Dania, dzień 3. Aalborg i Lindholm Høje.

31 lipca 2016, niedziela

W porywach do 21 stopni, przelotne deszcze.

Rano za oknem budzi nas chłodna aura – już wczoraj zakochaliśmy się w spokojnych, melancholijnych duńskich krajobrazach, ale tutaj jest jednak o 10 stopni zimniej niż aktualnie w Polsce – w tym trudno się zakochać:). Na dodatek wszyscy trzej chłopcy kaszlący – Tymo podzielił się z rodzeństwem swoją pamiątką z obozu harcerskiego. Cóż, nie może być za słodko. Po wczorajszych samochodowych atrakcjach dziś kryterium wyboru celu wycieczki wybieramy jednogłośnie – ma być nie za daleko:) Naszą duńską przygodę zaczynamy od Aalborga – głównego miasta Jutlandii Północnej.

Po drodze Grześ zasypia w samochodzie, więc musimy zmienić plany. Spacer po centrum Aalborga spada na drugie miejsce w dzisiejszym rozkładzie jazdy i zaczynamy dzień od wizyty na Lindholm Høje. To położone na północnych obrzeżach Aalborga wzniesienie zajmowała od V do X w. osada wikingów. Z tego okresu zachowało się cmentarzysko, uformowane z setek głazów. Głazy ułożone są w koła, trójkąty, owale. Pomiędzy nimi pasą się owce. Ze wzgórza rozlega się malowniczy widok na okolicę. Aż ciarki przechodzą, gdy człowiek uświadomi sobie, że cmentarzysko zachowało się przez ponad 1000 lat. Przez kilka wieków było zasypane kilkumetrową warstwą piachu – cmentarzysko odkryto dopiero w XIX w. Piękne miejsce, w jakiś taki spokojny sposób opowiadające dawną historię tych ziem, a jednocześnie idealne do zwiedzania z dziećmi w każdym wieku. Nam od razu przypominają się nasze suwalskie polodowcowe głazowiska Bachanowo i Rutka, no to przecież zupełnie inna bajka – przyrodnicza, a nie archeologiczna. Lindholm Høje zwiedzamy na raty – najpierw R. z chłopcami (M. czeka ze śpiącym Grzesiem w samochodzie), potem M.

Lindsholm Høje.

Lindsholm Høje.

W pobliżu szczytu wzgórza najstarsze grobowce w kształcie trójkątów

W pobliżu szczytu wzgórza najstarsze grobowce w kształcie trójkątów

Cały teren wzgórza został skutecznie zaminowany... bee!

Cały teren wzgórza został skutecznie zaminowany… bee!

Podobało nam się. Nawet bardzo!

Podobało nam się. Nawet bardzo!

Grześ już po drzemce, więc z Lindholm Høje przenosimy się do centrum Aalborga. Po raz kolejny program zwiedzania ustala najmłodszy członek naszej rodziny – człowieka trzeba nakarmić, więc w pierwszej kolejności szukamy czegoś, gdzie można by coś zjeść. Prawie od razu na naszej drodze wyrasta litera M. Wchodzimy. Mało to smacznie i regionalnie, ale chociaż budżetowo. No, nareszcie możemy zacząć zaplanowany na rano spacer po Aalborgu. Zwiedzanie miast z dziećmi jak wiadomo nie należy do przyjemności. Największe atrakcje turystyczne Aalborga są jednak zlokalizowane blisko siebie, w granicach niezbyt długiego spaceru.

Nasz wzrok przyciąga zwłaszcza najbardziej okazały budynek miasta – XVII-wieczny dom dawnego kupca Jensa Banga. Starsi chłopcy chętnie szukają na elewacji maszkaronów pokazujących języki dawnym włodarzom miasta. Języki znalezione! (choć Sebuś szukał ich długo – potem wyjaśniał, że myślał, że chodziło o języki duńskie i polskie). Potem przenosimy się pod gotycką katedrę św. Budolfa (XIV w., przeb.). Zabytki sakralne jednak niezbyt interesują chłopców – oni mają swoje hity. Starszaki wypatrują stymulator wiatru – niepozorna budka kryje urządzenie tworzące wiatr o różnej mocy – naciskając odpowiednie przyciski, można wybrać każdy z 12 stopni w skali Beauforta. Przy dziesiątce nawet Tymo ledwo utrzymuje się w pozycji pionowej. Bardzo fajnie ktoś pomyślał. Z kolei Grześ za punkt honoru przyjmuje wejście do fontanny zanim M. zdąży do złapać. Na szczęście tym razem potyczka kończy się wynikiem 1:0 dla mamy. Potem przechodzimy obok dawnego klasztoru św. Ducha i kierujemy się w stronę Aalborghus – zamku z muru pruskiego. Po drodze zabawiamy chwilę dłużej na ciekawie zaaranżowanym nabrzeżu fiordu. Mamy tu i ogólnodostępny basen, i platformę widokową zbudowaną w kształcie dziobu statku. Grześ robi hopsasa, hopsasa i zapomina o wszystkich smutkach:) R. fotografuje jeszcze budynek centrum wystawienniczego, zaprojektowany przez Jørna Utzona, autora projektu znanej opery w Sidney. Tutejsza realizacja jest jednak dużo bardziej niepozorna.

Aalborg. Dom Jensa Banga, za nim żółty ratusz...

Aalborg. Dom Jensa Banga, za nim żółty ratusz…

...w kierunku którego maszkarony wystawiają języki!

…w kierunku którego maszkarony wystawiają języki!

Widok w dół ul. Østeragade

Widok w dół ul. Østeragade

Katedra Św. Budolfa (XIV-XVIII w.).

Katedra św. Budolfa (XIV-XVIII w.).

Odlatujemy! - symulator wiatru w akcji.

Odlatujemy! – symulator wiatru w akcji.

Klasztor Św. Ducha (XV w.)

Klasztor św. Ducha (XV w.)

Urocze uliczki Aalborga

Urocze uliczki Aalborga

Nabrzeże Limfjordu

Nabrzeże Limfjordu

Wchodzimy na efektowną platformę widokową

Wchodzimy na efektowną platformę widokową

Można się tu poczuć jak na statki

Można się tu poczuć jak na statku

Trochę niepozorny, ale jednak zamek (XVI w.)

Trochę niepozorny, ale jednak zamek (XVI w.)

 Plac u wylotu Østeragade.

Plac u wylotu Østeragade.

 Østeragade

Østeragade

Dzisiejszą wycieczkę kończymy wjazdem na wieżę obserwacyjną, zlokalizowaną na południowy-zachód od centrum. 105-metrowa konstrukcja jest dość stara, a na szczyt wjeżdża skrzypiąca winda, jednak mimo to decydujemy się kupić drogie bilety wstępu – na wieżę przyciągnęła nas głównie chęć zobaczenia z góry cieśniny Limfjord. Widok rzeczywiście jest piękny i bardzo rozległy. Na szczycie wieży znajduje się też restauracja, jednak my ograniczamy się tylko do podziwiania panoram.

Wieża widokowa w Aalborgu

Wieża widokowa w Aalborgu

Widok na Limfjord w kierunku wschodnim

Widok na Limfjord w kierunku wschodnim

Późne popołudnie leniwie spędzamy w domku. Chłopcy zaśmiewają się, oglądając Kevina, który został sam w domu, Grześ ucina sobie jeszcze jedną drzemkę.

Wieczorem idziemy na plażę w „naszym” Egense. Ku naszemu zaskoczeniu stwierdzamy, że brzegi Kattegatu są zarośnięte trzcinami – niewielką plażę urządzono jedynie w okolicy portu. Brak tu białego piasku, w wodzie jest mnóstwo wodorostów, ale brzegi porośnięte różnokolorowymi trawami tworzą bardzo malowniczy plener. Starsi chłopcy z upodobaniem szukają muszelek – te tutaj są dużo większe niż u nas. Grześ zapamiętale wrzuca do wody kamienie, patyki, piach i wyrzucone na brzeg wodorosty. Najchętniej wrzuciłby samego siebie. Wracamy ze spaceru, postanawiając sobie, że nad morze będziemy chodzili codziennie.

Wieczorny spacer. Kattegat jak jezioro

Wieczorny spacer. Kattegat jak jezioro

Plaża w Egense

Plaża w Egense

Dania, dzień 1 i 2. Podróż i Miniatur Wunderland w Hamburgu.

29 lipca 2016, piątek

Parno i burzowo, 27 stopni

Według planów mieliśmy wyjechać o 5:00 rano. Dobre, nie? Plany planami, pakowanie do późnej nocy potrafi je skutecznie pokrzyżować. Tak się dzieje i tym razem. Wyjazd o 8:00 i tak uznajemy za sukces, tym bardziej, że rano Grzesiek, dwulatek-buntownik, urządza popisowe wycie (widać rodzice znów czymś mu podpadli…), skutecznie utrudniając skupienie się na czymkolwiek. (Czy Wy też tak macie, że w takich momentach zastanawiacie się, po co Wam to wszystko, ten wyjazd, pakowanie itp.?)

Wszystko wzięte? Okna pozamykane? Stan dzieci się zgadza? OK, jedziemy!

Warszawa – Hamburg

Ze względu na długość dojazdu na północ Jutlandii (ponad 1300 km) uznajemy, że rozsądnie będzie podzielić trasę na dwa dni. Dzisiejszy plan to dojechanie do Hamburga („Hamburgera”, jak zgodnie ochrzcili go chłopcy).

Jazda autostradą mija sprawnie, ale jest dość żmudna i przez nasilony ruch wymaga ciągłej uwagi. Ale broń Boże nie narzekamy – kilometry lecą. Gdy zbliża się pora jedzenia Grzesia, na liczniku mamy już ich ponad 200 i chętnie zatrzymujemy się na postój. Plac zabaw przy stacji benzynowej i ławeczki na świeżym powietrzu są właśnie tym, czego potrzebujemy do szczęścia. Chętne zapamiętamy to miejsce (nieco ponad 200 km od Warszawy) – niby zwykły MOP ze stacją paliw i restauracją, ale teren jest przestronny, stoliki i plac zabaw są w sporym oddaleniu od stacji, obok rosną drzewa – namiastka natury, dzieciaki mają gdzie pobiegać. O ile na tym postoju odpoczęliśmy, o tyle drugi chcieliśmy zakończyć jak najszybciej. Zatrzymujemy się tuż przed zjazdem na Słubice, chcąc zatankować i zjeść jeszcze w Polsce. Po zajechaniu na stację stwierdzamy, że taką decyzję podjął chyba co drugi podróżny. Kolejki do tankowania, kolejki do kas, ogólnie nerwowa atmosfera, zupełnie nie sprzyjająca postojowi z dziećmi. Grzesiek nie chce siedzieć przy stoliku na dworze, tylko ucieka między samochody… Ratunku!

Postój 2. Wyszaleją się, to spokojniej posiedzą w samochodzie

Postój 2. Wyszaleją się, to spokojniej posiedzą w samochodzie

Ruch na niemieckich autostradach też jest znaczny, ale jedziemy bez większych utrudnień. Chłopcy zwracają uwagę na inne znaki drogowe i słupy energetyczne. Wokół trawa, pola, lasy, fermy wiatrowe, droga prosta, samochód za samochodem. Trzeci postój to podwieczorek na przyautostradowym parkingu. Miejsce nie jest wymarzone, ale przynajmniej nie ma tłoku. Grześ ma sobie gdzie pobiegać – ostatnio fascynują go zwłaszcza kratki odpływowe (i uciekanie w stronę przeciwną do kierunku wybranego przez mamę). Sebuś trajkocze jak najęty. Tymo zaczytany w „Baśnioborze”.

Przed nami ostatnia prosta

Przed nami ostatnia prosta

Po postoju jeszcze półtorej godziny jazdy i bez problemu trafiamy do zarezerwowanego wcześniej hostelu w Hamburgu (M. strategicznie odpowiednio wcześniej zmieniła się za kierownicą z R.:)) AO Hostel nie oferuje luksusów, nie należy się tez nastawiać na szczególną atmosferę, bo budynek jest duży, położony tuż przy ulicy i nie grzeszy wymyślną architekturą, ale 4-osobowy pokój jest czysty i na potrzeby przespania się jedną noc w zupełności nam wystarcza. Jutro chcielibyśmy wstać wcześnie – ciekawe, czy tym razem się uda:)

Nasz czas: 8:00-18:30, 850 km

 

30 lipca 2016, sobota

22 stopnie, przelotne opady

Rano w miarę sprawnie zjadamy śniadanie i wymeldowujemy się z hotelu. Na 10:00 mamy zarezerwowane bilety na atrakcję-niespodziankę dla chłopców – obowiązkowy punkt programu dla wszystkich zwiedzających Hamburg z dziećmi i dla każdego fana makiet kolejowych! Miniatur Wunderland (http://www.miniatur-wunderland.de/) – bo o nim mowa – to powstająca od 2000 r. największa makieta kolejowa na świecie (rekord wpisany do księgi Guinnessa)! Obecnie w jej skład wchodzi ponad … 15 km torów, a modele zajmują prawie 1500 m2.

Tu właśnie mieści się Miniatur Wunderland

Miniatur Wunderland mieści się w zabytkowej dzielnicy spichlerzy

Miniaturowe składy to jednak nie wszystko. Najciekawsze jest to, że pociągi jeżdżą w prawdziwym miniaturowym świecie. Możemy przenieść się w austriackie Alpy z kolejką linową, tunelami, strzelistymi wiaduktami i fabryką czekolady, obejrzeć życie fikcyjnego miasta Knuffingen, poprzyglądać się pracy lotniska, zobaczyć Hamburg z lotu ptaka, a nawet zwiedzić Stany Zjednoczone z Wielkim Kanionem i Skandynawię z miniaturowymi zbiornikami wodnymi, po których pływają statki. Po ulicach chodzą ludzie, jeżdżą samochody, toczy się życie – mamy i koncert z tysiącami fanów, i mecz na stadionie, i wesołe miasteczko, i pracujące fabryki, nawet wypadki samochodowe na ulicach i zawody traktorów w Bawarii. Mając w pamięci wspomnienia z warszawskiego Muzeum Kolejnictwa, spodziewaliśmy się po prostu wielokrotnie większej makiety. Tymczasem rozmach hamburskiego Wunderlandu przyprawia o zawrót głowy. Możnaby tu spokojnie spędzić kilka godzin, przyglądając się poszczególnym fragmentom makiety.

Szwajcaria

Szwajcaria

Czekaliśmy, aż tym tunelem przejedzie pociąg, i doczekaliśmy się!

Czekaliśmy, aż tym tunelem przejedzie pociąg, i doczekaliśmy się!

W miniaturowym świecie toczy się życie.

W miniaturowym świecie toczy się życie.

Tysiące fanów bawi się na koncercie

Tysiące fanów bawi się na koncercie

Można poobserwować pracę lotniska

Można poobserwować pracę lotniska

Jak normalne miasto, tylko ludzie trochę za duzi

Jak normalne miasto, tylko ludzie trochę za duzi

Są wielkie stacje wielkich kolei...

Są wielkie stacje wielkich kolei…

...i place budowy

…i place budowy

Tłumy ludzi na ulicach

Tłumy ludzi na ulicach

Odwiedziliśmy nawet Wielki Kanion

Odwiedziliśmy nawet Wielki Kanion

Skandynawia

Skandynawia

Co kawałek poukrywane są budzące uśmiech scenki rodzajowe – gdzieś chowa się para kochanków, toaleta św. Mikołaja jest zajęta przez bałwanka, nad ulicą lata Superman, jest nawet UFO. W planach jest dalsza rozbudowa makiety – ma powstać m.in. plansza nt. Australii, Włoch i Wielkiej Brytanii.

Skandynawia

Skandynawia

Zdarzył się wypadek. Na szczęście leci już Superman.

Zdarzył się wypadek. Na szczęście leci już Superman.

 Na uliacach dzieją się różne scenki rodzajowe.

Na uliacach dzieją się różne scenki rodzajowe.

Mamy nawet awarię kanalizacyjną

Mamy nawet awarię kanalizacyjną

Co 15 min zapada noc

Co 15 min zapada noc

Makieta rozświetla się tysiącami światełek

Makieta rozświetla się tysiącami światełek

No tak, znowu korek. Przepędzają bydło.

No tak, znowu korek. Przepędzają bydło.

Najefektowniej w nocy prezentuje się wesołe miasteczko.

Najefektowniej w nocy prezentuje się wesołe miasteczko.

Starsi chłopcy nie mogą oczu oderwać od ruchomych modeli. Najbardziej podoba im się to, że naciskając odpowiednie przyciski, samemu można uruchamiać poszczególne elementy makiety – np. wprawiać w ruch walczących rycerzy, dzieci na wesołym miasteczku czy duchy w zamkowych podziemiach. Grześ to dużo trudniejszy zwiedzający. Najpierw – chyba przytłoczony tłumem i skalą wszystkiego – za nic z wózka nie daje się wyciągnąć i szybko się nudzi. Potem mamy zwrot o 180 stopni – najchętniej biega wzdłuż całego korytarza, po kilku sekundach ginąc z oczu R., robiącego za nim ze spacerówką w jednej ręce szalony slalom między zwiedzającymi. Z „kolejowych” atrakcji najbardziej podobają się Grzesiowi tory ukryte pod przeszklonym fragmentem podłogi – tamtędy też co chwilę przejeżdżają pociągi!

Kończymy zwiedzanie pełni wrażeń, ale bardzo zmęczeni. Najgorszy jest chyba wszechobecny tłum ludzi. Trudno się przepchnąć do co ciekawszych fragmentów makiety. Trzeba bacznie pilnować dzieci, bo naprawdę łatwo zgubić je z oczu. Odwiedziny tutaj na pewno byłyby znacznie przyjemniejsze poza sezonem. Odpoczywamy dopiero w części gastronomicznej. O dziwo tu pusto i spokojnie, przestrzeń jest urządzona z pomysłem – sala ze stolikami przypomina wnętrze pociągu, a do tego to miejsce przyjazne dla dzieci – mamy dziecięce kino, i mini plac zabaw, i wszystkie niezbędne wygody. W ogólnodostępnej mikrofalówce samemu można podgrzać słoiczek dla malucha. Wszyscy chętnie wsuwamy – a jakżeby inaczej w Niemczech – po kiełbasce i preclu.

Wizyta w Miniatur Wunderland to świetna propozycja dla rodzin z dziećmi. Dodatkowym walorem wycieczki jest usytuowanie makiety w niesamowicie klimatycznej dawnej dzielnicy spichrzowej Hamburga. Widok na surową ceglaną zabudowę, przeoraną kanałami portowymi, to wyrafinowany, smakowity kąsek.

Dzielnica spichlerzy w Hamburgu

Dzielnica spichlerzy w Hamburgu

Hamburg – Egense

Po opuszczeniu Hamburga jesteśmy pewni, że niespełna 500-kilometrowa trasa autostradami pójdzie nam szybko i przyjemnie i popołudnie powitamy już na tarasie w naszym duńskim domku. Tymczasem – pewnie ze względu na nasilenie wakacyjnego ruchu – czeka nas niemiła niespodzianka. Zaraz za Hamburgiem zaczynają się parokilometrowe zatory na autostradzie. Gigantyczne korki mają kilka kulminacji, chyba najgorzej jest przed Kanałem Kilońskim i granicą niemiecko-duńską. W korkach – lekko licząc – spędzamy grubo ponad 3 godziny, a nasza średnia prędkość nawet po całym dniu pozostaje niższa niż na legendarnej trasie z Radomia do Rzeszowa. Lepiej robi się dopiero po przekroczeniu granicy. Dwa razy zatrzymujemy się na przyautostradowych postojach, raz w Niemczech, i raz (hotdogi w ramach obiadu – ale tu drogo…) już w Danii. Na miejsce docieramy dopiero po 20:00, po … 8 godzinach jazdy.

Bez problemu odbieramy klucze do naszego domku w filii firmy Novasol w Øster Hurup, a potem gładko trafiamy do naszej mety w Egense (wiwat nasza nawigacja – „Krysia”). To mała miejscowość położona na północno-wschodniej Jutlandii niedaleko Aalborga. Domek (ul. Koraldybet 12) może nie jest bardzo wyględny z zewnątrz – śmiejemy się, że wyglądem przypomina nieco stodołę – w środku jest jednal bardzo przestronny, wygodny i przytulny. Dookoła zielona trawka, cisza, spokój, nikogo za oknem, morze w zasięgu kilkuminutowego spaceru. Uff, nareszcie można odpocząć.

Nasz czas: 12:00-20:20, ok. 450 km

Dania, Półwysep Jutlandzki, 2016.08

Jeśli nie Legoland, to co?

Jeśli dzieci będą nalegać na wycieczkę do Legolandu, nie oponujcie. Ale przeznaczcie na Legoland tylko jeden dzień, a resztę czasu – na poznawanie uroków Półwyspu Jutlandzkiego. Zwiedzanie Jutlandii nie jest może szczególnie popularne wśród polskich turystów, a tymczasem ten rejon Danii ma wiele do zaoferowania. Rzeźbione wiatrem dzikie zachodnie wybrzeże, magiczne Grenen – miejsce spotkania dwóch mórz, Morze Wattów – raj dla ornitologów i … amatorów spacerów morskim dnem, urokliwe stare szachulcowe miasteczka. Objeździliśmy Jutlandię wzdłuż i wszerz i wróciliśmy pełni wrażeń. Jedyne „ale” to pogoda – w ciągu dwóch tygodni nie było ani jednego dnia bez deszczu. No cóż, z pogodą po prostu nie trafiliśmy – gdyby do długich wycieczek dołożyć morskie kąpiele pewnie w ogóle nie chciałoby się nam wracać do domu!

Relacje z poszczególnych dni poniżej. Zapraszamy!

Dzień 1 i 2. Podróż i Miniatur Wunderland w Hamburgu.

W miniaturowym świecie toczy się życie.

Dzień 3. Aalborg i Lindholm Høje.

Podobało nam się. Nawet bardzo!

Dzień 4. Przylądek Grenen – tam, gdzie Bałtyk spotyka się z Morzem Północnym; kościół pod piaskiem, klify Rubjerg Knude, Lokken.

Niedługo później ucieka do morza

Dzień 5. Kattegat Centret w Grenaa, Ebeltoft, park narodowy Mols Bjerge: Agri Bavnehøj i Poskær Stenhus – komnata funeralna z 2000-3000 r. p.n.e.

Tymo próbuje podnieść kamień stropowy

Dzień 6. Randers Regnskov – tropikalne zoo.

Nad głowami swobodnie latają ptaki

Dzień 7. Park Narodowy Thy, Vestervig Kikre, latarnia Lodbjerg, Nørre Vorupor, klif Bulbjerg.

Plaża w Norre Vørupor

Dzień 8. Fyrkat – dawna forteca wikingów.

Kamienie zaznaczają usytułowanie dawnych budynków

Dzień 9. Århus, w tym magiczne Den Gamble By – skansen Stare Miasto.

W Aarhus można przeżyć podróż w czasie

Dzień 10. Wyspa Rømø i park narodowy Morze Wattów.

Budka ratowników na plaży w Lakolk

Dzień 11. Legoland – dzieci by nam nie darowały:)

Ludziki lego toczą swoje życie

Dzień 12. Okolice fiordu Ringkøbing: wydma Blaabjerg, latarnia Nørre Lyngwig, niesamowite rzeźby z piasku w Søndervig.

W tym roku festiwal został zorganizowany po raz 14.

Dzień 13. Najwyższe wzniesienia Danii i Pojezierze Silkeborskie, Jelling – kolebka duńskiej państwowości.

Widok spod szczytu Yding Skovhøj

Dzień 14. Zabytkowe Ribe i podróż morskim dnem do serca morza wattów – wyspa Mandø.

Pożegnanie z morzem wattów.

Dzień 15. Kolding i Ogród Geograficzny.

 Miniatury w skali 1 do 10 odtwarzają wygląd Kolding z lat 1860-1870.

Dzień 16. Powrót do domu. Zamek Ludwigslust w Niemczech.

Rzeźby na kaskadzie symbolizują rzeki Stör i Rögnitz

Estonia, 2013.07

Wakacje w Estonii zapamiętamy bardzo miło. To idealny kraj dla wszystkich kochających kontakt z naturą. Szczególnie miłośnicy morza i lasów poczują się tu jak w raju, podobnie zresztą jak amatorzy dwóch kółek. Na drogach jest pusto, za oknem samochodu przesuwają się zielone pejzaże. Zabudowa nie jest gęsta, a jeżeli już spotyka się domy, to najczęściej są one drewniane (ta wszechobecna drewniana zabudowa jest zresztą jedną z tych rzeczy, które najbardziej nas zaskoczyły i na pewno zostaną nam w pamięci). Tradycyjna zabudowa i zamiłowanie Estończyków do drewna i spędzania czasu w bliskim kontakcie z przyrodą współistnieje z panującą tu wszędzie czystością i niemal powszechnym dostępem do Internetu – nawet w małej miejscowości są oznaczenia pokazujące darmowe strefy WiFi. O przeciętnej pogodzie trudno nam powiedzieć – my trafiliśmy na idealną – przez dwa tygodnie było bardzo ciepło, nawet upalnie, i bardzo słonecznie, a wysoka temperatura wody w Bałtyku sprawiła, że czuliśmy się jak w krajach południowych. Polecamy ten kraj dla wszystkich tych, którzy kochają ciszę, spokój i lasy ciągnące się aż po horyzont.

 

Widoki z wieży - Stare Miasto i wzgóze Toompea.

Część I – Tallinn i okolice

oraz Park Narodowy Lahemaa

 

Narwa. Estońska i rosyjska warownia przyglądają się sobie przez rzekę Narwę.

Część II – od Tallina przez Narwę do Tartu

oraz truskawkowe Viljandi

 

Piusa, jaskinie piaskowe.

Część III – Pärnu, Saaremaa i ciekawostki przyrodnicze

m.in.: Piusa – jaskinie piaskowe, Suur Munamagi i Park Narodowy Soomaa

Węgry, 2012.07

WWW, czyli Wymarzone Węgierskie Wakacje

Węgry były dotąd dla nas krajem „tranzytowym”, kojarzącym się głównie z polami słoneczników i kukurydzy, Budapesztem… no może jeszcze z Balatonem i Hajduszoboszlo. Jednak poszukując kolejnego kraju, który można byłoby choć pobieżnie zwiedzić podczas jednego wyjazdu, stwierdzamy, że to idealne miejsce na wakacje z dziećmi. Zobaczymy, czy po dwóch tygodniach nasza wiedza o tym kraju się rozszerzy i jakie wrażenia przywieziemy ze sobą… Czas zacząć!

TYDZIEŃ I. WSCHODNIE WĘGRY (OKOLICA JEZIORA CISA)

XIX-wieczna baszta w Matrafured.

Część I:  Eger, Góry Mátra, Miszkolc

 

Formacje z węglanu wapnia w Egerszalok.

Część II:  Góry Bukowe, puszta i transfer nad Balaton

 

TYDZIEŃ II. BALATON I OKOLICE

Schody na wieżę.

Część III:  Cuda okolic Balatonu

 

Zalane korytarze jaskiniw Tapolcy w pełnej krasie.

Część IV:  Cuda okolic Balatonu c.d.

Litwa, 2011.07

Chyba nie potrafimy podzielić krajów na te bardziej i mniej interesujące – my chętnie pojechalibyśmy wszędzie… Planując zwiedzanie Europy, najchętniej zahaczylibyśmy o każdy kraj. Póki mamy małe dzieci, postanawiamy zacząć od krajów położonych najbliżej nas, wymagających najkrótszego dojazdu. Wciąż wspominając z sentymentem przepiękne widoki na Suwalszczyźnie, na pierwszy ogień bierzemy Litwę.

Wyjazd okazał się bardzo udany – Litwa to spokojny kraj, idealny do wypoczynku dla wszystkich spragnionych kontaktu z przyrodą i tych chcących odpocząć od modnych zagranicznych kurortów, zatkanych różnojęzycznym tłumem turystów. Aż przykro słuchać o sporach polsko-litewskich – my podczas dwutygodniowego pobytu nie spotkaliśmy się z żadnymi objawami niechęci w stosunku do nas, a wręcz przeciwnie – Litwini, z którymi się stykaliśmy (np. nasi gospodarze), byli może nieco zdystansowani, ale zazwyczaj bardzo uśmiechnięci, pomocni i serdeczni.

 

Troki - zamek na Jeziorze Galwe.

Część I – Kiernów, Wilno i Troki

 

...Obcy nadchodzą!.

Część II – Kowno, wzgórza, grodziska i… kosmos

 

09. Spacer w okolicy Szaukszteliszek

Część III – Rumszyszki i Wilno (po raz drugi)

 

Litwa to niewielki kraj, którego główne atrakcje można obejrzeć w trakcie dwu-, trzytygodniowych wakacji. Odpoczynek tutaj to naszym zdaniem dobry pomysł na wyjazd z dziećmi – jest kameralnie, nie ma tłumów, wokół  mnóstwo doskonałych terenów rekreacyjnych. Mogliśmy naprawdę tutaj wypocząć, przy okazji dostarczając sobie solidnej dawki wrażeń turystycznych.

Szkoda nam wyjeżdżać – jak zwykle zostało tyle do zobaczenia. Musimy koniecznie wybrać się jeszcze co najmniej w rejon Mierzei Kurońskiej (i zobaczyć Nidę, Kłajpedę, Górę Krzyży i Górę Czarownic) oraz Druskiennik – w te okolice przyciąga niezwykłe Muzeum Rzeźby Sowieckiej Gruta, same Druskienniki, a także malownicze Wiejsieje, Liszków i Merecz. Cóż, miejmy nadzieję, że na wszystko przyjdzie czas.

Litwa w oczach Tyma.

Litwa w oczach Tyma.

Kreta, 2007.09

Tymo jeszcze nie ma dwóch lat, więc samolotem lata za darmo. Grzechem byłoby nie skorzystać z takiej okazji. Mimo że najbardziej lubimy samodzielnie zorganizowane wyjazdy, tym razem decydujemy się pojechać na tygodniową wycieczkę z biurem podróży na Kretę. Niewątpliwie taka opcja jest dużo bardziej kosztowna niż wersja „hand-made”, wynajęcie samochodu na miejscu dodatkowo kosztuje, a i mieszkanie w hotelu, który niezależnie od zakątka świata wygląda tak samo, niezbyt nam odpowiada, ale ogólnie wyjazd wspominamy bardzo przyjemnie. Pozwolił nam wspaniale naładować się słońcem przez nadchodzącą jesienną słotą.

22 września 2007, sobota

W Polsce ranek chłodny, na Krecie akurat załamanie pogody, 20 stopni i wietrznie

Na Okęciu (5:50-8:50)

Check-in idzie sprawnie, potem spędzamy pół godz., w pokoju dla matki z dzieckiem, gdzie Tymo je śniadanie, a następnie biegamy po strefie wolnocłowej, zaglądamy też do kaplicy. O 7:00 przechodzimy przez bramkę i pozostaje nam czekać tylko na samolot. Ten się spóźnia. Zam. o 7:50 wchodzimy na pokład godzinę później. Na szczęście podglądanie startujących i lądujących samolotów jest dla Tymcia doskonałą rozrywką.

Warszawa-Heraklion (8:50-11:10)

W samolocie Tymo od razu odpływa, więc omijają nas problemy z zatkanymi uszami itp. Na szczęście nie ma kompletu pasażerów, więc mamy dla siebie trzy fotele, w tym osobny dla Tyma, i jest bardzo wygodnie. My z chęcią zerkamy za okno. Pięknie widać polskie i słowackie góry, a potem wzniesienia w Bułgarii lub może Rumunii. W dolinach morza mgieł.

Tymuś budzi się przed lądowaniem i jest bardzo dzielny, siedzi nawet sam przypięty pasem. Na koniec – jak wszyscy – bije brawo pilotom.

Na lotnisku w Heraklionie wszystko idzie sprawnie. Do hotelu podjeżdżamy tylko ok. 15 min autokarem.

Popołudnie

Rozlokowujemy się w hotelu. Standardowy 2-osobowy pokój z wstawionym dziecinnym łóżeczkiem na nasze potrzeby wystarcza w sam raz.

Po obfitym obiedzie czas na powitanie z morzem. Niestety, bardzo silny wiatr szybko zagania nas z powrotem. Hmmm, nie po to jechaliśmy taki kawał drogi, żeby teraz musimy uciekać przed zimnem. Humory poprawia nam naprawdę pyszne jedzenie. Dobrze, że jesteśmy tu tylko tydzień, bo inaczej wrócilibyśmy mocno zaokrągleni. Spośród wszystkich dań Tymo docenia niestety głównie ciasto z masłem i arbuza.

Wieczorem czas na jedną z atrakcji wyjazdów zorganizowanych – minidisco. Możemy sobie psioczyć na takie imprezy, ale fakt jest faktem, że naszemu małemu turyście bardzo się podoba. Szalony animator z Tunezji niezbyt się spisuje, na szczęście kto nie chce, nie musi na niego zwracać uwagi.

Wracając, zahaczamy jeszcze o automat z piłkarzykami, który Tymuś – chyba inspirowany Tuwimem – natychmiast chrzci „zabawką blaszaną”. Po powrocie do pokoju nikt nie ma problemów z zaśnięciem.

Na Okęciu

Na Okęciu

W samolocie Tymo na szczęście zasnął

W samolocie Tymo na szczęście zasnął

A za oknem...

A za oknem…

23 września 2007, niedziela

Bardzo silny wiatr, ok. 22 stopni, nie do wiary, że jesteśmy na Krecie…

Wieje tak, że mało głów nie pourywa, więc rezygnujemy z planów plażowania i postanawiamy zwiedzić okolicę.

Spacer po Ammoudarze (9:00-11:30)

To niewielka miejscowość, przyklejona do Heraklionu, pełniąca głównie funkcję sypialni dla turystów: główna ulica ze sklepami i mnóstwo hoteli. M. próbuje trafić do miejsca, w którym mieszkała w 2000 r., w końcu nam się to udaje. Najważniejsze, że przy okazji ucinamy sobie całkiem długi spacer. W drodze powrotnej oglądamy biednego krokodyla w tawernie k. jednej z tawern. Nawet nie wiemy, kiedy Tymo zasypia w wózku.

Po obiedzie przeglądamy przewodniki i próbujemy podjąć trudną decyzję, co zobaczyć w ciągu najbliższych dni. Najchętniej zostalibyśmy tu z miesiąc…

Po południu wybieramy atrakcję pod Tyma – wybieramy się na przejażdżkę tutejszą „ciuchcią” turystyczną (17:00-18:15). To w istocie ciągnik z wagonami, ale trzeba przyznać, że wygląda bardzo estetycznie i zachęca do przejażdżki. Atrakcyjność trasy może budzić wątpliwości: przejeżdżamy obok elektrowni, złomowiska z krzyczącymi miejscowymi, jeziorka z wrakiem samochodu. Na szczęście dzieci są zachwycone. Sytuację ratuje też postój w pobliskiej niewielkiej wiosce z uroczą kapliczką i miejscowymi zbijającymi leniwie czas w niewielkiej kafejce. Wokół widać gaje oliwne, stada kóz i piękne góry.

Kończąc pierwszy pełny dzień naszego pobytu, stwierdzamy, jak bardzo pozytywnie zaskoczył nas pobyt z naszym półtoraroczniakiem. Nie sprawia żadnych problemów. Jest wesoły i zadowolony. Na kolację zbiega w podskokach, wołając „zupka, zupka!”, w ogóle nie peszy go tłum różnojęzycznych gości.

Spacer po Ammoudarze

Spacer po Ammoudarze

Spacer po Ammoudarze

Spacer po Ammoudarze

Spacer po Ammoudarze

Spacer po Ammoudarze

Spacer po Ammoudarze

Spacer po Ammoudarze

Kolejką turystyczną - okolice Amoudary

Kolejką turystyczną – okolice Amoudary

Kolejką turystyczną - okolice Amoudary

Kolejką turystyczną – okolice Amoudary

Kolejką turystyczną - okolice Amoudary

Kolejką turystyczną – okolice Amoudary

Kolejką turystyczną - okolice Amoudary

Kolejką turystyczną – okolice Amoudary

24 września 2007, poniedziałek

Rano zupełnie pochmurno i wietrznie, potem coraz więcej słońca, 24 stopnie

Tymo na wyjeździe doskonale się rozwija i mówi coraz więcej – zaczyna posługiwać się pełnymi zdaniami („nie ma chlebka, zjadłeś, chlebki dwa!”)! Rano trochę się denerwujemy, bo Tymuś nie chce jeść, wymiotuje, ale wszystko okazuje się tylko niegroźnym podtruciem – do południa już wraca do siebie. W dalszą wycieczką wstrzymujemy się jednak aż do popołudnia, czas do obiadu spędzając na przyhotelowym placu zabaw.

Wczorajszy stacjonarny program rozbudził w nas chęć wybrania się na dalszą wycieczkę. Na nasz dzisiejszy cel obieramy

Heraklion

Z Ammoudary do Heraklionu podjeżdżamy autobusem. Tymo na szczęście zasypia w wózku po drodze. Stolica Krety jest pełna turystów. Na ulicach ścisk i gwar, trzeba bardzo uważać na tutejszych kierowców, którzy niespecjalnie zwracają uwagę na pieszych i jeżdżą w jakiś dziwnie chaotyczny sposób, potęgowany brakiem sygnalizacji świetlnej na ulicach. To wszystko sprawia, że nie mamy ochoty zabawić tu na dłużej.

Urządzamy sobie spacer szlakiem głównych atrakcji miasta: oglądamy katedrę Agios Minas (XIX), kościół Agios Titos, Fontannę Morosini (XVII) ze ścianami ozdobionymi motywami z mitologii greckiej i średniowieczną twierdzę wenecką w porcie (Rocca al Mare, Koules) oraz mury miejskie. Z portu wypłasza nas nasz znajomy porywisty wiatr, więc zarządzamy odwrót na przystanek.

W drodze powrotnej robimy małe zakupy w tutejszym supermarkecie, choć naszym celem jest głownie wydłużenie spaceru, aby Tymo dłużej pospał.

Pierwsze plażowanie udaje nam się dopiero dziś wieczorem. Mimo utrzymującego się wiatru jest naprawdę fajnie: ciepła woda i piasek, piękny zachód słońca. Tymo najpierw wchodzi na plażę niechętnie, ale potem coraz bardziej mu się podoba, nawet odważa się na zamoczenie stópek w wodzie.

Agios Minas (katedra)

Agios Minas (katedra)

Okolice katedry

Okolice katedry

Muzeum ikon, XVI w

Muzeum ikon, XVI w

Agios Titos

Agios Titos

Port z twierdzą Kules, XVI w

Port z twierdzą Kules, XVI w

25 września 2007, wtorek

Nareszcie piękny dzień, 26-29 stopni

Tymcio budzi się ze słowami „wycieczka … samochodem!”, no to wybieramy się na wycieczkę!

Wycieczka do Matali i Fajstos (12:20-18:20, ok. 150 km w obie strony)

Dziś wcześniej R. załatwia wypożyczenie Hyundaia Accent w pobliskiej wypożyczalni. Auto wydaje się w dobrym stanie, ma klimę, nawet udaje nam się dostać fotelik dla dziecka (choć nie grzeszący zbytnią czystością).

Już sama podróż samochodem po Krecie to spore przeżycie. Kierowcy przeważnie jeżdżą jak szaleni, ulica może jednocześnie pełnić funkcję jezdni, parkingu, chodnika i miejsca spotkań. W Mires motocyklista zatrzymuje się na środku ulicy i spokojnie ucina sobie pogawędkę ze znajomym, nie zważając na to, że tamuje cały ruch.

Widoki za to zapierają dech w piersiach. Góry rozciągają się z każdej strony, roślinność jest uboga, uwagę zwraca wszechobecna rdzawa ziemia. Na nawadnianych polach uprawiane są oliwki. Przy drodze co chwila mijamy maleńkie kapliczki. W pewnym momencie przed naszym samochodem nie wiadomo skąd materializuje się stado owiec.

Matala

To malutka miejscowość słynąca z wydrążonych w piaskowej skale grot w klifie, ponoć wykorzystywanych na początku naszej ery jako katakumby. Groty odwiedzamy pojedynczo. Tymo cały czas okupuje tutejszą piaszczystą plażę i z zapamiętaniem wrzuca kamienie do wody. Woda ciepła jak zupa, z dużą siłą wyporu. Kąpiel jest rajska.

Fajstos

W samochodzie Tymuś niestety nie zasypia, w związku z czym w Fajstos jest marudny, wszędzie chce iść SAM, trudno się z nim dogadać… Nie wchodzimy więc na teren wykopaliska archeologicznego, prezentującego odsłonięte ponad 100 lat temu ruiny pałacu z epoki minojskiej, oglądamy tylko część widoczną z zewnątrz. Zachwyca nas malownicze położenie Fajstos – na wzgórzu między pasmami górskimi – i piękna lokalna roślinność.

 

Wycieczka do Matali

Wycieczka do Matali

Matala

Matala

Matala

Matala

Matala

Matala

Matala

Matala

Okolice Matali

Okolice Matali

Festos (ruiny minojskie)

Festos (ruiny minojskie)

Festos

Festos

Figowiec w Festos

Figowiec w Festos

26 września 2007, środa

Bardzo silny wiatr, ok. 22 stopni, nie do wiary, że jesteśmy na Krecie…

Przed południem idziemy wszyscy na plażę. Nareszcie zupełnie nie wieje, a woda jest wprost cudowna (ok. 25 stopni) – cieplejsza niż w przyhotelowym basenie! Tymo z zamiłowaniem grzebie się w piasku, zwłaszcza podoba mu się burzenie piaskowych babek („bach – zepsuła…”)

Aqua Plus (16:00-18:00)

Po południu jedziemy do tutejszego parku wodnego. Kompleks jest bardzo ładnie położony w górskim otoczeniu, zjeżdżalnie naturalnie wkomponowane w zbocza góry, teren tonie w zieleni – jest nawet normalna trawa, nie mówiąc oczywiście o palmach i roślinności śródziemnomorskiej.

Same zjeżdżalnie sprawiają wrażenie nieco przybrudzonych, ale zapewne to zasługa tutejszej wody. Tymuś kąpie się w brodziku i zjeżdża na malutkich zjeżdżalniach, a potem bawi się długo na placu zabaw. My na zmianę wymykamy się na bardziej adrenalinogenne atrakcje (niektóre naprawdę są niezłe…).

Dzień kończymy na przyhotelowym minidisco, gwarantującym mocny sen Tymcia. Rzeczywiście, po powrocie do pokoju nasz mały turysta po prostu pada.

Zwiedzanie zwiedzaniem, popluskać się też fajnie

Zwiedzanie zwiedzaniem, popluskać się też fajnie

AquaPlus.

AquaPlus.

27 września 2007, czwartek

Piękne lato, słońce, 30 stopni

Rano znów plażujemy i pławimy się najpierw w morzu, potem w basenie – Tymusiowi bardzo podoba się tutejszy brodzik.

Po południu (jak to dobrze, że mamy samochód…) jedziemy na wycieczkę do Kret-Aquarium (16:00-18:30)

Atrakcją jest już sama droga dojazdowa, pięknie położona nad morzem. Samo akwarium okazuje się ciekawe i dla nas, i dla Tymusia. Obiekt jest nowoczesny, a akwaria duże i ciekawie zaaranżowane. Od rekinów i żółwi wodnych po langusty, koniki morskie i mieszkańców rafy koralowej. Tymo z zapamiętaniem biega po ciemnych korytarzach i ogląda rybki (choć trochę się dziwimy, gdy potem, po powrocie, na pytanie, co widział, odpowiada „pociąg”…). Wstęp 8€/os., ale nie żałujemy wydanych pieniędzy. Na wychodnym zahaczamy o bogato zaopatrzony sklep z pamiątkami i nie wychodzimy z pustymi rękami.

Wieczór na minidisco. Zabawa dla dzieci przednia. Jeszcze tak ciepło chyba nie było. Ach, jak fajnie. W pokoju Tymo zasypia – z zegarkiem w ręku – w 12 sekund.

CretAquarium  (Kokkini Hani).

CretAquarium (Kokkini Hani).

W CretAquarium  (Kokkini Hani).

W CretAquarium (Kokkini Hani).

CretAquarium  (Kokkini Hani).

CretAquarium (Kokkini Hani).

Przed CretAquarium  (Kokkini Hani).

Przed CretAquarium (Kokkini Hani).

27 września 2007, czwartek

Nadal pięknie, ale znowu trochę wieje, 26 stopni

Wycieczka na Wyżynę Nida w Oros Idi (9:40-13:40)

To przepiękna wycieczka krajobrazowa. Przez 50 km jedziemy niemal non stop pod górę, najpierw zboczami pięknej doliny, dalej serpentynami z niezmiennie pięknymi widokami. Naszą uwagę zwracają podziurawione strzelaniem znaki drogowe – efekt znanej ponoć rozrywki miejscowych. Trzeba zwracać pilną uwagę na miejscowych kierowców, wchodzących w zakręty z piskiem opon, tym bardziej, że droga jest wąska i miejscami bardzo przepaścista, a barierek brak.

Nasz cel to olbrzymi płaskowyż otoczony górami. Wszędzie wokół podzwaniają dzwonki owiec. Po drodze udaje się nam zobaczyć nawet dwie kozy kri-kri. Krajobraz sprawia wrażenie dzikiego i surowego. Na miejscu zastajemy sprawiającą wrażenie prowizorycznej (ale obecnie rozbudowywaną) cafe-tawernę. W pobliżu są też szlaki turystyczne, m.in. ten wiodący do Jaskini Ida, znanej jako Grota Zeusa. Z uwagi na towarzystwo naszego najmłodszego turysty nie ograniczamy się jednak do eksploracji bliższych okolic.

Cała wycieczka jest bardzo widokowa i dostarcza nam fantastycznych wrażeń.

Po obiedzie idziemy na plażę, a wieczorem na pożegnalne mini-disco.

 

Wyżyna Nida (1500 m n.p.m.).

Wyżyna Nida (1500 m n.p.m.).

Wyżyna Nida (1500 m n.p.m.).

Wyżyna Nida (1500 m n.p.m.).

Wyżyna Nida (1500 m n.p.m.).

Wyżyna Nida (1500 m n.p.m.).

Wyżyna Nida (1500 m n.p.m.).

Wyżyna Nida (1500 m n.p.m.).

Wyżyna Nida (1500 m n.p.m.).

Wyżyna Nida (1500 m n.p.m.).

Droga powrotna.

Droga powrotna.

Droga powrotna.

Droga powrotna.

Domki pasterzy.

Domki pasterzy.

29 września 2007, sobota, dzień wyjazdu

Kreta: 30 stopni, Warszawa: też bardzo ładnie, tylko 10 stopni mniej

Poranne pożegnanie z hotelem

Z łezką w oku jemy ostatnie śniadanie przy basenie. Potem żegnamy się z plażą, morzem, placem zabaw (Tymuś robi „pa-pa”); zabieramy ostatnie rzeczy z pokoju i idziemy na autokar, który ma nas zabrać na lotnisko.

Heraklion-Warszawa (sam lot 12:10-14:40)

Lotnisko w Heraklionie jest szare i zupełnie nieciekawe. Tymo zmęczony – straszna maruda. Na szczęście w końcu zasypia w wózku, nie budzi się nawet jak M. wnosi go na rękach do samolotu. Na pokładzie niestety już nie jest tak różowo. Tym razem wszystkie miejsca są zajęte i musimy gnieździć się we trójkę na dwóch siedzeniach. Tymuś sam nie wie, czego chce – schodzi pod siedzenie, macha do pana z tyłu, wyrzuca słomki i kopie w siedzenie pani z przodu. Na deser zalewamy się wodą z butelki. Na szczęście w końcu dolatujemy do celu.

Sześć dni na Krecie to zdecydowanie za mało, by zwiedzić wyspę, szczególnie gdy plany trzeba dostosowywać do kilkunastomiesięcznego dziecka. To jednak wystarczająco długi okres czasu, by nabrać apetytu na bardziej szczegółowe zwiedzanie i zakochać się w tutejszych górzystych krajobrazach i przyrodzie. Może tu jeszcze wrócimy…

Na koniec jeszcze kilka migawek z plaży

Plaża w Ammoudarze.

Plaża w Ammoudarze.

Plaża w Ammoudarze.

Plaża w Ammoudarze.

Plaża w Ammoudarze.

Plaża w Ammoudarze.

Plaża w Ammoudarze.

Plaża w Ammoudarze.

Plaża w Ammoudarze.

Plaża w Ammoudarze.

Plaża w Ammoudarze.

Plaża w Ammoudarze.

Plaża w Ammoudarze.

Plaża w Ammoudarze.

Plaża w Ammoudarze.

Plaża w Ammoudarze.

Słowacja – Wysokie Tatry, 2007.02

Od ostatniego dłuższego wyjazdu minęło już dobrych kilka miesięcy i z utęsknieniem czekaliśmy na zimowy wyjazd w góry – miały to być pierwsze ferie Tymusia! Wszystko było dopięte na ostatni guzik, ambitne plany spisane, bagaże spakowane, a tu klops – kilka dni przed wyjazdem Tymek dostał wysokiej temperatury. Żadnych innych objawów poza rosnącymi trzonowcami. Pediatra obejrzał Tymka i stwierdził, że nie ma się czym martwić. Rzeczywiście, po lekach przeciwgorączkowych przechodziło jak ręką odjął. Złożyliśmy więc wszystko na karb ząbkowania i – w nerwach bo w nerwach – zdecydowaliśmy się wyjechać.

 9 lutego 2007, piątek

Pogoda w kratkę, 2 stopnie, od mżawki po bezchmurne niebo

Zamiast planowanego wyjazdu o świcie, z Warszawy wyruszyliśmy dopiero o 9.30 – do ostatniej chwili obserwowaliśmy uważnie samopoczucie Tymka.

Z punktu widzenia kierowcy droga była wymagająca, ale minęła dość gładko – oczywiście jak na nasze realia: spory ruch i kilka świateł w Warszawie, tiry na katowickiej i mały korek za Częstochową, potem w miarę płynnie na Zakopiance i na deser zmrożona nawierzchnia Oswalda Balzera i zupełnie białe drogi na Słowacji. Dojeżdżamy późno, ok. 22.30, ale jednak dystans był spory (530 km) i trzeba się było zatrzymać na trzy godzinne odpoczynki.

Dużo bardziej martwiliśmy się zdrowiem Tymusia. Pierwsza część podróży minęła bardzo dobrze, był wesoły, bawił się, ale po południu znów złapała go temperatura – skończyło się – jak to u Tyma – wymiotowaniem na fotelik samochodowy i nerwami, zwłaszcza M. Po leku przeciwgorączkowym znów wszystko wróciło do normy. Późnym wieczorem chrzęszczący pod kołami lód budził Tyma, ale M. śpiewała trochę kolędy, trochę kołysanki i tak jakoś dojechaliśmy na miejsce.

10 lutego 2007, sobota

Rano bajkowo, błękitne niebo, potem chmury, 2 stopnie

Dzień zaczynamy od ogarnięcia całego bałaganu, który zostawiliśmy poprzedniego dnia wieczorem, co nie jest łatwe z marudzącym dzieckiem (a bardzo pomaga nam Babcia Urszula, która mieliśmy przyjemność ze sobą porwać).

Tymek ciągle falami gorączkuje, a my się denerwujemy. Skoro plany aktywnego wypoczynku z dzieckiem spaliły na panewce, staramy się chociaż wyrwać na chwilę we dwoje – robimy trzygodzinny wypad na narty na Solisko. Warunki świetne, trasa b. przyjemna – pod tym względem nic się nie zmieniło. Na górze pracują armatki śnieżne, robiąc klimat rodem z marcowej Goryczkowej. Sporo ludzi – widać ogromną różnicę między sezonem a marcem – ale kolejka szybko się przesuwa.

Po południu Tymo czuje się lepiej, mimo to jeszcze nie bierzemy go ze sobą na spacer. Tylko M. z U. ucinają sobie wieczorną przechadzkę do Nowego Szczyrbskiego Jeziora.

Narty na Solisku

Narty na Solisku

Wspominamy letnie wyprawy...

Wspominamy letnie wyprawy…

 11 lutego 2007, niedziela

W nocy około zera i niewielki śnieg, w dzień 4 stopnie i przebłyski słońca

Nareszcie z Tymusiem zauważalnie lepiej, więc wybieramy się wszyscy czworo na niedługi spacer po Szczyrbskim – nie chcemy przesadzić. Docieramy na dworzec kolejki zębatej i „elektryczki”, oglądamy „areał” narciarski, podchodzimy pod skocznie i wyciągi. Tymo oczywiście cały spacer przespał.

Po południu pogoda jest nieco gorsza. Wymykamy się we dwoje na narty na Solisko – tym razem w górę udało nam się złapać skibusa – to jednak znaczne ułatwienie. Szkoda, że chmury zasłaniały Patrię i resztę pięknego górskiego otoczenia.

 12 lutego 2007, poniedziałek

B. ładny, słoneczny dzień, zwłaszcza po południu, 2-3 stopnie

Po ciężkiej nocy (Tymo budził się kilkanaście razy) zarzucamy plan wczesnorannej wyprawy na narty i wstajemy dopiero po 8.00. Na narty (Solisko) uciekamy dopiero po spokojnym wspólnym śniadaniu, przed 10.00. W dodatku skibus nie przyjeżdża i musimy iść pieszo – w rezultacie zaczynamy jeździć już po 11.00.

Po południu wychodzimy na spacer wszyscy czworo. Tymuś dopiero od niedawna nie gorączkuje, więc nie porywamy się na żadne dłuższe wyprawy (które wcześniej planowaliśmy). R. z T. spacerują po prostu w okolicach drogi do Popradzkiego Stawu, potem podchodzą pod wyciągi na Solisko. M. i U. w tym czasie wjeżdżają wyciągiem na Solisko – widoki są dziś naprawdę przepiękne, a chcemy, żeby Babcia też miała trochę frajdy z wyjazdu.

Wieczorem jemy wspólną kolację w regionalnej karczmie – gulasz z dziczyzny z knedlem. Pycha.

Solisko

Solisko

Czas coś zjeść

Czas coś zjeść

 13 lutego 2007, wtorek

Śnieg z deszczem na zmianę z deszczem ze śniegiem…

Wobec – delikatnie mówiąc – niezachęcającej pogody rezygnujemy ze wspólnej wycieczki z Tymusiem do Popradzkiego Stawu. Tymo nareszcie czuje się świetnie, najada się jak bąk i wesoło baraszkuje, więc decydujemy się na dłuższy wypad we dwoje.

9.45-15.15 Wycieczka do Chaty Plesnivec ( ok. 500 m, 14 km)

Zbójnickim Chodnikiem do Kieżmarskich Żłobów

Parkujemy na płatnym parkingu przy Białej Wodzie. Dojście asfaltem do wyjścia szlaku jest mało przyjemne, ale na szczęście krótkie. Z ulgą docieramy do Zbójnickiego Chodnika. Tu małe rozczarowanie: szlak jest zupełnie nieprzetarty. Ciężko brniemy w mokrym, przepadającym śniegu. Taak, nasze masochistyczne przyjemności. Co chwila zapadamy się w śniegu po kolana. Dodatkowo klimat psuje nieprzyjemna, mokra mżawka. Szczególnie w drodze powrotnej ten odcinek dał na popalić – R. chciał tu nawet nocowaćJ

Żółtym (dolinnym) szlakiem do Chaty Plesnivec

Ścieżką szło przed nami kilka osób, więc jest o wiele wygodniej. Otoczenie niezwykle malownicze – dróżka malowniczo wije się przez las: cudownie jest znów wędrować w dzikiej przyrodzie! Cały czas idziemy dnem doliny. Dopiero ostatni odcinek jest stromy i w warunkach zimowych stanowi pewne wyzwanie. Na szczęście na końcu drogi czeka na nas ciepłe schronisko.

W Chacie Plesnivec („Szarotce”) jesteśmy jedynymi gośćmi, więc klimat jest nieporównanie bardziej górski w porównaniu z naszą ostatnią wizytą (szczyt sezonu i zlot myśliwych…). Grochówka popita herbatą smakuje nieziemsko!

Powrót zielonym (trawersującym) szlakiem to zdecydowanie wygodniejszy i częściej uczęszczany wariant dojścia do schroniska, idzie się naprawdę wygodnie. Przed 16.00 wracamy do Szczyrbskiego.

Wieczorem, już po naszym powrocie, wybieramy się wszyscy razem na spacer po Szczyrbskim.

Zimowe impresje

Zimowe impresje

Ruszamy do Schroniska Szarotka-Chaty Plesnivec

Ruszamy do Schroniska Szarotka-Chaty Plesnivec

My przed Szarotką, mgły pod nami

My przed Szarotką, mgły pod nami

Odpoczęliśmy, czas wracać

Odpoczęliśmy, czas wracać

W górach nie ma brzydkiej pogody

W górach nie ma brzydkiej pogody

Nasza kaczuszka czeka na nas w domu

Nasza kaczuszka czeka na nas w domu

 14 lutego 2007, środa

Rano prószy śnieg, potem piękne słoneczko

Przedpołudnie spędzamy na nartach na Solisku. Na stoku jesteśmy tuż po 9.00, ale to już za późno – przy wyciągach szybko robi się tłok. Z podsłuchanych rozmów kolejkowych wiemy, że w niżej położonych ośrodkach (nawet na dolnych stacjach Chopoku) brakuje śniegu i można jeździć tylko na Łomnicy i w Szczyrbskim… Wytrzymujemy do południa i wracamy do Tymusia.

Po wspólnym obiedzie dzielimy się na podgrupy: chłopaki spacerują dookoła zamarzniętego Szczyrbskiego Jeziora, podziwiając pięknie oświetlone słońcem tatrzańskie szczyty, a dziewczyny biorą samochód i jadą popluskać się w termalnych wodach Aquacity Poprad (przyjemność jest jeszcze większa zimą niż w lecie…). Zauważamy, że gospodarze postarali się o przewijaki i krzesła dla dzieci, jest również brodzik i plac zabaw dla maluchów. Wrócimy tu jeszcze z Tymkiem! Wracamy (z małym pobłądzeniem…) wygrzane i w szampańskich humorach.

Ale rano jest wesoło

Ale rano jest wesoło

Narty na Solisku

Narty na Solisku

 15 lutego 2007, czwartek

Rano ładnie, od południa się zachmurza, po południu śnieg, około zera

Tymuś kończy 10 miesięcy!

Tym razem udaje się nam dotrzeć na stok dostatecznie wcześnie i już o 8.30 jesteśmy na nartach (ułatwił nam to Tymo, wstając o 5.30 po przespanej nocy). Dzięki temu możemy cieszyć się doskonałymi warunkami i brakiem kolejek. Koło południa wracamy, bo robi się coraz bardziej tłoczno (na Chopoku już podobno nie da się jeździć).

Po południu wychodzimy na spokojny spacer z Tymusiem. Jemy bardzo smaczny obiad w karczmie nad jeziorem i z pełnymi brzuchami ruszamy na spacer. Okrążamy całą taflę jeziora, idąc cały czas wzdłuż przygotowanego toru dla narciarzy biegowych. Sceneria jest przemiła. Tymo oczywiście przesypia całą wycieczkę.

Wieczorem wyskakujemy we dwoje jeszcze raz na narty. Na początku jeździ się świetnie, ale potem wypłasza nas padający intensywnie mokry śnieg.

I znów na narty

I znów na narty

I ziuuuu!

I ziuuuu!

Wokół Szczyrbskiego Jeziora

Wokół Szczyrbskiego Jeziora

 16 lutego 2007, piątek

Niebo zachmurzone, ale wysoki pułap chmur, niewielki mróz w okolicy zera

Spokojne spacery z dzieckiem są niezmiernie miłe, ale bardzo ciągnie nas w góry. Po raz kolejny korzystamy więc z towarzystwa nieocenionej Babci i urządzamy sobie wspaniałą zimową wycieczkę.

Drogą Kieżmarską do Zelenego Plesa

Wędrówka tą trasą to sama przyjemność. Idziemy po cienkiej warstwie świeżego, dziewiczego śniegu i oddychamy pełną piersią. Jest bardzo wygodnie: do schroniska dojeżdża skuter śnieżny i szlak jest doskonale widoczny i dobrze ubity. Gdyby Tymo był na sto procent zdrowy, wybralibyśmy się tu z sankami. Zauważamy, że końcowy odcinek szlaku biegnie inaczej niż w lecie, nie dnem doliny, ale trawersując zbocze (wzdłuż kabli telefonicznych). Naszą uwagę przyciąga grupa taterników, wspinających się na lodospady.

Jest pięknie, ale widoczność mizerna. Cokolwiek odsłania się dopiero w okolicach Chaty przy Zielonym Stawie. Robimy kilka zdjęć i wchodzimy się ogrzać do środka. Pałaszujemy przepyszny zestaw z wyprażanym serem. Mniam… Atmosfera kameralna, zresztą zawsze lubiliśmy to schronisko, oprócz nas przewijają się jeszcze tylko ze dwie, trzy osoby.

Na drogę powrotną pierwotnie planowaliśmy obrać inny szlak, przez Białe Stawy, ale zdecydowanie lepiej była przetarta ścieżka na Jagnięcy, co zmyliło nas i przez co zapędziliśmy się bez sensu ok. 150 metrów w górę. W końcu, pokonani, wracamy tę samą trasą. Wracając, spotykamy zdecydowanie więcej turystów (głównie skitourowców).

W drodze powrotnej zahaczamy samochodem o znaną nam dobrze Szczyrbę i zadziwiamy się, jak szybko postępuje budowa autostrady.

Wieczorem M. zostaje z Tymusiem, a R. z kochaną Teściową wybierają się na miłą – a jak! – wycieczkę do Smokowca. Wjeżdżają kolejką na Hrebienok i zjadają pyszne bryndzowe haluszki w Bilikovej Chacie. W kolejce dużo saneczkarzy, ale na Hrebienoku ciemno, pusto i … ślisko.

Drogą Kieżmarską do Zelenego Plesa

Drogą Kieżmarską do Zelenego Plesa

Postój nr 1. Gorąca herbata - bezcenna

Postój nr 1. Gorąca herbata – bezcenna

Widać już Chatę przy Zielonym Stawie

Widać już Chatę przy Zielonym Stawie

Chata przy Zielonym Stawie

Chata przy Zielonym Stawie

... w iście majestatycznym otoczeniu

… w iście majestatycznym otoczeniu

Chcąc nie chcąc, wracamy

Chcąc nie chcąc, wracamy

 17 lutego 2007, sobota

Pogoda jak z folderów reklamowych: błękit nieba i -5 stopni

Ostatni dzień pobytu udał się nam jak na zamówienie. Po pierwsze: pogoda była iście bajkowa i po drugie: udało nam się odbyć wycieczkę, którą ze względu na niesprzyjającą aurę musieliśmy kilka razy przekładać.

Zimowy spacer do Chaty przy Popradzkim Stawie (9.15-14.45, w tym 1,5 h w schronisku; ok. 12 km i 250 m przewyższenia).

Trasa, która w warunkach letnich i bez dziecka była dla nas jedynie pierwszym etapem wycieczki, teraz – z 10-miesięczym Tymusiem i w zimie – stała się wspaniałym celem sama w sobie.

Długo myśleliśmy, jak przetransportować Tyma. Wózek mógł się nie sprawdzić na zaśnieżonej górskiej drodze, a w sankach takiemu maluchowi jak nasz Tymuś, śpiącemu przez znaczną część spaceru, mogłoby być nie dość bezpiecznie i wygodnie. Idealnym połączeniem byłyby wózko-sanki… Od myśli do czynu droga krótka i już po chwili mieliśmy przygotowany idealny pojazd na dzisiejszą wycieczkę: górę dziecięcego wózka przymocowaliśmy do sanek. Dodatkowo pojazd wyposażyliśmy w dwie liny: jedną z przodu, do ciągnięcia, i drugą z tyłu – do hamowania, na powrotną drogę, z góry. Mimo że wehikuł wyglądał dość nietypowo i zwracał powszechną uwagę, sprawdził się znakomicie.

Tymo zapewne był nieświadomy niezwykłości pojazdu, a którym przyszło mu podróżować, ale zafascynowały go ośnieżone drzewa: przez niemal połowę drogi leżał z otwartymi oczami i jak zaczarowany patrzył na otoczenie.

Dla nas też cała trasa była po prostu zachwycająca: pogoda i doskonała widoczność sprawiły, że dookoła nas przesuwały się widoki jak z pocztówek. Przy schronisku widzieliśmy ludzi wchodzących na Osterwę – ech, w taki dzień też chciałoby się tam być… Przypominaliśmy sobie nasze wszystkie „wysokotaterne” bezdzieciowe tury. Ale dziś czuliśmy się chyba nawet szczęśliwsi.

W Schronisku przy Popradzkim Stawie zatrzymaliśmy się na długi, półtoragodzinny odpoczynek, głównie żeby wybiegać i nakarmić Tyma. Było nam bardzo wygodnie. W środku nie było tłumu, więc zajęliśmy cały stolik i okoliczne ławy, zalazło się nawet krzesełko do karmienia.

Droga w dół minęła sprawnie i szybko. Dobrze, że z tyłu przyczepiliśmy drugą linę, bo inaczej Tymo ciągle by nas wyprzedzał 😉

Po południu, jeszcze przed pakowaniem, dziewczyny (M. i U.) wyskoczyły na ostatni szybki spacer. Kupiły chłopakom tatrzańskie koszulki w Informacji Turystycznej i podziwiały piękny widok znad brzegów Szczyrbskiego Jeziora.

 

Wyruszamy do Chaty przy Popradzkim Stawie

Wyruszamy do Chaty przy Popradzkim Stawie

Jest po prostu bajkowo

Jest po prostu bajkowo

Nasz cel przed nami

Nasz cel przed nami

Chciałoby się wejść na Osterwę

Chciałoby się wejść na Osterwę

Jeszcze krótka sesja foto

Jeszcze krótka sesja foto

W schronisku przy Popradzkim Stawie

W schronisku przy Popradzkim Stawie

Za oknem pięknie

Za oknem pięknie

Tymusiowy wehikuł - wart Nobla

Tymusiowy wehikuł – wart Nobla

Tak właśnie szliśmy. Patent do polecenia!

Tak właśnie szliśmy. Patent do polecenia!

EPILOG. Po powrocie z wyjazdu okazało się, że gorączka Tymka była spowodowana najprawdopodobniej zapaleniem układu moczowego. W związku z podejrzeniem u niego refluksu, czekały nas długie badania i potem wieloletnie leczenie. Po tych problemach zostało już tylko wspomnienie, ale na zawsze uwrażliwiliśmy się na potrzebę wykonania badania moczu u dziecka w przypadku temperatury niewiadomego pochodzenia. Uczulamy więc na to też innych Rodziców!