M w Ostrowcu Świetokrzyskim (tym razem zaskakuje nas interaktywny pokój zabaw w środku – i dziwić się, że dzieci lubią tu przyjeżdżać…).

Tymo zostaje u Dziadków bez problemu, szykuje się na atrakcje kolejnej części wakacji,
a my po wspólnym obiedzie ruszany dalej – już tylko we dwoje:)

Kraczkowa-Bardiów (14:45-17:45)

Ach, te polskie drogi. Wąsko, kręto, remonty. Miło nam się jedzie głownie przez okolice Magurskiego PN – na pewno tu jeszcze kiedyś przyjedziemy. Z chęcią wysiadamy na turystyczną przerwę.

Bardiów

Słowacki Bardiów z pewnością wart jest co najmniej kilkugodzinnego spaceru. Ma miłą, kameralną atmosferę i zabytki światowej klasy.

Spoglądając na coraz ciemniejsze chmury na horyzoncie, urządzamy sobie miłą przechadzkę po bardiowskim rynku i jego okolicach. Kościół św. Idziego (XIV-XVI) z hurdycją na wieży, gotycko-renesansowy (pocz. XVI) ratusz, gotycko-renesansowe domy mieszczańskie otaczające rynek (niektóre z malowidłami) sprawiają, że czujemy się zupełnie ukontentowani. Dodatkowo obchodzimy sobie dawne mury obronne z basztami i barbakanem. Wspaniałe jest to, że nie musimy się nareszcie nigdzie spieszyć i możemy oglądać wszystko w swoim tempie – jak dobrze od czasu do czasu wyrwać się gdzieś tylko we dwoje! Staramy się zapomnieć, że oboje jesteśmy od czwartku na antybiotyku (R. zapalenie płuc…, M. – zatok; hmm, tak działają stresy) i cieszyć się chwilą.

Bardiów-Koszyce (19:00-20:30)

Tu już na szczęście lepsza droga, na koniec jeszcze tylko małe problemy ze znalezieniem naszego noclegu (remont ulicy…) i już rozgoszczamy się w przestronnym apartamencie  „hotelu” Ives (Šturowa 12). Jak dobrze, że rano czeka na nas śniadanie!

Kościół Św. Idziego, XIV-XVI w,  Bardiów.

Kościół Św. Idziego, XIV-XVI w, Bardiów.

Renesansowo-gotycki ratusz (XVI) w Bardiowie.

Renesansowo-gotycki ratusz (XVI) w Bardiowie.

Rynek w Bardiowie.

Rynek w Bardiowie.

Malowana kamienica w Bardiowie.

Malowana kamienica w Bardiowie.

Górna Brama z barbakanem.

Górna Brama z barbakanem.

13 sierpnia 2011, sobota

Pięknie, do 29 stopni, tylko w okolicach Balatonu przelotny deszcz

Całość trasy: 8:20-20:45, w tym ok. 8,5 godz. jazdy

Koszyce-Budapeszt

Na drogach spory ruch, jedziemy w sznureczku Polaków i Słowaków udających się na wakacje. Na szczęście po ok. godzinie zaczynają się autostrady, które z niewielkimi przerwami towarzyszą nam dziś do końca dnia. Zupełnie inny komfort jazdy.

Budapeszt (ok. 11:50-14:00)

Doprawdy, byłoby grzechem przejeżdżać tuż obok Budapesztu i nie zatrzymać się tu na choćby krótki postój… Nie chcemy grzeszyć, więc zbaczamy z autostrady i urządzamy sobie dwugodzinny spacer po najważniejszych zabytkach Pesztu. To chyba najładniejsze miasto, jakie oglądaliśmy! (no, może poza Rzymem)

Znajdujemy z trudem miejsce na niezwykle zatłoczonym parkingu przy Parku Miejskim i po przejściu przez przestronny Plac Bohaterów z Pomnikiem Millenium, kierujemy się w stronę zamku Vajdahunyad. Ten wielostylowy żart z początku XX wieku stał się prawdziwą atrakcją turystyczną. Musimy przyznać, że cieszy oczy. M., kończąca w bólach swój doktorat, dotyka z nadzieją pióra Anonimusa. Natchnienie ma przyjść samo.

Na drugą część spaceru przenosimy się w okolice Bazyliki św. Stefana. Po przejechaniu reprezentacyjnej Alei Andrássyego (na liście UNESCO; piękne secesyjne budynki, w tym gmach Opery), kierujemy się za znakami na parking podziemny Garaż Bazylika. Garaż okazał się atrakcją nie większą niż zabytkowa zabudowa (oj, spodobałby się chłopcom!). Wjechaliśmy do boksu, a tu okazało się, że nasz samochód został przetransportowany za tajemne drzwi i zniknął, dosłownie zapadł się pod ziemię. Na szczęście dzięki żetonowi po zwiedzaniu udało się go odzyskać (w automacie wyświetla się odpowiedni numer bramki, w której po chwili pojawia się auto). Z tych wszystkich wrażeń na spacer zapomnieliśmy – bagatela – przewodnika z mapą. Na szczęście poczytaliśmy sporo wcześniej, a nos geografa R. okazał się, jak zwykle, niezawodny. Udało nam się dotrzeć i do monumentalnej, pachnącej Watykanem Bazyliki Św. Stefana na Placu Wolności (pod którym spał nasz Peugeot), na naddunajskie korso z przystanią, na Plac Vörösmartyego, na Váci utca – najbardziej znany deptak Budapesztu… Wrażeń było w bród, a tu w drodze powrotnej jeszcze jedno (no, może o nieco innym charakterze): okolice Váci utca, turystów multum, a tu na środku dziewczyna, nagusieńka jak ją Pan Bóg stworzył, zaczyna się kąpać w fontannie i tańczyć przed próbującymi jej przemówić do rozsądku policjantami. Bezcenne!

Na pożegnanie Budapesztu przejeżdżamy sobie przez Most Łańcuchowy i podziwiamy budańskie wzgórza. Bardzo miła przerwa w podróży.

Plac Bohaterów z Pomnikiem Milenium, Budapeszt.

Plac Bohaterów z Pomnikiem Milenium, Budapeszt.

Zamek Vajdahunyad - wielostylowy.

Zamek Vajdahunyad – wielostylowy.

Zamek Vajdahunyad.

Zamek Vajdahunyad.

Opera w Budapeszcie.

Opera w Budapeszcie.

Katedra Św. Stefana ,,jak w Rzymie''.

Katedra Św. Stefana ,,jak w Rzymie”.

Budapeszt-Maribor

Kolejna porcja jazdy mija gładko: cały czas mamy autostradę, więc tak bardzo nie przeszkadza nasilony (szcz. w okolicach Balatonu) ruch. W środku trasy zmiana kierowcy i mała przerwa na tankowanie i kawę.

Maribor (18:00-19:00)

To sympatyczne słoweńskie miasto (w 2012 ma być europejską stolicą kultury) wybieramy sobie na drugą przerwę w podróży. Spacer pozwala rozprostować nogi. Oglądamy zamek miejski (XV) na Trgu Svoboda, Grajski Trg z figurą św. Floriana (XVIII), katedrę („stolnicę”!) św. Jana Chrzciciela (XII, przeb.) ze stojącą tuż obok gotycką latarnią umarłych (XVI), Glavni Trg z ratuszem (XVI) i XVII-wiecznym słupem maryjnym, a na deser – najstarszą winorośl na świecie: ma 400 lat, a niepozornie rośnie sobie na ścianie kamienicy.

Zamek miejski, XV w, Maribor.

Zamek miejski, XV w, Maribor.

Ratusz, XVI w na Glavnim trgu, Maribor.

Ratusz, XVI w na Glavnim trgu, Maribor.

Najstarsza winorośl na świecie, Maribor.

Najstarsza winorośl na świecie, Maribor.

Maribor-Bled (19:00-20:45)

Zmęczenie wynagradzają nam piękne widoki kolejnych słoweńskich pasm górskich z promieniami zachodzącego słońca. Autostradę urozmaicają wielokrotne przejazdy tunelami (nawet z rozjazdami w środku – chłopaki by się cieszyli!)

Wreszcie docieramy do naszej mety: miłej kwatery ARH (Bodešce 1a). Mamy niewielki, ale czysty i sympatyczny pokój na poddaszu z aneksem kuchennym i balkonem. Czego chcieć więcej…

Powitanie Słoweńskich widoków.

Powitanie Słoweńskich widoków.

14 sierpnia 2011, niedziela

Słonecznie, 28 stopni

Rano śpimy do 8.00 i cały dzień nie musimy się spieszyć. Czy to bajka?

Z uwagi na nasze szwankujące zdrowie planujemy 1-2 dni aklimatyzacyjne, bo dalsze plany są już bardziej ambitne.

Wodospad Peričnik

To pierwszy punkt dzisiejszego programu, w sam raz dla turystów z zapaleniem płuc, można by powiedzieć:). 10-minutowy szlak podprowadza pod imponujący wodospad, spadający jednym strumieniem z wysokiego progu skalnego. Wokół mgła wody, tęczowe refleksy, bajka. Największych wrażeń dostarcza jednak wejście za strumień wody. Szkoda, że zdjęcia nie oddają tego wrażenia ogromu. Wracamy zmoczeni jak po ulewie.

Po zobaczeniu wodospadu podjeżdżamy pod schronisko Aljazev dom, położone pod północną ścianą Triglava. Podziwiamy najwyższe szczyty Julijek: Triglav i Škrlticę, uczestniczymy we mszy odprawianej w przyschroniskowej kapliczce. Na koniec leniwy obiad na schroniskowym tarasie. Wokół tłumy Słoweńców, ale też przedstawicieli innych nacji.
I nasze pierwsze pozytywne słoweńskie zaskoczenie: jeszcze nigdy nie wiedzieliśmy tylu ludzi na rowerach! Jeżdżą całymi rodzinami. To bardzo miły obrazek.

Wodospad Savica

Wczesnym popołudniem podjeżdżamy (bardzo wąskimi i krętymi drogami; w pewnym momencie bliskie spotkanie trzeciego stopnia ze stadem krów) pod ponoć najpiękniejszy słoweński wodospad – Savicę.

Dojście do wodospadu to 20-min spacer ścieżką po schodkach przez las. Wokół mnóstwo różnojęzycznych turystów.

Sam wodospad naprawdę piękny, wpada z hukiem do zielonej głębiny.

Bohnij

To trzeci punkt programu. Z wielkim trudem znajdujemy miejsce do parkowania w turystycznej wiosce Ribčev Laz. Uff, wreszcie się udało. Robimy sobie przemiły postój na ławeczce nad brzegiem jeziora. Jest bardzo malownicze, zielonkawa tafla wody otoczona górami. W planach jeszcze Radovljica, więc po chwili odpoczynku oglądamy jeszcze pomnik kozicy nad brzegiem jeziora i bardzo fotogeniczny kościół św. Jana Chrzciciela.

Radovljica

Zachwycający spacer po kameralnych uliczkach starego miasta z renesansowymi kamieniczkami (często pokrytymi freskami). Oglądamy też XVIII-wieczny zamek rodziny Thurn na rynku i gotycki kościół (XIII-romański, potem XV-gotycki).

Wieczorem doceniamy przyjemne turystyczne zmęczenie i SPOKÓJ, który dziś nam towarzyszył przez cały dzień.

Wodospad Pericnik, M. za słupem wody.

Wodospad Pericnik, M. za słupem wody.

Wodospad Pericnik, tęcza na pożegnanie.

Wodospad Pericnik, tęcza na pożegnanie.

Aljazev Dom i północna ściana Triglava.

Aljazev Dom i północna ściana Triglava.

Widok na Skrlaticę.

Widok na Skrlaticę.

Widoki z drogi.

Widoki z drogi.

Wodospad Savica.

Wodospad Savica.

Kościół nad jez. Bohinj, XVIII w.

Kościół nad jez. Bohinj, XVIII w.

Jezioro Bohinj.

Jezioro Bohinj.

Jezioro Bohinj.

Jezioro Bohinj.

Rynek w Radovljicy.

Rynek w Radovljicy.

Radovljica, plebania.

Radovljica, plebania.

15 sierpnia 2011, poniedziałek

Do 30 stopni w Ljublianie, w górach 26 stopni (17 po burzy)

Czujemy się trochę lepiej, więc czas na nieco dłuższy spacer aklimatyzacyjny. Wybór pada na…

Wodospady Martuliańskie (Martulijkov Slap) – Spodnij i Zgornij (8:00-14:00 całość)

Wychodzimy z miejscowości Gozd Martuljek i od razu kilka przygód. Najpierw okazuje się, że nie ma mostku, by przejść na drugą stronę potoku. Znajdujemy inne przejście, ale zaraz potem okazuje się, że brak kolejnego mostku, tuż przed wodospadem. Chcąc nie chcąc, musimy się cofać kawał drogi. Nadłożenie drogi ma jednak swoje plusy: mamy okazję podziwiania pięknego, dzikiego wąwozu.

Na właściwym szlaku spory ruch, spotykamy głównie pary w średnim i starszym wieku oraz rodziny z dziećmi. Trasa momentami mozolna, bo bez widoków. Przy okazji poznajemy specyfikę słoweńskiego znakowania szlaków: znaki szlaku (czerwone kółka lub kreski) są zostawiane skąpo i tylko tam, gdzie są widoczne wątpliwości co do dalszego przebiegu ścieżki. Naprawdę można docenić doskonałą robotę PTTK przy znakowaniu naszych szlaków.

Do „spodniego” wodospadu schodzimy kilka minut zakosami. Przez pierwsze krople deszczu oglądamy (niestety, z tego miejsca to dość daleko i z boku) dwie części wodospadu, prawie 100 m spadku. Ścieżka do górnego wodospadu jest w końcowym odcinku ubezpieczona. Można podejść tuż pod sam wodospad.

Schodząc, jemy gulasz i „kislo mleko” w bacówce Brunarica pri Ignotu. Podziwiamy urok alpejskiej polany. Na zejściu łapie nas burza z solidną ulewą.

Potok Martuljek.

Potok Martuljek.

Wąwóz Potoku Martuljek.

Wąwóz Potoku Martuljek.

Do górnego Martuljkov slap.

Do górnego Martuljkov slap.

Zgornji Martuljkov slap.

Zgornji Martuljkov slap.

Po południu, przeczekując opady, urządzamy sobie sjestę w pokoju z planowaniem zwiedzania Ljubliany.

16:30-20:30: wypad do Ljubliany

Mimo braku gps-a trafiamy idealnie – tak to jest, gdy prowadzi żona;-)

Ljubliana wita nas kameralną atmosferą, nie ma tu wielkomiejskiego hałasu, więc spacer po centrum jest bardzo przyjemny. Oglądamy m.in.

  • Okolice Prešernov Trgu (kościół franciszkanów z XVII w i pomnik Prešerena, Trojmostovie)
  • Kongresni Trg i okolice: barokowy (XVII) kościół Urszulanek, uniwersytet i filharmonię
  • Kriažnke – krzyżacki zespół klasztorny, przebudowany przez Plečnika
  • Szewski most i Stari Trg – wąską uliczkę ze stolikami na środku
  • Most Smoczy z symbolem miasta – smokiem
  • Katedrę Św. Mikołaja (XVIII)
  • Mestni trg z ratuszem (XV-XVIII) i Fontanną Trzech Rzek

Bardzo przyjemna jest też wyprawa na wieżę lubljańskiego zamku (mimo słonych cen wstępu, 5€). Zamek jest położony na wyraźnie górującym nad zamkiem wzgórzu, przez co z wieży roztacza się rozległy widok na miasto.

Spacerując po Ljublianie stwierdzamy, że rzeczywiście wszędzie widać rękę Plečnika. Zrobił naprawdę dużo dobrego dla miasta. Jedyne co można by mu zarzucić, to może zbyt nadmierna oszczędność w doborze surowców (dużo elementów z lastriku z białymi kamykami).

 

kościół Franciszkanów, XVII w, Lublana.

kościół Franciszkanów, XVII w, Lublana.

Trójmost, dzieło Plečnika.

Trójmost, dzieło Plečnika.

Biblioteka Narodowa i Uniwersytet, Ljubliana.

Biblioteka Narodowa i Uniwersytet, Ljubliana.

Kriżanke, siedziba Krzyżaków, przeb. przez Plecznika.

Kriżanke, siedziba Krzyżaków, przeb. przez Plečnika.

Ljubliański zamek, XVI w, przeb. 2009.

Ljubliański zamek, XVI w, przeb. 2009.

Widok na Ljublianę z zamkowej wieży.

Widok na Ljublianę z zamkowej wieży.

Ratusz (XVXVII w) i Fontanna Trzech Rzek, XVIII w.

Ratusz (XVXVII w) i Fontanna Trzech Rzek, XVIII w.

Most Smoczy (pocz. XX), Lublana.

Most Smoczy (pocz. XX), Lublana.

16 sierpnia 2011, wtorek

Góry: ok. 13 stopni; na dole 25 stopni

Trzeci dzień, plan górski czas zacząć.

Samochodem na Przełęcz Mangarcką trasą przez Włochy (niecałe 2 h)

Mamy frajdę, że przejeżdżamy samochodem przez kolejny kraj. Piękne widoki, nie możemy sobie odmówić zatrzymania się przy urokliwym włoskim Lago del Predil.

Słoweńska droga na Przełęcz Mangarcką to atrakcja sama w sobie: niezliczone zakręty, tunele, wąsko. Drogą przechadzają się kozy. Widoki kapitalne. Świetnie widać górujący nad okolicą Mangart.

Wejście na Mangart słoweńską via ferratą (2 h 40′)

Jesteśmy bardzo podekscytowani, bo to nasza pierwsza „żelazna perć”. Szlak jest dość eksponowany i poprowadzony śmiało w górę. W porównaniu ze znanymi nam tatrzańskimi ubezpieczeniami, podejście ferratą jest jedna nieporównanie bardziej komfortowe. Orla też powinna tak wyglądać…

Szczyt Mangartu wita nas spowity chmurami (schodząc i wchodząc mieliśmy jednak piękne widoki). Robimy sobie półgodzinny odpoczynek pod szczytowym krzyżem w towarzystwie żółtodziobej wieszczki.

Zejście włoskim szlakiem (1 h 40′)

To zdecydowanie łatwiejszy (na tym odcinku) wariant, możliwy do przejścia niemal z rękami w kieszeni. Uciążliwe są jedynie piargi i usypujące się spod stóp kamyczki.

Na zakończenie wycieczki jemy obiad (zupę kapuściano-grochowo-fasolową – lokalny specjał) w kameralnej koczy pod Przełęczą Mangarcką. Po schronisku krąży nawiedzony Włoch, zagadujący do każdego.

Powrót słoweńską drogą przez Przełęcz Vršč (ok. 2 h).

Zatrzymujamy się za Trentą i z wiszącego mostka robimy zdjęcie baniora na burzliwym potoku Soča. W Kranjskiej Górze robimy zakupy.

Wieczorem podziwiamy zdjęcia i jesteśmy dumni z siebie!

Włoskie Lago del Predil.

Włoskie Lago del Predil.

Mangart z Przełęczy Predil.

Mangart z Przełęczy Predil.

Kozy na drodze na Przełęcz Mangarcką.

Kozy na drodze na Przełęcz Mangarcką.

Owieczki na Przełęczy Mangarckiej.

Owieczki na Przełęczy Mangarckiej.

Podejście na Mangart.

Podejście na Mangart.

Via ferrata na Mangart.

Via ferrata na Mangart.

Via ferrata na Mangart.

Via ferrata na Mangart.

Zejście włoskim szlakiem.

Zejście włoskim szlakiem.

Widok na Laghi di Fusine.

Widok na Laghi di Fusine.

Słowenia – Alpy Julijskie, 2011.08

To było nieuniknione. Wieloletnia fascynacja Tatrami – najpierw polskimi, potem słowackimi. Uwielbienie dla gór i niezmierna radość z ich poznawania. Ogromna chęć do doświadczania ciągle czegoś nowego. Prędzej czy później i tak trafilibyśmy na opisy via ferrat i zdjęcia ze Słowenii. A jak trafiliśmy, to i przepadliśmy.

To po prostu musiało skończyć się na Alpach Julijskich. 

Pomimo wielu przeciwności losu, natłoku obowiązków, chorób (R. jedzie w trakcie leczenie zapalenia płuc), trudności organizacyjnych udaje nam się wyrwać do tego przecudnego zakątka Europy. Tutaj ludzie mają słowiańską duszę, chociaż wokoło panuje porządek jak w Austrii. A Julijki… No cóż – to po prostu trzeba zobaczyć – najlepiej na własne oczy!

 

Zejście włoskim szlakiem.

Część I – dojazd, aklimatyzacja i pierwsza ferrata

czyli m.in.: Bardiów, Budapeszt, Maribor, wodospady, jeziora, Radovljica, Ljubljana i Mangart

 

Triglav - 2864 m n.p.m.

Część II – ferraty, jaskinie, riviera i magia

czyli m.in.: Prisojnik, Triglav, Jaskinie Szkocjańskie, Piran, Predjamski Grad, Vintgar, Bled, Budapeszt i Koszyce

Słowacja – Wysokie Tatry, 2007.02

Od ostatniego dłuższego wyjazdu minęło już dobrych kilka miesięcy i z utęsknieniem czekaliśmy na zimowy wyjazd w góry – miały to być pierwsze ferie Tymusia! Wszystko było dopięte na ostatni guzik, ambitne plany spisane, bagaże spakowane, a tu klops – kilka dni przed wyjazdem Tymek dostał wysokiej temperatury. Żadnych innych objawów poza rosnącymi trzonowcami. Pediatra obejrzał Tymka i stwierdził, że nie ma się czym martwić. Rzeczywiście, po lekach przeciwgorączkowych przechodziło jak ręką odjął. Złożyliśmy więc wszystko na karb ząbkowania i – w nerwach bo w nerwach – zdecydowaliśmy się wyjechać.

 9 lutego 2007, piątek

Pogoda w kratkę, 2 stopnie, od mżawki po bezchmurne niebo

Zamiast planowanego wyjazdu o świcie, z Warszawy wyruszyliśmy dopiero o 9.30 – do ostatniej chwili obserwowaliśmy uważnie samopoczucie Tymka.

Z punktu widzenia kierowcy droga była wymagająca, ale minęła dość gładko – oczywiście jak na nasze realia: spory ruch i kilka świateł w Warszawie, tiry na katowickiej i mały korek za Częstochową, potem w miarę płynnie na Zakopiance i na deser zmrożona nawierzchnia Oswalda Balzera i zupełnie białe drogi na Słowacji. Dojeżdżamy późno, ok. 22.30, ale jednak dystans był spory (530 km) i trzeba się było zatrzymać na trzy godzinne odpoczynki.

Dużo bardziej martwiliśmy się zdrowiem Tymusia. Pierwsza część podróży minęła bardzo dobrze, był wesoły, bawił się, ale po południu znów złapała go temperatura – skończyło się – jak to u Tyma – wymiotowaniem na fotelik samochodowy i nerwami, zwłaszcza M. Po leku przeciwgorączkowym znów wszystko wróciło do normy. Późnym wieczorem chrzęszczący pod kołami lód budził Tyma, ale M. śpiewała trochę kolędy, trochę kołysanki i tak jakoś dojechaliśmy na miejsce.

10 lutego 2007, sobota

Rano bajkowo, błękitne niebo, potem chmury, 2 stopnie

Dzień zaczynamy od ogarnięcia całego bałaganu, który zostawiliśmy poprzedniego dnia wieczorem, co nie jest łatwe z marudzącym dzieckiem (a bardzo pomaga nam Babcia Urszula, która mieliśmy przyjemność ze sobą porwać).

Tymek ciągle falami gorączkuje, a my się denerwujemy. Skoro plany aktywnego wypoczynku z dzieckiem spaliły na panewce, staramy się chociaż wyrwać na chwilę we dwoje – robimy trzygodzinny wypad na narty na Solisko. Warunki świetne, trasa b. przyjemna – pod tym względem nic się nie zmieniło. Na górze pracują armatki śnieżne, robiąc klimat rodem z marcowej Goryczkowej. Sporo ludzi – widać ogromną różnicę między sezonem a marcem – ale kolejka szybko się przesuwa.

Po południu Tymo czuje się lepiej, mimo to jeszcze nie bierzemy go ze sobą na spacer. Tylko M. z U. ucinają sobie wieczorną przechadzkę do Nowego Szczyrbskiego Jeziora.

Narty na Solisku

Narty na Solisku

Wspominamy letnie wyprawy...

Wspominamy letnie wyprawy…

 11 lutego 2007, niedziela

W nocy około zera i niewielki śnieg, w dzień 4 stopnie i przebłyski słońca

Nareszcie z Tymusiem zauważalnie lepiej, więc wybieramy się wszyscy czworo na niedługi spacer po Szczyrbskim – nie chcemy przesadzić. Docieramy na dworzec kolejki zębatej i „elektryczki”, oglądamy „areał” narciarski, podchodzimy pod skocznie i wyciągi. Tymo oczywiście cały spacer przespał.

Po południu pogoda jest nieco gorsza. Wymykamy się we dwoje na narty na Solisko – tym razem w górę udało nam się złapać skibusa – to jednak znaczne ułatwienie. Szkoda, że chmury zasłaniały Patrię i resztę pięknego górskiego otoczenia.

 12 lutego 2007, poniedziałek

B. ładny, słoneczny dzień, zwłaszcza po południu, 2-3 stopnie

Po ciężkiej nocy (Tymo budził się kilkanaście razy) zarzucamy plan wczesnorannej wyprawy na narty i wstajemy dopiero po 8.00. Na narty (Solisko) uciekamy dopiero po spokojnym wspólnym śniadaniu, przed 10.00. W dodatku skibus nie przyjeżdża i musimy iść pieszo – w rezultacie zaczynamy jeździć już po 11.00.

Po południu wychodzimy na spacer wszyscy czworo. Tymuś dopiero od niedawna nie gorączkuje, więc nie porywamy się na żadne dłuższe wyprawy (które wcześniej planowaliśmy). R. z T. spacerują po prostu w okolicach drogi do Popradzkiego Stawu, potem podchodzą pod wyciągi na Solisko. M. i U. w tym czasie wjeżdżają wyciągiem na Solisko – widoki są dziś naprawdę przepiękne, a chcemy, żeby Babcia też miała trochę frajdy z wyjazdu.

Wieczorem jemy wspólną kolację w regionalnej karczmie – gulasz z dziczyzny z knedlem. Pycha.

Solisko

Solisko

Czas coś zjeść

Czas coś zjeść

 13 lutego 2007, wtorek

Śnieg z deszczem na zmianę z deszczem ze śniegiem…

Wobec – delikatnie mówiąc – niezachęcającej pogody rezygnujemy ze wspólnej wycieczki z Tymusiem do Popradzkiego Stawu. Tymo nareszcie czuje się świetnie, najada się jak bąk i wesoło baraszkuje, więc decydujemy się na dłuższy wypad we dwoje.

9.45-15.15 Wycieczka do Chaty Plesnivec ( ok. 500 m, 14 km)

Zbójnickim Chodnikiem do Kieżmarskich Żłobów

Parkujemy na płatnym parkingu przy Białej Wodzie. Dojście asfaltem do wyjścia szlaku jest mało przyjemne, ale na szczęście krótkie. Z ulgą docieramy do Zbójnickiego Chodnika. Tu małe rozczarowanie: szlak jest zupełnie nieprzetarty. Ciężko brniemy w mokrym, przepadającym śniegu. Taak, nasze masochistyczne przyjemności. Co chwila zapadamy się w śniegu po kolana. Dodatkowo klimat psuje nieprzyjemna, mokra mżawka. Szczególnie w drodze powrotnej ten odcinek dał na popalić – R. chciał tu nawet nocowaćJ

Żółtym (dolinnym) szlakiem do Chaty Plesnivec

Ścieżką szło przed nami kilka osób, więc jest o wiele wygodniej. Otoczenie niezwykle malownicze – dróżka malowniczo wije się przez las: cudownie jest znów wędrować w dzikiej przyrodzie! Cały czas idziemy dnem doliny. Dopiero ostatni odcinek jest stromy i w warunkach zimowych stanowi pewne wyzwanie. Na szczęście na końcu drogi czeka na nas ciepłe schronisko.

W Chacie Plesnivec („Szarotce”) jesteśmy jedynymi gośćmi, więc klimat jest nieporównanie bardziej górski w porównaniu z naszą ostatnią wizytą (szczyt sezonu i zlot myśliwych…). Grochówka popita herbatą smakuje nieziemsko!

Powrót zielonym (trawersującym) szlakiem to zdecydowanie wygodniejszy i częściej uczęszczany wariant dojścia do schroniska, idzie się naprawdę wygodnie. Przed 16.00 wracamy do Szczyrbskiego.

Wieczorem, już po naszym powrocie, wybieramy się wszyscy razem na spacer po Szczyrbskim.

Zimowe impresje

Zimowe impresje

Ruszamy do Schroniska Szarotka-Chaty Plesnivec

Ruszamy do Schroniska Szarotka-Chaty Plesnivec

My przed Szarotką, mgły pod nami

My przed Szarotką, mgły pod nami

Odpoczęliśmy, czas wracać

Odpoczęliśmy, czas wracać

W górach nie ma brzydkiej pogody

W górach nie ma brzydkiej pogody

Nasza kaczuszka czeka na nas w domu

Nasza kaczuszka czeka na nas w domu

 14 lutego 2007, środa

Rano prószy śnieg, potem piękne słoneczko

Przedpołudnie spędzamy na nartach na Solisku. Na stoku jesteśmy tuż po 9.00, ale to już za późno – przy wyciągach szybko robi się tłok. Z podsłuchanych rozmów kolejkowych wiemy, że w niżej położonych ośrodkach (nawet na dolnych stacjach Chopoku) brakuje śniegu i można jeździć tylko na Łomnicy i w Szczyrbskim… Wytrzymujemy do południa i wracamy do Tymusia.

Po wspólnym obiedzie dzielimy się na podgrupy: chłopaki spacerują dookoła zamarzniętego Szczyrbskiego Jeziora, podziwiając pięknie oświetlone słońcem tatrzańskie szczyty, a dziewczyny biorą samochód i jadą popluskać się w termalnych wodach Aquacity Poprad (przyjemność jest jeszcze większa zimą niż w lecie…). Zauważamy, że gospodarze postarali się o przewijaki i krzesła dla dzieci, jest również brodzik i plac zabaw dla maluchów. Wrócimy tu jeszcze z Tymkiem! Wracamy (z małym pobłądzeniem…) wygrzane i w szampańskich humorach.

Ale rano jest wesoło

Ale rano jest wesoło

Narty na Solisku

Narty na Solisku

 15 lutego 2007, czwartek

Rano ładnie, od południa się zachmurza, po południu śnieg, około zera

Tymuś kończy 10 miesięcy!

Tym razem udaje się nam dotrzeć na stok dostatecznie wcześnie i już o 8.30 jesteśmy na nartach (ułatwił nam to Tymo, wstając o 5.30 po przespanej nocy). Dzięki temu możemy cieszyć się doskonałymi warunkami i brakiem kolejek. Koło południa wracamy, bo robi się coraz bardziej tłoczno (na Chopoku już podobno nie da się jeździć).

Po południu wychodzimy na spokojny spacer z Tymusiem. Jemy bardzo smaczny obiad w karczmie nad jeziorem i z pełnymi brzuchami ruszamy na spacer. Okrążamy całą taflę jeziora, idąc cały czas wzdłuż przygotowanego toru dla narciarzy biegowych. Sceneria jest przemiła. Tymo oczywiście przesypia całą wycieczkę.

Wieczorem wyskakujemy we dwoje jeszcze raz na narty. Na początku jeździ się świetnie, ale potem wypłasza nas padający intensywnie mokry śnieg.

I znów na narty

I znów na narty

I ziuuuu!

I ziuuuu!

Wokół Szczyrbskiego Jeziora

Wokół Szczyrbskiego Jeziora

 16 lutego 2007, piątek

Niebo zachmurzone, ale wysoki pułap chmur, niewielki mróz w okolicy zera

Spokojne spacery z dzieckiem są niezmiernie miłe, ale bardzo ciągnie nas w góry. Po raz kolejny korzystamy więc z towarzystwa nieocenionej Babci i urządzamy sobie wspaniałą zimową wycieczkę.

Drogą Kieżmarską do Zelenego Plesa

Wędrówka tą trasą to sama przyjemność. Idziemy po cienkiej warstwie świeżego, dziewiczego śniegu i oddychamy pełną piersią. Jest bardzo wygodnie: do schroniska dojeżdża skuter śnieżny i szlak jest doskonale widoczny i dobrze ubity. Gdyby Tymo był na sto procent zdrowy, wybralibyśmy się tu z sankami. Zauważamy, że końcowy odcinek szlaku biegnie inaczej niż w lecie, nie dnem doliny, ale trawersując zbocze (wzdłuż kabli telefonicznych). Naszą uwagę przyciąga grupa taterników, wspinających się na lodospady.

Jest pięknie, ale widoczność mizerna. Cokolwiek odsłania się dopiero w okolicach Chaty przy Zielonym Stawie. Robimy kilka zdjęć i wchodzimy się ogrzać do środka. Pałaszujemy przepyszny zestaw z wyprażanym serem. Mniam… Atmosfera kameralna, zresztą zawsze lubiliśmy to schronisko, oprócz nas przewijają się jeszcze tylko ze dwie, trzy osoby.

Na drogę powrotną pierwotnie planowaliśmy obrać inny szlak, przez Białe Stawy, ale zdecydowanie lepiej była przetarta ścieżka na Jagnięcy, co zmyliło nas i przez co zapędziliśmy się bez sensu ok. 150 metrów w górę. W końcu, pokonani, wracamy tę samą trasą. Wracając, spotykamy zdecydowanie więcej turystów (głównie skitourowców).

W drodze powrotnej zahaczamy samochodem o znaną nam dobrze Szczyrbę i zadziwiamy się, jak szybko postępuje budowa autostrady.

Wieczorem M. zostaje z Tymusiem, a R. z kochaną Teściową wybierają się na miłą – a jak! – wycieczkę do Smokowca. Wjeżdżają kolejką na Hrebienok i zjadają pyszne bryndzowe haluszki w Bilikovej Chacie. W kolejce dużo saneczkarzy, ale na Hrebienoku ciemno, pusto i … ślisko.

Drogą Kieżmarską do Zelenego Plesa

Drogą Kieżmarską do Zelenego Plesa

Postój nr 1. Gorąca herbata - bezcenna

Postój nr 1. Gorąca herbata – bezcenna

Widać już Chatę przy Zielonym Stawie

Widać już Chatę przy Zielonym Stawie

Chata przy Zielonym Stawie

Chata przy Zielonym Stawie

... w iście majestatycznym otoczeniu

… w iście majestatycznym otoczeniu

Chcąc nie chcąc, wracamy

Chcąc nie chcąc, wracamy

 17 lutego 2007, sobota

Pogoda jak z folderów reklamowych: błękit nieba i -5 stopni

Ostatni dzień pobytu udał się nam jak na zamówienie. Po pierwsze: pogoda była iście bajkowa i po drugie: udało nam się odbyć wycieczkę, którą ze względu na niesprzyjającą aurę musieliśmy kilka razy przekładać.

Zimowy spacer do Chaty przy Popradzkim Stawie (9.15-14.45, w tym 1,5 h w schronisku; ok. 12 km i 250 m przewyższenia).

Trasa, która w warunkach letnich i bez dziecka była dla nas jedynie pierwszym etapem wycieczki, teraz – z 10-miesięczym Tymusiem i w zimie – stała się wspaniałym celem sama w sobie.

Długo myśleliśmy, jak przetransportować Tyma. Wózek mógł się nie sprawdzić na zaśnieżonej górskiej drodze, a w sankach takiemu maluchowi jak nasz Tymuś, śpiącemu przez znaczną część spaceru, mogłoby być nie dość bezpiecznie i wygodnie. Idealnym połączeniem byłyby wózko-sanki… Od myśli do czynu droga krótka i już po chwili mieliśmy przygotowany idealny pojazd na dzisiejszą wycieczkę: górę dziecięcego wózka przymocowaliśmy do sanek. Dodatkowo pojazd wyposażyliśmy w dwie liny: jedną z przodu, do ciągnięcia, i drugą z tyłu – do hamowania, na powrotną drogę, z góry. Mimo że wehikuł wyglądał dość nietypowo i zwracał powszechną uwagę, sprawdził się znakomicie.

Tymo zapewne był nieświadomy niezwykłości pojazdu, a którym przyszło mu podróżować, ale zafascynowały go ośnieżone drzewa: przez niemal połowę drogi leżał z otwartymi oczami i jak zaczarowany patrzył na otoczenie.

Dla nas też cała trasa była po prostu zachwycająca: pogoda i doskonała widoczność sprawiły, że dookoła nas przesuwały się widoki jak z pocztówek. Przy schronisku widzieliśmy ludzi wchodzących na Osterwę – ech, w taki dzień też chciałoby się tam być… Przypominaliśmy sobie nasze wszystkie „wysokotaterne” bezdzieciowe tury. Ale dziś czuliśmy się chyba nawet szczęśliwsi.

W Schronisku przy Popradzkim Stawie zatrzymaliśmy się na długi, półtoragodzinny odpoczynek, głównie żeby wybiegać i nakarmić Tyma. Było nam bardzo wygodnie. W środku nie było tłumu, więc zajęliśmy cały stolik i okoliczne ławy, zalazło się nawet krzesełko do karmienia.

Droga w dół minęła sprawnie i szybko. Dobrze, że z tyłu przyczepiliśmy drugą linę, bo inaczej Tymo ciągle by nas wyprzedzał 😉

Po południu, jeszcze przed pakowaniem, dziewczyny (M. i U.) wyskoczyły na ostatni szybki spacer. Kupiły chłopakom tatrzańskie koszulki w Informacji Turystycznej i podziwiały piękny widok znad brzegów Szczyrbskiego Jeziora.

 

Wyruszamy do Chaty przy Popradzkim Stawie

Wyruszamy do Chaty przy Popradzkim Stawie

Jest po prostu bajkowo

Jest po prostu bajkowo

Nasz cel przed nami

Nasz cel przed nami

Chciałoby się wejść na Osterwę

Chciałoby się wejść na Osterwę

Jeszcze krótka sesja foto

Jeszcze krótka sesja foto

W schronisku przy Popradzkim Stawie

W schronisku przy Popradzkim Stawie

Za oknem pięknie

Za oknem pięknie

Tymusiowy wehikuł - wart Nobla

Tymusiowy wehikuł – wart Nobla

Tak właśnie szliśmy. Patent do polecenia!

Tak właśnie szliśmy. Patent do polecenia!

EPILOG. Po powrocie z wyjazdu okazało się, że gorączka Tymka była spowodowana najprawdopodobniej zapaleniem układu moczowego. W związku z podejrzeniem u niego refluksu, czekały nas długie badania i potem wieloletnie leczenie. Po tych problemach zostało już tylko wspomnienie, ale na zawsze uwrażliwiliśmy się na potrzebę wykonania badania moczu u dziecka w przypadku temperatury niewiadomego pochodzenia. Uczulamy więc na to też innych Rodziców!

Czarnogóra część II – Durmitor, powrót na Promorje i Lovćen

28 sierpnia 2013, środa

Cały dzień to słońce, to przelotne opady, od 12 stopni na wysokości 1900 m do 24 stopni na nizinach

PN Durmitor w pigułce

Niestety, ze względów zdrowotnych nie mogliśmy w tym roku porządnie pochodzić po górach, więc z łezką w oku nie zaplanowaliśmy wyprawy na najwyższy szczyt Durmitoru – Bobotov Kuk (2523 m n.p.m.). Ale ta sytuacja miała też dobre strony – inaczej wybralibyśmy się na jakąś trasę-siekierę na 15 godzin i dziko gnalibyśmy do przodu, a tak to mogliśmy spędzić czas na spokojnych spacerach i postojach połączonych z podziwianiem widoków. A w Durmitor (i w inne pasma Czarnogóry) na pewno jeszcze wrócimy – to piękne góry, niezbyt trudne, idealne do wycieczek ze szkolnymi dziećmi.

Rano odmeldowujemy się z hotelu i podjeżdżamy do centrum niewielkiego Žabljaka. To najwyżej położone na Bałkanach miasto (powyżej 1400 m) jest świetnym punktem wypadowym w masyw Durmitoru. Są tu głównie hotele i kwatery (nastawione chyba zwłaszcza na sezon zimowy), kilka sklepów i restauracji. Budynki w większości nowe lub poodnawiane, kolorowe drogowskazy wskazują drogę na szlaki – widać, że rejon intensywnie rozwija się turystycznie, choć oczywiście stopnia komercjalizacji Žabljaka nie da się nawet porównać z naszym Zakopanem. Podjeżdżamy do siedzimy parku i kupujemy mapę Durmitoru – ta inwestycja jest na wagę złota, bo w Polsce górskie mapy Czarnogóry były nie do dostania. Po krótkim przestudiowaniu trasy decydujemy się na przyjemny spacer z żelaznego repertuaru przeciętnego žabljackiego turysty. Obchodzimy niewielkie, ale urokliwe Crno Jezero, po czym robimy spacer do Zmijinjego Jezera i wracamy z powrotem na parking. Cały wypad (spokojnym tempem z postojami) zajmuje nam ok. 3 godzin. Na trasie spotykamy niewielu turystów (może to przez niezachęcającą pogodę), jest spokojnie i miło. Zaskakuje nas wysoki stopień podobieństwa roślinności do tej znanej z naszych polskich szlaków, nawet temperatura powietrza jest jakaś taka „polska” – termometr wskazuje zaledwie kilkanaście stopni. To zadziwiające, jak bardzo zróżnicowany może być tak mały kraj jak Czarnogóra – mamy jeszcze w pamięci przedwczorajszą spiekotę i drzewa cytrusowe na wybrzeżu.

Žabljak z samochodu.

Žabljak z samochodu.

Park Narodowy Durmitor.

Park Narodowy Durmitor.

Siedziba PN Durmitor.

Siedziba PN Durmitor.

Crno Jezero, PN Durmitor.

Crno Jezero, PN Durmitor.

Crno Jezero, PN Durmitor.

Crno Jezero, PN Durmitor.

Crno Jezero, PN Durmitor.

Crno Jezero, PN Durmitor.

Park Narodowy Durmitor.

Park Narodowy Durmitor.

Na pożegnanie masywu Durmitor decydujemy się jeszcze przejechać  wysokogórską drogą, przez przełęcz pod szczytem Sedlena Greda, wznoszącą się na poziom ponad 1900 m n.p.m. (przejażdżka jednocześnie ma służyć jako rekonesans przed przyszłą wyprawą na Bobotov Kuk szlakiem z przełęczy). Nie zniechęcają nas pomruki burzy, pierwsze krople deszczu i kłębiące się chmury, R. odważnie rusza wąską i krętą drogą pod górę. Sam przejazd oczywiście wymaga ogromnej uwagi i wprawy, zwłaszcza podczas mijania się z samochodami jadącymi z naprzeciwka – jest wąsko, przepaściście, na drodze spotyka się kamienie, trzeba się też rozmijać z krowami i owcami (widzimy też stado koni). Mimo to w porównaniu z trasą  z Virpazaru do Rijeki Crnojevićy jedzie się z mniejszą dawką adrenaliny  – droga jest poprowadzona przez płaskowyż i wziąwszy pod uwagę wysokość n.p.m., ma stosunkowo mało zakrętów. Trasa jest niezmiernie widokowa – stwierdzamy, że to jedna z najpiękniejszych dróg, jakimi kiedykolwiek przyszło nam jechać. Aż trudno wybierać kadry na kolejne migawki. Podczas końcowego fragmentu (kręty przejazd tunelami aż pod stopy rzeki Piva) M. nawet robi krótki filmik dla chłopaków – na pewno by im się podobało. Polecamy przejechanie tą trasą wszystkim po operacjach ortopedycznych – chi chi – to namiastka przejścia wysokogórskiego szlaku i wspaniała możliwość liźnięcia krasowego masywu Durmitoru.

PN Durmitor z okien samochodu.

PN Durmitor z okien samochodu.

Dzień dobry paniom.

Dzień dobry paniom.

Przełęcz pod szczytem Sedlena Greda.

Przełęcz pod szczytem Sedlena Greda.

Widok z przełęczy pod szczytem Sedlena Greda.

Widok z przełęczy pod szczytem Sedlena Greda.

Zjazd w kierunku Pivskiej Planiny.

Zjazd w kierunku Pivskiej Planiny.

Wyjeżdżamy poza granicę PN Durmitor.

Wyjeżdżamy poza granicę PN Durmitor.

Zjazd w kierunku Pivskiej Planiny.

Zjazd w kierunku Pivskiej Planiny.

Zjazd w kierunku Pivskiej Planiny.

Zjazd w kierunku Pivskiej Planiny.

Pivska Planina.

Pivska Planina.

Pivska Planina.

Pivska Planina.

A Pani dokąd.

A Pani dokąd.

Czarnogórskie tunele.

Czarnogórskie tunele.

Znajdź wyjście z tunelu.

Znajdź wyjście z tunelu.

W tunelu może być nawet skrzyżowanie.

W tunelu może być nawet skrzyżowanie.

Po zjechaniu z tej emocjonującej trasy zatrzymujemy się na chwilę, by utrwalić na fotografii spiętrzone przez zaporę wody Pivy – ten piękny kolor wody i góry dookoła – poezja.

Pivsko Jezero.

Pivsko Jezero.

Pivsko Jezero.

Pivsko Jezero.

Pivsko Jezero.

Pivsko Jezero.

Wracając do naszej podstawowej mety, na śródziemnomorskie Primorje, rozmawiamy o tym, że ten, kto poprzestał tylko na plażowaniu na czarnogórskim wybrzeżu, nie poznał całego oblicza kraju – wyprawa na północ pokazuje ogromną różnorodność Czarnogóry – w ciągu jednego dnia można odbyć wysokogórską wycieczkę, zmarznąć i zmoknąć, a wieczorem kąpać się w ciepłych wodach Adriatyku, spoglądając na śródziemnomorską roślinność. Na północy jest też dużo mniej turystów, a kraj wydaje się bardziej autentyczny – komercja jeszcze tu nie dotarła.

Dopełnieniem dzisiejszego dnia, zdominowanego do tej pory przez piękną przyrodę, jest wizyta w XVII-wiecznym Monasterze Ostrog – jednym z najważniejszych miejsc dla bałkańskiego prawosławia. Zaczynamy od emocjonującego (zjazd z głównej szosy Nikšić-Podgorica) 10-kilometrowego podjazdu po stromych stokach Prekornicy. Wąsko, kręto, przepaściście – wszystko byłoby pięknie gdyby nie ten sznur samochodów nadjeżdżających z naprzeciwka. Emocje towarzyszące wymijaniu się z autami z przeciwnego kierunku były w kilku miejscach porównywalne ze skokiem na bungee – w każdym razie M. wolałaby cały ten odcinek honorowo przejść na własnych nogach niż pokonać go za kierownicą, za to R. był niezrównany i z miną pokerzysty zajechał na sam górny parking. W całym obszarze monasteru wzmożony ruch turystyczny, głównie o charakterze pielgrzymkowym. Wierni przybywają tu, by czcić uzdrawiające relikwie św. Wasyla. Na nas największe wrażenie robi jednak wkomponowanie górnego monasteru w skały Prekornicy – samo przebywanie w tym miejscu jest dla nas jak modlitwa. Oglądamy budynek konaku oraz cały kompleks monasteru razem z dwiema cerkwiami-kaplicami: Świętego Krzyża i Zaśnięcia Bogurodzicy (pokrytą pięknymi XVII-wiecznymi freskami). Wizyta w monasterze Ostrog jest wspaniałym przeżyciem, zarówno duchowym, jak i estetycznym.

Wejście do Monasteru Ostrog (XVII w).

Wejście do Monasteru Ostrog (XVII w).

Budynek konaku.

Budynek konaku.

Monaster Ostrog (XVII w).

Monaster Ostrog (XVII w).

Widok- modlitwa.

Widok- modlitwa.

Dolny Monaster Ostrog - cerkiew.

Dolny Monaster Ostrog – cerkiew.

Monaster Ostrog (XVII w) wbity w zbocza Prekornicy.

Monaster Ostrog (XVII w) wbity w zbocza Prekornicy.

W domu jesteśmy dopiero po 20:00 i po raz kolejny błogosławimy decyzję o wykupieniu dodatkowego noclegu w Žabljaku.

Pod koniec dnia M. wychwala umiejętności kierowcy R. – sama za żadne pieniądze nie wybrałaby się na przejażdżkę dla przyjemności takimi drogami jak dziś:)

 

29 sierpnia 2013, czwartek

Pięknie i ciepło, do 32 st., w dzień chwilami trochę chmur dających przyjemny cień

Cudowny dzień na Primorju

Po dwóch dniach spędzonych w podróży dookoła kraju postanawiamy dzisiaj zwiedzić najbliższe okolice. Zaczynamy od turystycznej wizytówki Czarnogóry – wyspy Sveti Stefan. To zbudowana w XV w. na wyspie niewielka twierdza z kamiennymi domkami otoczonymi murami. Tutaj przed wiekami chronili się przed Turkami i korsarzami mieszkańcy okolicznych miejscowości. Obecnie (od lat 50. XX w., gdy wysiedlono tutejszą ludność) cała wyspa to właściwie jeden bardzo ekskluzywny hotel i zwykli śmiertelnicy nie mają tam wstępu. Na szczęście patrzeć nikt nie zabrania, więc zatrzymujemy się na głównej szosie i urządzamy sobie spacer w dół w stronę tutejszej plaży. O ile widoki z szosy i z plaży są naprawdę piękne, o tyle sama plaża to nic ciekawego, więc miejscowość nie jest warta zatrzymania się na dłużej. Zdjęcie stąd to jednak obowiązkowy punkt programu (przy szosie zatrzymują się w tym celu całe autobusy z turystami…)

Czarnogórskie wybrzeże.

Czarnogórskie wybrzeże.

Wyspa Sveti Stefan - turystyczna wizytówka Czarnogóry.

Wyspa Sveti Stefan – turystyczna wizytówka Czarnogóry.

Wyspa Sveti Stefan - turystyczna wizytówka Czarnogóry.

Wyspa Sveti Stefan – turystyczna wizytówka Czarnogóry.

Wyspa Sveti Stefan - turystyczna wizytówka Czarnogóry.

Wyspa Sveti Stefan – turystyczna wizytówka Czarnogóry.

Wyspa Sveti Stefan - turystyczna wizytówka Czarnogóry.

Wyspa Sveti Stefan – turystyczna wizytówka Czarnogóry.

Lekko zdyszani po podejściu z plaży (kilkaset metrów po schodkach w upale daje nieźle popalić) ruszamy w stronę Baru, podziwiając po drodze widoki na kolejne malownicze zatoczki z plażami – im dalej na południe, tym mniej skomercjalizowane. Główny cel naszej dzisiejszej wycieczki to Stary Bar, niezamieszkana, zrujnowana starówka. To miejsce jest po prostu magiczne, a przy tym nadzwyczaj spokojne (przez godzinę mijamy się tylko z kilkunastoma osobami, głównie Polakami z grupy, która przyjechała tu autokarem). Miasto zbudowane na kamiennym wzgórzu w XIV w. (choć osada istniała tu od ok. VI w.) od drugiej połowy XIX w. pozostaje w ruinie. Dzieło zniszczenia z czasów wojny rosyjsko-tureckiej dokończyło trzęsienie ziemi w 1979 r. Ale może właśnie dzięki temu, że miasto nie zostało odbudowane, jest dzisiaj tak atrakcyjne.

Przez godzinę spacerujemy, obchodząc każdy zakątek ruin, wśród których są kościoły, cerkwie, pałace, domy, ale też twierdza zbudowana na miejscu dawnego pałacu biskupiego. Z jej murów można podziwiać widok na ruiny oraz rozciągające się u ich stóp miasto z wieżami minaretów i krzyżami cerkwi (w Barze wspaniale widać przenikanie się kultur), port i otaczające miasto góry.

Stary Bar - wymarłe miasto.

Stary Bar – wymarłe miasto.

Mury Starego Baru.

Mury Starego Baru.

Stary Bar - wymarłe miasto.

Stary Bar – wymarłe miasto.

Zaglądamy w różne zakamarki.

Zaglądamy w różne zakamarki.

Stary Bar - wymarłe miasto.

Stary Bar – wymarłe miasto.

O... jeszcze tu można wejść.

O… jeszcze tu można wejść.

Czy to była brama...

Czy to była brama…

Wystawa detali architektonicznych w dawnym magazynie prochu.

Wystawa detali architektonicznych w dawnym magazynie prochu.

Twierdza w Starym Barze.

Twierdza w Starym Barze.

Twierdza w Starym Barze.

Twierdza w Starym Barze.

Widoki z murów twierdzy w Starym Barze.

Widoki z murów twierdzy w Starym Barze.

Fragment ściany twierdzy zatrzymał się w dziwnej pozie...

Fragment ściany twierdzy zatrzymał się w dziwnej pozie…

Twierdza w Starym Barze.

Twierdza w Starym Barze.

Akwedukt.

Akwedukt.

Widać nawet pozostałości fresków.

Widać nawet pozostałości fresków.

A tuż obok stoi meczet.

A tuż obok stoi meczet.

Dookoła piękne góry.

Dookoła piękne góry.

A u stóp dzisiejszy Bar.

A u stóp dzisiejszy Bar.

Po tym uspokajającym spacerze zatrzymujemy się na obiad w Konobie Kula na przyjemnym tarasiku pod murami miejskimi. Po raz kolejny doceniamy walory czarnogórskiej kuchni: zajadamy się paprykami faszerowanymi serem i wsuwamy pizzę z warzywami, za wszystko płacimy niecałe 15 Euro (a gratis dostajemy jeszcze pyszne melony, arbuzy i winogrona!). Mniam!

Po południu, posileni kawą i winogronami kupionymi w barskim markecie (skąd przywieźliśmy też na pamiątkę czarnogórskie wina Vranac), ruszamy na spacer do starego miasta w Budvie. Spragnieni ruchu, rezygnujemy z podjazdu samochodem pod budwiańską starówkę, wolimy pieszo pokonać te pięć kilometrów (w jedną stronę). Większą część trasy wiedzie przyjemnymi promenadami wzdłuż plaży w Bečići, a następnie w Budvie. Niestety, nie znajdujemy tunelu, którym kiedyś podobno można było pokonać dzielący obie miejscowości półwysep. Prawdopodobnie został on zlikwidowany przez ogromną inwestycję deweloperską, zajmującą połowę półwyspu… Z bólem serca patrzymy, jak każdy fragment ziemi w tej okolicy zajmowany jest przez kolejne, zwykle coraz większe hotele i apartamentowce… Na pewno okolice Budvy to nie jest miejsce na wakacje dla osób pragnących kontaktu z dziką przyrodą (my wybraliśmy te okolice na bazę wypadową ze względu na dobre połączenie drogowe z resztą kraju). Niewątpliwie jednak plaże są przyjemne, a dookoła pełno atrakcji, więc ci, którym nie przeszkadza wielkomiejski gwar, będą zapewne zadowoleni.

Idąc wzdłuż plaży, bardzo często słyszymy język rosyjski –  widać, że dużo Rosjan wybiera te okolice na swoje wakacje. Język polski też słychać dość często, szczególnie na samej starówce. Tutejsze stare miasto, w przeciwieństwie do otaczającej je gwarnej Budvy, jest (przynajmniej o tej porze – około 18:00) oazą spokoju. Przyjemnie jest błądzić wąskimi uliczkami w poszukiwaniu miejsca na wypicie mrożonej kawy. Zatrzymujemy się w tym celu w przyjemnie położonej na Starogradskim Trgu restauracji. Słone ceny osładza nam widok na katedrę św. Jana i Dwór Biskupi i najlepsza miejscówka na „ławce-huśtawce”. Po chwili przyjemnego odpoczynku oglądamy jeszcze cerkiew św. Trójcy (XIX w.) oraz dwie maleńkie średniowieczne świątynie – cerkiew św. Sawy i kościół sv. Maria in Punta. Na dłużej zatrzymujemy się na murach cytadeli, z których roztaczają się o tej porze przepiękne widoki na dachy starówki, otaczające góry i Adriatyk z wynurzającą się z niego wyspą sv. Nikola (z widocznym stąd skośnym układem warstw skalnych). To wszystko w promieniach zachodzącego słońca… – po prostu BAJKA! Niestety każda przyjemność kiedyś się kończy, więc ruszamy w powrotną drogę, tym razem wzdłuż pustoszejących już plaż. Dochodzimy do naszego Bečići ok. 19:30, cały spacer zajął nam niespełna trzy i pół godziny i wymagał pokonania koło 10 km w obie strony (nie licząc krążenia po starówce).

Na plaży w Bečići.

Na plaży w Bečići.

W Budvie można kupić naprawdę świeżą rybkę.

W Budvie można kupić naprawdę świeżą rybkę.

Starówka w Budvie.

Starówka w Budvie.

Mury starego miasta w Budvie.

Mury starego miasta w Budvie.

Katedra św. Jana i Dwór Biskupi.

Katedra św. Jana i Dwór Biskupi.

Ceriew św. Trójcy (XIX).

Ceriew św. Trójcy (XIX).

Średniowieczna cerkiew św. Sawy.

Średniowieczna cerkiew św. Sawy.

Wchodzimy do cytadeli.

Wchodzimy do cytadeli.

Spojrzenie na wyspę Sv. Nikola.

Spojrzenie na wyspę Sv. Nikola.

Budviańska starówka z murów cytadeli.

Budviańska starówka z murów cytadeli.

Średniowieczne świątynie i nowoczesne miasto.

Średniowieczne świątynie i nowoczesne miasto.

Zachód słońca w Bečići.

Zachód słońca w Bečići.

 

30 sierpnia 2013, piątek

Niewielkie zachmurzenie, 26 stopni

Na dzień pożegnalny wybieramy wyprawę do serca Czarnogóry – do mauzoleum czarnogórskiego XIX-wiecznego władyki, Njegoša, na szczycie Jezerskiego Vrhu w masywie Lovćenu oraz do dawnej stolicy Czarnogóry, Cetinja. Nasza wycieczka pozwala poczuć ducha czarnogórskiej państwowości, a przy tym obfituje w przepiękne widoki – w sam raz na pożegnanie Czarnogóry.

W masyw Lovćen wjeżdżamy drogą od strony Cetinja. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w miejscowości Brajići, gdzie podchodzimy krótkim szlakiem do ruin zamku usytuowanego malowniczo na skalistym zboczu ponad Adriatykiem. Wycieczka – tylko skrótowo wspominana w przewodnikach – jest ogromnie atrakcyjna i ze wszech miar warta polecenia głownie ze względu na fantastyczne widoki rozciągające się spod ruin na fragment wybrzeża od Świętego Stefana po Budvę. Do tego spokój i zero ludzi – bajka.

Wybrzeże Adriatyku w okolicy Budvy.

Wybrzeże Adriatyku w okolicy Budvy.

Starówka w Budvie.

Starówka w Budvie.

Okolice wyspy Sv. Stefan z drogi do Cetinje.

Okolice wyspy Sv. Stefan z drogi do Cetinje.

Jeszcze jedno spojrzenie na wyspę Sveti Stefan.

Jeszcze jedno spojrzenie na wyspę Sveti Stefan.

Plaże Bečići i Budvy spod ruin zamku w Brajići.

Plaże Bečići i Budvy spod ruin zamku w Brajići.

Ruiny zamku w Brajići.

Ruiny zamku w Brajići.

Malownicza dróżka spod ruin zamku w Brajići.

Malownicza dróżka spod ruin zamku w Brajići.

Po krótkiej przerwie ruszamy już prosto do Parku Narodowego Lovćen. Wbrew naszym obawom droga wjeżdżająca od tej strony na Jezerski Vrh jest dość szeroka i mimo serpentyn nie sprawia większego kłopotu. Jezerski Vrh jest najwyższym dostępnym dla turystów szczytem masywu i rozciąga się z niego piękna panorama od Durmitoru po Adriatyk, z Cetinje malowniczo wciśniętym między góry. Tym, co przyciąga tu najwięcej turystów, jest jednak mauzoleum Njegoša – czarnogórskiego władyki i autora jednego z najważniejszych dla świadomości narodowej Czarnogórców dzieł – poematu epickiego Górski wieniec. Parkujemy na niewielkim parkingu, po czym podchodzimy ok 15 min na szczyt. Ostatni fragment wiedzie betonowymi schodami (a wydaje się, że schody zostaną dociągnięte aż na sam parking – obecnie cały teren mauzoleum jest obstawiony rusztowaniami i intensywnie renowowany) i tunelem wydrążonym w skale (na czas remontu tunel zamknięty, wchodziliśmy na szczyt schodkowym obejściem z boku). W naszych parkach narodowych takie posunięcie byłoby chyba nie do pomyślenia… Na szczycie oglądamy mauzoleum Njegoša – wejścia strzegą Czarnogórki-Kariatydy, wewnątrz znajduje się imponujący rozmiarem pomnik władyki siedzącego pod pozłacanym sklepieniem, a w krypcie znajdującej się 4 m niżej jest usytuowany jego grób. Po obejrzeniu mauzoleum przechodzimy na platformę widokową na drugiej stronie szczytu, po czym wracamy do samochodu.

Park Narodowy Lovćen - widok na Štirovnik (1749).

Park Narodowy Lovćen – widok na Štirovnik (1749).

Wchodzimy na Jezerski Vrh.

Wchodzimy na Jezerski Vrh.

Mauzoleum Njegoša na Jezerskim Vrhu (1660).

Mauzoleum Njegoša na Jezerskim Vrhu (1660).

Kariatydy strzegą grobu Njegoša.

Kariatydy strzegą grobu Njegoša.

Wnętrze mauzoleum.

Wnętrze mauzoleum.

Krypta z grobem władyki.

Krypta z grobem władyki.

Po drugiej stronie Jezerskiego Vrhu... chwila odpoczynku.

Po drugiej stronie Jezerskiego Vrhu… chwila odpoczynku.

Góry w PN Lovćen ze szczytu Jezerskiego Vrhu.

Góry w PN Lovćen ze szczytu Jezerskiego Vrhu.

Spojrzenie z Jezerskiego Vrhu na Cetinje.

Spojrzenie z Jezerskiego Vrhu na Cetinje.

Czas schodzić...

Czas schodzić…

Następny punkt programu to Cetinje. Po spojrzeniu na mapę decydujemy się pojechać tam okrężną drogą – zjechać z Jezerskiego Vrhu w stronę Kotoru, a dopiero potem skręcić na Cetinje. Mimo zdecydowanie gorszej jakości drogi i obiektywnie większych trudności dla kierowcy wariant ten jest godny polecenia z uwagi na fantastyczne widoki rozciągające się z drogi na Bokę Kotorską od Tivatu po Kotor. To jedne z najpiękniejszych widoków, jakie oglądaliśmy w Czarnogórze.

Widoki na Bokę Kotorską ze zboczy masywu Lovćen.

Widoki na Bokę Kotorską ze zboczy masywu Lovćen.

Widoki na Bokę Kotorską ze zboczy masywu Lovćen.

Widoki na Bokę Kotorską ze zboczy masywu Lovćen.

Po widokowej części wycieczki zajeżdżamy na parking w Cetinju. Dawna stolica kraju ma charakter raczej prowincjonalny, ale przez to właśnie zachowuje swój urok, a zwiedzanie jej nie męczy. Podchodzimy na główny plac miasta, Trg Kralja Nikole, na którym odnajdujemy dwór Njegoša (XIX w.), pomnik gospodara Ivana Crnojevicia, założyciela Cetinja (XV w.) oraz budynek Muzeum Państwowego mieszczącego się w dawnym pałacu Króla Mikołaja (XIX/XX w.). Teraz czas na obiad – jemy w niedrogiej, sympatyczniej restauracyjce. Po obiadku zwiedzania ciąg dalszy. Odnajdujemy kilka budynków dawnych ambasad pamiętających dawną świetność kraju oraz podchodzimy pod XV-wieczną pasterską cerkiew (Vlaška crkva), przed którą stoją dwie bogomilskie stećki z widocznymi jeszcze reliefami. Na koniec podchodzimy pod ważny dla duchowości Czarnogórców monaster cetinjski – dawną siedzibę władyków (pierw. XV, ob. pocz. XX w.) i wchodzimy na wzgórze Orlov Krš z grobem Daniły I (XVII/XVIII w.), założyciela jednej z najważniejszych czarnogórskich dynastii. Roztacza się stąd piękny widok na Cetinje i masyw Lovćen ze szczytem Jezerskiego Vrhu. Teraz już prosto do samochodu. Schodząc ze wzgórza, zauważamy na drzewie drewnianą budkę wielkością przypominającą tę dla psa, a wyglądem – tę dla ptaków. Pękamy ze śmiechu i zachodzimy w głowę, jaka kukuła-gigant może tutaj mieszkać.

Dwór władyki (Biljarda), obecnie Muzeum Njegoša w Cetinje.

Dwór władyki (Biljarda), obecnie Muzeum Njegoša w Cetinje.

Trg Kralja Nikole, w tle dawny pałac króla Mikołajja.

Trg Kralja Nikole, w tle dawny pałac króla Mikołajja.

Dawna ambasada Wielkiej Brytanii.

Dawna ambasada Wielkiej Brytanii.

Vlaška crkva w Cetinje.

Vlaška crkva w Cetinje.

Stećka - kamień nagrobny Bogomiłów ze śladami reliefów.

Stećka – kamień nagrobny Bogomiłów ze śladami reliefów.

Dawna ambasada Francji.

Dawna ambasada Francji.

Vladin Dom, dawny parlament, obecnie muzeum.

Vladin Dom, dawny parlament, obecnie muzeum.

Monaster centijski, była siedziba władyków.

Monaster centijski, była siedziba władyków.

Grób Daniły I na wzgórzu Orlov Krš.

Grób Daniły I na wzgórzu Orlov Krš.

Grób Daniły I na wzgórzu Orlov Krš.

Grób Daniły I na wzgórzu Orlov Krš.

Widok na Cetinje ze wzgórza Orlov Krš.

Widok na Cetinje ze wzgórza Orlov Krš.

A dla kogo ta budka na drzewie...

A dla kogo ta budka na drzewie…

Po powrocie do Bečići czeka już nas tylko pakowanie. Przed tą niewątpliwą przyjemnością wybieramy się jeszcze na miłe pożegnanie z Adriatykiem – przedwieczorną kąpiel na naszej plaży. Wieczorem już tylko pakowanie i zdjęcia przy czarnogórskim winku.

 

30 sierpnia 2013, sobota

Bečići-Kraczkowa, ok. 1600 km, 01:50-1:00, niemal doba jazdy- mordęga

W nocy nie bardzo możemy już spokojnie spać, więc − obawiając się korków na autostradach w Chorwacji − wstajemy z łóżek i już przed drugą jesteśmy w drodze.

Przez Czarnogórę jedzie się wolno (nie chcemy ryzykować czekania na prom w środku nocy, więc objeżdżamy Bokę Kotorską samochodem) – na takiej drodze nie można poszaleć – ale jakoś to idzie. Ku naszemu zaskoczeniu wita nas kolejka na granicy. Sznur samochodów przesuwa się jakby chciał a nie mógł, a my się frustrujemy. Najpierw kolejka do czarnogórskiego, a potem – do chorwackiego okienka. Wreszcie udaje nam się przejechać, choć cała atrakcja zajmuje nam – bagatela – półtorej godziny.

Po 3 godzinach jazdy po chorwackich jednopasmówkach wreszcie wjeżdżamy na autostradę. Zagęszczenie samochodów jest niesamowite – parkingi zatłoczone, problemy z wepchnięciem się na lewy pas, kolejka przy okienku na zjeździe. Ale ogólnie rzecz biorąc, jedzie się. Nie licząc małego stresa spowodowanego kolejnym błędem naszej samochodowej elektroniki ( „depollution system faulty” skutkujące redukcją do połowy mocy naszego auta, co w dzisiejszych warunkach drogowych z pewnością nie jest rozwiązaniem komfortowym), posuwamy się do przodu bez większych problemów.

Staramy się przede wszystkim jechać. Zatrzymujemy się tylko na skorzystanie z toalety i dalej przed siebie. Dłuższy postój zarządzamy tylko jeden  – w smacznej restauracji na Węgrzech. A potem już mordownia na całego. Jeszcze na Węgrzech robi się ciemno, na Słowacji już ledwo żyjemy  – ratujemy się krótkim postojem na kawie w Preszowie. Ostatni odcinek przez Polskę pokonujemy chyba siłą woli.

Po spędzeniu niemal doby w samochodzie dochodzimy do wniosku, że pokonanie tak dużego dystansu w jeden dzień nie jest do powtarzania – co zrobić, skoro tak trudno było nam zrezygnować z tego dodatkowego dnia w Czarnogórze.

Wracamy zmęczeni, ale pełni wrażeń i przekonani, że Bałkany będą celem jeszcze nie jednej naszej wyprawy.