Dolomity, dzień 5. Wejście na Piz Boé granią Cresta Strenta.

23 sierpnia 2016, wtorek

Samo słoneczko, coraz cieplej, do 23 st.

Wejście na Piz Boé granią Cresta Strenta

Wczoraj wróciliśmy tak skonani, że postanowiliśmy zrobić sobie przerwę od gór i trochę się polenić. Ale gdy rano wyjrzeliśmy za okno i zobaczyliśmy bezchmurne niebo – no po prostu nie dało się zrezygnować z wycieczki.

Po burzy mózgów na dzisiejszy dzień „kondycyjny” obieramy cel wymagający niezbyt długiego i niezbyt trudnego dojścia, ale za to oferujący piękne widoki – Piz Boé (3152 m n.p.m.) – trzytysięcznik masywu Selli.

Grupa Selli z Tofany di Dentro, na dole wystaje Zimes de Fanes.

Grupa Selli z Tofany di Dentro, na dole wystaje Zimes de Fanes.

Na jego szczyt prowadzi aż sześć różnych dróg. Po namyśle odrzucamy propozycję najkrótszego i najłatwiejszego wejścia z przełęczy Forcella Pordoi – w sezonie wędrują tędy tłumy ludzi wjeżdżających kolejką na Sass Pordoi, a szlak nie jest specjalnie ciekawy. W zamian wybieramy wejście na Piz Boé od północnego-wschodu, granią Cresta Strenta. To trasa ze wszech miar warta polecenia. Widoki są przefantastyczne, a szlak ciekawy i nienużący. Trudności skalne niewielkie, choć na grani miejscami jest spora ekspozycja, co dla niektórych może zapewne stanowić problem. Sprzęt ferratowy niepotrzebny, choć kask – chyba jak na wszystkich szlakach Dolomitów – nie zawadzi.

Rano podjeżdżamy do miejscowości Corvara , skąd wyciągiem gondolowym i krzesełkowym Vallon wjeżdżamy na wysokość ponad 2500 m. Tym razem wszystko działa, nie to co wczoraj, ale radość!

Przed nami Corvara - stąd zaczniemy wycieczkę.

Przed nami Corvara – stąd zaczniemy wycieczkę.

Po zejściu z wyciągu kierujemy się do schroniska Kostner (2541 m).

Po zejściu z wyciągu kierujemy się do schroniska Kostner (2541 m).

Spacer z górnej stacji do schroniska Kostner zajmuje ok. 15-20 min. Spod schroniska roztaczają się piękne widoki, ale nie zabawiamy dłużej, tylko ruszamy w dalszą drogę, pomni wczorajszego niezdążenia na kolejkę.

Po chwili schronisko zostaje za nami.

Po chwili schronisko zostaje za nami.

Surowy krajobraz masywu Selli.

Surowy krajobraz masywu Selli.

Po lewej stronie widać dalszy przebieg naszego szlaku.

Po lewej stronie widać dalszy przebieg naszego szlaku.

Po chwili wygodna ścieżka znika – chowamy kijki i przez kolejne chwile zajęci jesteśmy pokonywaniem progów skalnych. Skała jest dobrze urzeźbiona i ten odcinek nie sprawia problemów. Piarżyste podejście na grań Cresta Strenta jest nieco męczące i trochę się dłuży, z przyjemnością stajemy wreszcie na grani.

Nasz cel - po prawej grań Cresta Strenta, po lewej - szczyt Piz Boé.

Nasz cel – po prawej grań Cresta Strenta, po lewej – szczyt Piz Boé.

Na tej trasie szlak jest oznakowany wzorowo.

Na tej trasie szlak jest oznakowany wzorowo.

Rzadkie na tej wysokości urozmaicenie skalnego krajobrazu.

Rzadkie na tej wysokości urozmaicenie skalnego krajobrazu.

Cresta Strenta i Piz Boé coraz bliżej.

Cresta Strenta i Piz Boé coraz bliżej.

Ostatni, graniowy odcinek to najprzyjemniejsza część szlaku. Ze wszystkich stron otaczają nas wspaniałe widoki, a i nudno też nie jest – grań jest wąska, dużo powietrza pod nogami, miejscami trzeba uważnie stawiać kroki.

Po wyjrzeniu za grań jak na dłoni widać schronisko Boé.

Po wyjrzeniu za grań jak na dłoni widać schronisko Boé.

Za nami Piz Lech Dlace - stamtąd przyszliśmy.

Za nami Piz Lech Dlace – stamtąd przyszliśmy.

W masywie Selli są płaskowyże, ale też głębokie kaniony.

W masywie Selli są płaskowyże, ale też głębokie kaniony.

Przejście Cresta Strenta nie ma dużych trudności technicznych, za to ekspozycja jest spora.

Przejście Cresta Strenta nie ma dużych trudności technicznych, za to ekspozycja jest spora.

Grań w niezwykle widokowy sposób wprowadza na Piz Boé.

Grań w niezwykle widokowy sposób wprowadza na Piz Boé.

Na szczyt Piz Boé wchodzimy w sznureczku innych turystów, którzy dotarli tu od strony Sass Pordoi. Okolice wierzchołka swoim zatłoczeniem przypominają nasz Giewont czy Rysy, no może poza jedną różnicą – na szczycie Piz Boé dodatkowo jest schronisko z tarasem restauracyjnym, miejscem do lądowania helikopterów itp. Naprawdę! Przez to szczyt traci zupełnie swój wysokogórski charakter – jesteśmy przecież na wysokości 3152 m! Uświadamiamy sobie, że właśnie pobijamy swój rekord – tak wysoko jeszcze nigdy nie byliśmy! Niesmak spowodowany nadmiarem szczytowej cywilizacji wynagradzają rozciągające się ze wszystkich stron wspaniałe panoramy.

Krzyż na szczycie Piz Boé.

Krzyż na szczycie Piz Boé.

Hura, jesteśmy na Piz Boé! Gdyby ktoś nie wierzył - jest tabliczka.

Hura, jesteśmy na Piz Boé! Gdyby ktoś nie wierzył – jest tabliczka.

Widok z Piz Boé na Marmoladę.

Widok z Piz Boé na Marmoladę.

Widok na masyw Selli, po lewej Sass Pordoi z górną stacją kolejki.

Widok na masyw Selli, po lewej Sass Pordoi z górną stacją kolejki.

Górskie drogi najlepiej oglądać z lotu ptaka.

Górskie drogi najlepiej oglądać z lotu ptaka.

Zejście z Piz Boé wschodnim szlakiem Rissa da Pigolérz

Gęsta sieć szlaków w okolicy Piz Boé umożliwia nam powrót do górnej stacji kolejki inną drogą. Wybieramy szlak wprowadzający na Piz Boé od wschodu, tzw. Rissa da Pigolérz. Trasa jest na pewno mniej widokowa niż szlak przez Cresta Strenta, za to szybsza i łatwiejsza.

Schodzimy z Piz Boé od wschodu, trasą Rissa da Pigolérz.

Schodzimy z Piz Boé od wschodu, trasą Rissa da Pigolérz.

Odpoczynek w takiej scenerii - bajka!.

Odpoczynek w takiej scenerii – bajka!.

Główną trudnością szlaku są najpierw usypujące się spod nóg piargi, a potem – zejście stromym i niewygodnym żlebem, od którego nota bene szlak wziął swoją nazwę. Kiedyś jakaś ścieżka tam była, ale teraz wszystko przeminęło z piargiem. Jest stromo, a wszystko jedzie spod nóg. Rozwieszone z boku liny specjalne nie poprawiają sytuacji. My wybraliśmy strategię schodzenia najpierw jedną, potem drugą stroną żlebu, przytrzymując się skał, ale inni turyści wybierali wariant na wprost. Który lepszy, nie wiadomo, na pewno potrzebny tu spokój i rozwaga. Przyda się też kask na głowie, szczególnie jeśli nad nami idą inne osoby.

Zejście osypującym się żlebem zdecydowanie nie należało do przyjmności.

Zejście osypującym się żlebem zdecydowanie nie należało do przyjmności.

Po pokonaniu żlebu ścieżka zmienia się w wygodną autostradę. Szczególnie przyjemnie wspominamy fragment prowadzący pod imponującymi okapami skalnymi.

Stąd już tylko łatwa droga do schroniska Kostner. Nad nami imponujące okapy skalne.

Stąd już tylko łatwa droga do schroniska Kostner. Nad nami imponujące okapy skalne.

Z prawej spogląda na nas królowa Marmolada.

Z prawej spogląda na nas królowa Marmolada.

I zamykamy pętelkę - przed nami schronisko Kostner.

I zamykamy pętelkę – przed nami schronisko Kostner.

Dwie godziny ze spokojnym odpoczynkiem w środku schodzenia i stawiamy się przy górnej stacji kolejki krzesełkowej. Te okolice są bardzo licznie odwiedzane przez turystów, mimo to ani rano, ani teraz czekać na wyciąg nie musimy. Najpierw krzesełka, potem gondola i jesteśmy z powrotem w Corvarze.

Podczas zjazdu wyciągiem krzesełkowym upolowaliśmy jeziorko de Boa.

Podczas zjazdu wyciągiem krzesełkowym upolowaliśmy jeziorko de Boa.

Okolice górnej stacji wyciągu gondolowego.

Okolice górnej stacji wyciągu gondolowego.

Dzisiejsza wycieczka na tyle nas nie wymęczyła, że mamy ochotę jeszcze na krótki spacer na dole. Byliśmy przekonani, że włoskich knajpek będzie tu jak grzybów po deszczu, a tymczasem mamy wielki problem, by znaleźć miejsce, gdzie można coś zjeść. Już wydaje nam się, że znaleźliśmy odpowiednie miejsce, ale po zajęciu stolika pani informuje nas, że kuchnia jest czynna dopiero od 18:00. Trzeba było zjeść coś przy wyciągu – widzieliśmy przecież napis Pizza Boé, który tak bardzo nas rozbawił – a nie szukać lokalnego niewiadomoczego). Wreszcie udaje nam się znaleźć bar, w którym zjadamy pokaźną bruschettę i smaczny zawijasek z szynką i cukinią. Może robić za obiad;)

Nasze czasy: 10:40-11:00 schronisko Kostner, 11:00-13:45 wejście na Piz Boé granią Cresta Strenta, 14:00-16:00  zejście szlakiem Rissa da Pigolérz

Dolomity, dzień 4. Via ferrata Ivano Dibona w masywie Cristallo.

22 sierpnia 2016, poniedziałek

Nareszcie pięknie i słonecznie, tylko jeszcze chłodno, zwłaszcza rano, w dzień do 21 st.

Ferrata Ivano Dibona w masywie Cristallo

Masyw Cristallo z Tofany di Dentro.

Masyw Cristallo z Tofany di Dentro.

Miało być lekko, w miarę łatwo i z pięknymi widokami, czyli tak: wjazd dwoma wyciągami na początek ferraty, przejście jej i powrót do pośredniej stacji wyciągu. Niestety, wszystko potoczyło się zupałnie inaczej.

Na pierwszy dzień dobrej pogody planujemy niezbyt trudną, ale długą i widokową ferratę Ivano Dibona. Jej przejście zajmuje około pięciu godzin, ale na sam początek ferraty wjeżdża się dwoma wyciągami. Potem trzeba jeszcze wrócić do stacji pośredniej wyciągów, ale razem można sprężyć się przed zamknięciem i być z powrotem przy samochodzie ok. 17:00. Tyle teoria.

Meldujemy się na parkingu przy Ristorante Rio Gere o 9:00.

Rio Gere - zaczynamy.

Rio Gere – zaczynamy.

Parking jest duży i bezpłatny, ale dzisiaj stosunkowo pusty. Myślimy sobie: dobra nasza, pewnie tak wcześnie przyjechaliśmy. Idziemy do kasy wyciągów, a tam wielki plakat informuje, że drugi (dłuższy) wyciąg jest … zamknięty. Po prostu zbaranieliśmy, zwłaszcza, że dzisiaj rano w Internecie jeszcze sprawdzaliśmy cennik biletów i nie było żadnej informacji na ten temat. Nie rozumiejąc do końca treści plakatu, pytamy pani w kasie, do kiedy będzie zamknięty ten wyciąg, licząc, że może za kilka dni tu wrócimy. Pani rozbraja nas zupełnie niechętną odpowiedzią „FOREVER”! Dopiero wtedy dociera do nas treść plakatu (a właściwie doczytujemy angielską wersję: „closed due to end of technical life”). Wyciąg po prostu dożył końca swoich dni!

Ale co teraz z naszym planem? Krótka burza mózgów i spojrzenie na schemat szlaków. Stwierdzamy zgodnie, że nie jedziemy nigdzie indziej, tylko próbujemy przejść chociaż kawałek ferraty, wchodząc na nią „od środka”, czyli przez żleb za połową jej trasy i próbując przejść chociaż fragment w kierunku Forcella Stounies. Kupujemy bilet na wyciąg Rio Gere – Son Forca. Liczymy, że oczywiście zdążymy nim zjechać przed zamknięciem, czyli przed 17:00.

Wyciąg jest bardzo komfortowy, w porannym chłodzie miło zamknąć pokrywę kanapy i oglądać cudne widoki. Na górze lokalizujemy nieczynny wyciąg, którym mieliśmy pokonać kolejne 710 m przewyższenia. Urocze kolorowe kubełki nadal wiszą na linie, nieświadome tego, że skończą jako żyletki. A pod kubełkami widzimy długi i stromy żleb całkowicie zasypany piargiem. A w żlebie ludzi idących w górę… Nie braliśmy pod uwagę wchodzenia tędy, bo w przewodniku spotkaliśmy opinie, że zejście nim wymaga „umiejętności poruszania się w żywym piargu”, co zdecydowanie nas nie zachęciło. Jednak ferrata Ivano Dibona korci, więc czemu i my nie mielibyśmy spróbować? Na pewno w górze są jakieś zakosy. W końcu o podchodzeniu nikt nie pisał, bo kto by podchodził, jak jest wyciąg. Tylko że teraz go nie ma!

Pierwszy etap to wjazd kolejką krzesełkową.

Pierwszy etap to wjazd kolejką krzesełkową.

Przy górnej stacji znajduje się schronisko Son Forca.

Przy górnej stacji znajduje się schronisko Son Forca.

Na przełęcz Forcella Staunies mieliśmy wjechać tymi pięknymi gondolkami. Niestety, to było tylko marzenie...

Na przełęcz Forcella Staunies mieliśmy wjechać tymi pięknymi gondolkami. Niestety, to było tylko marzenie…

Pierwsza część trasy idzie nam całkiem dobrze, czujemy się trochę, jakbyśmy podchodzili w górę trasą narciarską (kiedyś w ten sposób wchodziliśmy w zimie na Chopok). Im bliżej końca żlebu, tym bardziej stromo, a kamyczki coraz luźniej związane z podłożem. Piarg po prostu usypuje się spod nóg, brniemy w nim po kostki, mając wrażenie, że zaraz zjedziemy kilkadziesiąt metrów w dół. Co chwila słychać łoskot sypiących się skądś kamieni. Mało przyjemne uczucie. Na przełęcz Forcella Stounies docieramy po nieco ponad 2 godzinach zupełnie wykończeni. Wita nas widok budynku Rifugio Lorenzi. Niestety, obecnie schronisko  jest zamknięte – prawdopodobnie z racji „zakończenia życia” wyciągu straciło rację bytu. Obecnie zamiast setek czy nawet tysięcy ludzi dociera tutaj maksymalnie kilkadziesiąt osób dziennie. Dla nas to akurat dobrze, bo nie lubimy tłumów w górach i właśnie możliwość ich uniknięcia zaważyła dzisiaj o tym, że nie zmieniliśmy planów pomimo zamknięcia wyciągu. Chowamy się przed wiatrem za budynkiem kasy wyciągu, bo wieje straszliwie. Na zacienionych miejscach wiszą świeże sople.

Po dwóch godzinach wreszcie koniec naszej męki. Na przełęczy wita schronisko Lorenzi.

Po dwóch godzinach wreszcie koniec naszej męki. Na przełęczy wita schronisko Lorenzi.

W panoramie dominuje imponująca Croda Rossa.

W panoramie dominuje imponująca Croda Rossa.

Odpoczynek w pięknej scenerii z żebrzącymi o jedzenie wieszczkami dobrze nas regeneruje. Ruszamy dalej! Wchodzimy po metalowych schodkach, mijając tablicę poświęconą patronowi ferraty. Potem drabinka i już – jesteśmy na grani! Widoki przecudowne – nie będziemy nawet próbować ich opisać. Po chwili pojawiają się dodatkowe atrakcje – tunel (w którym również wiszą spore sople, co pozwala prawidłowo ocenić panującą dzisiaj temperaturę…) i wiszący mostek. Podobno do niedawna właśnie do tego miejsca docierały tłumy ludzi z wyciągu. Dzisiaj tu pusto i pięknie. Mostek faktycznie robi wrażenie – buja się, w dole przepaść – wszystko tak, jak ma być!

Na początku ferrata przeprowadza przez krótki tunel.

Na początku ferrata przeprowadza przez krótki tunel.

Pokonanie szczeliny umożliwia słynny mostek Ponte Cristallo.

Pokonanie szczeliny umożliwia słynny mostek Ponte Cristallo.

Spotkaliśmy tu dwoje turystów, którzy przy okazji załapali się na zdjęcie, już z następnej drabinki.

Konstrukcja z lin i desek ma 27 m długości.

Konstrukcja z lin i desek ma 27 m długości.

Ostatni rzut oka na schronisko Lorenzi i cudowny żleb, którym weszliśmy pod górę.

Ostatni rzut oka na schronisko Lorenzi i cudowny żleb, którym weszliśmy pod górę.

Ferrata Ivano Dibona w ogóle jest przepiękna, ale te pierwsze kilkaset metrów robi zdecydowanie największe wrażenie. Na nas szczególnie odcinki samą granią z przecudownymi widokami – właśnie po to tu przyszliśmy. Stwierdzamy, że nie mamy czasu na podejście w bok na szczyt Cristallino d’Ampezzo. Pocieszamy się, że widoki z grani są prawie równie rozległe, więc zdobycie pierwszego w naszej karierze trzytysięcznika poczeka.

Początkowy odcinek ferraty Ivano Dibona.

Początkowy odcinek ferraty Ivano Dibona.

Można zrobić wypad na widokowy szczyt Cristallino d'Ampezzo (3008 m).

Można zrobić wypad na widokowy szczyt Cristallino d’Ampezzo (3008 m).

Przez nami Tofany.

Przez nami Tofany.

Staramy się iść sprawnie, mając jeszcze nadzieję, że zdążymy na zjazd wyciągiem. Mijamy przełęcz Forcella Grande, szczyt Cresta Bianca i kolejną przełęcz Forcella Padeon. Po drodze sporo pozostałości stanowisk strzelniczych z I wojny światowej i pozostałości baraków z tego okresu.

Przy trasie znajduje się wiele pozostałości konstrukcji z okresu II wojny światowej.

Przy trasie znajduje się wiele pozostałości konstrukcji z okresu II wojny światowej.

Na przełęczy Forcella Grande jest węzeł szlaków i kolejne pozostałości wojenne.

Na przełęczy Forcella Grande jest węzeł szlaków i kolejne pozostałości wojenne.

Widok z przełęczy Forcella Grande.

Widok z przełęczy Forcella Grande.

Widoki na ferracie Dibona to istna uczta dla oczu.

Widoki na ferracie Dibona to istna uczta dla oczu.

Nad panoramą góruje czerwona Croda Rossa.

Nad panoramą góruje czerwona Croda Rossa.

Odcinki typowo ferratowe są na Dibonie przeplatane odcinkami wysokogórskich szlaków.

Odcinki typowo ferratowe są na Dibonie przeplatane odcinkami wysokogórskich szlaków.

Przejście najbardziej eksponowanych fragmentów ułatwiają drewniane półki.

Przejście najbardziej eksponowanych fragmentów ułatwiają drewniane półki.

W jednym z baraków urządzono biwak Forcella Padeon (lub Buffa di Perrero). Zatrzymujemy się w nim na postój po około dwóch godzinach drogi. Nie chcielibyśmy tu spędzać nocy – wnętrze zawalone jakimiś rusztowaniami, nie ma drzwi, ani okien. Zimno jak w psiarni. Na odpoczynek się jednak nadaje, są nawet cztery krzesła. Powoli zdajemy sobie sprawę, że nie zdążymy na wyciąg, nawet planując zejście przed końcem ferraty. No nic, trudno, dla tych pięknych widoków warto zejść kolejne kilkaset metrów na dół!

W jednym z baraków można przenocować - biwak Buffa di Perrero.

W jednym z baraków można przenocować – biwak Buffa di Perrero.

Kolejny odcinek trasy na charakter wysokogórskiego szlaku, jednak nadal jest bardzo przyjemny. Szczególnie zapada nam w pamięć trawers Vecchio del Forame po imponujących półkach skalnych. Niesamowicie piękny szlak!

Przed nami szczyt Vecchio del Forame.

Przed nami szczyt Vecchio del Forame.

Trawersujemy go z wykorzystaniem naturalnej półki skalnej.

Trawersujemy go z wykorzystaniem naturalnej półki skalnej.

Ekspozycja jest ogromna, ale mamy cały czas możliwość asekuracji.

Ekspozycja jest ogromna, ale mamy cały czas możliwość asekuracji.

Wędrówka granią kończy się dziś dla nas na przełęczy Forcella Alta. Po zejściu około dwustu metrów żlebem spadającym z przełęczy, ferrata Ivano Dibona zakręca w prawo, na dalszą część grani, już sporo niższej w tym miejscu. Po małym odpoczynku idziemy dalej w dół, do podnóży grani.  Myśleliśmy, że zejście będzie już łatwe i przyjemne, niestety przed nami kolejne kłopoty.

Na przełęczy Forcella Alta opuszczamy ferratę Ivano Dibona.

Na przełęczy Forcella Alta opuszczamy ferratę Ivano Dibona.

Wieszczki to zawodowe żebraczki.

Wieszczki to zawodowe żebraczki.

Rzut oka do tyłu na fantastyczne barwy skał.

Rzut oka do tyłu na fantastyczne barwy skał.

Jeszcze w skałach, za chwilę już tylko piargi.

Jeszcze w skałach, za chwilę już tylko piargi.

Gdy szlak sprowadził nas po niewygodnych piargach oraz skałkach i progach (częściowo ubezpieczonych – z radością witamy skały po uciążliwym zsuwaniu się na kamyczkach) okazuje się, że na sporym fragmencie szlak się obsunął i mamy do pokonania ogromną wyrwę. Robimy to z niemałymi trudnościami – częściowo zjeżdżając razem z kamieniami, niestety nie tylko drobnymi… W kolejnym żlebie napotykamy podobne kłopoty. Tutaj już jednak nie jest tak stromo, więc przeprawa idzie sprawniej.

Spoglądamy za siebie, próbując odszukać przebieg szlaku, którym zeszliśmy.

Spoglądamy za siebie, próbując odszukać przebieg szlaku, którym zeszliśmy.

Ostatnie dwie godziny naszej wędrówki to spory odcinek podejścia doliną Padeon u podnóży grani, którą szliśmy w kierunku Son Forca. Nie podchodzimy już do samego schroniska, tylko kierujemy się na Passo Son Forca. Kamienistą drogą, a potem szlakiem schodzimy na parking. Jesteśmy w samochodzie o ponad trzy godziny później niż planowaliśmy.

Z powrotem na parkingu. Zdążyliśmy tuż przed zmrokiem.

Z powrotem na parkingu. Zdążyliśmy tuż przed zmrokiem.

Do naszej Sottogudy docieramy już zupełnie po ciemku, o 21:30.

Nasz czas: 9:00 – 20:00 (z wjazdem wyciągiem), ok. 12 km, 1000 m w górę, 1500 m w dół

Co prawda nie udało nam się przejść całej trasy ferraty Ivano Dibona, jednak nie żałujemy naszych dzisiejszych planów ani ich realizacji. Na trasie sie zabrakło wrażeń ferratowych ani widokowych. Do tego sporo niespodzianek i nowych doświadczeń. Choćby umiejętność chodzenia po piargach i bezpiecznego zsuwania się nimi. Albo przejście szlaku „dla ludzi ze skłonnością do samoudręczenia”, jak w swoim przewodniku napisał Tkaczyk o podejściu żlebem na Forcella Staunies. Tyle wrażeń, a to dopiero pierwszy dzień naszych prawdziwych dolomickich wędrówek!

Dolomity, dzień 3. Wąwóz Serrai di Sottoguda – idealny na deszczowy dzień lub wycieczkę dla całej rodziny.

21 sierpnia 2016, niedziela

Ok. 18 stopni, częściowe zachmurzenie, przelotny deszcz

Serrai di Sottoguda

Pogoda deszczowa, więc zamiast gór w planach mieliśmy zwiedzanie Padwy. Ale po sprawdzeniu w nawigacji, że dojazd zająłby nam trzy godziny w każdą stronę, zmieniamy plany na luźniejszy dzień i powłóczenie się po najbliższej okolicy. I dobrze! Cały czas uczymy się powstrzymywania naszej naturalnej tendencji do latania z językiem na brodzie od rana do wieczora, a potem żałowania, że nie potrafimy pozwolić sobie chociaż na chwilę nicnierobienia:)

Dom naszych gospodarzy leży tuż obok wejścia do Serrai di Sottoguda – jednego z najpiękniejszych naturalnych wąwozów Dolomitów. Plan kształtuje się więc automatycznie. Po nieśpiesznym śniadaniu (kiedy ostatnio mieliśmy taką okazję? Chyba na poprzednim wypadzie we dwoje) stajemy u wylotu wąwozu. Otrzymana od naszych gospodarzy Karta Marmolada uprawnia nas do darmowego wejścia (normalnie cena biletu to 3 Euro).

Rano wyglądamy za okno - jak pięknie! Tu mieszkamy - Sottoguda 72.

Rano wyglądamy za okno – jak pięknie! Tu mieszkamy – Sottoguda 72.

Gospodarze zadbali o atmosferę jak z bajki.

Gospodarze zadbali o atmosferę jak z bajki.

Wąwóz Serrai di Sottoguda rozciąga się na przestrzeni 2 km między miejscowościami Sottoguda i Malga Ciapéla. Idziemy wzdłuż malowniczego potoku Pettorina, a z obu stron wyrastają ponad stumetrowe ściany skalne. Surowa sceneria jest niezwykle malownicza. Niektóre odcinki przypominają nam naszą Kościeliską. Po zboczach skał nieustannie spływa woda. Zimą tworzą się tu ogromne lodospady – to miejsce jest mekką dla amatorów wspinaczki lodowej. Koniecznie musimy przyjechać tu w zimie i pokazać to miejsce dzieciom.

Wąwóz kończy się w niewielkiej miejscowości Malga Ciapéla, która leży u stóp Marmolady – królowej Dolomitów. Podchodzimy pod stację kolejki linowej, wwożącej turystów na Punta Rocca – jeden ze szczytów Marmolady. Pogoda dziś jednak marna, z widoków byłyby nici. Ograniczamy się więc tylko do kupienia pamiątek dla chłopaków, Babć i Dziadków w naprawdę świetnie zaopatrzonym sklepie z pamiątkami. Stylowo i nie zabójczo dla portfela, a to zdarza się rzadko:)

Wąwóz Serrai de Sottoguda zaczyna się od miejscowości Sottoguda.

Wąwóz Serrai de Sottoguda zaczyna się od miejscowości Sottoguda.

Otaczające go ściany skalne mają ponad 100 m wysokości.

Otaczające go ściany skalne mają ponad 100 m wysokości.

Na ścianie głazu leżącego pośrodku uważny obserwator wypatrzy krzyż - znak błogosławieństwa dla przemierzających wąwóz.

Na ścianie głazu leżącego pośrodku uważny obserwator wypatrzy krzyż – znak błogosławieństwa dla przemierzających wąwóz.

Woda ściekająca po skałach w zimie tworzy spektakularne lodospady.

Woda ściekająca po skałach w zimie tworzy spektakularne lodospady.

Mijamy starą kapliczkę św. Antoniego.

Mijamy starą kapliczkę św. Antoniego.

Wodospad Franzei

Wodospad Franzei

...po chwili zostaje za nami.

…po chwili zostaje za nami.

Wąwóz można przemierzyć takim oto gustownym trenino.

Wąwóz można przemierzyć takim oto gustownym trenino.

Wędrujemy wąwozem przez 2 km, pokonując 200 m wysokości.

Wędrujemy wąwozem przez 2 km, pokonując 200 m wysokości.

Szlakiem z Malgi Ciapéli do Sottogudy

Prawdziwy turysta nigdy tą sama drogą nie wraca. Na mapce otrzymanej przez naszą panią gospodynię zauważamy, że z Malgi Ciapéli do Sottogudy prowadzi szlak trawersujący zbocze nieco na lewo od szosy. Dziwne, ale ta ścieżka w ogóle nie była zaznaczona na naszych mapach (1:25 000, wydawnictwo Tabacco). Sprawdzamy na schemacie szlaków umieszczonym przed kasą kolejki – wszystko się zgadza, szlak jest. Po krótkich problemach znajdujemy upatrzoną ścieżkę.

Wąska dróżka wije się przez las, w kilku miejscach przecina piargi. Spektakularnych widoków brak, do tego przeszkadza trochę bliskość szosy i linii wysokiego napięcia, ale możemy odpocząć od ludzi i po prostu pocieszyć się chwilą. Z chęcią siadamy na drugie śniadanie gdzieś na kamieniu i cieszymy się, że dzisiaj nigdzie nam się nie spieszy. Im dalej, tym ścieżka ładniejsza. Wchodzimy w ładny mieszany las, który na końcu szlaku ustępuje miejsca bukom. Widoki zmieniają się jak w kalejdoskopie. Znowu kilka kroków i na wysokości Sottogudy ścieżka przytula się do wielkiej ściany skalnej – pokonanie niewielkiego urwiska ułatwia mostek. Szczególnie ładnym punktem trasy jest punkt widokowy nad Sottogudą – niewielka miejscowość, przycupnięta w dolince wzdłuż potoku, prezentuje się stąd niezwykle malowniczo. Innych atrakcji także nie brakuje. W pewnym momencie na trasie spotykamy zbójców i Babę Jagę, a nawet schwytane przez nią dzieci gotujące się w kotle! Oj, trzeba mieć się na baczności. Tajemnica bajkowych postaci wyjaśnia się na dole – wzdłuż naszej ścieżki odtworzono przebieg jednej z legend Dolomitów. Zgodnie stwierdzamy, że nasz dzisiejszy spacer jest świetną propozycją dla rodzin z dziećmi. Sami chętnie zabralibyśmy tu chłopców.

Wąwóz kończy się w miejscowości Malga Ciapéla, u stóp Marmolady - królowej Dolomitów

Wąwóz kończy się w miejscowości Malga Ciapéla, u stóp Marmolady – królowej Dolomitów

Stąd zaczyna się znakowana ścieżka powrotna do Sottogudy

Stąd zaczyna się znakowana ścieżka powrotna do Sottogudy

 Ścieżka trawersuje zbocze nieco powyżej szosy

Ścieżka trawersuje zbocze nieco powyżej szosy

Uwaga, niespodzianki na trasie! Chcieli nas napaść zbójcy.

Uwaga, niespodzianki na trasie! Chcieli nas napaść zbójcy.

Jak widać nie wszyscy mieli tyle szczęścia, co my.

Jak widać nie wszyscy mieli tyle szczęścia, co my.

Ale dalej mamy się na baczności. Mamy wrażenie, że ktoś nas śledzi.

Ale dalej mamy się na baczności. Mamy wrażenie, że ktoś nas śledzi.

Uroczy punkt widokowy nad Sottogudą.

Uroczy punkt widokowy nad Sottogudą.

Mostek pozwala pokonać urwiste zbocze

Mostek pozwala pokonać urwiste zbocze

Gdybyśmy szli z dzieciakami, trzeba by ich dobrze pilnować

Gdybyśmy szli z dzieciakami, trzeba by ich dobrze pilnować

Teraz już tylko musimy na wprost zejść do Sottogudy.

Teraz już tylko musimy na wprost zejść do Sottogudy.

Obok Sottogudy przepływa potok Pettorina.

Obok Sottogudy przepływa potok Pettorina.

Po zejściu do Sottogudy nasz główny cel to znalezienie przyjemniej knajpki na obiad. Czy to nie cudowne – za oknem górskie szczyty, a po powrocie z wycieczki delektowanie się włoską kuchnią? Oj, coś czujemy, że w te rejony wrócimy jeszcze nie raz! Przy okazji urządzamy sobie bardzo klimatyczny spacer po Sottogudzie. W tej starej górskiej wiosce zachowało się kilka dawnych drewnianych domów. Każdy, i nowy, i stary, są pięknie udekorowane kwiatami. W sercu miejscowości skrył się malutki kościółek z wieżą. Tak tu jakoś … prawdziwie. Rezygnujemy z możliwości zjedzenia w przyhotelowej restauracji, w zamian wybierając lokalną pizzerię. Podniszczone meble i kanapy świadczą o długiej historii tego miejsca. To chyba najchętniej wybierany lokal przez miejscowych – trudno znaleźć miejsce przy stoliku. A pizza smakuje naprawdę inaczej niż u nas! Jemy smacznie, do syta i niedrogo. Mniam!

Przez Sottogudę prowadzi jedna główna ulica.

Przez Sottogudę prowadzi jedna główna ulica.

W sercu wioski tkwi filigranowy, malowniczy kościółek

W sercu wioski tkwi filigranowy, malowniczy kościółek

Zachowało się tu sporo starych domów.

Zachowało się tu sporo starych domów.

Każdy dom jest ozdobiony kwiatami.

Każdy dom jest ozdobiony kwiatami.

Przy starym budynku z kamienia spotykamy miejscowych staruszków:)

Przy starym budynku z kamienia spotykamy miejscowych staruszków:)

Piękne są tu nawet szlakowskazy!

Piękne są tu nawet szlakowskazy!

Wycieczkę kończymy obiadem w lokalnej knajpie - trudno tu o wolny stolik

Wycieczkę kończymy obiadem w lokalnej knajpie – trudno tu o wolny stolik

Wieczorem zajmujemy się sprawą najwyższej wagi – gdzie by tu jutro pójść?

Dolomity, Włochy, 2016.08

Dolomity, Włochy, 2016.08

Dolomity. Każdy miłośnik gór, który je zobaczy, przepadnie. Białe, strzeliste turnie na tle soczystej zielonej trawy, fantastyczne formacje skalne, pocztówkowe krajobrazy. To góry inne niż wszystkie. Nie ma tu długich grani głównych i walnych dolin, w zamian mamy oddzielone głębokimi dolinami samodzielne gniazda górskie, a każde z nich inne – kapryśna Marmolada z czapą lodowca, podobna do warowni majestatyczna Sella, trzy kłócące się o urodę siostry Tofany, księżycowy płaskowyż Pale… Dolomity przecina gęsta sieć szlaków. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Oczywiście wizytówką tych gór są via ferraty – ubezpieczone szlaki wspinaczkowe, ale mamy też typowe szlaki wysokogórskie, idealne do trekkingów, i mnóstwo wygodnych ścieżek dla całej rodziny. Infrastruktura turystyczna jest świetnie rozwinięta – tak wielu schronisk nie widzieliśmy chyba w żadnych innych górach, co nie znaczy że w Dolomitach nie ma miejsc niedostępnych i dzikich. Jak każda kochanka Dolomity mają też wady – ogromne piarżyska i luźny materiał skalny zasypujący ścieżki zmuszają do rozważnego stawiania kroków – niezbędnym  wyposażeniem turysty górskiego powinien być kask i kijki. Ale czy kogoś bez wad dałoby się pokochać? Powiemy jedno: przez ponad tydzień wspinaliśmy się na ferratach i wędrowaliśmy po dolomitowych szlakach i wiemy jedno: na pewno wrócimy tu jeszcze nie raz. W planowaniu tras nieocenioną pomocą były dla nas poszczególne tomy przewodnika „Dolomity” Dariusza Tkaczyka, a także świetnie opracowane serwisy jarekkardasz.republika.pl oraz wdolomitach.pl. Rekonesans za nami, przed nami – mamy nadzieję – dokładne poznawanie tych gór, grupa po grupie.

Linki do relacji z poszczególnych wycieczek:

Dzień 1 i 2. Podróż i Wiedeń.

Niemal 100-metrowej wieży towarzyszą o 30 m niższe koleżanki.

Dzień 3. Wąwóz Serrai di Sottoguda – idealny na deszczowy dzień lub wycieczkę dla całej rodziny.

...po chwili zostaje za nami..

Dzień 4. Via ferrata Ivano Dibona w masywie Cristallo.

Nad panoramą góruje czerwona Croda Rossa.

Dzień 5. Wejście na Piz Boé granią Cresta Strenta.

28. ...i na Piz Boé, na który wchodziliśmy granią Cresta Strenta

Dzień 6. Od Tofany di Mezzo do Tofany di Dentro, ferrata Formenton.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 7. Wejście na Marmoladę ferratą Marmolada.

Wyciąg dojeżdża do Pian dei Fiacconi (2635 m n.p.m.).

Dzień 8. Szczyt Roda di Vaél w masywie Catinaccio.

Przed nami Roda di Vaél, idziemy na przełęcz Vaiolon.

Dzień 9. Ferraty Sentiero Nico Gusella i del Velo w masywie Pale di San Martino.

Sass Maor i Cima della Madonna w scenerii zachodzącego słońca.

Dzień 10. Dookoła masywu Sassolungo – piękna, widokowa trasa bez trudności technicznych.

Powoli oddalamy się od turni Sassolungo.

Dzień 11. Podróż powrotna i czeski Ołomuniec.

Górny Rynek

 

Lipiec 2023 – powrót w Dolomity:)

W 2023 roku ponownie odwiedzamy Dolomity. Jakże tu bowiem nie wracać? Relację z wyjazdu z lipca 2023 r. znajdziecie tutaj

Wypad w słowackie Tatry Zachodnie, 2016.07

Wyjechali na wakacje (prawie) wszyscy nasi podopieczni! Gdy nie ma w domu dzieci to… JEDZIEMY W GÓRY!!!

Sebuś od tygodnia odpoczywa z Dziadkami nad morzem, Tyma właśnie wyprawiliśmy na jego pierwszy obóz harcerski, a z Grzesiem zgodziła się zostać u nas w domu nieoceniona pani Małgosia. Wobec tego z (prawie) spokojną głową możemy ruszać w nasze ukochane Taterki. Wyrodni rodzice, a co! Tym razem wybór punktu wypadowego pada na szczególnie bliski naszym sercom Zuberec. To położona pod samymi Tatrami słowacka miejscowość, uroczo zagłębiona pomiędzy wzgórzami u wylotu Doliny Rohackiej. Spędziliśmy tutaj ponad dwa tygodnie na wakacjach dwanaście lat temu. Byliśmy rok po ślubie, była z nami nasza 'najstarsza córeczka’ – nieodżałowanej pamięci psina Regusia i było tak … beztrosko. Tamte wakacje wspominamy z wyjątkowym sentymentem. Cudownie przenieść się z powrotem w to samo miejsce po kilkunastu latach i, o dziwo, zastać je prawie zupełnie niezmienione!

 

2 lipca 2016, sobota

Upalnie i słonecznie, 32 stopnie, na miejscu trochę chłodniej

Dzień od rana jest pełen wrażeń. O 7:30 odwozimy razem z Grzesiem Tymka na zbiórkę przed obozem. Harcerze w mundurach polowych wyglądają bombowo. Wielkie plecaki, proporzec drużyny i zastępu, radości i obawy dzieci i rodziców… To wszystko miesza się w niesamowitym tyglu emocji. Jesteśmy pełni podziwu dla młodych ludzi, którzy za to wszystko odpowiadają – na każdym kroku widać ich zaangażowanie i świetną organizację, więc spokojnie się żegnamy, życząc Tymowi niezapomnianych przygód na jego pierwszym obozie! Przy okazji pozdrawiamy całe środowisko 19. Warszawskich Drużyn Harcerskich i Gromad Zuchowych „Zielony Płomień” i życzymy Dziewiętnastkom niezapomnianych przeżyć!

W domu przekazujemy Grzesia w dobre ręce pani Małgosi. Nasz maluch idzie na spacerek, a my zgarniamy ostatnie rzeczy i o 10:15 ruszamy do Zuberca!

Trasa katowicka dzisiaj strasznie zatłoczona, nie obywa się też bez krótkich (na szczęście) przestojów z powodu prac drogowych czy świateł, ale ogólnie kilometry uciekają. Słuchamy nowych płyt Brodki i Marii Peszek, czytamy sobie na głos książkę. Zatrzymujemy się na krótki postój po skręcie na „jedynkę”. Na trawie pod stacją benzynową zjadamy czereśnie kupione jeszcze w Warszawie. Potem ruszamy na obiad do wypatrzonej kilka dni temu atrakcji połączonej z obiadem:

Sławków

Słyszeliście kiedyś o Sławkowie? Nie? A to wielka szkoda, bo każdego smakosza powinny tu doprowadzić jego kubki smakowe! XVIII-wieczna Austeria, jedna z najpiękniejszych zachowanych karczm w Polsce, czeka na strudzonych podróżnych! Taki klimat można spotkać chyba jeszcze tylko w karczmie w Jeleśni.

Wizyta tutaj to niespodzianka od R. dla M., która do końca nie wie, dokąd jedziemy na obiad. Dojeżdżamy tutaj trasą 94 prowadzącą na Kraków, to jedynie 10 minut od katowickiej. Rewelacyjne miejsce na postój dla koneserów zapomnianych miejsc. Miasteczko lata swojej największej świetności ma już dawno za sobą –  rozkwitało jako ośrodek wydobycia kruszców i miasto położone przy via Regii w okresie od XII do XV w. Z tamtego okresu pochodzi idealnie zachowany średniowieczny układ urbanistyczny miasta, ale też ruiny zamku biskupów krakowskich oraz… piwniczka naszej dzisiejszej karczmy! Obiad tutaj to sama przyjemność. I turystyczna, i gastronomiczna. Podcieniowy drewniany budynek z sześcioma kamiennymi kolumnami aż prosi się o kolejne zdjęcia.

Tak wyglądał Sławków w XVI w.

Tak wyglądał Sławków w XVI w.

Austeria - jedna z najpiękniej zachowanych polskich karczm.

Austeria – jedna z najpiękniej zachowanych polskich karczm.

Wnętrze szynku Austerii.

Wnętrze szynku Austerii.

Austeria jest zbudowana na planie litery T.

Austeria jest zbudowana na planie litery T.

Piwniczka ze średniowiecznym rodowodem.

Piwniczka ze średniowiecznym rodowodem.

Podcień Austerii podpiera sześć kamiennych kolumn.

Podcień Austerii podpiera sześć kamiennych kolumn.

Na rynku zrekonstruowana studnia.

Na rynku zrekonstruowana studnia.

Po obiedzie urządzamy sobie jeszcze krótki spacer po Sławkowie. Kręcimy się po regularnym rynku o wymiarach 114 na 114 m. Niegdyś dookoła niego stały drewniane podcieniowe domy, taki sam charakter miał też ratusz. Niestety, tradycyjną zabudowę zniszczyły pożary. Obecny ratusz ma nieco ponad 100 lat, a domy pochodzą z XIX w. W Sławkowie zachowało się tylko kilka podcieniowych domów – jeden z nich uwieczniamy na zdjęciach. Szkoda, że drewniany gont na dachu przykrywa papa. W Sławkowie zachowały się też ruiny zamku biskupiego z XIII w. Spacerując po sławkowskich uliczkach, mamy wrażenie, że czas się zatrzymał. Aż trudno uwierzyć, że takie miejsce jest tylko rzut beretem od ruchliwej katowickiej!

Jeden z niewielu zachowanych domów podcieniowych.

Jeden z niewielu zachowanych domów podcieniowych.

Czas tu inaczej płynie.

Czas tu inaczej płynie.

Sławkowskie smaczki.

Sławkowskie smaczki.

Ruiny zamku biskupów krakowskich.

Ruiny zamku biskupów krakowskich.

Nowa inicjatywa - historia Sławkowa na zachowanych tablicach.

Nowa inicjatywa – historia Sławkowa na zachowanych tablicach.

Ciekawe, co otwierały te podwoje.

Ciekawe, co otwierały te podwoje.

Pamiątka dawnych czasów.

Pamiątka dawnych czasów.

Ostatnia porcja jazdy mija płynnie i sprawnie. Rozkoszujemy się odsłaniającymi się widokami na Tatry. Z dziką przyjemnością zajeżdżamy tym razem na słowacką stronę. Jakoś tak wolniej tu czas płynie. Z Zubercem, Szczyrbą, Smokowcami wiąże nam się tyle miłych wspomnień!

Tatry od orawskiej strony. Ach...

Tatry od orawskiej strony. Ach…

Ach, ten Zuberec. Ostatni raz spędzaliśmy tu tatrzańskie wakacje 12 lat temu, schadzając niemal wszystkie zachodniotatrzańskie szlaki. Przez ten czas nie zmieniło się wiele. Zuberec jak był, tak jest bardzo klimatyczny, wciśnięty w górską kotlinę, z malowniczymi drewnianymi zrębowymi zagrodami. Takich bram nie ma chyba nigdzie indziej! Tylko dużo więcej samochodów jeździ po ulicach, kręci się więcej turystów, więcej też nowych domów.

Rozlokowujemy się w bardzo wygodnej kwaterze przy ul. Rohackiej 432 i nie możemy sobie odmówić jeszcze jednej przyjemności – spaceru do centrum Zuberca i powrotu „obwodnicą”. 4 km mijają nie wiadomo kiedy. Jak miło powspominać dawne czasy!

Kościół w Zubercu pochodzi z lat 30. XX w.

Kościół w Zubercu pochodzi z lat 30. XX w.

W Zubercu można zanocować w tradycyjnych drewnianych chatach.

W Zubercu można zanocować w tradycyjnych drewnianych chatach.

To nie skansen, to Zuberec!

To nie skansen, to Zuberec!

To nie skansen, to Zuberec!.

To nie skansen, to Zuberec!.

To nie skansen, to Zuberec!.

To nie skansen, to Zuberec!.

Nasz czas: ok. 10:30-19:30, ok. 500 km

 

3 lipca 2016, niedziela

O pogodzie nie będziemy pisać. Obraziliśmy się na nią.

Dolina Jamnicka – Liptowska Grań – Dolina Jamnicka

Człowiek wyrywa się raz na ruski rok bez dzieci w góry, a tu cały dzień pada. Czy to jest sprawiedliwe?!! Dziś dodatkowo sprawdzamy na własnej skórze prawdziwość powiedzenia mówiącego o tym, czyją matką jest nadzieja. To o nas. Cały dzień mamy nadzieję, że w końcu się rozpogodzi – nadzieję nie bezpodstawną, bo popartą modelami ICM – i co? I wracamy cali mokrzy, a romantyczny wieczór zamieniany na wielkie suszenie.

W Tatrach słowackich szliśmy już niemal każdym szlakiem, niektórymi wielokrotnie. Zostało nam tylko kilka dziewiczych dróg. W Tatrach Zachodnich to szlak Doliną Jamnicką na Wołowiec; przejście granią przez Hrubą Kopę, Trzy Kopy, Pacholę i Salatyn i wejście na Rohacze od strony Doliny Żarskiej.

Dziś zamierzamy zmierzyć się z pierwszym z nich. Rano pada – właśnie przechodzi front od zachodu, ale wszelkie prognozy obiecują, że do południa będzie tylko wspomnieniem. To świetnie – myślimy – zanim zdobędziemy wysokość, na pewno się rozpogodzi. Długi kilkudziesięciokilometrowy dojazd z Zuberca do Przybyliny jest nam nawet na rękę. Niech sobie pada.

Parkujemy w pobliżu ujścia Doliny Raczkowej (885 m n.p.m.) i wchodzimy w Dolinę Wąską (tak nazywa się jej dolny odcinek). Wilgoć wisi w powietrzu. Rety, jak to powietrze tutaj pachnie! Odżywa tyle wspomnień. Jak 12 lat temu szliśmy Doliną Raczkową z Regusią „metodą pościgową” i przyprawiliśmy ją o takie zakwasy, że nie mogła stawać, biedulka, na łapki… Jak na grani Otargańców goniła nas burza, a spodenki M. tylko migały R. gdzieś w oddali… Jak nie było mostka… Jak Rega walczyła ze ślimakami…

Idzie się miło i sprawnie. Mijamy jaz na Raczkowym Potoku i dochodzimy do rozwidlenia doliny. Tym razem skręcamy w lewo – w Dolinę Jamnicką. Biały Potok Jamnicki pieni się w dole, po lewej opadają wielkie żleby lawinowe spod Barańca – jedne z największych w całych Karpatach, po prawej, spod zboczy Otargańców spływają urokliwe siklawy. Tak pięknie, a nikogo na szlaku. Dlatego liptowskie Tatry Zachodnie są takie wyjątkowe.

Wchodzimy w Dolinę Jamnicką.

Wchodzimy w Dolinę Jamnicką.

Dnem Doliny Jamnickiej. Najpierw droga niewiele się wznosi.

Dnem Doliny Jamnickiej. Najpierw droga niewiele się wznosi.

Wiata w Dolinie Jamnickiej. Ach, taki postój wśród zieleni to by było coś...

Wiata w Dolinie Jamnickiej. Ach, taki postój wśród zieleni to by było coś…

A głębiej w dolinie - ściąganie drewna = błoto na drodze.

A głębiej w dolinie – ściąganie drewna = błoto na drodze.

Po półtoragodzinnej porcji czas na pierwszy postój. Miejsce mamy wyborne – szałas na Polanie Młaczki (1180 m). Można wejść do środka, można tu nawet przenocować – jest i koza, i miejsca do spania. Na słowackich szlakach spotkać można kilka takich szałasów. Świetna sprawa.

Koliba pod Pustym na polanie Młaczki (1180 m).

Koliba pod Pustym na polanie Młaczki (1180 m).

Idealne miejsce na odpoczynek w deszczową pogodę.

Idealne miejsce na odpoczynek w deszczową pogodę.

Po postoju deszcz nasila się. Kaptury kurtek z membraną mocniej zaciągamy pod szyją. Potem kurtki zamieniamy na peleryny. Najgorsze są jednak te liście i trawki. Szlaki w tych rejonach są rzadko uczęszczane, więc roślinność zachłannie odzyskuje swój teren. Co krok chlap do buta. Nawet stuptuty niewiele pomagają.

Gdzieś w Dolinie Jałowieckiej...

Gdzieś w Dolinie Jałowieckiej…

Zaklinamy pogodę - na razie na próżno.

Zaklinamy pogodę – na razie na próżno.

Rzut oka w stronę Otargańców.

Rzut oka w stronę Otargańców.

... i w stronę Żarskiej Przełęczy.

… i w stronę Żarskiej Przełęczy.

Dolina Jamnicka zostaje pod nami.

Dolina Jamnicka zostaje pod nami.

Nieco ponad godzina od postoju i stajemy przez główną atrakcją Doliny Jamnickiej – Stawami Jamnickimi. Są bardzo malownicze. Podobno. Dziś widoczność prawie zerowa – M. o mało nie przegapia Stawu Niżniego (1728 m n.p.m.), mimo że szlak przechodzi tuż obok niego. Staw Wyżni ścieżka omija górą. W okolicy stawów zatrzymujemy się na drugi postój. Jak tu przysiąść, skoro wszystko takie mokre? Wypatrujemy odpowiednio duży kamień i uciekamy z mokrych trawek.

Niżni Staw Jamnicki. W tej mgle ledwo go widać...

Niżni Staw Jamnicki. W tej mgle ledwo go widać…

Postój na kamieniu - uciekamy od mokrych trawek.

Postój na kamieniu – uciekamy od mokrych trawek.

I jak możemy mieć sucho w butach...?

I jak możemy mieć sucho w butach…?

Po drugim postoju już tylko chwila marszu i stajemy na Jamnickiej Przełęczy (1909 m). Grań na tym odcinku słynie z pięknej panoramy. Tym razem musimy uwierzyć na słowo. Poza szlakowskazem nie widać wiele. Na przełęczy skręcamy w prawo i po kolejnych 20 minutach stajemy na szczycie Wołowca (2064 m). Od przełęczy nareszcie jest zasięg. Szybki telefon, co u Grzesia, sms do Tyma. U dzieci ok, możemy odetchnąć.

Podejście na Jamnicką Przełęcz.

Podejście na Jamnicką Przełęcz.

Jamnicka Przełęcz (1909 m).

Jamnicka Przełęcz (1909 m).

Na Wołowcu tak jakby się przejaśnia, nawet widać skrawek błękitnego nieba. Dobra nasza, mamy zapowiadany koniec opadów. To może nie wracajmy tą samą drogą, tylko zróbmy pętelkę z podejściem pod Jarząbczy? Tym odcinkiem Liptowskiej Grani jeszcze nie szliśmy.

Na takie pomysły zazwyczaj nie musimy się nawzajem długo namawiać, więc już po chwili maszerujemy granią główną na wschód. Zejście z Wołowca jest dość uciążliwe, nachylenie jest spore, a ścieżka obsypuje się spod nóg. Ten fragment Liptowskiej Grani nie był remontowany od baaardzo dawna. Trudy zejścia rekompensuje nam urozmaicona ścieżka, wijąca się to skalną granią, to trawiastą ścieżką. Ekspozycja po obu stronach jest spora – koniecznie trzeba by wzmóc uwagę przy oblodzeniu. Po zejściu na Dziurawą Przełęcz pogoda robi nas w balona. Zamiast oczekiwanego słońca zachmurza się jeszcze bardziej, deszcz się nasila, a do tych atrakcji dochodzi nieprzyjemny zimny wiatr, wciskający wilgoć wszędzie tam, gdzie byliśmy jeszcze względnie susi. Jesteśmy jednak już za daleko, by powrót był opłacalny – idziemy dalej. Na postój w tych warunkach nie ma nadziei. Aparat natychmiast moknie na deszczu. Nie robimy zdjęcia nawet malowniczemu oknu skalnemu, tylko pędzimy przez siebie. Kątem oka zwracamy uwagę na niezwykłą malowniczość graniowej ścieżki – musi tu być na pewno pięknie podczas słonecznej pogody. Po ponadgodzinnej walce z wiatrem i zacinającym deszczem udaje nam się wypatrzyć słowacki szlakowskaz. Tabliczki są zniszczone, ale udaje nam się dostrzec zejściowy zielony szlak sprowadzający z powrotem do Doliny Jamnickiej.

Z Wołowca w kierunku Jarząbczego Wierchu.

Z Wołowca w kierunku Jarząbczego Wierchu.

... czyli Liptowską Granią. Słynie z pięknych widoków...

… czyli Liptowską Granią. Słynie z pięknych widoków…

Uradowani ruszamy w dół. Nasza radość trwa jednak krótko, bo warunki na szlaku są koszmarne. Nadal pada i wieje. Ścieżka już kilkanaście lat temu w przewodniku Nyki była opisywana jako zniszczona, a teraz jest dużo gorzej. Schodzimy żlebem, który jest zasypany rumoszem skalnym, stale usypującym się spod nóg.

Zejście spod Jarząbczego do Doliny Jamnickiej wygląda właśnie tak.

Zejście spod Jarząbczego do Doliny Jamnickiej wygląda właśnie tak.

Na postój z powodu warunków nadal nie ma nadziei. M. zalicza pośliźnięcie z przeturlaniem się na brzuch. Lądowanie w bujnej roślinności zapewnia dostawę świeżej wody pod pelerynę. Po szlaku też płynie woda. Ratunku! Ścieżka w końcu wyprowadza nas ze żlebu i wyprowadza na prawo. Mokre liście szczawiu i kosodrzewiny, przez które musimy się dosłownie przebijać (szlak jest bardzo mało uczęszczany), powodują, że jesteśmy coraz bardziej mokrzy.

Mokre kosodrzewiny to kopanie leżącego.

Mokre kosodrzewiny to kopanie leżącego.

Gdy już większość zejścia za nami i zdążają pochować się wszystkie potencjalne widoki, co się dzieje? Zza chmur wychodzi słońce! Naprawdę ktoś chyba robi sobie z nas żarty. Czujemy się jak w jakiejś meteorologicznej ukrytej kamerze. Po kilkunastu minutach docieramy do rozstaju „pod Hrubym Wrchem”. Teraz przed nami już tylko znajomy szlak.

Schodzimy w stronę Doliny Jamnickiej.

Schodzimy w stronę Doliny Jamnickiej.

Po całodziennym deszczu wszystko wygląda bajkowo.

Po całodziennym deszczu wszystko wygląda bajkowo.

Połączenie szlaków w Dolinie Jamnickiej

Połączenie szlaków w Dolinie Jamnickiej

Po kolejnych kilkunastu minutach pozwalamy sobie na upragniony postój w wiacie w pobliżu miejsca, gdzie dołącza się z prawej szlak z Żarskiej Przełęczy. Po ponad trzech i pół godziny ciągłego marszu w typowej górskiej „dupówie” należy nam się odpoczynek! Nasze nogi zaliczyły w tym czasie ok. 500 m podejścia i 1000 m zejścia. Nie jest z nami jeszcze tak źle! Z rozkoszą zdejmujemy z siebie mokre ubrania i zakładamy suche z plecaków. Niech żyje dobry ekwipunek! Żałujemy tylko, że wcześniej wypiliśmy większość gorącej herbaty. Z dwóch termosów zostało nam po kubku, ale dobre i to! Pokrzepieni solidną porcją słodyczy, ruszamy na ostatnie siedem kilometrów trasy. Tutaj nie ma już żadnych trudności. Stwierdzamy też, że niżej przez cały dzień prawie nie padało. Wrrr… Po nieco ponad półtorej godziny meldujemy się przy samochodzie. Ale mieliśmy dziś romantyczne SPA!

Nasz czas: 10:30 – 20:10; ok. 24 km, 1500 m przewyższenia

 

4 lipca 2016, poniedziałek

Wymarzona pogoda górska. Słonecznie, ale nie burzowo, tylko momentami trochę chłodno, do 16 st.

Dolina Rohacka – Dolina Smutna – Trzy Kopy – Hruba Kopa – Banówka – Dolina Spalona

To jedna z najpiękniejszych krajobrazowo i najciekawszych turystycznie tras w Tatrach Zachodnich. Ze względu na trudności i znaczną ekspozycję bywa porównywana do Orlej Perci – wziąwszy pod uwagę niektóre fragmenty, zapewne nie ma w tym dużej przesady. Przy suchej skale turysta obeznany ze szlakami wysokogórskimi nie powinien jednak mieć problemów. Warto wybrać na tę trasę pogodny dzień, bo widoki na otoczenia Dolin Smutnej i Spalonej z jednej, a Żarskiej i Jałowieckiej z drugiej strony są naprawdę niezwykle malownicze.

Rano wybieramy się dużo wcześniej niż wczoraj, znacznie bliższy mamy też dojazd. o 8:00 jedziemy już w stronę Zwierówki. Po skręcie w prawo w Dolinę Rohacką widzimy… szlaban. Zatrzymujemy się więc na płatnym (2,5 Euro) parkingu przy pensjonacie Szyndlowiec. Kilkanaście lat temu parking był ponad kilometr dalej niż obecnie. Teraz główny parking znajduje przy dolnej stacji nowego wyciągu „Rohace – Spalena”, ale nas przygnało tutaj z przyzwyczajenia.

Spacer asfaltową drogą przez Dolinę Rohacką przywołuje skojarzenia z drogą do Moka, ale jest dużo przyjemniejszy. Przede wszystkim nasilenie ruchu jest znacznie mniejsze. Do tego ten miły leśny chłód i zapach. Im wyżej, tym częściej idziemy w słońcu, zdejmując kolejne warstwy ubrań. Gorące promienie tak intensywnie osuszają rosę po wczorajszych opadach, że nad polankami tworzy się charakterystyczna mgiełka. Ponad godzinę od wyjścia meldujemy się przed wyremontowanym w ostatnich latach „Bufetem pri Tatliakovym Plesie” (który dla nas już chyba na zawsze zostanie Bufetem Rohackim :)).

Dolina Rohacka. 'Co miłość w górach stworzyła, niech dobra wola zachowa'

Dolina Rohacka. 'Co miłość w górach stworzyła, niech dobra wola zachowa’

Wilgoć po wczorajszych opadach...

Wilgoć po wczorajszych opadach…

... szybko ucieka do góry.

… szybko ucieka do góry.

Bufet Rohacki. Jesteśmy na wysokości 1380 m.

Bufet Rohacki. Jesteśmy na wysokości 1380 m.

Kierujemy się prosto w stronę Doliny Smutnej, spoglądając ze szlaku na Tatliakove Jaziorko, które leży w lesie za bufetem. Szlak mija górną granicę lasu i dalej wiedzie już wśród kęp kosodrzewiny. No, pora na postój. Odpoczywamy na głazach, wygrzewając się w słoneczku, z widokiem na Rohacze. Czy może być piękniej?

Obok bufetu - Czarna Młaka, czyli Tatliakovo jazierko.

Obok bufetu – Czarna Młaka, czyli Tatliakovo jazierko.

Wchodzimy na dolne piętro Doliny Smutnej.

Wchodzimy na dolne piętro Doliny Smutnej.

Słowackie ujęcia wody zawsze nam się bardzo podobały.

Słowackie ujęcia wody zawsze nam się bardzo podobały.

Widok z okolicy naszego postoju na wyższe piętra Doliny Smutnej.

Widok z okolicy naszego postoju na wyższe piętra Doliny Smutnej.

Z nowymi siłami ruszamy na ostatni odcinek podejścia przez górne piętra Doliny Smutnej. Pamiętamy ten szlak sprzed dwunastu lat. Podobnie jak wtedy, dziś też zachwycamy się widokami na oba Rohacze i Wołowiec, który dzisiaj jakoś szczególnie pięknie wygląda w promieniach przedpołudniowego słońca. Szlak wprowadza na Przełęcz Smutną wygodnie poprowadzonymi zakosami. Nie możemy oprzeć się urokowi tego miejsca i wraz z wieloma osobami siadamy chociaż na chwilę, kontemplując widoki na Dolinę Smutną i Żarską, Rohacze i Baraniec. Przed nami najciekawsza część trasy. Dwanaście lat temu z przełęczy skręcaliśmy w lewo i szliśmy granią przez Rohacze, dziś skręcamy w prawo.

Rzut oka do tyłu - za nami Rohacze i Wołowiec.

Rzut oka do tyłu – za nami Rohacze i Wołowiec.

Jeszcze kilka kroków i jesteśmy na Smutnej Przełęczy (1955 m).

Jeszcze kilka kroków i jesteśmy na Smutnej Przełęczy (1955 m).

Na Smutnej Przełęczy (1955 m n.p.m.).

Na Smutnej Przełęczy (1955 m n.p.m.).

Wchodzimy coraz wyżej, przechodząc przez Smutne Turniczki. Po około pół godziny meldujemy się na Przedniej Kopie. Im wyżej, tym piękniej widać Stawy Rohackie, podwieszone nad Doliną Rohacką, i grań Rohaczy w coraz szerszej oprawie z położonych za nimi szczytów.

Jest moc! Idziemy granią w kierunku Trzech Kop.

Jest moc! Idziemy granią w kierunku Trzech Kop.

Baraniec i Smrek. Nigdy nie mieliśmy tam dobrej widoczności.

Baraniec i Smrek. Nigdy nie mieliśmy tam dobrej widoczności.

Przednie Zielone i piękne Stawy Rohackie.

Przednie Zielone i piękne Stawy Rohackie.

Uwagę od pięknych panoram odciągają tylko wymagania szlaku, bo ścieżka robi się coraz trudniejsza. Skalna perć, okresowo ubezpieczona łańcuchami, przeprowadza nas „nie bez emocji” (cytując mistrza Nykę:)) przez przełęcze i kolejne szczyty Trzech KopDrobną Kopę i Szeroką Kopę. Najtrudniejsze w tym rejonie wydaje nam się zejście z Przedniej Kopy. To jednak subiektywne odczucie, bo były też np. dość niekomfortowe fragmenty bez ubezpieczeń.

Granią Trzech Kop.

Granią Trzech Kop.

Granią Trzech Kop.

Granią Trzech Kop.

Ten szlak bywa nazywany Orlą Percią Tatr Zachodnich. Chyba nie bez przyczyny.

Ten szlak bywa nazywany Orlą Percią Tatr Zachodnich. Chyba nie bez przyczyny.

Rzut oka do tyłu - stamtąd przyszliśmy.

Rzut oka do tyłu – stamtąd przyszliśmy.

Trudności zaraz zelżeją. Przed nami Hruba Kopa (2163 m).

Trudności zaraz zelżeją. Przed nami Hruba Kopa (2163 m).

Dalej łatwą ścieżką wchodzimy na rozległy szczyt Hrubej Kopy. Stąd widoki są jeszcze rozleglejsze. Kawałek za szczytem zatrzymujemy się na dłuższy postój z pięknym widokiem na Banówkę i dalszą część grani głównej.

Widok z Hrubej Kopy w kierunku wschodnim.

Widok z Hrubej Kopy w kierunku wschodnim.

Przed nami Banówka i Pachola.

Przed nami Banówka i Pachola.

Nasza dzisiejsza ostatnia porcja graniowa to przejście  Hrubej Kopy na Banówkę. Fragmenty szlaku wymagają powspinania się po skale, okresowo są też łańcuchy, ale mimo sporej ekspozycji tu jest już łatwiej niż na Trzech Kopach. Uwaga, okolice Igły w Banówce i okolicy grani szczytowej można obejść dość łatwą ścieżką po lewej stronie.

Z przyjemnością mijamy po prawej Igłę, którą zawsze do tej pry widzieliśmy tylko z dołu, i po chwili stajemy na pełnym turystów szczycie Banówki. Pięknie stąd prezentuje się Baraniec z wyłaniającym się za nim Smrekiem.

Banówka (2178 m) z charakterystyczną igłą.

Banówka (2178 m) z charakterystyczną igłą.

Mijamy charakterystyczną Igłę w Banówce.

Mijamy charakterystyczną Igłę w Banówce.

Aby wejść na Banówkę, trzeba się jeszcze trochę natrudzić.

Aby wejść na Banówkę, trzeba się jeszcze trochę natrudzić.

Grań Banówki, w tle Hruba Kopa.

Grań Banówki, w tle Hruba Kopa.

Teraz już mamy tylko zejście w dół. Szlak sprowadzający na Banikowską Przełęcz usypuje się spod nóg i wymaga uważnego stawiania kroków. Kolana upominają się o swoje prawa. Cierpi zwłaszcza R., który na grani dość niefortunnie stanął na prawą nogę. Na szczęście zejście na przełęcz nie jest długie, a tam od razu skręcamy w dość wygodną ścieżkę wiodącą Doliną Spaloną.

Po prawej odsłania się Dolina Spalona - nią będziemy wracali.

Po prawej odsłania się Dolina Spalona – nią będziemy wracali.

Banikowska Przełęcz (2062 m).

Banikowska Przełęcz (2062 m).

Dolina Spalona zawsze bardzo nam się podobała. Ma wysokogórski,  surowy charakter. Naszą uwagę zwracają zwłaszcza gigantyczne stożki piargowe. W Dolinie Spalonej kiedyś przez cały postój towarzyszył nam tu sympatyczny świstak. Dziś, niestety, nie spotykamy tych miłych zwierzątek – pewnie większa byłaby na to szansa wczesnym rankiem.

Zaczynamy schodzić Doliną Spaloną.

Zaczynamy schodzić Doliną Spaloną.

W Dolinę Spaloną opadają gigantyczne stożki piargowe.

W Dolinę Spaloną opadają gigantyczne stożki piargowe.

Po zejściu z górnego progu doliny urządzamy sobie ostatni postój. Potem już tyko na dół. Kawałek za zejściem z dolnego progu w prawo odłącza się ścieżka do Wodospadu Rohackiego (Wyżniej Spaleńskiej Siklawy). Warto zboczyć te kilka kroków w bok, bo wodospad utworzony przez 20-metrowy próg skalny jest rzeczywiście bardzo malowniczy.

Gdzieś znalazł sobie miejsce do życia dzwonek alpejski.

Gdzieś znalazł sobie miejsce do życia dzwonek alpejski.

... i goryczka kropkowana.

… i goryczka kropkowana.

Wyżnia Spaleńska Siklawa (Wodospad Rohacki) spada z 20-metrowego progu.

Wyżnia Spaleńska Siklawa (Wodospad Rohacki) spada z 20-metrowego progu.

Ostatni odcinek drogi to półgodzinny marsz asfaltem w kierunku Zwierówki. Oj, czujemy w nogach tę pokonaną wysokość. I najbardziej na świecie marzymy o ciepłym posiłku. Skwapliwie korzystamy więc z okazji przegryzienia czegoś w Pensjonacie Szyndlowiec, naprzeciwko którego mamy zaparkowany samochód. Obiad po takiej trasie smakuje wyśmienicie.

Z Adamculi patrzymy, gdzie dzisiaj byliśmy. Trzy Kopy i Hruba Kopa.

Z Adamculi patrzymy, gdzie dzisiaj byliśmy. Trzy Kopy i Hruba Kopa.

Nasz czas: 8:20 – 18:20; dystans: 18,5 km; 1300 m przewyższenia

Wieczorem już tylko pakowanie, a następnego dnia skoro świt pędzimy do Grzesia (a M. na popołudnie do pracy) Ale się za nim stęskniliśmy!  W Zubercu byliśmy tylko dwa dni, ale mamy wrażenie, że spędziliśmy tu dużo więcej czasu. Czas spędzony poza domem płynie jakoś zupełnie inaczej.

 

Czeskie Karkonosze cz. III – korzystamy z pięknej zimy!

7 lutego 2013, czwartek

W nocy -10 stopni, w dzień piękne słońce i ok. -2 do 0 stopni

Wstajemy dość wcześnie i szykujemy się na rodzinną wycieczkę. Z Peca pod Snežkou ruszamy czerwonym szlakiem do schroniska (gospody) Jeleni Louky. Zaczyna się od małych kłopotów orientacyjnych, ale ostatecznie R. zostawia wycieczkę na szlaku (czerwonym) i odstawia samochód na parking w okolicy głównego skrzyżowania. Ruszamy najpierw drogą, a potem już bardzo przyjemną leśną dróżką o niewielkim nachyleniu przez Zelený Důl. Piękne słońce aż razi w oczy, sprawiając że każda drobina śniegu skrzy się srebrnym blaskiem… bajkowo! Sebuś znaczną część drogi pokonuje w sankach, a Tymuś „rozbija się” o śnieżne obrzeża drogi:)

Samo schronisko Jelenia Łąka to typowa tutejsza „bouda” (z prawie trzystuletnią tradycją), bardzo urocza i funkcjonalna. Jest gdzie zostawić sanki, narty, buty narciarskie itp., a w sali restauracyjnej jest duży kącik zabaw dla dzieci ze sporą drewnianą zjeżdżalnią, stoliczkiem do rysowania i dużym pudłem klocków. To zresztą nie pierwsze miejsce w Czechach, gdzie pamiętano o pociechach (szkoda, że u nas takie zwyczaje dopiero powoli się rozprzestrzeniają…). Pomimo wczesnej pory decydujemy się na obiad, jemy zupkę jarzynową i wyprażany ser z frytkami. Porcje są spore, a cena naprawdę niezła (500 CZK za trzy obiady z herbatą i napiwkiem).

Droga powrotna jak zwykle mija dość sprawnie, głównie za sprawą sanek. Przez pół drogi chłopcy jadą we dwóch, a potem Sebuś dalej je okupuje, a Tymuś doskonali swoje umiejętności w zjeżdżaniu na jabłuszku. Trzy kilometry mijają całkiem sprawnie. Cała wycieczka zajęła nam niespełna cztery godziny z dojazdem.

Z Peca pod Snežkou do Hostinca Jeleni Louky.

Z Peca pod Snežkou do Hostinca Jeleni Louky.

Kapliczka słupowa (XIX) z pątnikiem.

Kapliczka słupowa (XIX) z pątnikiem.

Z Peca pod Snežkou do Hostinca Jeleni Louky.

Z Peca pod Snežkou do Hostinca Jeleni Louky.

Z Peca pod Snežkou do Hostinca Jeleni Louky.

Z Peca pod Snežkou do Hostinca Jeleni Louky.

Gospoda Jelenie Łąki.

Gospoda Jelenie Łąki.

Znajdź Tyma.

Znajdź Tyma.

A chłopcy mają raj.

A chłopcy mają raj.

Powrót do Peca pod Snežkou - styl na śledzia.

Powrót do Peca pod Snežkou – styl na śledzia.

Powrót do Peca pod Snežkou.

Powrót do Peca pod Snežkou.

Powrót do Peca pod Snežkou.

Powrót do Peca pod Snežkou.

Tymo na ostatniej prostej.

Tymo na ostatniej prostej.

Nie ma chłopców...

Nie ma chłopców…

A kuku!.

A kuku!.

Po powrocie tradycyjnie szybko usypiamy Sebusia, pijemy kawkę i ruszamy z Tymusiem na podbój kolejnego ośrodka narciarskiego. Na narty w Černým Důle nie mamy co prawda zbyt wiele czasu, ale w dwie godziny udaje nam się cztery razy zjechać najdłuższą trasą. Tymuś świetnie sobie radzi – naprawdę już skręca równolegle! A do tego uczymy się dzisiaj przewracania i samodzielnego wstawania. Jesteśmy z niego strasznie dumni! A ośrodek jest bardzo dobrym miejscem na rodzinne szusowanie.

Narty w Černým Důle.

Narty w Černým Důle.

Narty w Černým Důle.

Narty w Černým Důle.

Tymo załapuje jazdę równoległą!.

Tymo załapuje jazdę równoległą!.

Tymo- padek.

Tymo- padek.

Nowy styl jazdy na nartach.

Nowy styl jazdy na nartach.

Coraz to nowe figury.

Coraz to nowe figury.

Wieczorem jedziemy jeszcze wyszaleć się na stoku Protež. Zaliczamy osiem zjazdów tą najdłuższą w Czechach oświetloną trasą z miłym przerywnikiem na gorącą czekoladę z bitą śmietaną. Warunki są świetne, praktycznie bez kolejki do wyciągu… malina! Tym razem bez problemu zjeżdżamy na główny parking prosto z trasy. Każdy z wyjazdów narciarskich zajął nam ok. 3 godziny z dojazdem. Wieczorem naprawdę zmęczeni szybko zapisujemy, robimy zdjęcia i kładziemy się, bo czekają nas kolejne dwa intensywne dni!

8 lutego 2013, piątek

Rano do -14 stopni, w dzień ok. -2, na Śnieżce -11; po słonecznym poranku potem pojawiają się chmury i przelotne opady śniegu

Planowaliśmy dzisiaj rano wypad na sanki do Szpindla, ale w nocy Tymuś odstawił histerię, że ucho go boli, więc zmieniliśmy plan na wycieczkę górską we dwoje. W końcu rano przyznał, że bolał go … kawałek małżowiny ucha, a nie ucho w środku, więc alarm został odwołany, ale było już za późno na zmianę planów i ruszyliśmy na wyprawę, a chłopcy w tym czasie eksplorowali z babcią pobliski zielony szlak (przy kościółku w Svobodzie nad Upou).

Kościół Św. Józefa (pocz. XX) w Svobodzie nad Upou.

Kościół Św. Józefa (pocz. XX) w Svobodzie nad Upou.

W tym samym czasie w Svobodzie nad Upou...

W tym samym czasie w Svobodzie nad Upou…

W tym samym czasie w Svobodzie nad Upou...

W tym samym czasie w Svobodzie nad Upou…

Wyprawa na Śnieżkę

Co prawda rok temu już zdobyliśmy zimą ten szczyt z Tymusiem, jednak zrobiliśmy to z trochę mało „honorowo”, bo podjechaliśmy wyciągiem Zbyszek na Kopę. Wobec tego w ramach zdobywania korony Europy postanowiliśmy wejść na najwyższy szczyt Czech bez korzystania z wyciągów czy kolejek. W tym roku zresztą i tak kolejka z czeskiej strony jest w rekonstrukcji i nie działa.

Tym razem planujemy wejście od wschodu, po głównej grani Karkonoszy. Ruszamy z Malej Upy zaraz za Przełęczą Okraj i szybko znajdujemy wyjście naszego żółtego szlaku przy drogowskazie z napisem „Sněžka” (pierwotnie planowaliśmy wyruszyć nieco krótszym, zielonym szlakiem, wyruszającym jeszcze nieco niżej z drogi na Okraj, ale nie wypatrzyliśmy z samochodu wyjścia szlaku i odpowiedniego parkingu).

Odcinek z Malej Upy do schroniska Jelenka początkowo prowadzi ścieżką między domami, a potem szeroką, wyratrakowaną rano drogą przez las. Idzie się dobrze, ale umiarkowanym tempem – jednak przewyższenie robi swoje (ok. 300 m). Do Jelenki idziemy około godziny. Tym razem oglądamy ją tylko z zewnątrz i ruszamy dalej, planując tu obiad w drodze powrotnej. Od tej pory wędrujemy głównym grzbietem Karkonoszy.

Z Górnej Małej Upy na Śnieżkę.

Z Górnej Małej Upy na Śnieżkę.

Nasz cel.

Nasz cel.

Wypatrujemy Czarną Górę w oddali.

Wypatrujemy Czarną Górę w oddali.

Góra Mała Upa - Jelenka.

Góra Mała Upa – Jelenka.

Schronisko Jelenka.

Schronisko Jelenka.

Zatrzymujemy się na postój dopiero po pokonaniu kolejnych 150 m przewyższenia, po dotarciu na szczyt Czarnej Kopy (1407 m n.p.m.). Miło posiedzieć na śniegu, popijając gorącą herbatkę z termosu, ale kilkunastostopniowy mróz skłania nas do skrócania postoju do minimum.

Jelenka-Czarna Kopa.

Jelenka-Czarna Kopa.

Śnieżka coraz bliżej.

Śnieżka coraz bliżej.

Odpoczynek na Czarnej Kopie.

Odpoczynek na Czarnej Kopie.

Odcinek Czarna Kopa-Śnieżka pokonujemy w ok. 70 min. Podejście jest nieco nużące – miejscami zawiany szlak i przepadający śnieg plus różnica wysokości robią swoje, ale na szczycie – jak to w górach – szybko zapominamy o zmęczeniu. Oglądamy oszadzioną kaplicę Św. Wawrzyńca, zaglądamy do czeskiego bufetu (pełnego turystów) i kierujemy się na coś ciepłego do restauracji w budynku obserwatorium astronomicznego. Zjadamy gorącą kwaśnicę, popijamy herbatą i – nie przedłużając – zarządzamy odwrót.

Schodzimy tą samą drogą. Warunki pogodowe zmieniły się diametralnie – błękitne niebo jest tylko wspomnieniem, za to co chwilę zachodzą chmury i prószy śnieg. Mimo warunków zupełnie zimowych szybko tracimy wysokość i po niecałej godzinie wchodzimy na obiad (naprawdę smaczny!) do przytulnego schroniska Jelenka.

Schodząc z Jelenki do Upy, co chwilę mijamy zjeżdżające dzieciaki na sankach – nachylenie drogi w drodze powrotnej jest teraz zdecydowanym sprzymierzeńcem.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Rzut oka ze Śnieżki na zachód.

Rzut oka ze Śnieżki na zachód.

Rzut oka ze Śnieżki na zachód.

Rzut oka ze Śnieżki na zachód.

Zejście ze Śnieżki w kierunku wschodnim.

Zejście ze Śnieżki w kierunku wschodnim.

Docieramy do samochodu zmęczeni – jak to po zimowej turze – ale zadowoleni, że honorowo zdobyliśmy kolejny szczyt do Korony Europy. Wycieczkę kończymy przymusowym zwiedzaniem centrum Małej Upy – okazuje się, że opłaty za parking P3 można wnieść … w kasie przy wyciągu. Gdyby nas tylko tak nogi nie bolały, spacerek byłby samą przyjemnością.

Cała wycieczka zajęła nam ok. 6,5 godziny i wymagała pokonania łącznie ok. 800 m różnicy wzniesień.

Wieczorna wycieczka na stok

Wieczorem wybieramy się wszyscy do najbliższego nam ośrodka narciarskiego w Svobodzie nad Upou. M. jeździ z Tymusiem, a R. i U. spacerują z Sebusiem, podziwiając coraz lepszą jazdę Tyma. Sebuś też jest bardzo zadowolony – bawi się w śniegu (m.in. przygotowuje tort dla Olka) i – uwaga uwaga! – uczy się sam zjeżdżać na jabłuszku.

Umiem zjeżdżać na jabłuszku!.

Umiem zjeżdżać na jabłuszku!.

9 lutego 2013, sobota – dzień pożegnalny

Piękna słoneczna pogoda z niewielkim mrozem

Poranne sanki na Czarnej Górze

Według pierwotnych planów mieliśmy jechać na 4-kilometrową sankostradę do Szpindlerowego Młyna, ale baliśmy się, że długi dojazd niebezpiecznie skróci nam czas na narty na Czarnej Górze. Chłopcy są jednak strasznie nakręceni na sanki, więc nie chcąc zabierać im tej przyjemności, decydujemy się zjechać raz jeszcze z Czarnej Góry.

Na górę wjeżdżamy gondolkami wszyscy pięcioro. Szadź na świerkach, błękitne niebo i świeżo wyratrakowane trasy – po prostu bajka. Podchodzimy pod wieżę widokową, ale – niestety – okazuje się, że wejścia są możliwe tylko między 12.00 i 15.00, więc możemy tylko wyobrażać sobie, jak pięknie prezentuje się zimowa panorama z Czarnej Góry.

Na początku trasy dla saneczkarzy rozdzielamy się – U. uznaje, że jednorazowe doświadczenie emocji związanych ze zjazdem na sankach już jej wystarczy i zjeżdża na dół kolejką, a nasza czwórka ustawia się w blokach startowych i ziuuuu! na dół. Jedzie się świetnie – dziś udaje nam się wyjechać na górę dość wcześnie (o 9:00 stawiamy się na parkingu), więc trasa jest świeżo wyratrakowana, a innych saneczkarzy spotykamy tylko sporadycznie. Szkoda, że sankostrada kilka razy przecina trasy narciarskie – to właściwie jedyny zarzut (poza ceną:)), który można postawić tej atrakcji. Na dole chłopcy wołają, że chcą jeszcze raz, ale chcemy jeszcze sami wyskoczyć na narty, więc wracamy do domu.

Na Czarna Górę!.

Na Czarna Górę!.

Wieża widokowa na szczycie Czarnej Góry.

Wieża widokowa na szczycie Czarnej Góry.

Idziemy do początku trasy saneczkarskiej.

Idziemy do początku trasy saneczkarskiej.

Idziemy do początku trasy saneczkarskiej.

Idziemy do początku trasy saneczkarskiej.

Saneczkarze na start!.

Saneczkarze na start!.

Sankostrada z Czarnej Góry.

Sankostrada z Czarnej Góry.

Przejazd pod mostem to jest coś!.

Przejazd pod mostem to jest coś!.

A teraz przejazd pod ulicą - wow!.

A teraz przejazd pod ulicą – wow!.

Narty na Czarnej Górze (M. + R.)

Od 12:00 do 15:30 objeżdżamy sobie wszystkie trasy ośrodka. Ich ilość może nie przyprawia o zawrót głowy, ale są przyzwoitej długości i o przyjemnym nachyleniu (przeważają trasy czerwone). To dobry ośrodek na półdniowy wypad. Nam najmilej jeździło się na sztandarowej, niemal trzykilometrowej trasie ośrodka – wzdłuż kolejki gondolowej, ale odstraszała trochę kolejka na dole, więc jeździliśmy głownie na dwuosobowych orczykach Andeš.

Nie obyło się bez emocji. Najpierw okazało się, że główny parking w Janskich Lazniach jest zapełniony i pokierowano nas na parking pół kilometra niżej. Potem, na koniec, przeżyliśmy mały horror z wyjazdem z parkingu. Zgubiliśmy bilet parkingowy i musieliśmy kupować „karny” bilet za … 500 CZK. Nie wspomnę, jak to popsuło nam nastroje, tym bardziej, że w końcu zguba się znalazła – na tylnym siedzeniu samochodu. Tylko że poniewczasie… Cóż, skibusy górą.

Po południu idziemy wszyscy na pożegnalny obiad do restauracji Měštanský Dům w centrum Svobody nad Upou. Najadamy się do syta smacznym jedzeniem (Tymo zasmakował na dobre w wyprażanym serze, M. dogadza sobie wołowiną w słodkim sosie śmietanowym z knedlikami, R. i U. zajadają kurczaka zapiekanego z serem i brokułami, a Sebuś wsuwa fryty z kawałkami mięsa).

Centrum Svobody nad Upou.

Centrum Svobody nad Upou.

Pożegnalny obiad w Svobodzie nad Upou.

Pożegnalny obiad w Svobodzie nad Upou.

Wieczorem wszyscy (poza M., skazaną na pakowanie) idą pod orczyki w Svobodzie nad Upou, gdzie T. z R. zaliczają pożegnalne zjazdy, a S. doskonali swoje umiejętności jazdy na jabłuszku. Potem już czeka nas tylko niewdzięczne pakowanie.

Pożegnalne narty.

Pożegnalne narty.

Zgodnie przyznajemy, że pobyt był zdecydowanie za krótki – tyle jeszcze chciałoby się zrobić: narty i sanki w Szpindlerowym, jeszcze jedną wspólną górską wycieczkę, spacer zielonym szlakiem zaczynającym się przy naszym domu, schroniska w Górach Izerskich (M. + R.), Kutną Horę na dzień wycieczkowy… Cóż, pogoda  i – przede wszystkim – choroby dość mocno na początku pokrzyżowały nam plany. Mamy po co wracać. Na pewno rejon czeskich Karkonoszy jest bardzo ciekawy turystycznie i każdy znajdzie tu mnóstwo atrakcji dla siebie.

10 lutego 2013, niedziela

Rano ok. -10 stopni, w dzień w Polsce -1 do -3 stopni, bez opadów

W powrotną drogę wyruszamy nie bez przygód. Wyszykowaliśmy się właściwie na 6:30, ale pani gospodyni nie odebrała naszego SMS-a, bo zabalowała i zaspała… dopiero po naszym telefonie przysłała „pritela”, żeby odebrał od nas klucze… W końcu jednak ruszamy (ok. 7:05), bogatsi o historię o Titanicu z czeskiego National Geographic, która bardzo zaintrygowała chłopców!

Droga zleciała nam dość sprawnie (9 godz. i 20 min, 540 km), pomimo kilku postojów. Zatrzymywaliśmy się parę razy, bo jakoś nie mogliśmy się zgrać w potrzebach postojowych. Mimo to udało nam się zaliczyć dwie bardzo ciekawe atrakcje:

Jawor

Oglądamy tutaj XVII-wieczny Kościół Pokoju (wpisany na listę dziedzictwa UNESCO!), chyba bardziej okazały niż ten ze Świdnicy, dodatkowo ładnie położony w Parku Pokoju. Niestety o wczesnej porze nie możemy zajrzeć do środka.

Kościół Pokoju (XVII) w Jaworze, wczenobarokowy.

Kościół Pokoju (XVII) w Jaworze, wczenobarokowy.

Ewangelicki Kościół Pokoju w Jaworze, konstrukcja szkieletowa.

Ewangelicki Kościół Pokoju w Jaworze, konstrukcja szkieletowa.

Kościół Pokoju w Jaworze.

Kościół Pokoju w Jaworze.

Kościół Pokoju w Jaworze.

Kościół Pokoju w Jaworze.

Kościół Pokoju w Jaworze.

Kościół Pokoju w Jaworze.

Kalisz

To miasto często pomijane w przewodnikach, a jednak ciekawe (niektórzy twierdzą, że jest to najwcześniej wymieniane w źródłach pisanych miasto w Polsce – Calisia u Ptolemeusza w II w.).

Co prawda zabudowa rynku pochodzi z XX w., ale jest całkiem ładna, podziwiamy zwłaszcza okazały ratusz i dość spójne w stylu kamieniczki otaczające sam Główny Rynek, jak i przyległe uliczki. Załapujemy się na hejnał z wieży ratusza, a potem lecimy na szybki obchód pozostałych atrakcji.

Oglądamy Bazylikę Sanktuarium Wniebowzięcia NMP, potocznie zwaną Kościołem pw. Św. Józefa (gotycko-barokową), Basztę Dorotkę i fragment XIV-wiecznych murów miejskich, Katedrę Św. Mikołaja (XIII w., przeb.), pojezuicki kościół garnizonowy (XVI w.) oraz zespół klasztorny Franciszkanów (XIII w., przeb.).

Zwieńczeniem wizyty w Kaliszu jest przepyszny obiad w stylowej westernowej restauracji przy rynku.

Chłopcy są znakomitymi turystami, dzielnie towarzyszą nam w zwiedzaniu, a dodatkowe „kilometry” robią, obiegając klomby i płosząc gołębie na rynku. Po spacerze dopisują im apetyty, a potem świetnie im się śpi podczas ostatniego odcinka podróży, już prosto do domu.

Ratusz (XX) w Kaliszu.

Ratusz (XX) w Kaliszu.

Arkady kaliskiego ratusza.

Arkady kaliskiego ratusza.

Urokliwa zabudowa kaliskiego rynku.

Urokliwa zabudowa kaliskiego rynku.

Wczesnobarokowy (XVI) kosciół garnizonowy.

Wczesnobarokowy (XVI) kosciół garnizonowy.

Plac Św. Józefa z Bazyliką Sanktuarium Wniebowzięcia NMP.

Plac Św. Józefa z Bazyliką Sanktuarium Wniebowzięcia NMP.

Okolice Placu Św. Józefa w Kaliszu.

Okolice Placu Św. Józefa w Kaliszu.

Baszta Dorotka. Bazylika Wniebowzięcia NMP w tle.

Baszta Dorotka. Bazylika Wniebowzięcia NMP w tle.

Katedra Św. Mikołaja.

Katedra Św. Mikołaja.

Pożegnalny obiad w Kaliszu.

Pożegnalny obiad w Kaliszu.

Czeskie Karkonosze cz. II – sanki, narty, spacery i… Czeski Raj

 3 lutego 2013, niedziela

przepiękny dzień, na dole ok. 0, na Czarnej Górze ok. -6 stopni

Po wszystkich naszych perturbacjach nareszcie wszyscy czujemy się dobrze i mamy pierwszy naprawdę beztroski, piękny feryjny dzień.

Sankostrada z Czarnej Góry

Korzystamy ze słonecznej pogody i wybieramy się wszyscy na trasę saneczkową ze szczytu Czarnej Góry (1299 ). U. na początku ma pewne obiekcje, czy na pewno chce jechać 3,5 km na sankach, ale w końcu odważnie się decyduje – i dobrze! (zresztą po drodze spotykamy kilka dziewczynek w wieku U.:))

Na szczyt wjeżdżamy kolejką gondolową z Janskich Łazni. Sanki, wypożyczone na dolnej stacji, są naprawdę porządne, z uchwytem do trzymania, i duże – bez problemu mieścimy się na nich z chłopakami.

Szczyt Czarnej Góry wita nas słońcem, oszadzionymi drzewami i pięknym widokiem. Zza drzew wyłania się porządna konstrukcja wieży widokowej. Wejście na nią sobie, niestety, na dziś odpuszczamy, bo dość mocno wieje i nie chcemy, by chłopcy zmarzli. Kierując się drogowskazami, znajdujemy początek drogi saneczkowej i ziuuu! w dół.

Skład zespołów jest następujący. Sanki 1: R. + S., Sanki 2: M. + T, Sanki 3:U.

Jazda dostarcza kapitalnych wrażeń. Trasa jest przygotowana i naprawdę można rozwinąć imponujące prędkości. Trzeba uważać jedynie w kilku miejscach, w których sankostrada przecina trasę narciarską.

Chłopcy byli zachwyceni. Sebuś w ogóle się nie bał, a Tymo ciągle mówił „Mamo, szybciej, szybciej, czemu tak ciągle hamujesz?”. U. na początku trochę się bała i zaliczyła wywrotkę, ale po przeszkoleniu R. na temat sposobów skutecznego hamowania sankami, problemy się skończyły i było nam wszystkim bardzo wesoło!

Cały zjazd (z postojami w celu skompletowania składu) zajął nam niecałą godzinę.

Po zjeździe jemy obiad w Chacie Viktorka przy dolnej stacji wyciągu (M. wreszcie doczekała się swoich czeskich knedlików).

Ze Svobody nad Upou do Jasnkich Lazni.

Ze Svobody nad Upou do Jasnkich Lazni.

Przygotowanie teoretyczne to podstawa.

Przygotowanie teoretyczne to podstawa.

Czekamy na kolejkę gondolową.

Czekamy na kolejkę gondolową.

Gondolą na Czarną Górę.

Gondolą na Czarną Górę.

Szczyt Czarnej Góry (1299 m).

Szczyt Czarnej Góry (1299 m).

Początek sankostrady coraz bliżej.

Początek sankostrady coraz bliżej.

I ziuuu w dół!.

I ziuuu w dół!.

Pierwszy przystanek.

Pierwszy przystanek.

U. zapobiegliwie ma aż dwoje sanek.

U. zapobiegliwie ma aż dwoje sanek.

Czas na mały oddech.

Czas na mały oddech.

...nic się nie boimy.

…nic się nie boimy.

Narty R. i T. w Svobodzie nad Upou

Po krótkim odpoczynku w domu R. z T. idą na narty na orczyki Duncan w Svobodzie nad Upou, a M. i U. zostają w domu ze śpiącym Sebusiem.

Wieczór w Pecu pod Snezkou

Tymuś po sankach i nartach jeszcze roznosi dom z Sebusiem, więc jedziemy wyhasać ich jeszcze na jabłuszku. Jedziemy upolować jakąś górkę do Pecu pod Snezkou, przy okazji chcąc zajechać do jednej z karkonoskich miejscowości turystycznych.

Na górce niedaleko parkingu przy dolnej stacji kolejki na Śnieżkę (w remoncie do kwietnia 2014) Tymo szaleje na jabłuszku jak szatan. Sebuś spokojniej jeździ na sankach. Kres zabawie kładzie mały wypadek – Tymo wpada z impetem w M., zaczajoną, by zrobić mu dobre zdjęcie, w wyniku czego wszyscy jesteśmy dokumentnie mokrzy (a M. omal nie wywija fikołka w powietrzu).

Wracamy zaśnieżeni i zmęczeni. Ale fajny dziś był dzień!

Wieczór w Piecu pod Śnieżką.

Wieczór w Piecu pod Śnieżką.

Wieczór w Piecu pod Śnieżką.

Wieczór w Piecu pod Śnieżką.

4 lutego 2013, poniedziałek

Cały dzień koło zera, od południa pada mokry śnieg

Wycieczka do schroniska Bouda w Obrim Dole

Padający w nocy śnieg pięknie poprzystrajał okolicę, więc od rana szykujemy się na górski spacer. Wybieramy trasę położoną niedaleko, niedługą (wczesnym popołudniem planujemy uziemić S. i wyrwać się na narty), przetartą i ze schroniskiem (żeby ogrzać chłopców) – niebieski szlak z Pecu pod Snezkou w kierunku Śnieżki wydaje się idealny.

Idziemy szeroką, dobrze przetartą drogą wzdłuż potoku. Sebuś sporo podjeżdża na sankach, od czasu do czasu spadając dla zabawy; Tymuś zajmuje się głównie „odśnieżaniem” przy pomocy swojego jabłuszka do zjeżdżania. My podziwiamy piękny zimowy las i poprzystrajane śniegowymi czapami kamienie wyglądające z potoku.

Nie udaje nam się dojść do Boudy pod Snezkou, jak planowaliśmy wcześniej, ale w pełnym składzie nie mamy ciśnienia na wyczynowe trasy. Docieramy do Boudy w Obrim Dole i jest bardzo sympatycznie. Schroniskowy charakter, ciepła herbatka i karkonoska kwaśnica (z grzybami!) – tego nam było trzeba. Wśród chłopców największą furorę robi stół do gry w piłkarzyki i zabawkowy wózek z lalką (co oni z nią nie wyprawiali…, szkoda gadać).

Wracamy tą samą drogą. Już zaczyna padać śnieg, który pada mocniej i mocniej aż do wieczora. Cała wycieczka, zupełnie niespiesznym tempem, zajęła nam niespełna 3 godziny.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Uśmiechamy kamień.

Uśmiechamy kamień.

Bouda w Obrim Dole.

Bouda w Obrim Dole.

Bouda w Obrim Dole.

Bouda w Obrim Dole.

Żegnamy się z Boudą w Obrim Dole.

Żegnamy się z Boudą w Obrim Dole.

Z powrotem do Pecu pod Snezkou.

Z powrotem do Pecu pod Snezkou.

Z powrotem do Pecu pod Snezkou.

Z powrotem do Pecu pod Snezkou.

Z powrotem do Pecu pod Snezkou.

Z powrotem do Pecu pod Snezkou.

Popołudnie na orczykach w Svobodzie nad Upou (M. R. T.)

Pierwotnie planujemy pojechać we dwoje na Czarną Górę, ale widoczność jest zerowa i bardzo sypie, więc uznajemy to za pozbawione sensu. Tymo wyraża chęć wyjścia na narty, a M. bardzo chce zobaczyć jego postępy, więc wybieramy się we trójkę do najbliższego nas ośrodka.

Tymo radzi sobie wyśmienicie – jeździ sam na orczyku i skręca prawie-że-równolegle. Najbardziej przeszkadzają intensywne opady mokrego śniegu. Po półtorej godziny jesteśmy kompletnie mokrzy, więc wracamy do domu.

Ale sypie!.

Ale sypie!.

Orczyki w Svobodzie nad Upou.

Orczyki w Svobodzie nad Upou.

Narciarz jak się patrzy.

Narciarz jak się patrzy.

Wspólna obiadokolacja w położonym naprzeciwko nas Hotelu Prom stanowi miłe zakończenie dzisiejszego dnia.

5 lutego 2013, wtorek

2-5 stopni, przelotny deszcz i śnieg, poza górami też rozpogodzenia

Dzisiaj w górach ciąg dalszy opadów mokrego śniegu przy dodatniej temperaturze, więc planujemy dłuższą wyprawę do Czeskiego Raju.

Czeski Raj zdecydowanie zasługuje na dłuższą, nawet kilkudniową wyprawę, szczególnie ładnie musi być tutaj wiosną lub jesienią. W zimie większość atrakcji jest nieczynna (np. Prachovske Skaly i większość zamków) i dzięki temu szybciej „zaliczamy” właściwie całą krainę!

Zaczynamy od ojczyzny Rumcajsa i Szejtroczka z czeskich bajek, czyli Jičína. Rynek  jest tradycyjnie ozdobiony barokową kolumną i fontanną z rzeźbami głów ryb, przywodzących na myśl suma z opowieści o Szejtroczku. Dookoła stoją piękne kamieniczki, XVI-wieczny pałac (zwany tu zamkiem) z pięknym renesansowym dziedzińcem (jednym z trzech, po których świetnie biegało się chłopcom) oraz również XVI-wieczna Valdická brána – pozostałość murów obronnych, wizytówka miasta z wieżą widokową (niestety w zimie nieczynną). Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę na świetnym „wodnym” placu zabaw za bramą i odwiedzamy, niestety również zamknięty poza sezonem, dom szewca Rumcajsa, w którym ten sympatyczny bohater mieszkał zanim został rozbójnikiem. Miasto jest wyjątkowo urocze, a wspomnienia z niego utrwalamy w miły sposób popołudniu, oglądając w necie kilka odcinków bajki o rozbójniku Rumcajsie.

Rynek w Jiczynie.

Rynek w Jiczynie.

Rynek w Jiczynie.

Rynek w Jiczynie.

Brama Valdicka (XVI) - część murów obronnych.

Brama Valdicka (XVI) – część murów obronnych.

Widok przez bramę na centrum Jiczyna z pałacem.

Widok przez bramę na centrum Jiczyna z pałacem.

Brama Valdicka (XVI) prowadzi na jiczyński rynek.

Brama Valdicka (XVI) prowadzi na jiczyński rynek.

Chłopców zainteresowało coś innego...

Chłopców zainteresowało coś innego…

Warsztat szewski Rumcajsa.

Warsztat szewski Rumcajsa.

Piękne arkadowe dziedzińce.

Piękne arkadowe dziedzińce.

Dalej ruszamy na objazd Czeskiego Raju, omijając nieczynne w zimie Prachowskie Skały. Odwiedzamy kolejne urocze miasteczko – Sobotkę z XVI-wiecznym kościołem św. Marii Magdaleny i XVII-wiecznym ratuszem, a potem zaczynamy objazd tutejszych zamków. Wzgórza i skały, stanowiące podstawowe elementy krajobrazu Czeskiego Raju, były wymarzonymi lokalizacjami dla zamków, dlatego jest ich tutaj mnóstwo. My odwiedzamy cztery z nich, przejeżdżając przy tym zaledwie ok. 50 km.

Zamek Humprecht, położony na obrzeżach Sobotki, oglądamy tylko z samochodu, jego okrągła bryła pozostaje jednak w pamięci.

Zamek Humprecht (XVII).

Zamek Humprecht (XVII).

Zamek Kost to jeden z najpiękniejszych zamków gotyckich w Czechach (pochodzi z XIV w., był parokrotnie przebudowywany). Podobnie jak inne zabytki w tej okolicy, jest nieczynny w zimie, więc również ograniczamy się do kilku zdjęć z zewnątrz, zachwycając się zarówno samym zamkiem, jak i okolicznymi imponującymi skałami.

Gotycki Zamek Kost w pełnej krasie.

Gotycki Zamek Kost w pełnej krasie.

Dalej wjeżdżamy w Hruboskalisko i przejeżdżając pomiędzy całymi szeregami skał, często wąską i krętą drogą, czujemy się w samochodzie trochę jak na górskim szlaku.

Skały Czeskiego Raju z okiem samochodu.

Skały Czeskiego Raju z okiem samochodu.

W jednej z tutejszych miejscowości udaje nam się znaleźć czynną restaurację! Zadziwia nas to tym bardziej, że w okolicy nie widać ani jednego turysty. Hostinec Polepsovna okazuje się jednym z najlepszych lokali, w jakich przyszło nam dotąd jeść – restauracja została z klimatem urządzona, a gulasz z knedlikami dobry jak zwykle!

Po obiedzie ruszamy dalej w drogę. Podjeżdżamy pod zamek Hrubá Skála. Z okien samochodu nie wygląda on może jakoś bardzo imponująco, ale na dłuższe zwiedzanie nie możemy sobie pozwolić, żeby zdążyć dojechać do kolejnego celu zanim Sebuś zaśnie.

Zamek Hrubá Skála.

Zamek Hrubá Skála.

Ostatni punkt programu to Zamek Trosky. Pozostałości warowni zadziwiają nas już z oddali dwiema wyniosłymi wieżami (zwanymi Babą i Panną), położonymi na potężnych bazaltowych słupach. To prawdziwa wizytówka regionu. Z bliska zachwyca jeszcze bardziej. Pomimo że wejście na sam zamek aż do marca jest niemożliwe, podchodzimy dróżką okalającą wzgórze zamkowe pod same mury, podziwiając jeszcze bardziej tajemniczą, bo opustoszałą poza sezonem, średniowieczną (XIV-wieczną) warownię. Żałujemy głównie tego, że nie możemy podziwiać widoku z Baby. No ale i tak było ciekawie, a przy tym chłopcy trochę się przelecieli i potem już szybciutko zasnęli i przespali półtoragodzinną drogę powrotną.

Zamek Hrubá Skála.

Zamek Hrubá Skála.

Wulkaniczne słupy są imponujące...

Wulkaniczne słupy są imponujące…

Ruiny Zamku Trosky.

Ruiny Zamku Trosky.

Zamek Trosky zostaje za nami.

Zamek Trosky zostaje za nami.

Cała wycieczka zajęła nam nieco ponad 6 godzin, z czego 3,5 godziny to jazda samochodem (170 km).

Wieczorem zaliczamy już we dwoje pierwsze wieczorne łyżowanie na trasie Protež w Janskich Laznach. Można się tu nieźle wyszaleć – trasa ponad 1,5 km, ludzi w sam raz, sama przyjemność. A na koniec powtarzamy we dwoje spacer po samym uzdrowisku, podziwiając to miłe i spokojne miejsce przy świetle latarni.

6 lutego 2013, środa

Rano i wieczorem lekki mróz, w dzień słoneczko i ok. 0 stopni, piękna zima

Narty w Szpindlerowym Młynie (M. + R.)

Nareszcie udaje nam się wyrwać na dłużej na narty we dwoje. Chcemy zobaczyć najbardziej znany kurort narciarski Czech, dlatego jedziemy do Szpindlerowego Młyna.

Ośrodek bardzo nam się podoba, są tu trasy dla narciarzy o różnym stopniu zaawansowania (z przewagą tras czerwonych, ale jest też długa niebieska „dwójka” i czarna „czwórka” z homologacją FIS). Objeżdżamy dokładnie niemal wszystkie trasy na Pláňie (1198 m n.p.m.) – Hromovkę i Svatego Petra (niestety, trasy z Medvědina podziwialiśmy tylko z oddali). Wszystko bardzo dobrze przygotowane, warunki narciarskie znakomite (szczególnie dobrze jeździło się rano, gdy było jeszcze niewiele ludzi), kolejki do wyciągów z biegiem dnia się powiększają, nadal jednak są niewielkie (i możliwe do uniknięcia przy odpowiednim wyborze wyciągów – np. na krzesełkach przy „czwórce” nie było ich wcale). Przepiękna słoneczna pogoda i wspaniałe widoki na Dolinę Łaby dopełniają pełni wrażeń.

Ok. 11:00 zatrzymujemy się na zupę i ciacho w restauracji pod szczytem Pláňa. Jeździmy od 9:00 do 13:00 (plus dojazd).

Narty w Szpindlerowym Młynie (Hromovka).

Narty w Szpindlerowym Młynie (Hromovka).

Pod szczytem Pláňa.

Pod szczytem Pláňa.

Narty w Szpindlerowym Młynie - zjazd 'czwórką'.

Narty w Szpindlerowym Młynie – zjazd 'czwórką’.

Narty w Szpindlerowym Młynie (trasy z Pláňa).

Narty w Szpindlerowym Młynie (trasy z Pláňa).

Aha, po drodze ze Svobody nad Upou widzimy coś niesamowitego: dwa stada (po co najmniej kilkanaście sztuk każde) jeleni (tak!), w tym jedno biegnące! Niepowtarzalny widok. Szkoda, że nie zdążyliśmy zrobić zdjęcia.

W czasie naszej nieobecności chłopcy spacerują z Babcią (m.in. podchodzą pod urokliwy kościółek w Svobodzie nad Upou, widoczny z naszego okna – okazuje się, że pochodzi z lat 30. XIX w!) i bawią się na śniegu.

Chłopcy robią stacje benzynowe.

Chłopcy robią stacje benzynowe.

To, co fascynowało chłopców.

To, co fascynowało chłopców.

Popołudnie w Harrachovie

Po powrocie z nart i po drzemce Sebusia wszyscy razem wybieramy się na wycieczkę do Harrachova.

Naszym głównym celem jest tutejsza huta szkła i browar (Sklárna a minipivovar Novosad a syn), a właściwie restauracja powstała przy budynku huty, gdzie od ponad trzystu lat kontynuowane są tradycje hutnictwa szkła. Część restauracji tworzy galeryjka ponad halą z piecami hutniczymi, skąd można obserwować prace przy wyrobie szkła. W samej restauracji jest też minibrowar. Wszystko naprawdę fajnie urządzone. Nie oglądamy już wystawy Muzeum Szkła, nie udaje się nam też podejrzeć procesu tworzenia szklanych cudeniek, ale nawet widok samych rozpalonych do czerwoności pieców i drobnych prac porządkowych przy nich satysfakcjonuje chłopców, a my nasycamy się smacznym obiadem, który popijamy tutejszym piwem – mniam! Wszystko niezwykle, jak na atrakcyjność miejsca, tanie… wydajemy tu tylko 500 koron za trzy pełne obiady, wliczając w to spory napiwek. Aby jeszcze bardziej zachęcić do odwiedzenia tego klimatycznego miejsca, dodamy, że można tu nawet zamówić… kąpiel w piwie!

Sklárna a minipivovar Novosad a syn, Harrachov.

Sklárna a minipivovar Novosad a syn, Harrachov.

Sklárna a minipivovar Novosad a syn, Harrachov.

Sklárna a minipivovar Novosad a syn, Harrachov.

Można policzyć ziarna jęczmienia.

Można policzyć ziarna jęczmienia.

Można poobserwować produkcję szkła.

Można poobserwować produkcję szkła.

Można poobserwować produkcję szkła.

Można poobserwować produkcję szkła.

Minibrowar - kąpiele piwne następnym razem.

Minibrowar – kąpiele piwne następnym razem.

Podjeżdżamy jeszcze na chwilę w okolice tras narciarskich, żeby zobaczyć słynną mamucią skocznię. Niestety, nie możemy zrobić dobrego zdjęcia, bo szybko zapada zmrok, ale zdążamy docenić piękne wkomponowanie skoczni w zbocze Čertovej Hory. Chłopcy (mali i ten duży) wykorzystują skwapliwie czas na pozjeżdżanie na sankach i jabłuszkach z pryzmy śniegu obok kas wyciągów:)

Główna atrakcja Harrachova według chłopców.

Główna atrakcja Harrachova według chłopców.

Droga powrotna trochę się dłuży (to w końcu ponad godzina jazdy), ale ani przez chwilę nie żałujemy wyjazdu. Cała wycieczka zajęła nam 4 godziny (15:30 – 19:30).

Czeskie Karkonosze cz. I – Hradec Kralove, Kuks, Liberec, Janské Lázné i Trutnov

 29.01.2013, wtorek

Po wielu dniach mrozu wczoraj zaczęła się odwilż. 0-6 stopni, przelotne opady i przebłyski słońca

W niedzielę M. ma wykład, a w poniedziałek R. musi jechać do swojej pracy, więc wyjeżdżamy we wtorek, a nie – jak planowaliśmy wcześniej – w sobotę.

Warszawa – Svoboda nad Upou, 7:30-18:00, ok. 520 km

Z Warszawy wyjeżdżamy nadspodziewanie szybko – zajeżdżamy tylko po Babcię, dwa razy zatrzymujemy się na światłach i już mkniemy nową autostradą A2. Ile razy tędy jedziemy, tyle razy cieszymy się z tej drogi i doceniamy komfort, który dała podróżnym – w godzinę przejeżdżamy 130 km. Na ok. 140. km zatrzymujemy się na stacji, głównie po to, by dokupić płyn do spryskiwacza – w takich warunkach zużywa się nadspodziewanie szybko, ale przy okazji zaliczamy po herbatce. Chłopcy naciągają Babcię na nowe samochodziki, którymi bawią się dziś przez cały dzień.

Z autostrady zjeżdżamy na wysokości Wartkowic. Warunki od razu zmieniają się diametralnie. Droga, wąska, z tirami i padający śnieg. Z chęcią wysiadamy na postój, który – nota bene – zaplanowaliśmy w bardzo ciekawym miejscu – w Opatówku.

Z wielkim zainteresowaniem zwiedzamy przebogatą, wielokondygnacyjną ekspozycję Muzeum Historii Przemysłu. Muzeum mieści się w oryginalnym budynku XIX-wiecznej fabryki sukna, która kiedyś produkowała sukno na wielką skalę, w tym na eksport do Mongolii i Chin. Kres świetności fabryki przyniosło Powstanie Styczniowe. Obecnie w muzeum zobaczyć można dawne krosna i inne maszyny włókiennicze, a także maszyny parowe i – uwaga uwaga – bogatą kolekcję dawnych fortepianów ( w tym dużo – a jakże – Calisii).

To bardzo ciekawe miejsce dla dużych i dla małych. My nie możemy oderwać się od naprawdę wymyślnych i skomplikowanych maszyn, a chłopcy zachwycają się olbrzymimi kołami maszyn parowych (jedną z nich pani nawet uruchamia dla nas – oczywiście działa obecnie na prąd, ale można zobaczyć pracę całego mechanizmu – chłopcy są zauroczeni). Dodatkowym atutem jest możliwość zobaczenia budynku autentycznej fabryki z ogromnymi balami stropowymi. Wychodzimy naprawdę usatysfakcjonowani, a Sebek w tragicznie brudnych spodniach:) – całe muzeum przeszedł na kolanach, jeżdżąc swoim nowym samochodem po podłodze.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Co to za pieniążki...

Co to za pieniążki…

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Kolejny postój urządzamy sobie tylko nieco ponad 50 min drogi dalej. Nie możemy sobie jednak odmówić obiadu w dawnym pałacu myśliwskim Radziwiłłów w Antoninie. To naprawdę miejsce z klimatem. Warto tu zboczyć choćby dlatego, by zobaczyć najlepiej zachowana drewnianą (sic!) rezydencję magnacką, a także by zjeść coś w restauracji zajmującej centralną, ośmioboczną salę niezwykle oryginalnego wnętrza pałacyku. Czekając na (smaczny) obiad, naprawdę można nacieszyć oczy oglądaniem detali wnętrza, można także obejrzeć izbę pamiątek po Fryderyku Chopinie, który w Antoninie bywał dwukrotnie. Chłopcy też są zachwyceni. Biegają dokoła sali, wchodzą na antresolę na wyższych kondygnacjach i … bawią się w chowanego. Z głośników cały czas rozlega się nastrojowa muzyka Chopina, dodatkowo podrasowując klimat.

Pałacyk myśliwski (XIX) Radziwiłłów, Antonin.

Pałacyk myśliwski (XIX) Radziwiłłów, Antonin.

Drewniany pałacyk myśliwski Radziwiłłów, Antonin.

Drewniany pałacyk myśliwski Radziwiłłów, Antonin.

Drewniany pałacyk myśliwski Radziwiłłów, Antonin.

Drewniany pałacyk myśliwski Radziwiłłów, Antonin.

Z pełnymi brzuchami wsiadamy do samochodu. Chłopcy obaj zasypiają, przez co udaje nam się dojechać niemal do samej granicy. Zatrzymujemy się jeszcze tylko zatankować w Kamiennej Górze.

O 18:00 jesteśmy na miejscu. Zmęczeni (M. dodatkowo chora na coś grypopodobnego) pacyfikujemy chłopaków, rozpakowujemy się i wskakujemy do łóżek.

Nasza meta: Hnizdecko w Svobodzie nad Upou, zaskakuje nas bardzo pozytywnie. Niech nikogo nie zwiedzie stara kamienica i klatka schodowa – w środku jest bardzo przestronnie, wygodnie i czysto; komfortowe udogodnienia typu zmywarka, pralka i mikrofalówka. I tanio… Do polecania.

30.01.2013, środa

3-6 stopni, w dzień przelotnie pada, w nocy ulewy… dupówa!

M. jest chora od paru dni, a dzisiaj rozłożył się też Tymuś – dostał grypy i wieczorem zupełnie go złożyło do łóżka. Wcześniej jednak udało nam się wstrzelić między opady deszczu i zrobić naprawdę fajną wycieczkę…

Hradec Kralove

To główne miasto Czech Wschodnich, z ponad tysiącletnią historią, a zabytkowe centrum, zajmujące niewielki obszar, to dobre miejsce na spacer z dziećmi.

Ruszamy z Małego Rynku, którego ozdobą są podcieniowe kamieniczki, przypominające te z rynku w Jeleniej Górze (podobne zresztą spotykamy dziś jeszcze kilkakrotnie). Szybko docieramy do Wielkiego Rynku – głównego placu miasta, niestety prawie w całości zagospodarowanego na ogromny parking, co bardzo psuje wrażenia estetyczne z tego miejsca. Mimo to otoczenie jest naprawdę piękne, zwłaszcza XIV-wieczna gotycka katedra św. Ducha (z najstarszą w Czechach, pochodzącą z początku XV w., cynową chrzcielnicą), renesansowa, prawie 70-metrowa Biała Wieża (XVI-wieczna dzwonnica miejska, niestety poza sezonem nie można na nią wejść…) oraz barokowa kaplica św. Klemensa z piękną, zwieńczoną złotą koroną wieżą. Podziwiamy też piękny ratusz (XVI w., przebudowywany) oraz barokowy pałac biskupi oraz kościół Wniebowzięcia NMP (XVIII w.) w południowej pierzei rynku.

Na koniec udajemy się jeszcze na Most Praski, łączący brzegi Łaby (oczywiście chłopcy nie mogą przepuścić okazji do wrzucenia kilku kamyków do wody), a wracając wpadamy na obiad do restauracji Pivnice Restaurace, która pomimo nienajlepszego pierwszego wrażenia (w Czechach nadal powszechne są lokale z główną salą dla palących, u nas zdążyliśmy się od tego odzwyczaić), okazuje się bardzo dobrą miejscową knajpą, licznie odwiedzaną przez „tutejszych”, co, jak wiadomo, dobrze świadczy o lokalu. Jedzenie jest bardzo tanie (350 CZK z napiwkiem za trzy zestawy obiadowe z napojami), a przy tym naprawdę dobre!

Wielki rynek w Hradcu Kralove.

Wielki rynek w Hradcu Kralove.

Podcieniowe kamieniczki...jak w Jeleniej...

Podcieniowe kamieniczki…jak w Jeleniej…

Wielki Rynek w całej okazałości.

Wielki Rynek w całej okazałości.

Kościół Wniebowzięcia NMP i pałac biskupi (XVIII w).

Kościół Wniebowzięcia NMP i pałac biskupi (XVIII w).

Katedra św. Ducha, Biała Wieża i Ratusz.

Katedra św. Ducha, Biała Wieża i Ratusz.

Biała Wieża (XVI w.) i ''koronowana'' kopuła kaplicy św.Klemensa.

Biała Wieża (XVI w.) i ”koronowana” kopuła kaplicy św.Klemensa.

Wejście do gotyckiej (XIV w) Katedry.

Wejście do gotyckiej (XIV w) Katedry.

Detale Katedry.

Detale Katedry.

Najstasza w Czechach cynowa chrzcielnica (1406 r).

Najstasza w Czechach cynowa chrzcielnica (1406 r).

Mały rynek.

Mały rynek.

Wracając, robimy małe zakupy i udajemy się w drogę powrotną, postanawiając zahaczyć jeszcze o, jak się okazuje, niezwykle klimatyczną miejscowość Kuks, która leży tuż przy naszej drodze.

Kuks

Dzisiejsza zamglona i ponura pogoda tworzy niezwykłą scenerię dla tego niezwykłego miejsca. Najpierw mgła sprawia, że nie zauważamy, gdzie są główne budynki, pomimo że przejeżdżamy bardzo blisko nich. Potem jednak ta sama mgła podkreśla aurę tajemniczości tego opuszczonego poza sezonem miejsca. Ponad trzysta lat temu był to znany kurort, którego budowa trwała ok. 30 lat, czasy świetności jednak skończyły się kilkanaście lat po ukończeniu budowy, po tym jak powódź zniszczyła tutejsze lecznicze źródła.

Największe wrażenie robi szpital z kościołem Trójcy Przenajświętszej, a szczególnie całe rzędy rzeźb, będących kopiami znajdującego się we wnętrzu świątyni zespołu rzeźb Cnoty i Występki. Całość tworzy przepiękny kompleks barokowych budynków! Szkoda tylko, że tutejsze władze nie dysponują środkami, które pozwoliłyby na kapitalny remont i udostępnienie szerszej publiczności tego miejsca (porównujemy je z opactwem w Ettal w Bawarii, które jest pieczołowicie odnowione i zapewne przynosi większe zyski okolicznym mieszkańcom…).

Koniecznie trzeba dodać, że sama położona tuż obok miejscowość jest niesamowicie urocza dzięki pięknej drewniane zabudowie i wąskim, poprowadzonymi często stromymi stokami wzgórz, uliczkom. Domy i ich położenie przywodzą na myśl słowacki Vlkolinec z listy UNESCO…

Przeurocza uliczka w Kuks.

Przeurocza uliczka w Kuks.

Kościół Trójcy Przenajświetszej w Kuks (pocz. XVIII w).

Kościół Trójcy Przenajświetszej w Kuks (pocz. XVIII w).

Kościół Trójcy Przenajświetszej w Kuks (pocz. XVIII w).

Kościół Trójcy Przenajświetszej w Kuks (pocz. XVIII w).

Barokowy szpital i kościół w Kuks.

Barokowy szpital i kościół w Kuks.

Kuks.

Kuks.

Kuks.

Kuks.

Kompleks barokowych budynków w Kuks.

Kompleks barokowych budynków w Kuks.

Kompleks barokowych budynków w Kuks.

Kompleks barokowych budynków w Kuks.

Kompleks barokowych budynków w Kuks - dziedziniec.

Kompleks barokowych budynków w Kuks – dziedziniec.

Rzeźby ''Cnoty i Występki'' strzegą tajemnic tego miejsca.

Rzeźby ”Cnoty i Występki” strzegą tajemnic tego miejsca.

Ostatnie spojrzenie na Kuks...

Ostatnie spojrzenie na Kuks…

Chłopcy wczoraj i dzisiaj potwierdzają, że są bardzo dzielnymi turystami, choć Sebuś po długim spacerze w Hradcu szybko zasypia w samochodzie i przesypia nie tylko całą drogę, ale też wycieczkę do Kuks (wymieniamy się w towarzyszeniu mu w samochodzie).

Cała wycieczka zajęła nam 5,5 godziny (10:30 – 16:00).

31.01.2013, czwartek

Do 7 stopni, śnieg intensywnie się roztapia, poza górami zupełnie wiosenna aura

Tymo złapał jakieś zapalenie krtani, jednak wyraża chęć towarzyszenia nam w wycieczce. Postanawiamy więc wybrać się na najdłuższą planowaną wyprawę, do Liberca, gdzie będzie stosunkowo niedużo chodzenia, za to sporo siedzenia w ciepłym samochodzie.

Pokonanie dystansu ok. 85 km zajmuje nam niemal 2 godziny – kręte drogi i przejazdy przez mijane miasta nie pozwalają specjalnie nadrobić czasu.

Na pierwszy punkt programu wybraliśmy – ze względu na chłopców – górującą nad miastem górę Ještěd (1012 m n.p.m.), ozdobioną niezwykle ciekawą architektonicznie (sic!) wieżą telewizyjną (góra z wieżą wygląda jak hełm lub czapka czarodzieja). Na szczyt góry można wjechać kolejką linową. Pod kasami stawiamy się o 12:05 i – jak się okazuje – o 5 min za późno. Tabliczka przy kasie informuje, że następny wjazd dopiero o 13:00. No tak, o tej porze Czesi zapewne jedzą obiad. Nie uśmiecha się nam godzinę czekać pod kasą, więc namawiamy (nie bez problemów) chłopców na lekką zmianę planów – pakujemy towarzystwo do samochodu i podjeżdżamy do centrum Liberca.

Liberecki rynek, otoczony pięknie utrzymanymi kamieniczkami, robi bardzo miłe wrażenie. Ze zdziwieniem konstatujemy, że dookoła nie widać obecnego zazwyczaj na rynku kościoła. Mocną dominantą całości jest monumentalny XIX-wieczny, niesłychanie ozdobny ratusz. Chłopców najbardziej interesują jednak sympatyczne figury trzech białych kotków ustawione przed ratuszem i − znana większości dzieci − charakterystyczna literka M, ku której kierujemy swoje kroki (niestety, na rynku nie ma ani jednej czeskiej hospody, na którą tak liczyliśmy).

Liberec - Jested z niesamowitą wieżą i trasą narciarską.

Liberec – Jested z niesamowitą wieżą i trasą narciarską.

Szczyt Jested z wieżą i górną stacją kolejki.

Szczyt Jested z wieżą i górną stacją kolejki.

Druga wizytówka Liberca - XIX-wieczny Ratusz.

Druga wizytówka Liberca – XIX-wieczny Ratusz.

Rynek w Libercu.

Rynek w Libercu.

Rynek w Libercu.

Rynek w Libercu.

Rynek w Libercu.

Rynek w Libercu.

Coś dla naszych pociech...

Coś dla naszych pociech…

Kotki.

Kotki.

Ostatnie spojrzenie na liberecki rynek.

Ostatnie spojrzenie na liberecki rynek.

Po przeanalizowaniu mapy stwierdzamy, że możemy jeszcze pojechać do Frýdlantu v Čechách, żeby obejrzeć XIII-wieczny gotycki zamek i wrócić przez Harrachov, nadkładając łącznie niewiele drogi. Plany jednak zostają pokrzyżowane przez dwa remonty. Pierwszy – remontowany most we Frydlancie – nie pozwala nam podjechać pod zamek (musimy zadowolić się zdjęciem zamku z wzgórza przed miastem) i drugi – zamknięta droga między Frydlantem a Harrachovem – przez którą musimy zawrócić prawie z połowy drogi do Harrachova (przy okazji cykamy jeszcze zdjęcie bazyliki NMP w sanktuarium w Hejnicach) i dymać z powrotem przez Liberec i Jablonec n. Nysou, nadkładając kilkadziesiąt kilometrów. Mamy przez moment nawet pomysł, żeby wracać przez Polskę, robiąc tym samym pełne okrążenie Karkonoszy i Gór Izerskich, ale obawiamy się, że tam jeszcze mogą na nas czekać kolejne niespodzianki… Na szczęście humory dopisują nam podczas drogi powrotnej, którą umilamy sobie grą w inteligencję!

Gotycko-renesansowy zamek we Frydlancie.

Gotycko-renesansowy zamek we Frydlancie.

Barokowa bazylika NMP w Hejnicach, XVIII w.

Barokowa bazylika NMP w Hejnicach, XVIII w.

Całość dzisiejszej wycieczki zajmuje nam 7,5 godziny, w tym ok. 5,5 godziny w samochodzie (250 km, 10:00–17:30).

1 lutego 2013, piątek

W Czechach ok. 1-2 stopnie, w Polsce do 8 stopni

Tego dnia nie było… Ale udaje nam się rozwikłać tajemnicę dolegliwości M. i pozbyć się ich (w szpitalu w Jeleniej Górze…). Chłopcy w tym czasie siedzą z Babcią w domu, bo Tymo na razie kiepsko się czuje (od wczoraj na antybiotyku).

2 lutego 2013, sobota

1-4 stopnie, okresowo prószy śnieg

M. na razie jest rekonwalescentką, więc rano zostaje w domu, a reszta wycieczki rusza na rekonesans do pobliskiego, jedynego po czeskiej stronie Sudetów uzdrowiska.

Janské Lázné

Miejscowość znana jest głównie z tutejszych stoków narciarskich na zboczach pobliskiej Cernej Hory. Uzdrowiskowe centrum na szczęście jest znacznie oddalone od zatłoczonych parkingów i okolic wyciągów, dzięki czemu zachowało swój dawny urok (trzeba tylko zejść do niego z głównego parkingu prawie kilometr). Najlepsze wrażenie robią okolice Domu Zdrojowego oraz hali spacerowej (nazywanej tutaj Kolonada), a także widoki z okolic kościoła katolickiego na centrum miejscowości z położonymi na zboczu Cernej Hory domami wczasowymi. Na koniec zaglądamy do Kolonady, spodziewając się pijalni wód leczniczych, a zastajemy w środku ogromną kawiarnię z miejscem na dancingi. Niestety, dzisiaj nie zatrzymujemy się tu na dłużej, bo Sebkowi zupełnie przemokły buty i spodnie. Powrotna droga niestety wiedzie cały czas pod górę – aż szkoda, że nie da się bliżej zaparkować. Wracając, widzimy, jak policja karze mandatami tych, którym zachciało się wjechać do centrum pomimo zakazu, więc cieszymy się, że posłuchaliśmy znaków…

Sebek przemacza się doszczętnie w mokrym śniegu, więc rezygnujemy z obiadu w J.L. i na południe wracamy do domu (gdzie delektujemy się przepysznymi racuchami Babci).

Hala spacerowa (Kolonada) w Janskich Lazniach.

Hala spacerowa (Kolonada) w Janskich Lazniach.

Kościół katolicki w Janskich Lazniach.

Kościół katolicki w Janskich Lazniach.

Kościół katolicki w Janskich Lazniach.

Kościół katolicki w Janskich Lazniach.

Widok na uzdrowisko spod kościoła.

Widok na uzdrowisko spod kościoła.

Wnętrze hali spacerowej - Kolonady.

Wnętrze hali spacerowej – Kolonady.

Ostatnie spojrzenie na Janskie Laznie.

Ostatnie spojrzenie na Janskie Laznie.

Trutnov

Po drzemce S. czas na kolejną wyprawę. Z racji późnej pory wybieramy nieodległy cel – Trutnov. Zatrzymujemy się na przesympatycznym rynku. Miasto było w przeszłości wielokrotnie nękane pożarami, więc nie zachowało się dużo wiekowych budowli, ale i tak całość jest spójna, kolorowa i bardzo miła dla oka.

Rozglądamy się po rynku otoczonym ładnymi, barokowymi kamieniczkami, przyglądamy się barokowej kolumnie morowej Trójcy Przenajświętszej, po czym kierujemy się na środek rynku, ku kamiennemu posągowi Karkonosza, znanemu chłopcom z powieści o Szejtroczku. Wśród chłopców największą furorę robią … małe kamyczki, którymi posypywano rynek podczas opadów śniegu.

Po obejrzeniu rynku i okolic szukamy jakiegoś miejsca, gdzie można by zjeść. O dziwo znalezienie restauracji przychodzi nam z trudem (czeska hospoda nadal pozostaje w sferze marzeń), w końcu jednak znajdujemy lokal ze średniej półki (Restauracja u Draka), gdzie jednak najadamy się do syta.

Rynek w Trutnovie.

Rynek w Trutnovie.

Barokowa kolumna morowa Trójcy Przenajświętszej.

Barokowa kolumna morowa Trójcy Przenajświętszej.

Neogotycki ratusz w Trutnovie.

Neogotycki ratusz w Trutnovie.

Chłopcy pozują do zdjęcia.

Chłopcy pozują do zdjęcia.

Ostatnie spojrzenie na rynek w Trutnovie.

Ostatnie spojrzenie na rynek w Trutnovie.

Czeskie Karkonosze, 2013.02

Czeskie Karkonosze to piękna przyroda, doskonale utrzymane trasy narciarskie, fantastyczna sankostrada z Czarnej Góry i sympatyczne miejscowości z cennymi zabytkami. Czego chcieć więcej? A do tego blisko, swojsko i po sąsiedzku. Dwutygodniowy pobyt nie dłużył nam się ani przez chwilę!

 

Ostatnie spojrzenie na Kuks...

Część I – dojazd i zwiedzanie okolicy

Opatówek, Antonin, Hradec Kralove, Kuks, Liberec, Janské Lázné i Trutnov

 

Z powrotem do Pecu pod Snezkou.

Część II – zima w pełni

Sanki, narty, spacery i… Czeski Raj

 

Rzut oka ze Śnieżki na zachód.

Część III – korzystamy z pięknej zimy

Spacery, narty, sanki i… Śnieżka

Alpy Bawarskie część II – Zugspitze, ferrata Hindelanger, Bawarskie zamki i kościoły

14 sierpnia 2012, wtorek

Ładnie, tylko w okolicy szczytu trochę chmur, na dole 25oC, na szczycie 7oC

Wyprawa na Zugspitze! (2962 m n.p.m.)

To kolejny szczyt Korony Europy i główny cel naszej wyprawy w Alpy Bawarskie.

Wstajemy o 5:25, szybko jemy śniadanie i tuż przed 7:00 ruszamy już z parkingu w Hammersbach (k. GaPa) w stronę doliny Höllental.

Trasa po niespełna godzinie podejścia drogą gruntową doprowadza nas do zadziwiającego wąwózu Höllentalklamm. Wąwóz to przełom potoku przez najniższy próg doliny; jego ściany miejscami osiągają nawet ok. 100 m wysokości. Ścieżkę poprowadzono po specjalnych półkach, mostkach podwieszonych nad rwącym nurtem potoku oraz w oświetlonych tunelach wydrążonych w skałach (w wielu miejscach kapie lub leje się z góry woda, dlatego niezbędna jest kurtka przeciwdeszczowa). Jest pięknie – miejsce to warte jest odwiedzenia nie tylko przy okazji wejścia na Zugspitze (choć opłata za wejście wynosi 4 €). Przy okazji „bez bólu”, bo zajęci oglądaniem kaskad potoku, pokonujemy pierwszy próg doliny

Widok na ALpy z przysiółka Hammersbach - ruszamy.

Widok na ALpy z przysiółka Hammersbach – ruszamy.

Wejście do wąwozu Höllentalklamm.

Wejście do wąwozu Höllentalklamm.

Wąwóz Höllentalklamm.

Wąwóz Höllentalklamm.

Wąwóz Höllentalklamm.

Wąwóz Höllentalklamm.

Wąwóz Höllentalklamm.

Wąwóz Höllentalklamm.

Po 2 godzinach od startu (pół godziny za wąwozem) docieramy do jedynego na dzisiejszej trasie schroniska – schroniska Höllentalangerhütte. Wypijamy litrowego Radlera (to był dopiero kufel!), wcinamy drugie śniadanie i w szampańskich humorach ruszamy w dalszą drogę.

Dolne piętro Doliny Höllental.

Dolne piętro Doliny Höllental.

Schronisko Höllentalangerhütte.

Schronisko Höllentalangerhütte.

Dzisiejsza trasa oferuje nam cały czas bardzo ładne widoki na otaczające szczyty, zwłaszcza masyw Waxenstein, Alpspitze i samo Zugspitze. Za schroniskiem wchodzimy na drugi próg doliny, podczas którego pokonujemy pierwsze ubezpieczone odcinki. Słynna Brett, czyli deska, to faktycznie eksponowane miejsce, ale obiektywnie przy asekuracji nie stanowi wyraźnej trudności (chociaż jeżeli ktoś raz się przestraszy, to potem trudno opanować drżenie nóg i może to być koniec wyprawy, widzimy dzisiaj taką scenkę w tym miejscu).

Dolina Höllental.

Dolina Höllental.

Dolina Höllental.

Dolina Höllental.

Forsujemy wyższy próg Doliny Höllental.

Forsujemy wyższy próg Doliny Höllental.

Słynna 'deska'.

Słynna 'deska’.

W środkowym odcinku trasy najbardziej daje się nam we znaki mozolne zdobywanie wysokości zakosami po niezbyt wygodnych, usuwających się spod nóg piargach.

Górne piętro Doliny Höllental.

Górne piętro Doliny Höllental.

Mozolnie, po około 4,5 godziny od wyjścia, docieramy do kolejnej atrakcji dzisiejszej trasy – lodowczyka Höllentalfermer. Nie jest on duży, jak na pierwszy raz w sam raz (można sobie wyobrazić jak wyglądają większe lodowce). Pokonujemy go w rakach, które wyraźnie ułatwiają drogę, ale wiele osób posiłkuje się tylko kijkami lub ewentualnie plastikowymi nakładkami na buty. Większe szczeliny można łatwo ominąć, a te, przez które się przechodzi, dostarczają przyjemnej adrenalinki – słyszymy przez nie głośny szum wody przepływającej pod lodowcem.

Zbliżamy się do lodowczyka Höllentalfermer.

Zbliżamy się do lodowczyka Höllentalfermer.

Pożegnanie lodowca Höllentalfermer.

Pożegnanie lodowca Höllentalfermer.

Największym technicznym problemem na dzisiejszej trasie jest przeskoczenie (dosłownie) szerokiej na niespełna metr, ale głębokiej miejscami na ok. 10 metrów szczeliny brzeżnej lodowca, zwłaszcza, że trzeba ten manewr skoordynować ze złapaniem liny, a podłoże do skoku stanowi lodoszreń. Trzy, cztery, hop! – udało się!

Pożegnanie lodowca Höllentalfermer.

Pożegnanie lodowca Höllentalfermer.

Po pokonaniu tej przeszkody ruszamy już właściwą ferratą wyprowadzającą na szczyt, nie napotykając większych trudności technicznych, chociaż w niektórych miejscach konieczna jest wzmożona uwaga i nieco większy wysiłek.

Ten końcowy odcinek zdecydowanie najbardziej daje nam w kość, bo na mapie wydaje się bardzo krótki, a w rzeczywistości to jeszcze ok. 400-500 m wysokości do pokonania. Łącznie tego dnia wchodzimy ok. 2200 m pod górę. Mamy prawo być zmęczeni…

Via ferrata na Zugspitze.

Via ferrata na Zugspitze.

Via ferrata na Zugspitze.

Via ferrata na Zugspitze.

Eibsee z góry.

Eibsee z góry.

Ostatecznie, wykończeni, ale szczęśliwi z realizacji planu, docieramy pod krzyż na szczycie Zugspitze ok. 15:20. Z radością widzimy spotkanego wcześniej sympatycznego Polaka, od lat mieszkającego w Berlinie, który jest autorem naszego wspólnego zdjęcia na szczycie (dzięki!).

Zugspitze - dach Niemiec - 2962 m n.p.m.

Zugspitze – dach Niemiec – 2962 m n.p.m.

Widoki są piękne, ale sam szczyt to rozpaczliwy obraz – ogromne wielopiętrowe budynki, połączone promenadami i tarasami, zatłoczone setkami, jeśli nie tysiącami turystów, a w tle zindustrializowany, głównie przez infrastrukturę narciarską, płaskowyż położony na południe od szczytu… KOSZMAR!

Zindustrializowany szczyt Zugspitze.

Zindustrializowany szczyt Zugspitze.

Właściwy wierzchołek pozostaje nieco z boku.

Właściwy wierzchołek pozostaje nieco z boku.

To nie miasto. To szczyt Zugspitze.

To nie miasto. To szczyt Zugspitze.

Jak najszybciej kupujemy bilety na zjazd kolejką (industrializacja industrializacją, ale kusi nas możliwość zjazdu kolejką zębatą 4,5 kilometrowym tunelem „w brzuchu” Zugspitze – to w końcu „pociągowy szczyt”). Po zdjęciu ferratowego ekwipunku ruszamy w dół.

Górny peron kolejki zębatej na Zugspitze.

Górny peron kolejki zębatej na Zugspitze.

Kolejka jedzie dość długo (prawie półtorej godziny do „naszego” Hammersbach, gdzie zostawiliśmy samochód), jest zatłoczona i w sumie to średnia przyjemność – gdybyśmy dotarli tu wcześniej i miałby kto po nas podjechać do Eibsee, to zeszlibyśmy w tamtym kierunku pieszo.

Ogólnie trasę oceniamy bardzo pozytywnie, jest wyjątkowo różnorodna (wąwóz, ciekawe odcinki z ubezpieczeniami, pierwszy na naszych wyprawach lodowiec) i długo zostanie w naszych wspomnieniach. W dodatku Zugspitze to nasz nowy rekord wysokości – 2962 m!

15 sierpnia 2012, środa

Przepiękny dzień, na dole upał do 30 stopni

W związku z planowanym na jutro załamaniem pogody zagłuszamy pragnienie odespania się po Zugspitze, znów wstajemy rano i szykujemy się w góry – szkoda by było zmarnować taki piękny dzień! Dziś nasz wybór pada na…

Hindelanger Klettersteig

Niestety, czeka nas dość długi dojazd – punkt wyjścia jest aż w Obersdorfie, więc mimo że siedzimy w samochodzie już o 7:00 rano, do Obersdorfu docieramy grubo po 9:00 (po drodze dwa krótkie zatrzymania – jedno na zdjęcie urokliwego austriackiego jeziorka Plansee i drugie na mniej bijące po kieszeniach tankowanie w Austrii).

Austriackie Jezioro Plansee.

Austriackie Jezioro Plansee.

Odstajemy swoje w kolejce do wagonika i już po chwili kolejka wwozi nas trzema etapami na szczyt Nebelhornu. Po drodze oglądamy mile kojarzące się z Małyszem skocznie w Obersdorfie i patrzymy na łagodną, równiutką drogę wejściową na szczyt – pewnie spokojnie można by tu wjechać z maluszkiem w wózku.

Kolejka z Oberstdorfu na Nebelhorn.

Kolejka z Oberstdorfu na Nebelhorn.

Na szczycie Nebelhornu (2224 m n.p.m.) zabawiamy krótko – mała przerwa na panoramkę i podziwianie latających tu wszędzie paralotniarzy, szybkie założenie ferratowego ekwipunku i w drogę (mimo całego naszego pośpiechu przez ten długi dojazd udaje nam się wyruszyć dopiero o 10:20).

Szczyt Nebelhornu (2221 m n.p.m.) z gigantyczną muchą.

Szczyt Nebelhornu (2221 m n.p.m.) z gigantyczną muchą.

Rejon Nebelhornu to mekka paralotniarzy.

Rejon Nebelhornu to mekka paralotniarzy.

Południowo-wschodnie otoczenie Nebelhornu.

Południowo-wschodnie otoczenie Nebelhornu.

Południowo-wschodnie otoczenie Nebelhornu.

Południowo-wschodnie otoczenie Nebelhornu.

Ferrata Hindelanger okazuje się bardzo interesująca. Po pierwsze: na całej długości poprowadzona jest grzbietem, co nadaje jej widokowego charakteru, i po drugie: w porównaniu z trasami z ubiegłych dni, ścieżka ma stosunkowo naturalny charakter. Nie ma tu nadmiaru zabezpieczeń (przychodzą nam na myśl tatrzańskie Rohacze i Otargańce), często trzeba się przytrzymać skały, teren jest naturalnie urozmaicony, z kilkoma elementami naturalnej wspinaczki. Nie ma tu może wielkich trudności technicznych, ale trasa ta z racji ekspozycji na pewno wymaga uwagi. Rozmawiamy o tym, że Tymka możemy za kilka lat wziąć na ferratkę na Alpspitze – to bardzo dobra propozycja na początek przygody z via ferratami – ale ferrata Hindelanger będzie musiała na niego dłużej poczekać.

Idziemy sobie spokojnie, nie spiesząc się, cały czas za tymi samymi dwoma turystami. Plany wejścia na Großer Daumen nieubłaganie krzyżuje czas. Mamy już wykupiony bilet powrotny na kolejkę i, wziąwszy pod uwagę ponad dwugodzinną drogę powrotną samochodem, nie bardzo chcemy go zmarnować. Z małej przełączki schodzimy więc z grani i w ok. godzinę dochodzimy płaskowyżem Koblat do środkowej stacji kolejki. Po drodze nie możemy oderwać wzroku od spektaklu odgrywanego przez kozice na płacie śniegu na stokach Westlicher Wengenkopf. Kozicom chyba też było dziś gorąco… Kilkanaście minut czekania na swoją kolej wejścia do wagonika (pod stacją kolejki byliśmy nieco przed 16:00) i już witamy nasz samochód, zaparkowany na kolejkowym parkingu.

Widok na ferratę Hindelanger.

Widok na ferratę Hindelanger.

Ferratą Hindelanger.

Ferratą Hindelanger.

Westlicher Wengenkopf.

Westlicher Wengenkopf.

Ferratą Hindelanger.

Ferratą Hindelanger.

Westlicher Wengenkopf już za nami.

Westlicher Wengenkopf już za nami.

Großer Daumen ciągle przed nami.

Großer Daumen ciągle przed nami.

Zejście na Płaskowyż Koblat.

Zejście na Płaskowyż Koblat.

Kozice chłodzą się w śniegu.

Kozice chłodzą się w śniegu.

Dochodzimy do pośredniej stacji kolejki na Nebelhorn.

Dochodzimy do pośredniej stacji kolejki na Nebelhorn.

Droga z Oberstdorfu do Oberau mija nieco sprawniej niż rano, pewnie dlatego, że tym razem wybieramy trasę wiodącą w większym stopniu przez Niemcy i prowadzącą spory odcinek autostradą. Jeszcze tylko w Austrii zatrzymujemy się na dotankowanie do pełna i już prosto na miejsce.

Wieczorem cieszymy się, że pogoda i kondycja pozwoliły nam na zrobienie aż czterech dużych wycieczek górskich. Szkoda, że jutro ten deszcz… Ale z drugiej strony musimy też pocieszyć się zabytkami Bawarii! Może więc niech pada.

16 sierpnia 2012, czwartek

Do południa leje deszcz, a od południa całkiem ładnie, choć chłodno, ok. 19oC

Do południa pada, więc czytamy kawał „Gry anioła” i na wyprawę ruszamy dopiero po wczesnym obiedzie.

Bawarskie zamki i kościoły

Dzisiaj postanawiamy przejechać chyba najciekawszy fragment Niemieckiego Szlaku Alpejskiego (Deutsche Alpenstraße), odwiedzając kolejno:

  • Wies z rokokowym kościołem z XVIII w., wpisanym na listę UNESCO. Na szczególną uwagę zasługuje wnętrze z przebogatymi freskami (dość powiedzieć, że kościół został tak zaprojektowany, żeby stworzyć miejsce na ogromny owalny fresk na środku sufitu).
Barokowy kościół w Wies (UNESCO).

Barokowy kościół w Wies (UNESCO).

Barokowy kościół w Wies (UNESCO).

Barokowy kościół w Wies (UNESCO).

  • Füssen, gdzie oglądamy budynki dawnego opactwa (barokowe, obecnie kościół parafialny i muzeum) oraz zamek Hohes Schloss, którego dziedziniec i wieża pokryte są pięknymi malowidłami iluzjonistycznymi sprzed pięciuset lat! Dodatkowo fundujemy sobie ok. półgodzinny spacer do wodospadu rzeki Lech.
Füssen - kościół parafialny (przeb. pocz. XVIII) w opactwie św. Magnusa.

Füssen – kościół parafialny (przeb. pocz. XVIII) w opactwie św. Magnusa.

Zamek w Füssen z malowidłami iluzjonistyczymi (pocz. XVI).

Zamek w Füssen z malowidłami iluzjonistyczymi (pocz. XVI).

Wodospad na rzece Lech, Füssen.

Wodospad na rzece Lech, Füssen.

  • Hohenschwangau – zabawiamy tu dłużej, bo do obejrzenia mamy aż dwa zamki. Pierwszy to Hohenschwangau – neogotycki zamek z pierwszej połowy XIX w., gdzie wychował się Ludwik II Bawarski. Drugi – Neuschwanstein – to wizytówka Bawarii, a nawet całych Niemiec, wzór dla Disneyowskich zamków, zbudowany jako realizacja romantycznej wizji Ludwika II Bawarskiego w drugiej połowie XIX w. Będąc tutaj, koniecznie trzeba jeszcze podejść na most Marii (Marienbrücke), z którego roztacza się najlepszy widok na zamek Neuschwanstein (a po drodze także na Hohenschwangau w otoczeniu gór i jezior).
Hohenschwangau.

Hohenschwangau.

Zamek Hohenschwangau, neogotycki (XIX, Ludwik II Bawarski).

Zamek Hohenschwangau, neogotycki (XIX, Ludwik II Bawarski).

Zamek Hohenschwangau, neogotycki (XIX, Ludwik II Bawarski).

Zamek Hohenschwangau, neogotycki (XIX, Ludwik II Bawarski).

Zamek Hohenschwangau z drogi do Neuschwanstein.

Zamek Hohenschwangau z drogi do Neuschwanstein.

Alpsee.

Alpsee.

Zamek Neuschwanstein z Mostu Marii (XIX, Ludwik II Bawarski).

Zamek Neuschwanstein z Mostu Marii (XIX, Ludwik II Bawarski).

W drodze powrotnej skusiliśmy się na bawarskie precle.

W drodze powrotnej skusiliśmy się na bawarskie precle.

  • Linderhof z przepięknym parkiem i zamkiem, również wzniesionym przez Ludwika II Bawarskiego w stylu włoskiego renesansu i baroku w drugiej połowie XIX w. To wyjątkowo wysmakowana i elegancka królewska rezydencja. Pałac i przecudne otoczenie z fontannami, rzeźbami, ogrodami są niezwykle oryginalnie wkomponowane w otoczenie alpejskiej doliny.
Zamek Linderhof (włoski renesans plus barok, XIX, Ludwik Bawarski).

Zamek Linderhof (włoski renesans plus barok, XIX, Ludwik Bawarski).

Zamek Linderhof (70. XIX).

Zamek Linderhof (70. XIX).

Zamek Linderhof  - widok na Świątynię Wenus.

Zamek Linderhof – widok na Świątynię Wenus.

Zamek Linderhof  - widok na Świątynię Wenus.

Zamek Linderhof – widok na Świątynię Wenus.

Pawilon mauretański Ludwika II, Zamek Linderhof.

Pawilon mauretański Ludwika II, Zamek Linderhof.

Pawilon mauretański Ludwika II, Zamek Linderhof.

Pawilon mauretański Ludwika II, Zamek Linderhof.

  • Ettal z barokowym kościołem i opactwem benedyktynów z pierwszej połowy XVIII w. to ostatni punkt programu.
Barokowe opactwo benedyktynów w Ettal.

Barokowe opactwo benedyktynów w Ettal.

Wracamy dzisiaj wręcz oszołomieni ilością (i jakością…) oglądanych zabytków, z których każdy z osobna zasługuje na dłuższą wizytę. My z racji konieczności pogodzenia w krótkim czasie naszych pasji górskich i turystycznych musieliśmy „wyrobić się” w ciągu jednego popołudnia i wieczoru (wróciliśmy po ok. 8 godzinach od wyjazdu). Pełna głowa wrażeń.

17 sierpnia 2012, piątek

Przepiękna pogoda: słonecznie, 27 stopni

Z uwagi na czekającą nas jutro dłuuugą drogę powrotną, wypieramy chęć pójścia na kolejną wysokogórską wyprawę i planujemy sobie lżejszą wycieczkę. Rano wysypiamy się i nie spiesząc się (czytamy kilka rozdziałów książki) zbieramy do wyjścia. Dopiero ok. 11:00 zjawiamy się u wylotu wąwozu Partnach (po dłuższym poszukiwaniu miejsca na zaparkowanie samochodu  – wszystkie oficjalne parkingi zajęte).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm)

Gdyby pominąć tłumy turystów odwiedzających wąwóz, wycieczka dostarczyłaby nam samych absolutnie pozytywnych wrażeń. Wykuta w skale ścieżka umożliwia podziwianie głębokiego wąwozu potoku Partnach, wcinającego się głęboko między ściany skalne. Ze ścian wąwozu kapie woda, nad potokiem unosi się mgiełka, światło słoneczne w kilku miejscach tworzy malownicze tęcze. Pięknie. Nie możemy się zdecydować, który wąwóz nam się podoba bardziej: Partnach, czy (pamiętany z drogi na Zugspitze, nieco bardziej dziki) Hollental. Cóż, po prostu trzeba zobaczyć oba. Planujemy wrócić tu w zimie z dzieciakami – ścieżka przez wąwóz jest czynna przez cały rok (wąwóz Hollental jest czynny tylko do końca października), a zdjęcia wąwozu z soplami lodu wyglądają przepięknie.

Wejście do wąwozu Partnach, Garmisch-Partenkirchen.

Wejście do wąwozu Partnach, Garmisch-Partenkirchen.

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Potok Partnach.

Potok Partnach.

Po wyjściu z wąwozu siadamy na chwilę na pniu przy potoku i sprawdzamy dalszą marszrutę. Mamy ochotę na rozstanie się z tłumem turystów, więc wybieramy mniej popularną drogę – pod górę, kierunek Eckbauer. Ścieżka wznosi się najpierw łagodnie, trawersem, a następnie śmielej, wygodnie wyznaczonymi zakosami. Tygodniowa zaprawa górska robi swoje, niewiele ponad godzinę wędrówki i już siedzimy wygodnie na tarasie górskiego gościńca (berggasthof) Eckbauer. Chłodny Radlerek, apflelstrudel i zachwycające widoki na całe pasmo Wetterstein ze znanymi już nam Alpspitze i Zugspitze wystarczają nam do pełni szczęścia…

Z Doliny Partnach na Eckbauer.

Z Doliny Partnach na Eckbauer.

Schronisko Eckbauer.

Schronisko Eckbauer.

Po krótkim odpoczynku ruszamy już w dół. Szeroka, wygodna ścieżka wiedzie wśród soczystych zielonych łąk do przysiółka Wamberg, tam skręcamy w lewo i już prosto pod skocznie w Ga-Pa. Cała pętelka z odpoczynkami zajęła nam niecałe 4 godziny. Na całej trasie wprost bajkowe widoki na Alpy. Piękny spacer godny polecenia dla każdego.

Z Eckbauer do przysiółka Wamberg.

Z Eckbauer do przysiółka Wamberg.

Garmisch-Partenkirchen z góry.

Garmisch-Partenkirchen z góry.

Z Eckbauer do przysiółka Wamberg.

Z Eckbauer do przysiółka Wamberg.

Z przysiółka Wamberg do Ga-Pa.

Z przysiółka Wamberg do Ga-Pa.

Po powrocie na parking wsiadamy do samochodu i podjeżdżamy do centrum Garmisch-Partenkirchen. O tej porze (15:00) jest tu jeszcze przyjemnie spokojnie. Ga-Pa nie ma może uroku naszego Zakopanego, ale przyznajemy, że malowane domy tonące w kwiatach są niezwykle malownicze. Podchodzimy jeszcze do starego kościoła Św. Marcina z odkrytymi niedawno XIV-XVI- wiecznymi malowidłami (niestety, świątynia okazuje się zamknięta) i wracamy do domu.

Stary kościół Sw. Marcina w Garmisch-Partenkirchen (XIV).

Stary kościół Sw. Marcina w Garmisch-Partenkirchen (XIV).

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

W domu szybki obiad (wersja ekonomiczna cd.), selekcja zdjęć i opisanie trasy.

Wieczorem wybieramy się na pożegnalny spacer nad brzegiem jeziorka Eibsee i staramy się zapamiętać na jak najdłużej idylliczne alpejskie widoki.

Masyw Zugspitze znad Eibsee.

Masyw Zugspitze znad Eibsee.

Pożegnanie z Garmisch-Partenkirchen.

Pożegnanie z Garmisch-Partenkirchen.

Potem już tylko pakowanie i spać – jutro nas czeka długa droga do naszych ukochanych chłopaków!

18 sierpnia 2012, sobota

Ciepło i słonecznie przez całą drogę, do 27oC

Droga powrotna: Oberau – Rzeszów; ok. 1270 km, 12,5 godziny jazdy plus postoje

Dzięki autostradom aż za Kraków jedzie się świetnie, potem trochę gorzej, ale też sprawnie.

Wyjazd o 4:50, docieramy na miejsce o 20:10.

Główny postój:

Ratyzbona

Przyjeżdżamy tutaj o 7:00 co, paradoksalnie, okazuje się świetną porą na zwiedzanie: jesteśmy właściwie jedynymi turystami, a do tego poranne słońce pięknie oświetla to średniowieczne miasto, tworząc niepowtarzalny klimat.

W Ratyzbonie szczególnie zachwyca nas niesamowity romański portal „kościoła Szkotów” z XII w., gotycka katedra św. Piotra, budowana przez trzy wieki (XIII-XVI), a dokończona (iglice wież) dopiero w XIX w. (ciemne, majestatyczne wnętrze oświetlone pomarańczowymi promieniami rannego słońca przyprawia nas o gęsią skórkę), kamienny most (XIII w.) na Dunaju i piękny widok z niego na miasto oraz wiele patrycjuszowskich kamieniczek, część z niesamowitymi wieżami, pamiętających nawet XIII w.

Poza tym oglądamy kilka innych kościołów, oryginalnie w większości romańskich (później przebudowywanych), pozostałości bramy obozu rzymskiego z II w. n.e. (Porta Praetoria), Stary Ratusz (XIII-XIV w.), a także ulicę Hinter de Grieb, ul. Goliata i wiele innych zaułków z przepiękną średniowieczną zabudową.

Po tym mieście można dłuuugo spacerować i zachwycać się atmosferą wziętą wprost ze średniowiecza,  my jednak mamy na to jedynie nieco ponad godzinę… Ten krótki czas pozwala nam jedynie zasmakować średniowiecznego klimatu Ratyzbony.

Średniowieczna Ratyzbona o poranku.

Średniowieczna Ratyzbona o poranku.

Średniowieczna Ratyzbona o poranku.

Średniowieczna Ratyzbona o poranku.

Gotycka katedra Św. Piotra (XIII-XVI).

Gotycka katedra Św. Piotra (XIII-XVI).

Gotycka katedra Św. Piotra (XIII-XVI).

Gotycka katedra Św. Piotra (XIII-XVI).

Gotycka katedra Św. Piotra (XIII-XVI).

Gotycka katedra Św. Piotra (XIII-XVI).

Do ratyzbońskiej katedry wpada światło poranka.

Do ratyzbońskiej katedry wpada światło poranka.

XIV-wieczne witraże w katedrze w Ratyzbonie.

XIV-wieczne witraże w katedrze w Ratyzbonie.

Porta praetoria - pozostałości rzymskiego obozu z II w.

Porta praetoria – pozostałości rzymskiego obozu z II w.

Porta praetoria - pozostałości rzymskiego obozu z II w.

Porta praetoria – pozostałości rzymskiego obozu z II w.

Kamienny most (XII w) w Ratyzbonie.

Kamienny most (XII w) w Ratyzbonie.

Wieża mostowa (XIV).

Wieża mostowa (XIV).

Kamienny most (XII w!) w Ratyzbonie.

Kamienny most (XII w!) w Ratyzbonie.

Ratyzbońska starówka odbija się w Dunaju.

Ratyzbońska starówka odbija się w Dunaju.

Dom Goliata pokryty XVI-wiecznymi freskami.

Dom Goliata pokryty XVI-wiecznymi freskami.

Dom partycjuszy z gotycką wieżą (XIII).

Dom partycjuszy z gotycką wieżą (XIII).

Stary ratusz (poł. XIII) w Ratyzbonie.

Stary ratusz (poł. XIII) w Ratyzbonie.

Stary ratusz (poł. XIII) w Ratyzbonie.

Stary ratusz (poł. XIII) w Ratyzbonie.

Fontanna sprawiedliwości (XVII).

Fontanna sprawiedliwości (XVII).

Romański (XII) portal 'kościoła Szkotów'.

Romański (XII) portal 'kościoła Szkotów’.

Po postoju w Ratyzbonie staramy się głównie jechać i zatrzymywać się jedynie na króciutkie przerwy. Stajemy na obiad w absolutnie godnej polecenia restauracji przy stacji tuż za granicą w Zgorzelcu. Drogę umila nam książka, którą czytamy sobie na głos aż za Kraków.

Rozmawiamy o Niemczech, wspominając nasz pobyt właściwie w samych superlatywach.