Nadmorskie weekendy (Mielno), 2013.06/07

Na przełomie czerwca i lipca trzykrotnie mamy okazję pokonać trasę Warszawa-Mielno – odwozimy najpierw jednego, potem drugiego chłopaka na nadmorskie wakacje, w końcu wszyscy razem wracamy do domu. Staje się to dla nas pretekstem nie tylko do spędzenia kilku chwil na plaży, lecz także do zwiedzenia kilku ciekawych miejsc leżących na trasie naszego przejazdu. Ale po kolei:

22-23 czerwca 2013, weekend nad morzem

Po drodze upał, nad morzem przyjemnie ciepło, 30–21 st.

Babcia i Dziadek zgodnie z wcześniejszymi planami zabierają nad morze naszych chłopców. Na pierwszy tydzień jedzie Sebuś, ale przy okazji wszyscy robimy szybki wypad nad morze.

Tym razem naszym celem jest Mielno, a to spory kawałek drogi. Wybieramy trasę maksymalnie „autostradową”, żeby zwiększyć poziom bezpieczeństwa. Przejeżdżamy dość sprawnie jak na odległość i standard naszych dróg. Zatrzymujemy się tylko dwa razy: na drugie śniadanie pod literką M we Włocławku oraz w pizzerii w Chojnicach (całkiem smaczne jedzonko i miłe miejsce do siedzenia na piętrze). 540 kilometrów pokonujemy w czasie 7:00-16:00. Najtłoczniej jest na odcinku „jedynki” pomiędzy autostradami i odcinkami na ostatnich 200 km. Gdyby tak cała droga była ekspresówką, to naprawdę byłoby super.

Nad morzem tym razem jesteśmy bardzo krótko, więc tylko zaliczamy obowiązkowe powitanie z morzem (na plaży nawet nie ma tłumów, ale to zasługa dzisiejszego ochłodzenia), dwie wizyty na placu zabaw, a potem kolację i wizytę na tarasie na piątym piętrze jednego z budynków ośrodka wypoczynkowego, w którym zatrzymali się Dziadkowie.

Powitanie z morzem.

Powitanie z morzem.

Powitanie z morzem.

Powitanie z morzem.

Powitanie z morzem.

Powitanie z morzem.

Strasznie hałasujący paralotniarze.

Strasznie hałasujący paralotniarze.

W Mielnie wieczorem...

W Mielnie wieczorem…

Romantyczna sceneria na randkę.

Romantyczna sceneria na randkę.

I ta pusta plaża...

I ta pusta plaża…

W niedzielę po śniadaniu zbieramy się i ruszamy w powrotną drogę. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zaliczyli jakiejś atrakcji turystycznej. Tym razem padło na największy w Polsce głaz narzutowy „Trygław” w Tychowie. Ogromny eratyk o ponad 40-metrowym obwodzie i wysokości 4 metrów (nie licząc „części podziemnej”, prawdopodobnie znacznie większej) położony jest… na środku cmentarza parafialnego. Ta geologiczna ciekawostka od zawsze przemawiała do wyobraźni ludzi (lub pobudzała do ekscentrycznych wyczynów). Dawne pogańskie plemiona czciły tutaj swoich bogów, a w XVII w. jeden z tutejszych właścicieli ziemskich wjechał na głaz czterokonną karetą i nawet udało mu się zawrócić! Tymo wchodzi na sam szczyt i cieszy się, że udało się nam zobaczyć taki „mały kamyczek”. Dodatkową atrakcją Tychowa jest XVI-wieczny ryglowy kościółek MB Wspomożenia Wiernych, otoczony pięknymi starymi lipami – robimy kilka szybkich zdjęć i wyruszamy w dalszą drogę.

Na cmentarzu parafialnym w Tychowie...

Na cmentarzu parafialnym w Tychowie…

Największy eratyk, Trygław.

Największy eratyk, Trygław.

Największy eratyk, Trygław.

Największy eratyk, Trygław.

Kościół w Tychowie, murowano-szachulcowy, XV w.

Kościół w Tychowie, murowano-szachulcowy, XV w.

Kościół w Tychowie, murowano-szachulcowy, XV w.

Kościół w Tychowie, murowano-szachulcowy, XV w.

28-30 czerwca 2013, piątek-niedziela

Zakończenie roku szkolnego i kolejny nadmorski weekend

Pogoda znośna, w Warszawie do 23 stopni, nad morzem ok. 18-20 stopni i nie pada, ale trochę wietrznie, pogoda psuje się w sobotę wieczorem, ale pada i wieje głównie w nocy.

Piątek

W kolejną wyprawę nad morze wybieramy się tym razem już w piątek, niestety dość późno (19:00) – R. dopiero wieczorem kończy pracę, a Tymo też ma dużo atrakcji – zalicza swój pierwszy w życiu koniec roku szkolnego, obowiązkowe lody i po południu urodziny jednego z kolegów. Jesteśmy zmęczeni, ale nęci nas wizja jednego spokojnego dnia na miejscu.

Sobota

Zaczyna się o 6:00 radosnym i nakręconym szczebiotaniem Sebusia, który opowiada Tymkowi i nam o swoim tygodniu nad morzem. Nasze Słoneczko – stęskniliśmy się za nim…

Po śniadanku ruszamy na obowiązkową wyprawę – tym razem odwiedzamy latarnię morską w Gąskach. M. z chłopcami wspinają się na szczyt pięknej, ponad 130-letniej budowli, a R. odpoczywa na dole, przypominając sobie nasze wizyty w innych latarniach. Sebuś oczywiście wysępia od nas dwie przejażdżki na „bujakach”, a Tymuś kupuje kolejny wiatraczek w straganie-wyrwigroszu.

Latarnia morska w Gąskach.

Latarnia morska w Gąskach.

Latarnia morska w Gąskach.

Latarnia morska w Gąskach.

Gąski w Gąskach...

Gąski w Gąskach…

Pod latarnią...

Pod latarnią…

Już nie mam siły...

Już nie mam siły…

Bliskość celu dodaje sił.

Bliskość celu dodaje sił.

Jesteśmy na szczycie.

Jesteśmy na szczycie.

Widoki z latarni.

Widoki z latarni.

Latarnia w Gąskach.

Latarnia w Gąskach.

Po wycieczce ruszamy jeszcze nad morze i spędzamy bardzo miłą godzinkę na plaży, w zaciszu za wydmami jest całkiem ciepło pomimo chmur i podmuchów chłodnego wiatru. Odwiedzamy również miejscowy zabytek – gotycki kościół Przemienienia Pańskiego w Mielnie, pochodzący z XV w.

Gotycki kościół Przemienienia Pańskiego w Mielnie, XV w.

Gotycki kościół Przemienienia Pańskiego w Mielnie, XV w.

Gotycki kościół Przemienienia Pańskiego w Mielnie.

Gotycki kościół Przemienienia Pańskiego w Mielnie.

Z wieczornego spaceru mieleńską promenadą, który zaplanowali sobie M. i R., wychodzą nici, bo zaczyna strasznie wiać i lać, więc idziemy tylko na chwilę na taras na piątym piętrze najwyższego budynku ośrodka i zza szyb oglądamy panoramę z wzburzonym morzem w tle.

Niedziela

Po śniadaniu kolejna chwila na placu zabaw w ośrodku (który to plac zabaw obaj chłopcy po prostu uwielbiają). Przy okazji Tymuś przedstawia nam świeżo poznaną wakacyjną koleżankę, Zosię (zawsze „wyhaczy” fajną laskę… po kim on to ma?…) i jej braci.

Razem z Sebusiem ruszamy w powrotną drogę jeszcze przed 10:00. Po drodze „rzucamy okiem” (aparatu) na oryginalny budynek cerkwi w Białym Borze (dość nowej, bo i grekokatolicy mieszkają tutaj od niedawna…)

Oryginalna grekokatolicka cerkiew w Białym Borze (J.Nowosielski).

Oryginalna grekokatolicka cerkiew w Białym Borze (J.Nowosielski).

Jedzie się dobrze, chociaż bardzo uciążliwe są ciągłe ostrzeżenia przed radarami, które są tutaj wszechobecne (tylko przenośnych naliczamy cztery). Ciekawe, czy dostaniemy pamiątkę z wakacji… (potem okazuje się, że tak – list od straży miejskiej z Człuchowa nie był tylko kurtuazyjnymi pozdrowieniami, kurczę;-) ).

Po postoju obiadowym Sebuś zasypia, a my w tym czasie zaliczamy naszą dzisiejszą atrakcję turystyczną:

Chełmno

Do tej pory, aż wstyd się przyznać, nie słyszeliśmy wiele o tym mieście, wpadliśmy na jego trop dopiero szukając w przewodnikach miejsca do zatrzymania się po drodze znad morza. Okazało się, że to niepozorne na mapie miasto ma jeden z najpiękniejszych, praktycznie w całości zachowanych, średniowiecznych układów urbanistycznych.

Parkujemy na rynku, skąd M. biegnie, żeby „opstrykać” starówkę, a R. zostaje w samochodzie ze śpiącym Sebusiem. Nie ruszając się z miejsca, może jednak podziwiać piękny XVI-wieczny ratusz w stylu włoskiego renesansu. Na jednej ze ścian umieszczono wzorzec XIII-wiecznej miary długości – pręt chełmiński  (ok. 4,35 m, dzielił się na łokcie i stopy). Za pomocą wielokrotności tej miary Krzyżacy rozplanowali szczegółowo układ Chełmna. Ulice miały szerokość 2,5 pręta, a kwartały ulic to kwadraty o boku dwóch sznurów (sznur to równowartość 10 prętów). Przywilej lokacyjny „wzorcowego” miasta pochodził z 1233 r. Zbiór praw w nim określony stał się wzorem powielanym w setkach powstających później miast. To robi wrażenie, prawda?

Chełmno bywa też nazywane „miastem kościołów”, ponieważ na niewielkim obszarze jest ich aż sześć, z czego cztery pochodzą z XIII i XIV w. W podziemiach gotyckiego kościoła farnego z końca XIII w. spoczywają relikwie św. Walentego, co pozwoliło nadać miastu kolejny przydomek – „miasta zakochanych” (na plantach za murami jest nawet ławeczka zakochanych).

Całokształtu wrażeń dopełniają praktycznie w całości zachowane XII-wieczne mury obronne z 17 basztami i gotycką bramą z XIII/XIV w., otoczone przez pięknie utrzymane i ukwiecone planty. To po prostu wymarzone miejsce na romantyczny spacer albo na przyjemną rodzinną wycieczkę! Polecamy!

Rynek w Chełmnie.

Rynek w Chełmnie.

Renesansowy ratusz (XVI), Chełmno.

Renesansowy ratusz (XVI), Chełmno.

Słynny pręt chełmiński - wzorcowa miara długości.

Słynny pręt chełmiński – wzorcowa miara długości.

Gotyki kościół farny (XIII-XIV).

Gotyki kościół farny (XIII-XIV).

Tu są relikwie Św. Walentego.

Tu są relikwie Św. Walentego.

Baszta prochowa (XIII-XIV).

Baszta prochowa (XIII-XIV).

Gotyckie mury miejskie z Basztą Prochową i Kosciół Św. Ducha.

Gotyckie mury miejskie z Basztą Prochową i Kosciół Św. Ducha.

Kościół Franciszkanów (XIV).

Kościół Franciszkanów (XIV).

Polskie Carcassonne...

Polskie Carcassonne…

Za murami rozciągają się planty.

Za murami rozciągają się planty.

Jak na Miasto Zakochanych przystało.

Jak na Miasto Zakochanych przystało.

Chełmińskie planty.

Chełmińskie planty.

Gotycka Brama Grudziądzka.

Gotycka Brama Grudziądzka.

...z dobudowaną barokową kaplicą.

…z dobudowaną barokową kaplicą.

Detal kaplicy przy Bramie Grudziądzkiej.

Detal kaplicy przy Bramie Grudziądzkiej.

Ulica Grudziądzka.

Ulica Grudziądzka.

Rzut oka w drugą stronę, na bramę.

Rzut oka w drugą stronę, na bramę.

Widok na Chełmno - jak za czasów średniowiecza.

Widok na Chełmno – jak za czasów średniowiecza.

5-7 lipca 2013, piątek – niedziela

Ostatni nadmorski weekend – jedziemy zabrać Tymusia z wakacji

Tym razem piękna pogoda, nad morzem piękne słońce, ale bez upału, do 22-24 st., przy wietrze od morza, woda ok. 17 st.

Piątek

W ostatnią podróż nad morze (tym razem po odbiór Tymka) udaje się nam wyruszyć dużo wcześniej niż ostatnio – parę minut po 14:00 ruszamy. Niestety, w to piątkowe wakacyjne popołudnie ruch jest o wiele większy niż ostatnio. Szczególnie we znaki daje nam się przejazd przez Włocławek. Nawet próbujemy objechać korek, ale zamknięte ulice skutecznie nam to utrudniają, w końcu po długim kluczeniu uliczkami wracamy do korka tylko kilkaset metrów dalej…

Sebuś przez całą drogę jest wzorcowo grzeczny, śpi tylko przez pierwszy, autostradowy odcinek, a potem słucha z nami muzyki i chwilę ogląda bajki na tablecie (sam je sobie zmienia jak chce, spryciarz…). Zasypia dopiero przed samym Koszalinem po 23:00.

Urządzamy sobie jeszcze jeden miły postój w małej miejscowości przed Chojnicami (Pawłowo zdaje się). Sebuś bawi się na placu zabaw, a potem je kolację na trybunach stadionu. Jest miło i spokojnie.

Na koniec ok. 30 km od celu zatrzymuje nas korek spowodowany koniecznością wyciągania samochodów z rowu po wypadku. Stoimy ok. 45 minut, rozmawiamy z panią stojącą za nami, m.in. o historiach ze zwierzętami wbiegającymi pod samochody (dzisiaj znowu widzimy kilka saren i liska…)

Na miejsce docieramy ok. 23:30.

Sobota

Po  śniadaniu idziemy na ostatnie plażowanie podczas tego wyjazdu. Zaliczamy łapanie fal, studnię z wodą, dwa duże zamki z piasku i wojnę zrównującą nasze budowle z ziemią… Jest cudnie!… tylko te tłumy dookoła przypominają nam, że wakacje w zatłoczonym kurorcie to jednak nie nasza bajka…

Po obiedzie M., babcia i T. idą na spacer nad Jezioro Jamno (gdzie godzinkę pływają na rowerku wodnym), a R. zapisuje trasę, a potem budzi Sebusia. Potem wszyscy razem idziemy do wesołego miasteczka. Sebuś zalicza przejażdżkę ciuchcią i automatem za 2 zł (nie przepuści takiej okazji…), a Tymuś helikopterem z regulowaną wysokością. Na koniec wszyscy czworo jedziemy na diabelskim młynie, który – mimo że drogi – jest, przyznajmy, świetnym punktem widokowym na Mielno i jezioro Jamno. Dodatkową atrakcją dla chłopców jest możliwość kręcenia całą gondolką jak karuzelą. Chłopaki są wesołym miasteczkiem zachwyceni i nie można ich stąd wyciągnąć. Nie wiem, ile pieniędzy by od nas i od Dziadków wysępili (wszystkie karuzele są naprawdę drogie), gdybyśmy zdecydowanie nie zarządzili powrotu.

Po kolacji idziemy jeszcze z chłopcami na pożegnanie z morzem. Jest pięknie i dość ciepło – chłopcy biegają na spotkanie fal i tworzą jakieś konstrukcje z patyczków. Widoki są przecudne, bo po całym dniu wiatru od morza pojawiły się piękne fale.

AAAA, fala mnie goni!.

AAAA, fala mnie goni!.

Sebuś pogłębia studnię.

Sebuś pogłębia studnię.

To się nazywa poświęcenie.

To się nazywa poświęcenie.

Gdzie, o gdzie, o gdzie jest Sebuś.

Gdzie, o gdzie, o gdzie jest Sebuś.

Który rowerek wybrać...

Który rowerek wybrać…

Ten będzie w sam raz.

Ten będzie w sam raz.

Jezioro Jamno - płyniemy!.

Jezioro Jamno – płyniemy!.

Tymo daje z siebie wszystko.

Tymo daje z siebie wszystko.

Na diabelski młyn skusiliśmy się wszyscy.

Na diabelski młyn skusiliśmy się wszyscy.

Na Jezioro Jamno.

Na Jezioro Jamno.

Pożegnanie z morzem.

Pożegnanie z morzem.

Pożegnanie z morzem.

Pożegnanie z morzem.

Pożegnanie z morzem.

Pożegnanie z morzem.

Ale jest fajnie.

Ale jest fajnie.

Do biegu, gotowi...

Do biegu, gotowi…

Hop!.

Hop!.

Niedziela

Podczas drogi powrotnej zatrzymujemy się w Grudziądzu, gdzie zachwycamy się wspaniałymi spichlerzami, których ogromny kompleks wzniesiono na brzegu Wisły w czasach prosperity tutejszego handlu zbożem w XVI w. Budynki, wbudowane w skarpę wiślaną, stanowiły jednocześnie mur broniący miasta od strony rzeki. Widok kilkusetletnich ceglanych spichrzy sprawiających wrażenie podpory, na której opiera się cały Grudziądz, robi niezwykłe wrażenie. Widać, że budynki są stopniowo odnawiane, a władze miasta starają się dbać o estetykę zabytkowego centrum – pod latarniami zielenią się świeże kwiaty, przyjezdnych wita też duży kwiatowy napis „Grudziądz”, uliczka prowadząca na starówkę jest wybrukowana – trzymamy kciuki za dalsze starania, bo miasto jest ze wszech miar warte odwiedzenia!

Zwiedzanie Grudziądza rozpoczynamy od powitania z Wisłą – zatrzymujemy się na parkingu za murami, nad rzeką. Potem chłopcy biegną w stronę urokliwej fontanny przedstawiającej wiślanego flisaka i oglądają tabliczki „Ulicy Grudziądzkiej” z różnych czasów i z różnych miast.

Na starówkę wchodzimy jak za czasów średniowiecznych – przez gotycką Bramę Wodną (XIV w.). Uliczka prowadząca przez bramę, sama brama i sąsiadujące z nią fragmenty średniowiecznych murów miejskich są odnowione i naprawdę cieszą oko turysty. Potem kierujemy się na rynek – po czterech godzinach jazdy chłopcy są zmęczeni i głodni. Po chwili znajdujemy to, czego szukamy – ogródki restauracyjne na świeżym powietrzu. Zamawiamy pizzę i chłopcy mogą sobie bezpiecznie pohasać po wolnym od ruchu samochodowego rynku – biegają głównie pod pomnik żołnierza polskiego, wspinają się na schodki i wracają z powrotem. My tymczasem możemy spokojnie rozejrzeć się dookoła. Rynek otaczają wysokie kamieniczki, odbudowane w stylu barokowym. M. idzie rozejrzeć się dalej. Podchodzi pod gotycki kościół Św. Mikołaja (XIII-XV w.) z późnoromańską chrzcielnicą, ogląda barokowy budynek ratusza – dawne kolegium jezuickie i wygląda na Wisłę obok urokliwego pomnika ułana i dziewczyny. Potem biegiem wraca do chłopaków zestresowana, żeby nie zjedli jej całej pizzy:)

Po obiedzie wracamy do samochodu nadwiślańskimi plantami wzdłuż wielokondygnacyjnych ścian dawnych spichrzów. Chłopcy mogą swobodnie pobiegać, my nie pozostajemy obojętni wobec uroku tego miejsca. Zauważamy, że w niektórych budynkach są normalne mieszkania komunalne, inne świecą pustkami.

Wizytę w Grudziądzu kończymy miłym postojem na trawce w cieniu pod jabłonką, z pieknym widokiem na Wisłę. Niestety, z uwagi na „przelotowy” charakter naszej wizyty nie mieliśmy okazji zwiedzić wszystkich atrakcji tego miasta – wszystkich kościołów, pozostałości pruskiej twierdzy i innych zabytków  (żałujemy zwłaszcza tego, że nie zdążyliśmy podjechać na drugą stronę Wisły, by z zarzecznej perspektywy spojrzeć na grudziądzkie spichlerze). Ale już samo to, co widzieliśmy, wystarczyło, by nasze wspomnienia z Grudziądza były niezwykle bogate.

Grudziądz wita nas widokiem spichlerzy (XVI-XVII).

Grudziądz wita nas widokiem spichlerzy (XVI-XVII).

Wypatrujemy tez Bramę Wodną.

Wypatrujemy tez Bramę Wodną.

Chłopcy biegną do fontanny - wiślanego flisaka.

Chłopcy biegną do fontanny – wiślanego flisaka.

Ulica Grudziądzka w różnych odsłonach.

Ulica Grudziądzka w różnych odsłonach.

Na starówkę wchodzimy przez gotycką Bramę Wodną.

Na starówkę wchodzimy przez gotycką Bramę Wodną.

Grudziądzki rynek.

Grudziądzki rynek.

Ale fajne białe tramwaje!.

Ale fajne białe tramwaje!.

Obiad z widokiem na rynek - ale miło!.

Obiad z widokiem na rynek – ale miło!.

Ulica na tyłach spichlerzy - klimat jest niepowtarzalny!.

Ulica na tyłach spichlerzy – klimat jest niepowtarzalny!.

Pomnik ułana i dziewczyny; stąd można wyjrzeć na Wisłę.

Pomnik ułana i dziewczyny; stąd można wyjrzeć na Wisłę.

Dawne kolegium jezuickie (XVII-XVIII), obecnie funkcje ratusza.

Dawne kolegium jezuickie (XVII-XVIII), obecnie funkcje ratusza.

Gotycki kościół Św. Mikołaja (XIII-XIV).

Gotycki kościół Św. Mikołaja (XIII-XIV).

Schodzimy na nadwiślańskie planty.

Schodzimy na nadwiślańskie planty.

Ostatni rzut oka na grudziądzką starówkę.

Ostatni rzut oka na grudziądzką starówkę.

Nawdiślańskie planty - idziemy wzdłuz ścian spicherzy.

Nawdiślańskie planty – idziemy wzdłuz ścian spicherzy.

Planty w całej okazałości.

Planty w całej okazałości.

Zasłużyliśmy na postój pod jabłonką.

Zasłużyliśmy na postój pod jabłonką.

Panorama Grudziądza.

Panorama Grudziądza.

Zespół 26 spichlerzy robi wrażenie.

Zespół 26 spichlerzy robi wrażenie.

Dalsza droga mija nam już bez większych przestojów. Poza korkiem na zjeździe z autostrady i przed Włocławkiem jedzie się płynnie. Zatrzymujemy się jeszcze tylko raz, na przyautostradowym parkingu.

W domu jesteśmy około 19:30, po – bagatela – 10 godzinach jazdy.

 

Podlasie, 2013.05

Podlasie to ciągle mało znany i niedoceniany rejon Polski (widać to choćby po tym, że w większości miejsc byliśmy jedynymi lub jednymi z niewielu gości). W naszej ocenie zarówno oba odwiedzone przez nas parki narodowe – Biebrzański i Narwiański, jak i pobliskie miasta, miasteczka i wsie w pełni zasługują na docenienie i spędzenie tutaj choćby kilku dni ,a i na dwa tygodnie znalazłoby się zajęcie, zwłaszcza gdy ktoś lubi spokojne rowerowe przejażdżki czy też spływy na kajakach, tratwach lub pychówkach.

11 maja 2013, sobota

Po bardzo ciepłym tygodniu rano się ochłodziło i popadało, ale potem ok. 20 stopni i przebłyski słońca

Tym razem szykujemy się na wyjazd w ogromnym pośpiechu – w związku z problemami z nogą R. i czekającą go operacją zupełnie nie mieliśmy głowy do planów i nie wiedzieliśmy, czy w końcu pojedziemy. Ale w końcu się udaje – hura! W czwartek znajdujemy kwaterę, w piątek i sobotę na szybko się pakujemy i w drogę!

Warszawa-Rakówiec

Rano szybko dokańczamy pakowanie. Udaje nam się wyjechać niewiele po 11:00. Zatrzymujemy się tylko na zatankowanie i kupienie map okolic Narwiańskiego i Biebrzańskiego PN i opuszczamy Warszawę. Pierwszy przystanek wypada nam na działce, gdzie jemy urodzinowy obiad Cioci Hani, zostawiamy Regę i zaopatrujemy się w środki na komary (psikacze na miejscu okazują się naprawdę niezbędne). Około 15:30 udaje nam się zapakować chłopców do samochodu i wyruszyć na miejsce docelowe.

Rakówiec-Wólka Waniewska (15:30-18:00, ok. 160 km)

Jak przewidywaliśmy, Sebuś zasypia zaraz po wejściu do samochodu, Tymo też chwilami drzemie, więc sprawnie i bez zbędnych przystanków udaje nam się dojechać prosto na miejsce. Chwilami zaśmiewamy się z Tymusiem ze śmiesznych nazw mijanych po drodze miejscowości.

Nasza kwatera w Wólce Waniewskiej wita nas … chmarami wygłodniałych komarów (gdyby w drzwiach i oknach nie było moskitier, pewnie zostałyby z nas tylko kości), a poza tym jest bardzo w porządku. Gospodarze wyjątkowo mili, gospodyni na powitanie przynosi domowy ser i miód. W niewygórowanej cenie mamy cały domek z salonem i kuchnią na dole i z dwiema sympatycznymi sypialenkami na górze. Sympatycznie zaaranżowany taras. Na dole w kuchni M. razi trochę nieład w szafkach, ale postanawiamy zostawić wszystko tak, jak było, wygospodarowując dla siebie tylko kilka półek. Potem zwracamy uwagę tylko na to, co miłe: klimatyczne stare zdjęcia na ścianach i w ogóle klimat starego wiejskiego domu.

Wieczorem chłopcy idą z R. na mały spacer (i oglądają m.in. stawek gospodarzy i … młode sowy kryjące się w pobliskich krzakach), a M. ogarnia wszystkie bagaże. Wieczorem czujemy się już nieźle zadomowieni. Mimo zmęczenia M. z R. ustalają jeszcze plan gry na najbliższe dni (i jak zawsze mają dylemat: co tu wybrać, skoro wszystko takie ciekawe…).

12 maja 2013, niedziela

Wita nas pochmurny, chłodny poranek (nawet trochę pada), ale potem zamienia się w przepiękny, słoneczny dzień z komfortem termicznym

Wyprawa do Biebrzańskiego Parku Narodowego (Osowiec Twierdza i okolica)

Wycieczka cieszy oko już od samego wejścia do samochodu. Aż miło popatrzeć na ciągnące się wszędzie łąki z malowniczymi białymi i żółtymi kwiatami. Zwracamy uwagę na małą gęstość zaludnienia. Chłopaki słuchają płyty Eneja (która nota bene bardzo pasuje nam klimatem do kresowych okolic). Ale cudnie tak jechać przed siebie…

Przejeżdżamy przez Tykocin. Miło wzruszamy się, wspominając nasz ostatni pobyt w tym miejscu, z małym Tymusiem. Utwierdzamy się w przekonaniu, że to perełka – może i dobrze, że nie tak popularna. Barokowa architektura świątyni po prostu nie może zostawić obojętnym, i ten klimat rynku… Z przyjemnością zauważamy, że zamek został odbudowany – M. wyskakuje zrobić zdjęcie.

Zrekonstruowany zamek w Tykocinie.

Zrekonstruowany zamek w Tykocinie.

Następny przystanek to już budynek dyrekcji Biebrzańskiego Parku Narodowego w Osowcu Twierdzy. Obsługa jest bardzo profesjonalna i miła. Kupujemy bilety wstępu, dostajemy dokładne mapki ścieżek dydaktycznych parku. Chłopcy szaleją, biegając po pochylni przy schodach. Zwiedzanie Biebrzańskiego PN planujemy pod dzieci, zwł. pod możliwości Sebka, co przekłada się na częstsze podjazdy i znacznie krótsze dystanse do przejścia w porównaniu z tym, co byśmy zaplanowali we dwoje.

Wycieczka przebiega następująco: Najpierw podjeżdżamy pod wyjście czerwonej ścieżki edukacyjnej. Podchodzimy ok. 500 m w jedną stronę leśną ścieżką, wypatrując pozostałości rosyjskiej Twierdzy Osowiec, która miała chronić zachodniej ściany Imperium Rosyjskiego (pozostałości pochodzącej z kon. XIX w. twierdzy można zwiedzać znacznie dokładniej, z przewodnikiem, ale dziś wybieramy plan pozwalający na więcej swobody). W lesie widać pozostałości okopów, co jakiś czas dostrzegamy resztki betonowych bunkrów i schronów (jeden z nich udaje nam się nawet spenetrować z latarką, co okazuje się strzałem w dziesiątkę i bardzo podoba się chłopcom). Wreszcie dochodzimy do drewnianej wieży widokowej, skąd dobrze widać rozlewiska Biebrzy. Nie dziwimy się, że to taki raj dla ornitologów z całego świata. Wspaniałe krajobrazy. Wracamy tą sama drogą. Bardzo miły spacer uprzykrzają setki komarów, które sprawiają wrażenie, że chcą nas wszystkich zjeść.

Kolejny przystanek wypada tylko kawałeczek dalej. Znów zatrzymujemy się przy drodze i robimy króciutki tym razem wypad na kolejną wieżę widokową. Chłopcy piją soczki, co wystarcza im do pełni szczęścia.

Po raz trzeci wychodzimy z samochodu przy zielonej ścieżce edukacyjnej. O jej atrakcyjności decyduje fakt, że znaczną część trasy pokonuje się na kładkach zbudowanych nad bagnami. Zaliczamy kolejną wieżę widokową. Wszędzie dookoła widać ślady obecności bobrów (obgryzają nawet samą kładkę, nicponie!). S. zaczyna już być zmęczony, więc nie robimy pełnej pętelki – R. z S. wracają po jakimś czasie do samochodu, a M. z T. idą ścieżką aż do drogi 65, gdzie na parkingu czeka już na nich R. Tam idziemy na kolejną, czwartą wieżę i znów oglądamy Kanał Rudzki z ruinami schronu wysadzonego podczas wojny. Na koniec podjeżdżamy jeszcze pod dobry punkt widokowy na Fort Zarzeczny, robimy zdjęcia i zarządzamy odwrót.

Niedaleko za Mońkami zatrzymujemy się w „dworkowej” restauracji, gdzie – mimo komunijnych obiadów – udaje nam się zjeść obfity obiad przy stolikach na dworze.

Cała wycieczka (z długim, ok. 70-km dojazdem) zajęła nam czas od 9:00 do 14:30 i dostarczyła fantastycznych wrażeń. Tereny BPN są doskonałe do rekreacji i podziwiania przyrody. Jako amatorzy możemy się tylko domyślać, jaki raj stanowią dla botaników i ornitologów.

Siedziba Dyrekcji Biebrzańskiego PN.

Siedziba Dyrekcji Biebrzańskiego PN.

Batalion - godło BiePN.

Batalion – godło BiePN.

Ścieżką edukacyjjną na Górę Sokolą.

Ścieżką edukacyjjną na Górę Sokolą.

Tu przyroda odzyskuje wojskowe tereny.

Tu przyroda odzyskuje wojskowe tereny.

A tu jeszcze trochę musi się napracować.

A tu jeszcze trochę musi się napracować.

''Patrz, Sebuś, tu był kosz na śmieci...''.

”Patrz, Sebuś, tu był kosz na śmieci…”.

Dla chłopaków po prostu bomba.

Dla chłopaków po prostu bomba.

Wieża widokowa na Górze Sokolej.

Wieża widokowa na Górze Sokolej.

Widoki na rozlewiska Biebrzy.

Widoki na rozlewiska Biebrzy.

Rozlewiska Biebrzy.

Rozlewiska Biebrzy.

''Tata nie ZAWSZE ma rację''.

”Tata nie ZAWSZE ma rację”.

...ale z wieży i tak w końcu trzeba zejść.

…ale z wieży i tak w końcu trzeba zejść.

Kolejna wieża nad rozlewiskami.

Kolejna wieża nad rozlewiskami.

Wchodzimy na drugą ścieżkę edukacyjną.

Wchodzimy na drugą ścieżkę edukacyjną.

Widok z kolejnej wieży.

Widok z kolejnej wieży.

Po kładce idzie się świetnie.

Po kładce idzie się świetnie.

Trochę już brakuje mi sił...

Trochę już brakuje mi sił…

Ale można zajrzeć na bagna.

Ale można zajrzeć na bagna.

Pomost przy ścieżce edukacyjnej.

Pomost przy ścieżce edukacyjnej.

''A właśnie, że tak się zakłada okulary!''.

”A właśnie, że tak się zakłada okulary!”.

Mieszkaniec BiePN.

Mieszkaniec BiePN.

Ostatnia wieża i... ostatnie spojrzenia na rozlewiska Biebrzy.

Ostatnia wieża i… ostatnie spojrzenia na rozlewiska Biebrzy.

Resztki bunkra wysadzonego podczas wojny.

Resztki bunkra wysadzonego podczas wojny.

Pozostałości II Fortu (Zarzecznego), Twierdza Osowiec.

Pozostałości II Fortu (Zarzecznego), Twierdza Osowiec.

Pozostałości II Fortu (Zarzecznego), Twierdza Osowiec.

Pozostałości II Fortu (Zarzecznego), Twierdza Osowiec.

Po południu Sebuś odpoczywa, Tymuś odrabia lekcje (w końcu to jeszcze nie wakacje), a my zapisujemy trasę, walczymy z komarami i … z jednym wieeelkim szerszeniem.

Popołudniowa wycieczka rowerowa Po drzemce S. całą rodziną wybieramy się na wycieczkę rowerową po najbliższej okolicy. Sebuś bardzo chciał wziąć tuptup, ale uległ łagodnej perswazji i zgodził się na fotelik rowerowy – dzięki temu mieliśmy lepszy zasięg. Tymo to taka żyła, tak świetnie radzi sobie na rowerze (nawet na piaszczystych drogach), że M. ledwo mogła za nim nadążyć.

Podjechaliśmy pod pobliską wieżę widokową w Wólce Waniewskiej – przepięknie położoną na podmokłym terenie – niestety, ścieżka prowadząca do niej była zalana i nie mogliśmy przejechać. Potem podjechaliśmy zrobić zdjęcie pobliskich dwóch żurawi i – już na piechotę – podglądaliśmy małe sówki (sowy mają gniazdo w stodole naszych gospodarzy).

Tutaj trzeba do nas skręcić...

Tutaj trzeba do nas skręcić…

Cel naszej przejażdżki.

Cel naszej przejażdżki.

Niestety dzisiaj niedostępny...

Niestety dzisiaj niedostępny…

Uwaga! Nisko przelatuące bociany!.

Uwaga! Nisko przelatuące bociany!.

Prawdziwy żuraw.

Prawdziwy żuraw.

Młoda sówka.

Młoda sówka.

13 maja 2013, poniedziałek

Po wczorajszym pięknym dniu dziś zmiana pogody na gorsze: po nocnych burzach mamy zachmurzony i chłodny (ok. 15 stopni) dzień

Białystok

W związku z niezachęcającą pogodą rezygnujemy z wycieczki w plener na rzecz wizyty w Białymstoku i – jak się potem okazuje – nie żałujemy tej decyzji. Ten największy ośrodek regionu okazuje się miastem bardzo ciekawym, gdzie łatwo możemy spotkać ślady dawnej wielokulturowości (prawosławno-katolicko-żydowskiej). Zatrzymujemy się na jednej z najważniejszych ulic miasta, ul. Lipowej (szczęśliwe musi być miejsce, którego główna arteria właśnie tak się nazywa…).

Z jednej strony panoramę ulicy zamyka imponująca żelbetonowa świątynia Św. Rocha (nota bene uważana za jeden z najciekawszych kościołów dwudziestolecia międzwojennego) z ponad 80-metrową wieżą zwieńczoną figurą Matki Boskiej. Od razu czuć, że jej projektant miał głębszą wizję – i rzeczywiście – świątynia miała stanowić wizualizację wezwania „Gwiazdo Zaranna” z litanii loretańskiej. Chłopców takie rzeczy jednak – jak zwykle – niespecjalnie interesują. Dosiadają swoich dwukołowców (nasz sprawdzony sposób na zwiedzanie miast z dziećmi – gorąco polecamy!) i są szczęśliwi, że mogą jeździć na równych, twardych chodnikach. Kierujemy się w przeciwną stronę niż Kościół Św. Rocha – w stronę rynku. Po prawej stronie mijamy klasycystyczną białą cerkiew Św. Mikołaja (poł. XIX w.) – w końcu jesteśmy na terenach historycznie związanych z prawosławiem.

Po chwili docieramy na przestronny Rynek Kościuszki, po którym chłopcy od razu kreślą z zamachem esy-floresy śladami swoich rowerków, a my mamy czas spokojniej (bo brak samochodów) rozejrzeć się dookoła. Starówka sprawia bardzo miłe wrażenie – jest zadbana i czysta, wokół widać ład i porządek, białe parasole zapraszają do kawiarnianych ogródków. Oglądamy sympatyczny późnobarokowy ratusz, obecnie siedzibę Muzeum Miejskiego. Dalej już podążamy stopniowo zwężającym się Rynkiem Kościuszki pod Kościół Wniebowzięcia NMP. Budynek ten ma bardzo ciekawą historię. Pierwotnie zbudowano tutaj wczesnobarokowy kościół, który w XIX w. nie mieścił już, wobec szybkiego rozwoju miasta, całej ludności katolickiej. Władze odmawiały zgody na budowę nowego kościoła, ale mieszkańcy skierowali petycję do samego cara, który wyraził zgodę, ale tylko na rozbudowę świątyni, a nie na budowę nowej. W wyniku tej decyzji powstała nowa neogotycka bazylika (obecnie Archikatedra) według projektu J. P. Dziekońskiego, a „stary” kościół stał się jej boczną kaplicą.

Następnie kierujemy się w stronę dawnej rezydencji Branickich, a obecnie siedziby białostockiego Uniwersytetu Medycznego. Ten barokowy pałac (XVII-XVIII w.) wraz z otaczającym go ogrodem i parkiem to prawdziwa wizytówka Białegostoku, bywa nazywany Wersalem Podlaskim. Całe założenie pałacowo-ogrodowe rzeczywiście na długo zapada w pamięć. Ze względu na przenikliwie chłodny wiatr nie idziemy już dalej w kierunku plantów i Parku Zwierzynieckiego, chociaż niewątpliwie komputerowo sterowane fontanny oraz niewielkie zoo, nawiązujące do dawnej funkcji tego miejsca (ogrodzony zwierzyniec, w którym urządzano dworskie polowania), stanowiłyby dla dzieciaków dużą atrakcję.

Wracamy w kierunku rynku, aby rozgrzać się w kawiarni, przy okazji oglądając na rogu Bulwarów Kościałkowskiego pomnik wyjątkowo małej urody psa Kawelina. To powstała przed kilku laty replika rzeźby, noszącej imię rosyjskiego generała (do którego piesek był podobno łudząco podobny!). W kawiarni rozgrzewany się herbatką z goździkami, świeżymi liśćmi mięty i kawałkami owoców i konsumujemy po kawałku pysznego ciasta, kupując przy okazji kilka książek (bo kawiarnia jest jednocześnie księgarnią – to świetny pomysł!).

Na koniec M. z chłopcami zostaje w okolicy ratusza, gdzie Tymo i Seba trenują jazdę miejską. R w tym czasie robi jeszcze niezbędne zakupy w tutejszych delikatesach. Razem ze zmarzniętą M. pakujemy chłopców, dwukołowce i zakupy do samochodu. Ci pierwsi od razu zasypiają i razem sterczymy w korku spowodowanym przebudową drogi i ruchem wahadłowym na przedmieściach Białegostoku.

Rynek Kościuszki z późnobarok. ratuszem w Białymstoku.

Rynek Kościuszki z późnobarok. ratuszem w Białymstoku.

Archikatedra - biały kościół (XVII w.) i ''dobudówka'' J.P.Dziekońskiego (pocz. XX).

Archikatedra – biały kościół (XVII w.) i ”dobudówka” J.P.Dziekońskiego (pocz. XX).

Archikatedra Wniebowzięcia NMP.

Archikatedra Wniebowzięcia NMP.

Barokowy Pałac Branickich w Białymstoku (Tylman z Gameren).

Barokowy Pałac Branickich w Białymstoku (Tylman z Gameren).

Barokowy Pałac Branickich w Białymstoku.

Barokowy Pałac Branickich w Białymstoku.

Ogród w stylu francuskim.

Ogród w stylu francuskim.

Dla Sebusia przede wszystkim fajne miejsce do pojeżdżenia.

Dla Sebusia przede wszystkim fajne miejsce do pojeżdżenia.

Replika pomika psa Kawelina.

Replika pomika psa Kawelina.

Na ul. Lipowej.

Na ul. Lipowej.

Cerkiew katedralna Św. Mikołaja (XIX, klasycyst.).

Cerkiew katedralna Św. Mikołaja (XIX, klasycyst.).

Imponujący Kosciól Św. Rocha (1. poł. XX) - niestety w remoncie.

Imponujący Kosciól Św. Rocha (1. poł. XX) – niestety w remoncie.

Wieżę wieńczy Niepokalana.

Wieżę wieńczy Niepokalana.

Chłopcy zmęczyli się zwiedzaniem.

Chłopcy zmęczyli się zwiedzaniem.

Po południu jemy obiad u naszych gospodarzy na zmianę, bo Sebuś przesypia prawie trzy godziny i nijak nie możemy go dobudzić.

Przedwieczorne polowanie…

…Tak, tak… Chociaż w planie był tylko spacer z rowerem i tuptupem na punkt widokowy za Kurowem, obok dawnego fortu Koziołek, okazało się że były to prawdziwe bezkrwawe łowy. Zaczęło się od nieco emocjonującego przejazdu „leśną autostradą” prowadzącą aż do mostu na jednej z odnóg Narwi. Dalej już nie dało się jechać, „za wysokie progi” jak na nasze autko, ale nie ma tego złego, bo jeszcze zanim wysiedliśmy z samochodu, udało nam się upolować dwie klempy (oczywiście za pomocą flesza). Czterokołowe zwierzę zupełnie ich nie spłoszyło, natomiast od razu, jak tylko zobaczyły człowieka, pocwałowały (połosiowały?) przez szuwary w stronę zarośli.

Dalej w stronę punktu widokowego ruszyliśmy już spacerkiem, chłopcy na jednośladach. Niestety M. z Sebusiem musiała zawrócić po 100 metrach, a R z Tymusiem po ok. 300 metrach… Komary po prostu nie dały żyć chłopakom. R. zabezpieczył więc tyły, opanowując wraz z chłopcami przeprawę przez Narew, dla niepoznaki zajmując się wrzucaniem kamyków do wody i zabawą w „misie-patysie”.

M. w tym czasie jako jednoosobowa grupa szturmowa zaatakowała pozycje wroga, zdobywając kolejne (bezkrwawe oczywiście) łupy. Poza łosiami do naszych trofeów dołączył bóbr, który co prawda wraz z kolegą bawił się trochę z M w chowanego (chlupanego?), ale w końcu dał się upolować aparatem foto…! Ukontentowani wróciliśmy do domku, przed którym ucięliśmy sobie jeszcze mały meczyk piłki nożno-rzucanej… Miejmy nadzieję, że da to efekt w postaci pospania chłopców dłużej niż do 5:40, jak dzisiaj!

Powitanie z Narwiańskim PN.

Powitanie z Narwiańskim PN.

Wita jedna z gospodyń.

Wita jedna z gospodyń.

Piękne rozlewiska Narwi, a chłopców interesują głownie kamyki.

Piękne rozlewiska Narwi, a chłopców interesują głownie kamyki.

Rozlewiska Narwi.

Rozlewiska Narwi.

Carską drogą (groblą) w głąb rozlewisk.

Carską drogą (groblą) w głąb rozlewisk.

Zdecydowanie nie jesteśmy tu sami.

Zdecydowanie nie jesteśmy tu sami.

Widok z końca carskiej drogi.

Widok z końca carskiej drogi.

Kolejny mieszkaniec narwiańskich mokradeł.

Kolejny mieszkaniec narwiańskich mokradeł.

Warto też popatrzeć do góry.

Warto też popatrzeć do góry.

Zdecydowanie warto.

Zdecydowanie warto.

14 maja 2013, wtorek

Bardzo ładna pogoda: słonecznie, ale nie za gorąco, ok. 21 stopni

Rano przyjeżdżają do nas w odwiedziny rodzice M. – dzięki temu spędzamy dzień urodzinowy (M.) w szerszym gronie. Rano zjadamy „tort”, czyli kawałki upieczonego przez gospodynię ciasta z podgrzewaczem pośrodku, a potem w powiększonym składzie wybieramy się na wycieczkę.

Kurowo

To pierwszy punkt programu. Aleją przez ładny park dochodzimy do zabytkowego XIX-wiecznego dworku, w którym mieści się siedziba dyrekcji Narwiańskiego Parku Narodowego. Kupujemy bilety i kierujemy się do właściwego celu naszej wycieczki – ok. 600-metrowej ścieżki przyrodniczej, wiodącej wśród szuwarów kładką nad bagnistymi rozlewiskami Narwi („Kładka wśród bagien”).

Wszystkim nam bardzo się podoba ta atrakcja – dla chłopaków ciekawa jest sama kładka, a my możemy poobserwować naprawdę piękną przyrodę. Wchodzimy na wieżę widokową, siadamy odpocząć na ławeczkach na bocznej odnodze kładki. Wspaniałe miejsce zarówno do polecenia dla miłośników przyrody, jak i dla rodzin z kilkulatkami. Spacer kończymy w punkcie wyjścia, przy dworku. M., T. i U. wchodzą jeszcze na ozdobioną krenelażem wieżę i z góry oglądają okolicę.

XIX-wieczny dworek w Kurowie.

XIX-wieczny dworek w Kurowie.

Ścieżka przyrodnicza po rozlewiskach Narwi, Kurowo.

Ścieżka przyrodnicza po rozlewiskach Narwi, Kurowo.

Ścieżka przyrodnicza po rozlewiskach Narwi, Kurowo.

Ścieżka przyrodnicza po rozlewiskach Narwi, Kurowo.

Ścieżka przyrodnicza po rozlewiskach Narwi, Kurowo.

Ścieżka przyrodnicza po rozlewiskach Narwi, Kurowo.

Idziemy na wieżę widokową.

Idziemy na wieżę widokową.

Widok na spory fragment ścieżki przyrodniczej.

Widok na spory fragment ścieżki przyrodniczej.

Ścieżka przyrodnicza po rozlewiskach Narwi, Kurowo.

Ścieżka przyrodnicza po rozlewiskach Narwi, Kurowo.

Widok z wieży na dolinę Narwi w okolicach Kurowa.

Widok z wieży na dolinę Narwi w okolicach Kurowa.

Europejska Wioska Bociania w Pentowie

Po obejrzeniu okolic Kurowa przenosimy się do Pentowa, do gospodarstwa z ponadstuletnim dworkiem (po drodze gramy w samochodzie w „oko szpiega”, a Sebek uparcie mówi „moje oko biega widzi…”). Nie dworek jest jednak główną atrakcją tego miejsca. Ważne jest to, że to miejsce upodobały sobie bociany – po huraganie w połowie lat 90., który połamał sporo drzew, powstały tu widać idealne warunki dla bocianich rodzin – dość powiedzieć, że dziś na małej przestrzeni doliczyć się tu można ponad 20 gniazd (wypatrzyliśmy nawet brzozę z trzema gniazdami, niebywałe!).

Teren jest niewielki, ale dobrze przygotowany na przyjęcie turystów – są dwie wieże widokowe, skąd można popodglądać życie ptaków. Dzieciakom się bardzo podobało (a i starszym też). Tymek chętnie wchodził na wieże i zgadywał, ile gniazd zobaczy. Dla Sebusia główną atrakcją było grzebanie dziobem drewnianego bocianka (kupionego w kasie razem z biletami) w piachu na drodze – dla każdego coś miłego.

Wjeżdżamy do Europejskiej Wioski Bocianiej.

Wjeżdżamy do Europejskiej Wioski Bocianiej.

Gospodarze prowadzą skrupulatne obserwacje.

Gospodarze prowadzą skrupulatne obserwacje.

Kierujemy się do wejścia.

Kierujemy się do wejścia.

Bocianie gospodarstwo ze stuletnim dworkiem.

Bocianie gospodarstwo ze stuletnim dworkiem.

Sebusia bocian najchętniej dziobie w piachu.

Sebusia bocian najchętniej dziobie w piachu.

Widok z wieży - kto znajdzie więcej gniazd.

Widok z wieży – kto znajdzie więcej gniazd.

Gniazdo nr 1.

Gniazdo nr 1.

Jeszcze jedna bociania para.

Jeszcze jedna bociania para.

Teraz idziemy obejrzeć stołówkę bocianów.

Teraz idziemy obejrzeć stołówkę bocianów.

Tykocin

Po Pentowie czas na obiad. Decydujemy się podjechać do położonego nieopodal Tykocina po pierwsze dlatego, żeby pokazać rodzicom to urocze miejsce, a po drugie – że to miasto ma magiczną atmosferę, która sprawia, że chce się tu wracać.

Jemy obiad w klimatycznej restauracji urządzonej w starym (30. XVII w.) alumnacie – budynku dla weteranów wojskowych (co rekompensuje średnio smaczne jedzenie). Potem pokazujemy rodzicom pomnik Czarnieckiego na rynku i niezwykle oryginalną barokową fasadę Kościoła Trójcy Przenajświętszej (XVIII w.). Niestety, nie starczyło czasu na synagogę – a bardzo chcielibyśmy kiedyś obejrzeć ją w środku.

Tykocin - alumnat i wieża kościoła Trójcy Przenajświętszej.

Tykocin – alumnat i wieża kościoła Trójcy Przenajświętszej.

Wchodzimy do alumnatu (XVII) - domu dla weteranów wojennych.

Wchodzimy do alumnatu (XVII) – domu dla weteranów wojennych.

Jest i zegar słoneczny.

Jest i zegar słoneczny.

Barokowy Kościół Trójcy Przenajświętszej, Tykocin.

Barokowy Kościół Trójcy Przenajświętszej, Tykocin.

Barokowy Kościół Trójcy Przenajświętszej, Tykocin.

Barokowy Kościół Trójcy Przenajświętszej, Tykocin.

Detale.

Detale.

Tablica przed weiściem 'Pobożny czytelniku, ucz się od jednych chcieć dobrze...''.

Tablica przed weiściem 'Pobożny czytelniku, ucz się od jednych chcieć dobrze…”.

Barokowy Kościół Trójcy Przenajświętszej, Tykocin.

Barokowy Kościół Trójcy Przenajświętszej, Tykocin.

Pomnik Stefana Czarnieckiego (najstarszy świecki, XVIII).

Pomnik Stefana Czarnieckiego (najstarszy świecki, XVIII).

Po powrocie do domu S. śpi, T. odrabia lekcje, a my odpoczywamy na tarasie przy kawie. Potem rodzice wracają na działkę.

Niestety, po obudzeniu S. okazuje się, że z nietypowej, przeciągającej się infekcji rozwija się mu zapalenie oskrzeli, więc Młody ląduje na antybiotyku (wkrótce dołącza do niego też Tymek).

Późnym popołudniem R. zostaje więc z S. w domu, a M. z T. jadą na rowerze pod wieżę widokową w naszej Wólce Waniewskiej – tym razem okazuje się, że wszystko ładnie przeschło i możemy wejść na górę.

Wieczorem gramy z Tymem w badmintona, S. ogląda zwierzęta gospodarzy.

Wieża widokowa w Wólce Waniewskiej - podejście drugie.

Wieża widokowa w Wólce Waniewskiej – podejście drugie.

Tym razem da się przejść.

Tym razem da się przejść.

Warto patrzeć pod nogi.

Warto patrzeć pod nogi.

... bo można zobaczy ciekawe rzeczy.

… bo można zobaczy ciekawe rzeczy.

Wchodzimy na górę.

Wchodzimy na górę.

... i podziwiamy widok.

… i podziwiamy widok.

15 maja 2013, środa

Bardzo ładna pogoda, 24 st. C

Z racji choroby chłopców postanawiamy spędzić dzień głównie w samochodzie, zwiedzając miejsca, których oglądanie nie wymaga dużej kondycji, a jedynie nieco determinacji w poszukiwaniu zagubionych miejscowości.

Supraśl i inne kresowe klimaty

Objeżdżamy wjazd do Białegostoku, na którym utknęliśmy przedwczoraj, jednak droga północnymi obrzeżami miasta również jest w remoncie, więc nie zyskujemy na tym zbyt wiele czasu…

Supraśl wita nas niespotykanym widokiem monasteru bazyliańskiego. Za bramą, którą otwiera za niewielkim dobrowolnym datkiem prawdziwy mnich, otwiera się widok z innej epoki. Nad czworobokiem budynków monasteru góruje gotycka cerkiew obronna Zwiastowania NMP, pochodząca pierwotnie z początku XVI w., a odbudowana pod koniec XX w. po zniszczeniu przez Niemców. Na terenie monasteru spokój mnichów, którzy powrócili tutaj pod koniec XX w., zakłócają jedynie prace przy renowacji renesansowego pałacu archimandrytów, najbardziej okazałego z budynków otaczających cerkiew. Całość odzyskuje stopniowo dawny blask, gotycka perła cerkwi błyszczy wspaniale na tle renesansowo-barokowej oprawy budynków monasteru.

Witamy się z naszą sową.

Witamy się z naszą sową.

Gotycka (pocz. XVI) cerkiew obronna w Supraślu.

Gotycka (pocz. XVI) cerkiew obronna w Supraślu.

Czy to zamek czy świątynia...

Czy to zamek czy świątynia…

Gotycka (pocz. XVI) cerkiew obronna w Supraślu.

Gotycka (pocz. XVI) cerkiew obronna w Supraślu.

Zespół męskiego monasteru bazyliańskiego, Supraśl.

Zespół męskiego monasteru bazyliańskiego, Supraśl.

Renesansowy pałac archimandrytów (XVII).

Renesansowy pałac archimandrytów (XVII).

Zespół męskiego monasteru bazyliańskiego, Supraśl.

Zespół męskiego monasteru bazyliańskiego, Supraśl.

Długa historia tego miejsca.

Długa historia tego miejsca.

To jednak nie koniec atrakcji, jakie czekają na turystów w Supraślu. Miasto, które w przeszłości było jednym z głównych ośrodków kulturalno-przemysłowych rejonu, obecnie zaczyna odzyskiwać blask kresowej perełki. Parkujemy przed Pałacem Bucholtzów, secesyjny budynek z przełomu XIX i XX w. zajmuje obecnie liceum plastyczne. To miłe widzieć, jak taki piękny budynek tętni życiem. Cała ulica 3 maja doprowadzająca nas do centrum jest odnowiona, zachowując przy tym cały swój prowincjonalny urok. Mijamy kilka ładnych drewnianych tzw. domów tkaczy, pochodzących nawet z XIX w. W centrum oglądamy jeszcze Dom Ludowy – dawne i Teatr Wierszalin – obecne centrum życia kulturalnego miasteczka. Senna atmosfera, klimatyczne knajpki… wymarzone miejsce na sentymentalny spacer!

Eklektyczny (XIX-XX) Pałac Bucholtzów w Supraślu.

Eklektyczny (XIX-XX) Pałac Bucholtzów w Supraślu.

Eklektyczny (XIX-XX) Pałac Bucholtzów w Supraślu.

Eklektyczny (XIX-XX) Pałac Bucholtzów w Supraślu.

Domy tkaczy (XIX) w Supraślu.

Domy tkaczy (XIX) w Supraślu.

Domy tkaczy (XIX) w Supraślu.

Domy tkaczy (XIX) w Supraślu.

Domy tkaczy (XIX) w Supraślu.

Domy tkaczy (XIX) w Supraślu.

Ten zegar chodzi dobrze - Tymo sprawdzał.

Ten zegar chodzi dobrze – Tymo sprawdzał.

Dom ludowy (30. XX).

Dom ludowy (30. XX).

Teatr Wierszalin, Supraśl.

Teatr Wierszalin, Supraśl.

Niestety, nie możemy zostać tu dłużej, bo mamy przed sobą jeszcze wiele kilometrów i wspaniałe „smaczki” do odkrycia. Przez resztę dnia postanowiliśmy odwiedzić jedyne w Polsce tatarskie miejscowości.

Na początek jedziemy obejrzeć meczet i mizar (muzułmańską świątynię i cmentarz) w miejscowości Bohoniki. W okolicy Sokółki widzimy również pozostałości jednego z wiatraków, które zachowały się w tej okolicy (w miejscowości Malawicze). Po drodze do Kruszynian przejeżdżamy jeszcze przez Krynki. To jedyna w Polsce miejscowość z sześciokątnym rynkiem (obecnie park wewnątrz dużego sześciokątnego ronda) i wychodzącymi z niego promieniście dwunastoma ulicami.

Tatarski meczet (1900) w Bohonikach.

Tatarski meczet (1900) w Bohonikach.

Tatarski meczet (1900) w Bohonikach.

Tatarski meczet (1900) w Bohonikach.

Tatarski meczet (1900) w Bohonikach.

Tatarski meczet (1900) w Bohonikach.

Rekonstrukcja tatarskiej jurty.

Rekonstrukcja tatarskiej jurty.

Mizar w Bohonikach.

Mizar w Bohonikach.

Mizar w Bohonikach.

Mizar w Bohonikach.

Mizar w Bohonikach.

Mizar w Bohonikach.

Pozostałości jednego z wiatraków w okolicach Sokółki.

Pozostałości jednego z wiatraków w okolicach Sokółki.

Kruszyniany to ładna podlaska wieś, urocze drewniane chaty wśród kwitnących jabłoni – wszystko, co kochamy w tych okolicach. Najstarszy drewniany meczet (pochodzący z końca XVIII w.) oraz mizar z ponad trzystuletnią historią dopełniają wizerunku miejscowości, która już zaczęła rozwijać się jako ośrodek turystyczny (oby tylko nie straciła swego uroku).

Szlakiem tatarskim cd.

Szlakiem tatarskim cd.

Meczet w Kruszynianach (kon. XVIII).

Meczet w Kruszynianach (kon. XVIII).

'Skzydlate ręce'.

'Skzydlate ręce’.

Meczet w Kruszynianach (kon. XVIII).

Meczet w Kruszynianach (kon. XVIII).

Z Sebusiem podróżuje bocian z Pentowa.

Z Sebusiem podróżuje bocian z Pentowa.

Mizar w Kruszynianach.

Mizar w Kruszynianach.

Mizar w Kruszynianach.

Mizar w Kruszynianach.

Oba oglądane dzisiaj przez nas meczety były na nasze szczęście otwarte dzięki uprzedzającej nas w obu przypadkach wycieczce szkolnej. Zewnętrznie bohonicki meczet przypomina małą cerkiew, a kruszyniański – kościółek katolicki. Wewnątrz natomiast są zadziwiająco do siebie podobne. Przerabiamy szybką lekcję „meczetowej” terminologii: mihrab (wnęka od strony mekki), mimbar (kazalnica) i muhiry (wersety z Koranu na ścianach świątyni) można w obu obejrzeć „na żywo”.

Niesamowicie piękne i różnorodne to nasze Podlasie. Ciągle jednak tak mało docenione przez przeciętnych Polaków – turystów. Czy zdążymy je odkryć zanim utraci swój urok?

Na szczęście chłopcy, dokazując na tylnym siedzeniu, nie pozwalają nam nazbyt długo poddawać się refleksyjnemu nastrojowi. Udaje nam się natomiast po długich dywagacjach ostatecznie sprecyzować cel naszego kolejnego wyjazdu, tym razem bez dzieci (nam też się coś od życia należy…!). Wybieramy się na Białoruś.

Dzisiaj chłopcy, a szczególnie mocno zaziębiony Sebuś, dają nam mocno popalić. Pomimo ok. czterech i pół godziny spędzonych w samochodzie (cała wyprawa trwała od 9:30 do 16:00) nie zasypiają i mają coraz więcej niezbyt mądrych pomysłów…

Po obiedzie u naszych gospodarzy R. z Tymusiem znowu robią przejażdżkę rowerową po okolicy i „ćwiczą” badmintona i piłkę nożną, a Sebuś z M. plączą się po gospodarstwie.

16 maja 2013, czwartek

Rano deszcz, a potem słońce i parno, 24 stopnie

Samopoczucie chłopców na szczęście się poprawia – T. czuje się już zupełnie dobrze, a S. o wiele lepiej. W związku z tym znów możemy zdecydować się na spacer

Kładką przez Narew, Waniewo-Śliwno

Podjeżdżamy do Waniewa i po chwili widzimy już początek naszej głównej dzisiejszej atrakcji – drewnianej kładki przez dolinę Narwi. To niezwykle interesujący spacer – daje możliwość poobserwowania z bliska unikalnej przyrody, wręcz dotknięcia jej – woda, ptaki, trzciny (niekiedy przeciskające się  nawet przez kładkę) – to wszystko jest na wyciągnięcie ręki (podobnie jak mnóstwo pajęczyn i pająków – szliśmy tędy dziś chyba jako pierwsi, więc ‘przecieraliśmy szlak’). Dwie wieże widokowe pozwalają na podziwianie szerszego widoku.

Dla dzieciaków atrakcją nr 1 są jednak przeprawy pontonowe (w sumie pięć na ponad kilometrowej kładce), które pozwalają (z napędem własnych rąk) na pokonanie głównego koryta i odnóg bocznych. Sebuś zadowolony, mówi, że „chce jeszcze na łódkę”, Tymo podchodzi do sprawy honorowo i dwukrotnie przeciąga nas na drugą stronę sam – taki dzielny z niego chwat! Po. ok. 600 metrach Sebuś zarządza postój, więc zostają z R. na jednym z pontonów i jedzą małe co nieco, a M. z T. idą do końca, aż do Śliwna (po drodze podglądając chowającego się w trzcinach jelonka), po czym wracają do reszty wycieczki.

Spotkany na parkingu miejscowy mówi, że w sezonie jest tu wycieczka za wycieczką, ale – uwaga – głownie Niemców i Szwedów. Faktycznie, niewielu naszych znajomych kiedykolwiek było w Narwiańskim Parku Narodowym. Taaaak, cudze chwalicie, swego nie znacie….

Waniewo - początek kładki przez Narew.

Waniewo – początek kładki przez Narew.

Zobacz, Sebusiu, to są pychówki.

Zobacz, Sebusiu, to są pychówki.

Tak będziemy szli.

Tak będziemy szli.

Ale cały czas iść się nie da.

Ale cały czas iść się nie da.

Ktoś z wody macha do M.

Ktoś z wody macha do M.

06. Ni to z wody, ni z powierzchni.

Nie da się przejść.

Nie da się przejść.

Ale mozna przepłynąć!.

Ale mozna przepłynąć!.

Chłopaki, nie zapominajcie o mnie!.

Chłopaki, nie zapominajcie o mnie!.

Zaraz dobijemy do portu.

Zaraz dobijemy do portu.

Są i dzielni marynarze.

Są i dzielni marynarze.

Trzciny wyższe niż my.

Trzciny wyższe niż my.

A woda głdka jak szkło.

A woda głdka jak szkło.

Pod nami mokro, oj, mokro.

Pod nami mokro, oj, mokro.

Rzut oka na Waniewo.

Rzut oka na Waniewo.

Prawie jak autostrada.

Prawie jak autostrada.

Jeden taki chciał nas przepłoszyć.

Jeden taki chciał nas przepłoszyć.

Tymo - kapitan.

Tymo – kapitan.

Załoga w komplecie - no, prawie.

Załoga w komplecie – no, prawie.

Żeby tak mieć skrzydła...

Żeby tak mieć skrzydła…

Na co oni tak patrzą...

Na co oni tak patrzą…

Na ślimaka!.

Na ślimaka!.

Jak stepy akermańskie.

Jak stepy akermańskie.

Wieża widokowa na środku kładki.

Wieża widokowa na środku kładki.

Tymo już na górze.

Tymo już na górze.

Ten odcinek juz na nami.

Ten odcinek juz na nami.

A ten przed nami.

A ten przed nami.

Warto popatrzeć w szuwary.

Warto popatrzeć w szuwary.

Przedostatnia przeprawa.

Przedostatnia przeprawa.

Tymo ciągnie, M. odpoczywa.

Tymo ciągnie, M. odpoczywa.

Śliwno przed nami - kończymy!.

Śliwno przed nami – kończymy!.

Nie mieliśmy dziś długiego dojazdu, więc zaraz po 12:00 udaje się Sebusia położyć na drzemkę, a my zapisujemy trasę, planujemy popołudnie, gramy z T. w piłkę. Obiad jemy u naszej gospodyni.

Popołudniowa wycieczka do Bielska Podlaskiego

Chłopców zanadto nie zainteresował fakt, że zamierzamy odwiedzić miasto czterech drewnianych cerkwi, o niepowtarzalnym podlaskim charakterze, centrum białoruskich i ukraińskich mniejszości, więc – podążając przetartymi szlakami – wzięliśmy im dwukołowce.

Cerkwie zawsze były dla nas łakomymi kąskami, a tu mieliśmy drewniane, pochodzące z XVI-XVIII w. (w przypadku części z nich – o rodowodzie grekokatolickim) i w takim nagromadzeniu – mniam! Zatrzymujemy się przed niezwykle urokliwą niebieską cerkwią św. Michała Archanioła (kiedyś unicka) – nawet Tymo zwraca uwagę na jej urodę. Z ciekawością doczytujemy, że to jedyna w Polsce katedralna cerkiew drewniana. Kolejne odwiedzane przez nas cerkwie to słynąca z cudownej ikony Bielskiej Madonny (czczonej i przez katolików, i przez prawosławnych) cerkiew Narodzenia NMP (Cerkiew Preczystieńska) ze złotymi cebulastymi kopułami, obecnie remontowana cerkiew Zmartwychwstania Pańskiego oraz znajdująca się na cmentarzu prawosławnym cerkiew Trójcy Świętej – znajdująca się na terenie cmentarza prawosławnego (remont na pewno przywróciłby jej pełnię blasku). Niestety, wszystkie świątynie są zamknięte, wiec nie możemy przyjrzeć się ich wnętrzom.

Cerkwie to jednak nie wszystko, co ciekawe w Bielsku. Turystów zainteresować mogą też inne, nieprawosławne zabytki. My na przykład podchodzimy (chłopcy podjeżdżają rowerami) na rynek i oglądamy późnobarokowy ratusz (XVI, przeb. XVIII w.). Uwagę zwraca wyobrażenie szarańczy na czubku wieży – pamiątka po pladze owadów w 1779 r. (hmm, gdybyśmy to budowali dzisiaj, zamiast szarańczy na czubku umieścilibyśmy ogromnego wygłodniałego komara). Szukamy też budynku drewnianej karczmy piwnej z XIX w. Potem podjeżdżamy samochodem pod  klasztor karmelitów trzewiczkowych z wczesnobarokową świątynią (kon. XVII w., przechodzi kolejno w ręce katolików – grekokatolików – katolików).

W Bielsku urzeka chyba jednak najbardziej niepowtarzalny klimat – cebulaste kopuły cerkwi wyłaniają się zza dachów, na ulicach spotkać można jeszcze wiele drewnianych domów (co przywodzi nam na myśl Mińsk Mazowiecki). Z wycieczki wracamy zadowoleni i my, i chłopcy, którym dzisiejszego popołudnia wyjątkowo dopisują humory.

Cerkiew w Augustowie k. Bielska Podlaskiego.

Cerkiew w Augustowie k. Bielska Podlaskiego.

Cerkiew katedralna Św. Michała w Bielsku Podlaskim.

Cerkiew katedralna Św. Michała w Bielsku Podlaskim.

Ratusz w Bielsku Podlaskim, XVI, przeb. XVIII.

Ratusz w Bielsku Podlaskim, XVI, przeb. XVIII.

Szarańcza to, czy może komar...

Szarańcza to, czy może komar…

Na Placu Ratuszowym.

Na Placu Ratuszowym.

Cerkiew Narodzenia NMP.

Cerkiew Narodzenia NMP.

Szykujemy sie do dalszej drogi...

Szykujemy sie do dalszej drogi…

Pora ruszać!.

Pora ruszać!.

Barokowy kościół Karmelitów Trzewiczkowych, XVII.

Barokowy kościół Karmelitów Trzewiczkowych, XVII.

17 maja 2013, piątek

Pięknie, upalnie, trochę wietrznie, do 30 st. C

Jurajski Park Dinozaurów w Jurowcach

Na koniec naszego pobytu na Podlasiu robimy chłopcom niespodziankę i jedziemy do tutejszego dinoparku położonego nieopodal Białegostoku. Jurajski Park Dinozaurów w Jurowcach „dla niepoznaki” położony jest tak naprawdę na obrzeżach Wasilkowa, a na drogowskazach nazywa się Muzeum Dziejów Ziemi:). Z tego powodu przegapiamy właściwy zjazd z szosy w kierunku Augustowa, chcąc dojechać do samych Jurowców (a trzeba zjechać na pierwszym zjeździe).

Sam dinopark jest skromny, to jedynie dwadzieścia kilka postaci dinozaurów, które można oglądać tylko zza barierek. Na plus zapisać można jednak to, ze dinozaury czekają na zwiedzających przy miłych alejkach, częściowo w lesie, co jest szczególnie miłe podczas dzisiejszego upału. Spomiędzy drzew wydobywają się groźne dźwięki, mające imitować odgłosy dinozaurów. Na koniec obowiązkowe zdjęcie w paszczy tyranozaura.

Zaraz za ogrodzeniem zaczyna się prawdziwy raj dla dzieci i koszmar dla rodzicielskich portfeli: wesołe miasteczko, park linowy, automaty, sklepy z pamiątkami, mała gastronomia itp. Można odnieść wrażenie, że ktoś wymyślił Jurajski Park Dinozaurów głównie po to, żeby zarabiać na dodatkowych atrakcjach, bo zajmują one znacznie więcej miejsca niż sam dinopark. Spędzamy dłuższą chwilę na placu zabaw i dajemy się naciągnąć na kilka atrakcji, a potem podjeżdżamy do Karczmy Nadawki położonej na tyłach białostockiego skansenu (zapach spalonego tłuszczu odstrasza nas od miejscowego bufetu).

Karczma i cały przyległy teren są świetnie pomyślane i zorganizowane. Jest mini-zoo i duży plac zabaw dla dzieci. Ruska bania i stoliki rozstawione obok budynku i nad stawem zachęcają wszystkich. W środku też miło zaaranżowany lokal z dużą salą biesiadną. Chłopcy w oczekiwaniu na dania kuchni podlaskiej (których wybór znacznie wykracza poza kartacze i babkę ziemniaczaną) szaleją na trampolinach i innych atrakcjach, a my delektujemy się chlebem ze smalcem. Same dania obiadowe też nie rozczarowują, a cena nie powala, więc wszystko w jak najlepszym porządku!

W czasie, gdy Sebuś z M. kończą jeść (tempo jedzenia naszej młodszej pociechy jest niesamowite…), R. z Tymusiem urządzają sobie krótki spacer po Białostockim Muzeum Wsi, którego „kuchenna” furtka znajduje się tuż obok restauracji.

Po południu sumiennie odrabiamy z Tymusiem lekcje (w końcu to normalny tydzień nauki) i bawimy się w domu i na podwórku. Na koniec urządzamy sobie jeszcze przejażdżkę rowerową na punkty widokowe w okolicach sąsiedniej miejscowości Bokiny.

Cerkiew w Augustowie k. Bielska Podlaskiego.

Cerkiew w Augustowie k. Bielska Podlaskiego.

Cerkiew katedralna Św. Michała w Bielsku Podlaskim.

Cerkiew katedralna Św. Michała w Bielsku Podlaskim.

Ratusz w Bielsku Podlaskim, XVI, przeb. XVIII.

Ratusz w Bielsku Podlaskim, XVI, przeb. XVIII.

Szarańcza to, czy może komar...

Szarańcza to, czy może komar…

Na Placu Ratuszowym.

Na Placu Ratuszowym.

Cerkiew Narodzenia NMP.

Cerkiew Narodzenia NMP.

Szykujemy sie do dalszej drogi...

Szykujemy sie do dalszej drogi…

Pora ruszać!.

Pora ruszać!.

Barokowy kościół Karmelitów Trzewiczkowych, XVII.

Barokowy kościół Karmelitów Trzewiczkowych, XVII.

Czeskie Karkonosze cz. III – korzystamy z pięknej zimy!

7 lutego 2013, czwartek

W nocy -10 stopni, w dzień piękne słońce i ok. -2 do 0 stopni

Wstajemy dość wcześnie i szykujemy się na rodzinną wycieczkę. Z Peca pod Snežkou ruszamy czerwonym szlakiem do schroniska (gospody) Jeleni Louky. Zaczyna się od małych kłopotów orientacyjnych, ale ostatecznie R. zostawia wycieczkę na szlaku (czerwonym) i odstawia samochód na parking w okolicy głównego skrzyżowania. Ruszamy najpierw drogą, a potem już bardzo przyjemną leśną dróżką o niewielkim nachyleniu przez Zelený Důl. Piękne słońce aż razi w oczy, sprawiając że każda drobina śniegu skrzy się srebrnym blaskiem… bajkowo! Sebuś znaczną część drogi pokonuje w sankach, a Tymuś „rozbija się” o śnieżne obrzeża drogi:)

Samo schronisko Jelenia Łąka to typowa tutejsza „bouda” (z prawie trzystuletnią tradycją), bardzo urocza i funkcjonalna. Jest gdzie zostawić sanki, narty, buty narciarskie itp., a w sali restauracyjnej jest duży kącik zabaw dla dzieci ze sporą drewnianą zjeżdżalnią, stoliczkiem do rysowania i dużym pudłem klocków. To zresztą nie pierwsze miejsce w Czechach, gdzie pamiętano o pociechach (szkoda, że u nas takie zwyczaje dopiero powoli się rozprzestrzeniają…). Pomimo wczesnej pory decydujemy się na obiad, jemy zupkę jarzynową i wyprażany ser z frytkami. Porcje są spore, a cena naprawdę niezła (500 CZK za trzy obiady z herbatą i napiwkiem).

Droga powrotna jak zwykle mija dość sprawnie, głównie za sprawą sanek. Przez pół drogi chłopcy jadą we dwóch, a potem Sebuś dalej je okupuje, a Tymuś doskonali swoje umiejętności w zjeżdżaniu na jabłuszku. Trzy kilometry mijają całkiem sprawnie. Cała wycieczka zajęła nam niespełna cztery godziny z dojazdem.

Z Peca pod Snežkou do Hostinca Jeleni Louky.

Z Peca pod Snežkou do Hostinca Jeleni Louky.

Kapliczka słupowa (XIX) z pątnikiem.

Kapliczka słupowa (XIX) z pątnikiem.

Z Peca pod Snežkou do Hostinca Jeleni Louky.

Z Peca pod Snežkou do Hostinca Jeleni Louky.

Z Peca pod Snežkou do Hostinca Jeleni Louky.

Z Peca pod Snežkou do Hostinca Jeleni Louky.

Gospoda Jelenie Łąki.

Gospoda Jelenie Łąki.

Znajdź Tyma.

Znajdź Tyma.

A chłopcy mają raj.

A chłopcy mają raj.

Powrót do Peca pod Snežkou - styl na śledzia.

Powrót do Peca pod Snežkou – styl na śledzia.

Powrót do Peca pod Snežkou.

Powrót do Peca pod Snežkou.

Powrót do Peca pod Snežkou.

Powrót do Peca pod Snežkou.

Tymo na ostatniej prostej.

Tymo na ostatniej prostej.

Nie ma chłopców...

Nie ma chłopców…

A kuku!.

A kuku!.

Po powrocie tradycyjnie szybko usypiamy Sebusia, pijemy kawkę i ruszamy z Tymusiem na podbój kolejnego ośrodka narciarskiego. Na narty w Černým Důle nie mamy co prawda zbyt wiele czasu, ale w dwie godziny udaje nam się cztery razy zjechać najdłuższą trasą. Tymuś świetnie sobie radzi – naprawdę już skręca równolegle! A do tego uczymy się dzisiaj przewracania i samodzielnego wstawania. Jesteśmy z niego strasznie dumni! A ośrodek jest bardzo dobrym miejscem na rodzinne szusowanie.

Narty w Černým Důle.

Narty w Černým Důle.

Narty w Černým Důle.

Narty w Černým Důle.

Tymo załapuje jazdę równoległą!.

Tymo załapuje jazdę równoległą!.

Tymo- padek.

Tymo- padek.

Nowy styl jazdy na nartach.

Nowy styl jazdy na nartach.

Coraz to nowe figury.

Coraz to nowe figury.

Wieczorem jedziemy jeszcze wyszaleć się na stoku Protež. Zaliczamy osiem zjazdów tą najdłuższą w Czechach oświetloną trasą z miłym przerywnikiem na gorącą czekoladę z bitą śmietaną. Warunki są świetne, praktycznie bez kolejki do wyciągu… malina! Tym razem bez problemu zjeżdżamy na główny parking prosto z trasy. Każdy z wyjazdów narciarskich zajął nam ok. 3 godziny z dojazdem. Wieczorem naprawdę zmęczeni szybko zapisujemy, robimy zdjęcia i kładziemy się, bo czekają nas kolejne dwa intensywne dni!

8 lutego 2013, piątek

Rano do -14 stopni, w dzień ok. -2, na Śnieżce -11; po słonecznym poranku potem pojawiają się chmury i przelotne opady śniegu

Planowaliśmy dzisiaj rano wypad na sanki do Szpindla, ale w nocy Tymuś odstawił histerię, że ucho go boli, więc zmieniliśmy plan na wycieczkę górską we dwoje. W końcu rano przyznał, że bolał go … kawałek małżowiny ucha, a nie ucho w środku, więc alarm został odwołany, ale było już za późno na zmianę planów i ruszyliśmy na wyprawę, a chłopcy w tym czasie eksplorowali z babcią pobliski zielony szlak (przy kościółku w Svobodzie nad Upou).

Kościół Św. Józefa (pocz. XX) w Svobodzie nad Upou.

Kościół Św. Józefa (pocz. XX) w Svobodzie nad Upou.

W tym samym czasie w Svobodzie nad Upou...

W tym samym czasie w Svobodzie nad Upou…

W tym samym czasie w Svobodzie nad Upou...

W tym samym czasie w Svobodzie nad Upou…

Wyprawa na Śnieżkę

Co prawda rok temu już zdobyliśmy zimą ten szczyt z Tymusiem, jednak zrobiliśmy to z trochę mało „honorowo”, bo podjechaliśmy wyciągiem Zbyszek na Kopę. Wobec tego w ramach zdobywania korony Europy postanowiliśmy wejść na najwyższy szczyt Czech bez korzystania z wyciągów czy kolejek. W tym roku zresztą i tak kolejka z czeskiej strony jest w rekonstrukcji i nie działa.

Tym razem planujemy wejście od wschodu, po głównej grani Karkonoszy. Ruszamy z Malej Upy zaraz za Przełęczą Okraj i szybko znajdujemy wyjście naszego żółtego szlaku przy drogowskazie z napisem „Sněžka” (pierwotnie planowaliśmy wyruszyć nieco krótszym, zielonym szlakiem, wyruszającym jeszcze nieco niżej z drogi na Okraj, ale nie wypatrzyliśmy z samochodu wyjścia szlaku i odpowiedniego parkingu).

Odcinek z Malej Upy do schroniska Jelenka początkowo prowadzi ścieżką między domami, a potem szeroką, wyratrakowaną rano drogą przez las. Idzie się dobrze, ale umiarkowanym tempem – jednak przewyższenie robi swoje (ok. 300 m). Do Jelenki idziemy około godziny. Tym razem oglądamy ją tylko z zewnątrz i ruszamy dalej, planując tu obiad w drodze powrotnej. Od tej pory wędrujemy głównym grzbietem Karkonoszy.

Z Górnej Małej Upy na Śnieżkę.

Z Górnej Małej Upy na Śnieżkę.

Nasz cel.

Nasz cel.

Wypatrujemy Czarną Górę w oddali.

Wypatrujemy Czarną Górę w oddali.

Góra Mała Upa - Jelenka.

Góra Mała Upa – Jelenka.

Schronisko Jelenka.

Schronisko Jelenka.

Zatrzymujemy się na postój dopiero po pokonaniu kolejnych 150 m przewyższenia, po dotarciu na szczyt Czarnej Kopy (1407 m n.p.m.). Miło posiedzieć na śniegu, popijając gorącą herbatkę z termosu, ale kilkunastostopniowy mróz skłania nas do skrócania postoju do minimum.

Jelenka-Czarna Kopa.

Jelenka-Czarna Kopa.

Śnieżka coraz bliżej.

Śnieżka coraz bliżej.

Odpoczynek na Czarnej Kopie.

Odpoczynek na Czarnej Kopie.

Odcinek Czarna Kopa-Śnieżka pokonujemy w ok. 70 min. Podejście jest nieco nużące – miejscami zawiany szlak i przepadający śnieg plus różnica wysokości robią swoje, ale na szczycie – jak to w górach – szybko zapominamy o zmęczeniu. Oglądamy oszadzioną kaplicę Św. Wawrzyńca, zaglądamy do czeskiego bufetu (pełnego turystów) i kierujemy się na coś ciepłego do restauracji w budynku obserwatorium astronomicznego. Zjadamy gorącą kwaśnicę, popijamy herbatą i – nie przedłużając – zarządzamy odwrót.

Schodzimy tą samą drogą. Warunki pogodowe zmieniły się diametralnie – błękitne niebo jest tylko wspomnieniem, za to co chwilę zachodzą chmury i prószy śnieg. Mimo warunków zupełnie zimowych szybko tracimy wysokość i po niecałej godzinie wchodzimy na obiad (naprawdę smaczny!) do przytulnego schroniska Jelenka.

Schodząc z Jelenki do Upy, co chwilę mijamy zjeżdżające dzieciaki na sankach – nachylenie drogi w drodze powrotnej jest teraz zdecydowanym sprzymierzeńcem.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Czarna Kopa-Śnieżka.

Rzut oka ze Śnieżki na zachód.

Rzut oka ze Śnieżki na zachód.

Rzut oka ze Śnieżki na zachód.

Rzut oka ze Śnieżki na zachód.

Zejście ze Śnieżki w kierunku wschodnim.

Zejście ze Śnieżki w kierunku wschodnim.

Docieramy do samochodu zmęczeni – jak to po zimowej turze – ale zadowoleni, że honorowo zdobyliśmy kolejny szczyt do Korony Europy. Wycieczkę kończymy przymusowym zwiedzaniem centrum Małej Upy – okazuje się, że opłaty za parking P3 można wnieść … w kasie przy wyciągu. Gdyby nas tylko tak nogi nie bolały, spacerek byłby samą przyjemnością.

Cała wycieczka zajęła nam ok. 6,5 godziny i wymagała pokonania łącznie ok. 800 m różnicy wzniesień.

Wieczorna wycieczka na stok

Wieczorem wybieramy się wszyscy do najbliższego nam ośrodka narciarskiego w Svobodzie nad Upou. M. jeździ z Tymusiem, a R. i U. spacerują z Sebusiem, podziwiając coraz lepszą jazdę Tyma. Sebuś też jest bardzo zadowolony – bawi się w śniegu (m.in. przygotowuje tort dla Olka) i – uwaga uwaga! – uczy się sam zjeżdżać na jabłuszku.

Umiem zjeżdżać na jabłuszku!.

Umiem zjeżdżać na jabłuszku!.

9 lutego 2013, sobota – dzień pożegnalny

Piękna słoneczna pogoda z niewielkim mrozem

Poranne sanki na Czarnej Górze

Według pierwotnych planów mieliśmy jechać na 4-kilometrową sankostradę do Szpindlerowego Młyna, ale baliśmy się, że długi dojazd niebezpiecznie skróci nam czas na narty na Czarnej Górze. Chłopcy są jednak strasznie nakręceni na sanki, więc nie chcąc zabierać im tej przyjemności, decydujemy się zjechać raz jeszcze z Czarnej Góry.

Na górę wjeżdżamy gondolkami wszyscy pięcioro. Szadź na świerkach, błękitne niebo i świeżo wyratrakowane trasy – po prostu bajka. Podchodzimy pod wieżę widokową, ale – niestety – okazuje się, że wejścia są możliwe tylko między 12.00 i 15.00, więc możemy tylko wyobrażać sobie, jak pięknie prezentuje się zimowa panorama z Czarnej Góry.

Na początku trasy dla saneczkarzy rozdzielamy się – U. uznaje, że jednorazowe doświadczenie emocji związanych ze zjazdem na sankach już jej wystarczy i zjeżdża na dół kolejką, a nasza czwórka ustawia się w blokach startowych i ziuuuu! na dół. Jedzie się świetnie – dziś udaje nam się wyjechać na górę dość wcześnie (o 9:00 stawiamy się na parkingu), więc trasa jest świeżo wyratrakowana, a innych saneczkarzy spotykamy tylko sporadycznie. Szkoda, że sankostrada kilka razy przecina trasy narciarskie – to właściwie jedyny zarzut (poza ceną:)), który można postawić tej atrakcji. Na dole chłopcy wołają, że chcą jeszcze raz, ale chcemy jeszcze sami wyskoczyć na narty, więc wracamy do domu.

Na Czarna Górę!.

Na Czarna Górę!.

Wieża widokowa na szczycie Czarnej Góry.

Wieża widokowa na szczycie Czarnej Góry.

Idziemy do początku trasy saneczkarskiej.

Idziemy do początku trasy saneczkarskiej.

Idziemy do początku trasy saneczkarskiej.

Idziemy do początku trasy saneczkarskiej.

Saneczkarze na start!.

Saneczkarze na start!.

Sankostrada z Czarnej Góry.

Sankostrada z Czarnej Góry.

Przejazd pod mostem to jest coś!.

Przejazd pod mostem to jest coś!.

A teraz przejazd pod ulicą - wow!.

A teraz przejazd pod ulicą – wow!.

Narty na Czarnej Górze (M. + R.)

Od 12:00 do 15:30 objeżdżamy sobie wszystkie trasy ośrodka. Ich ilość może nie przyprawia o zawrót głowy, ale są przyzwoitej długości i o przyjemnym nachyleniu (przeważają trasy czerwone). To dobry ośrodek na półdniowy wypad. Nam najmilej jeździło się na sztandarowej, niemal trzykilometrowej trasie ośrodka – wzdłuż kolejki gondolowej, ale odstraszała trochę kolejka na dole, więc jeździliśmy głownie na dwuosobowych orczykach Andeš.

Nie obyło się bez emocji. Najpierw okazało się, że główny parking w Janskich Lazniach jest zapełniony i pokierowano nas na parking pół kilometra niżej. Potem, na koniec, przeżyliśmy mały horror z wyjazdem z parkingu. Zgubiliśmy bilet parkingowy i musieliśmy kupować „karny” bilet za … 500 CZK. Nie wspomnę, jak to popsuło nam nastroje, tym bardziej, że w końcu zguba się znalazła – na tylnym siedzeniu samochodu. Tylko że poniewczasie… Cóż, skibusy górą.

Po południu idziemy wszyscy na pożegnalny obiad do restauracji Měštanský Dům w centrum Svobody nad Upou. Najadamy się do syta smacznym jedzeniem (Tymo zasmakował na dobre w wyprażanym serze, M. dogadza sobie wołowiną w słodkim sosie śmietanowym z knedlikami, R. i U. zajadają kurczaka zapiekanego z serem i brokułami, a Sebuś wsuwa fryty z kawałkami mięsa).

Centrum Svobody nad Upou.

Centrum Svobody nad Upou.

Pożegnalny obiad w Svobodzie nad Upou.

Pożegnalny obiad w Svobodzie nad Upou.

Wieczorem wszyscy (poza M., skazaną na pakowanie) idą pod orczyki w Svobodzie nad Upou, gdzie T. z R. zaliczają pożegnalne zjazdy, a S. doskonali swoje umiejętności jazdy na jabłuszku. Potem już czeka nas tylko niewdzięczne pakowanie.

Pożegnalne narty.

Pożegnalne narty.

Zgodnie przyznajemy, że pobyt był zdecydowanie za krótki – tyle jeszcze chciałoby się zrobić: narty i sanki w Szpindlerowym, jeszcze jedną wspólną górską wycieczkę, spacer zielonym szlakiem zaczynającym się przy naszym domu, schroniska w Górach Izerskich (M. + R.), Kutną Horę na dzień wycieczkowy… Cóż, pogoda  i – przede wszystkim – choroby dość mocno na początku pokrzyżowały nam plany. Mamy po co wracać. Na pewno rejon czeskich Karkonoszy jest bardzo ciekawy turystycznie i każdy znajdzie tu mnóstwo atrakcji dla siebie.

10 lutego 2013, niedziela

Rano ok. -10 stopni, w dzień w Polsce -1 do -3 stopni, bez opadów

W powrotną drogę wyruszamy nie bez przygód. Wyszykowaliśmy się właściwie na 6:30, ale pani gospodyni nie odebrała naszego SMS-a, bo zabalowała i zaspała… dopiero po naszym telefonie przysłała „pritela”, żeby odebrał od nas klucze… W końcu jednak ruszamy (ok. 7:05), bogatsi o historię o Titanicu z czeskiego National Geographic, która bardzo zaintrygowała chłopców!

Droga zleciała nam dość sprawnie (9 godz. i 20 min, 540 km), pomimo kilku postojów. Zatrzymywaliśmy się parę razy, bo jakoś nie mogliśmy się zgrać w potrzebach postojowych. Mimo to udało nam się zaliczyć dwie bardzo ciekawe atrakcje:

Jawor

Oglądamy tutaj XVII-wieczny Kościół Pokoju (wpisany na listę dziedzictwa UNESCO!), chyba bardziej okazały niż ten ze Świdnicy, dodatkowo ładnie położony w Parku Pokoju. Niestety o wczesnej porze nie możemy zajrzeć do środka.

Kościół Pokoju (XVII) w Jaworze, wczenobarokowy.

Kościół Pokoju (XVII) w Jaworze, wczenobarokowy.

Ewangelicki Kościół Pokoju w Jaworze, konstrukcja szkieletowa.

Ewangelicki Kościół Pokoju w Jaworze, konstrukcja szkieletowa.

Kościół Pokoju w Jaworze.

Kościół Pokoju w Jaworze.

Kościół Pokoju w Jaworze.

Kościół Pokoju w Jaworze.

Kościół Pokoju w Jaworze.

Kościół Pokoju w Jaworze.

Kalisz

To miasto często pomijane w przewodnikach, a jednak ciekawe (niektórzy twierdzą, że jest to najwcześniej wymieniane w źródłach pisanych miasto w Polsce – Calisia u Ptolemeusza w II w.).

Co prawda zabudowa rynku pochodzi z XX w., ale jest całkiem ładna, podziwiamy zwłaszcza okazały ratusz i dość spójne w stylu kamieniczki otaczające sam Główny Rynek, jak i przyległe uliczki. Załapujemy się na hejnał z wieży ratusza, a potem lecimy na szybki obchód pozostałych atrakcji.

Oglądamy Bazylikę Sanktuarium Wniebowzięcia NMP, potocznie zwaną Kościołem pw. Św. Józefa (gotycko-barokową), Basztę Dorotkę i fragment XIV-wiecznych murów miejskich, Katedrę Św. Mikołaja (XIII w., przeb.), pojezuicki kościół garnizonowy (XVI w.) oraz zespół klasztorny Franciszkanów (XIII w., przeb.).

Zwieńczeniem wizyty w Kaliszu jest przepyszny obiad w stylowej westernowej restauracji przy rynku.

Chłopcy są znakomitymi turystami, dzielnie towarzyszą nam w zwiedzaniu, a dodatkowe „kilometry” robią, obiegając klomby i płosząc gołębie na rynku. Po spacerze dopisują im apetyty, a potem świetnie im się śpi podczas ostatniego odcinka podróży, już prosto do domu.

Ratusz (XX) w Kaliszu.

Ratusz (XX) w Kaliszu.

Arkady kaliskiego ratusza.

Arkady kaliskiego ratusza.

Urokliwa zabudowa kaliskiego rynku.

Urokliwa zabudowa kaliskiego rynku.

Wczesnobarokowy (XVI) kosciół garnizonowy.

Wczesnobarokowy (XVI) kosciół garnizonowy.

Plac Św. Józefa z Bazyliką Sanktuarium Wniebowzięcia NMP.

Plac Św. Józefa z Bazyliką Sanktuarium Wniebowzięcia NMP.

Okolice Placu Św. Józefa w Kaliszu.

Okolice Placu Św. Józefa w Kaliszu.

Baszta Dorotka. Bazylika Wniebowzięcia NMP w tle.

Baszta Dorotka. Bazylika Wniebowzięcia NMP w tle.

Katedra Św. Mikołaja.

Katedra Św. Mikołaja.

Pożegnalny obiad w Kaliszu.

Pożegnalny obiad w Kaliszu.

Czeskie Karkonosze cz. II – sanki, narty, spacery i… Czeski Raj

 3 lutego 2013, niedziela

przepiękny dzień, na dole ok. 0, na Czarnej Górze ok. -6 stopni

Po wszystkich naszych perturbacjach nareszcie wszyscy czujemy się dobrze i mamy pierwszy naprawdę beztroski, piękny feryjny dzień.

Sankostrada z Czarnej Góry

Korzystamy ze słonecznej pogody i wybieramy się wszyscy na trasę saneczkową ze szczytu Czarnej Góry (1299 ). U. na początku ma pewne obiekcje, czy na pewno chce jechać 3,5 km na sankach, ale w końcu odważnie się decyduje – i dobrze! (zresztą po drodze spotykamy kilka dziewczynek w wieku U.:))

Na szczyt wjeżdżamy kolejką gondolową z Janskich Łazni. Sanki, wypożyczone na dolnej stacji, są naprawdę porządne, z uchwytem do trzymania, i duże – bez problemu mieścimy się na nich z chłopakami.

Szczyt Czarnej Góry wita nas słońcem, oszadzionymi drzewami i pięknym widokiem. Zza drzew wyłania się porządna konstrukcja wieży widokowej. Wejście na nią sobie, niestety, na dziś odpuszczamy, bo dość mocno wieje i nie chcemy, by chłopcy zmarzli. Kierując się drogowskazami, znajdujemy początek drogi saneczkowej i ziuuu! w dół.

Skład zespołów jest następujący. Sanki 1: R. + S., Sanki 2: M. + T, Sanki 3:U.

Jazda dostarcza kapitalnych wrażeń. Trasa jest przygotowana i naprawdę można rozwinąć imponujące prędkości. Trzeba uważać jedynie w kilku miejscach, w których sankostrada przecina trasę narciarską.

Chłopcy byli zachwyceni. Sebuś w ogóle się nie bał, a Tymo ciągle mówił „Mamo, szybciej, szybciej, czemu tak ciągle hamujesz?”. U. na początku trochę się bała i zaliczyła wywrotkę, ale po przeszkoleniu R. na temat sposobów skutecznego hamowania sankami, problemy się skończyły i było nam wszystkim bardzo wesoło!

Cały zjazd (z postojami w celu skompletowania składu) zajął nam niecałą godzinę.

Po zjeździe jemy obiad w Chacie Viktorka przy dolnej stacji wyciągu (M. wreszcie doczekała się swoich czeskich knedlików).

Ze Svobody nad Upou do Jasnkich Lazni.

Ze Svobody nad Upou do Jasnkich Lazni.

Przygotowanie teoretyczne to podstawa.

Przygotowanie teoretyczne to podstawa.

Czekamy na kolejkę gondolową.

Czekamy na kolejkę gondolową.

Gondolą na Czarną Górę.

Gondolą na Czarną Górę.

Szczyt Czarnej Góry (1299 m).

Szczyt Czarnej Góry (1299 m).

Początek sankostrady coraz bliżej.

Początek sankostrady coraz bliżej.

I ziuuu w dół!.

I ziuuu w dół!.

Pierwszy przystanek.

Pierwszy przystanek.

U. zapobiegliwie ma aż dwoje sanek.

U. zapobiegliwie ma aż dwoje sanek.

Czas na mały oddech.

Czas na mały oddech.

...nic się nie boimy.

…nic się nie boimy.

Narty R. i T. w Svobodzie nad Upou

Po krótkim odpoczynku w domu R. z T. idą na narty na orczyki Duncan w Svobodzie nad Upou, a M. i U. zostają w domu ze śpiącym Sebusiem.

Wieczór w Pecu pod Snezkou

Tymuś po sankach i nartach jeszcze roznosi dom z Sebusiem, więc jedziemy wyhasać ich jeszcze na jabłuszku. Jedziemy upolować jakąś górkę do Pecu pod Snezkou, przy okazji chcąc zajechać do jednej z karkonoskich miejscowości turystycznych.

Na górce niedaleko parkingu przy dolnej stacji kolejki na Śnieżkę (w remoncie do kwietnia 2014) Tymo szaleje na jabłuszku jak szatan. Sebuś spokojniej jeździ na sankach. Kres zabawie kładzie mały wypadek – Tymo wpada z impetem w M., zaczajoną, by zrobić mu dobre zdjęcie, w wyniku czego wszyscy jesteśmy dokumentnie mokrzy (a M. omal nie wywija fikołka w powietrzu).

Wracamy zaśnieżeni i zmęczeni. Ale fajny dziś był dzień!

Wieczór w Piecu pod Śnieżką.

Wieczór w Piecu pod Śnieżką.

Wieczór w Piecu pod Śnieżką.

Wieczór w Piecu pod Śnieżką.

4 lutego 2013, poniedziałek

Cały dzień koło zera, od południa pada mokry śnieg

Wycieczka do schroniska Bouda w Obrim Dole

Padający w nocy śnieg pięknie poprzystrajał okolicę, więc od rana szykujemy się na górski spacer. Wybieramy trasę położoną niedaleko, niedługą (wczesnym popołudniem planujemy uziemić S. i wyrwać się na narty), przetartą i ze schroniskiem (żeby ogrzać chłopców) – niebieski szlak z Pecu pod Snezkou w kierunku Śnieżki wydaje się idealny.

Idziemy szeroką, dobrze przetartą drogą wzdłuż potoku. Sebuś sporo podjeżdża na sankach, od czasu do czasu spadając dla zabawy; Tymuś zajmuje się głównie „odśnieżaniem” przy pomocy swojego jabłuszka do zjeżdżania. My podziwiamy piękny zimowy las i poprzystrajane śniegowymi czapami kamienie wyglądające z potoku.

Nie udaje nam się dojść do Boudy pod Snezkou, jak planowaliśmy wcześniej, ale w pełnym składzie nie mamy ciśnienia na wyczynowe trasy. Docieramy do Boudy w Obrim Dole i jest bardzo sympatycznie. Schroniskowy charakter, ciepła herbatka i karkonoska kwaśnica (z grzybami!) – tego nam było trzeba. Wśród chłopców największą furorę robi stół do gry w piłkarzyki i zabawkowy wózek z lalką (co oni z nią nie wyprawiali…, szkoda gadać).

Wracamy tą samą drogą. Już zaczyna padać śnieg, który pada mocniej i mocniej aż do wieczora. Cała wycieczka, zupełnie niespiesznym tempem, zajęła nam niespełna 3 godziny.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Z Pecu pod Snezkou do Boudy w Obrim Dole.

Uśmiechamy kamień.

Uśmiechamy kamień.

Bouda w Obrim Dole.

Bouda w Obrim Dole.

Bouda w Obrim Dole.

Bouda w Obrim Dole.

Żegnamy się z Boudą w Obrim Dole.

Żegnamy się z Boudą w Obrim Dole.

Z powrotem do Pecu pod Snezkou.

Z powrotem do Pecu pod Snezkou.

Z powrotem do Pecu pod Snezkou.

Z powrotem do Pecu pod Snezkou.

Z powrotem do Pecu pod Snezkou.

Z powrotem do Pecu pod Snezkou.

Popołudnie na orczykach w Svobodzie nad Upou (M. R. T.)

Pierwotnie planujemy pojechać we dwoje na Czarną Górę, ale widoczność jest zerowa i bardzo sypie, więc uznajemy to za pozbawione sensu. Tymo wyraża chęć wyjścia na narty, a M. bardzo chce zobaczyć jego postępy, więc wybieramy się we trójkę do najbliższego nas ośrodka.

Tymo radzi sobie wyśmienicie – jeździ sam na orczyku i skręca prawie-że-równolegle. Najbardziej przeszkadzają intensywne opady mokrego śniegu. Po półtorej godziny jesteśmy kompletnie mokrzy, więc wracamy do domu.

Ale sypie!.

Ale sypie!.

Orczyki w Svobodzie nad Upou.

Orczyki w Svobodzie nad Upou.

Narciarz jak się patrzy.

Narciarz jak się patrzy.

Wspólna obiadokolacja w położonym naprzeciwko nas Hotelu Prom stanowi miłe zakończenie dzisiejszego dnia.

5 lutego 2013, wtorek

2-5 stopni, przelotny deszcz i śnieg, poza górami też rozpogodzenia

Dzisiaj w górach ciąg dalszy opadów mokrego śniegu przy dodatniej temperaturze, więc planujemy dłuższą wyprawę do Czeskiego Raju.

Czeski Raj zdecydowanie zasługuje na dłuższą, nawet kilkudniową wyprawę, szczególnie ładnie musi być tutaj wiosną lub jesienią. W zimie większość atrakcji jest nieczynna (np. Prachovske Skaly i większość zamków) i dzięki temu szybciej „zaliczamy” właściwie całą krainę!

Zaczynamy od ojczyzny Rumcajsa i Szejtroczka z czeskich bajek, czyli Jičína. Rynek  jest tradycyjnie ozdobiony barokową kolumną i fontanną z rzeźbami głów ryb, przywodzących na myśl suma z opowieści o Szejtroczku. Dookoła stoją piękne kamieniczki, XVI-wieczny pałac (zwany tu zamkiem) z pięknym renesansowym dziedzińcem (jednym z trzech, po których świetnie biegało się chłopcom) oraz również XVI-wieczna Valdická brána – pozostałość murów obronnych, wizytówka miasta z wieżą widokową (niestety w zimie nieczynną). Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę na świetnym „wodnym” placu zabaw za bramą i odwiedzamy, niestety również zamknięty poza sezonem, dom szewca Rumcajsa, w którym ten sympatyczny bohater mieszkał zanim został rozbójnikiem. Miasto jest wyjątkowo urocze, a wspomnienia z niego utrwalamy w miły sposób popołudniu, oglądając w necie kilka odcinków bajki o rozbójniku Rumcajsie.

Rynek w Jiczynie.

Rynek w Jiczynie.

Rynek w Jiczynie.

Rynek w Jiczynie.

Brama Valdicka (XVI) - część murów obronnych.

Brama Valdicka (XVI) – część murów obronnych.

Widok przez bramę na centrum Jiczyna z pałacem.

Widok przez bramę na centrum Jiczyna z pałacem.

Brama Valdicka (XVI) prowadzi na jiczyński rynek.

Brama Valdicka (XVI) prowadzi na jiczyński rynek.

Chłopców zainteresowało coś innego...

Chłopców zainteresowało coś innego…

Warsztat szewski Rumcajsa.

Warsztat szewski Rumcajsa.

Piękne arkadowe dziedzińce.

Piękne arkadowe dziedzińce.

Dalej ruszamy na objazd Czeskiego Raju, omijając nieczynne w zimie Prachowskie Skały. Odwiedzamy kolejne urocze miasteczko – Sobotkę z XVI-wiecznym kościołem św. Marii Magdaleny i XVII-wiecznym ratuszem, a potem zaczynamy objazd tutejszych zamków. Wzgórza i skały, stanowiące podstawowe elementy krajobrazu Czeskiego Raju, były wymarzonymi lokalizacjami dla zamków, dlatego jest ich tutaj mnóstwo. My odwiedzamy cztery z nich, przejeżdżając przy tym zaledwie ok. 50 km.

Zamek Humprecht, położony na obrzeżach Sobotki, oglądamy tylko z samochodu, jego okrągła bryła pozostaje jednak w pamięci.

Zamek Humprecht (XVII).

Zamek Humprecht (XVII).

Zamek Kost to jeden z najpiękniejszych zamków gotyckich w Czechach (pochodzi z XIV w., był parokrotnie przebudowywany). Podobnie jak inne zabytki w tej okolicy, jest nieczynny w zimie, więc również ograniczamy się do kilku zdjęć z zewnątrz, zachwycając się zarówno samym zamkiem, jak i okolicznymi imponującymi skałami.

Gotycki Zamek Kost w pełnej krasie.

Gotycki Zamek Kost w pełnej krasie.

Dalej wjeżdżamy w Hruboskalisko i przejeżdżając pomiędzy całymi szeregami skał, często wąską i krętą drogą, czujemy się w samochodzie trochę jak na górskim szlaku.

Skały Czeskiego Raju z okiem samochodu.

Skały Czeskiego Raju z okiem samochodu.

W jednej z tutejszych miejscowości udaje nam się znaleźć czynną restaurację! Zadziwia nas to tym bardziej, że w okolicy nie widać ani jednego turysty. Hostinec Polepsovna okazuje się jednym z najlepszych lokali, w jakich przyszło nam dotąd jeść – restauracja została z klimatem urządzona, a gulasz z knedlikami dobry jak zwykle!

Po obiedzie ruszamy dalej w drogę. Podjeżdżamy pod zamek Hrubá Skála. Z okien samochodu nie wygląda on może jakoś bardzo imponująco, ale na dłuższe zwiedzanie nie możemy sobie pozwolić, żeby zdążyć dojechać do kolejnego celu zanim Sebuś zaśnie.

Zamek Hrubá Skála.

Zamek Hrubá Skála.

Ostatni punkt programu to Zamek Trosky. Pozostałości warowni zadziwiają nas już z oddali dwiema wyniosłymi wieżami (zwanymi Babą i Panną), położonymi na potężnych bazaltowych słupach. To prawdziwa wizytówka regionu. Z bliska zachwyca jeszcze bardziej. Pomimo że wejście na sam zamek aż do marca jest niemożliwe, podchodzimy dróżką okalającą wzgórze zamkowe pod same mury, podziwiając jeszcze bardziej tajemniczą, bo opustoszałą poza sezonem, średniowieczną (XIV-wieczną) warownię. Żałujemy głównie tego, że nie możemy podziwiać widoku z Baby. No ale i tak było ciekawie, a przy tym chłopcy trochę się przelecieli i potem już szybciutko zasnęli i przespali półtoragodzinną drogę powrotną.

Zamek Hrubá Skála.

Zamek Hrubá Skála.

Wulkaniczne słupy są imponujące...

Wulkaniczne słupy są imponujące…

Ruiny Zamku Trosky.

Ruiny Zamku Trosky.

Zamek Trosky zostaje za nami.

Zamek Trosky zostaje za nami.

Cała wycieczka zajęła nam nieco ponad 6 godzin, z czego 3,5 godziny to jazda samochodem (170 km).

Wieczorem zaliczamy już we dwoje pierwsze wieczorne łyżowanie na trasie Protež w Janskich Laznach. Można się tu nieźle wyszaleć – trasa ponad 1,5 km, ludzi w sam raz, sama przyjemność. A na koniec powtarzamy we dwoje spacer po samym uzdrowisku, podziwiając to miłe i spokojne miejsce przy świetle latarni.

6 lutego 2013, środa

Rano i wieczorem lekki mróz, w dzień słoneczko i ok. 0 stopni, piękna zima

Narty w Szpindlerowym Młynie (M. + R.)

Nareszcie udaje nam się wyrwać na dłużej na narty we dwoje. Chcemy zobaczyć najbardziej znany kurort narciarski Czech, dlatego jedziemy do Szpindlerowego Młyna.

Ośrodek bardzo nam się podoba, są tu trasy dla narciarzy o różnym stopniu zaawansowania (z przewagą tras czerwonych, ale jest też długa niebieska „dwójka” i czarna „czwórka” z homologacją FIS). Objeżdżamy dokładnie niemal wszystkie trasy na Pláňie (1198 m n.p.m.) – Hromovkę i Svatego Petra (niestety, trasy z Medvědina podziwialiśmy tylko z oddali). Wszystko bardzo dobrze przygotowane, warunki narciarskie znakomite (szczególnie dobrze jeździło się rano, gdy było jeszcze niewiele ludzi), kolejki do wyciągów z biegiem dnia się powiększają, nadal jednak są niewielkie (i możliwe do uniknięcia przy odpowiednim wyborze wyciągów – np. na krzesełkach przy „czwórce” nie było ich wcale). Przepiękna słoneczna pogoda i wspaniałe widoki na Dolinę Łaby dopełniają pełni wrażeń.

Ok. 11:00 zatrzymujemy się na zupę i ciacho w restauracji pod szczytem Pláňa. Jeździmy od 9:00 do 13:00 (plus dojazd).

Narty w Szpindlerowym Młynie (Hromovka).

Narty w Szpindlerowym Młynie (Hromovka).

Pod szczytem Pláňa.

Pod szczytem Pláňa.

Narty w Szpindlerowym Młynie - zjazd 'czwórką'.

Narty w Szpindlerowym Młynie – zjazd 'czwórką’.

Narty w Szpindlerowym Młynie (trasy z Pláňa).

Narty w Szpindlerowym Młynie (trasy z Pláňa).

Aha, po drodze ze Svobody nad Upou widzimy coś niesamowitego: dwa stada (po co najmniej kilkanaście sztuk każde) jeleni (tak!), w tym jedno biegnące! Niepowtarzalny widok. Szkoda, że nie zdążyliśmy zrobić zdjęcia.

W czasie naszej nieobecności chłopcy spacerują z Babcią (m.in. podchodzą pod urokliwy kościółek w Svobodzie nad Upou, widoczny z naszego okna – okazuje się, że pochodzi z lat 30. XIX w!) i bawią się na śniegu.

Chłopcy robią stacje benzynowe.

Chłopcy robią stacje benzynowe.

To, co fascynowało chłopców.

To, co fascynowało chłopców.

Popołudnie w Harrachovie

Po powrocie z nart i po drzemce Sebusia wszyscy razem wybieramy się na wycieczkę do Harrachova.

Naszym głównym celem jest tutejsza huta szkła i browar (Sklárna a minipivovar Novosad a syn), a właściwie restauracja powstała przy budynku huty, gdzie od ponad trzystu lat kontynuowane są tradycje hutnictwa szkła. Część restauracji tworzy galeryjka ponad halą z piecami hutniczymi, skąd można obserwować prace przy wyrobie szkła. W samej restauracji jest też minibrowar. Wszystko naprawdę fajnie urządzone. Nie oglądamy już wystawy Muzeum Szkła, nie udaje się nam też podejrzeć procesu tworzenia szklanych cudeniek, ale nawet widok samych rozpalonych do czerwoności pieców i drobnych prac porządkowych przy nich satysfakcjonuje chłopców, a my nasycamy się smacznym obiadem, który popijamy tutejszym piwem – mniam! Wszystko niezwykle, jak na atrakcyjność miejsca, tanie… wydajemy tu tylko 500 koron za trzy pełne obiady, wliczając w to spory napiwek. Aby jeszcze bardziej zachęcić do odwiedzenia tego klimatycznego miejsca, dodamy, że można tu nawet zamówić… kąpiel w piwie!

Sklárna a minipivovar Novosad a syn, Harrachov.

Sklárna a minipivovar Novosad a syn, Harrachov.

Sklárna a minipivovar Novosad a syn, Harrachov.

Sklárna a minipivovar Novosad a syn, Harrachov.

Można policzyć ziarna jęczmienia.

Można policzyć ziarna jęczmienia.

Można poobserwować produkcję szkła.

Można poobserwować produkcję szkła.

Można poobserwować produkcję szkła.

Można poobserwować produkcję szkła.

Minibrowar - kąpiele piwne następnym razem.

Minibrowar – kąpiele piwne następnym razem.

Podjeżdżamy jeszcze na chwilę w okolice tras narciarskich, żeby zobaczyć słynną mamucią skocznię. Niestety, nie możemy zrobić dobrego zdjęcia, bo szybko zapada zmrok, ale zdążamy docenić piękne wkomponowanie skoczni w zbocze Čertovej Hory. Chłopcy (mali i ten duży) wykorzystują skwapliwie czas na pozjeżdżanie na sankach i jabłuszkach z pryzmy śniegu obok kas wyciągów:)

Główna atrakcja Harrachova według chłopców.

Główna atrakcja Harrachova według chłopców.

Droga powrotna trochę się dłuży (to w końcu ponad godzina jazdy), ale ani przez chwilę nie żałujemy wyjazdu. Cała wycieczka zajęła nam 4 godziny (15:30 – 19:30).

Czeskie Karkonosze cz. I – Hradec Kralove, Kuks, Liberec, Janské Lázné i Trutnov

 29.01.2013, wtorek

Po wielu dniach mrozu wczoraj zaczęła się odwilż. 0-6 stopni, przelotne opady i przebłyski słońca

W niedzielę M. ma wykład, a w poniedziałek R. musi jechać do swojej pracy, więc wyjeżdżamy we wtorek, a nie – jak planowaliśmy wcześniej – w sobotę.

Warszawa – Svoboda nad Upou, 7:30-18:00, ok. 520 km

Z Warszawy wyjeżdżamy nadspodziewanie szybko – zajeżdżamy tylko po Babcię, dwa razy zatrzymujemy się na światłach i już mkniemy nową autostradą A2. Ile razy tędy jedziemy, tyle razy cieszymy się z tej drogi i doceniamy komfort, który dała podróżnym – w godzinę przejeżdżamy 130 km. Na ok. 140. km zatrzymujemy się na stacji, głównie po to, by dokupić płyn do spryskiwacza – w takich warunkach zużywa się nadspodziewanie szybko, ale przy okazji zaliczamy po herbatce. Chłopcy naciągają Babcię na nowe samochodziki, którymi bawią się dziś przez cały dzień.

Z autostrady zjeżdżamy na wysokości Wartkowic. Warunki od razu zmieniają się diametralnie. Droga, wąska, z tirami i padający śnieg. Z chęcią wysiadamy na postój, który – nota bene – zaplanowaliśmy w bardzo ciekawym miejscu – w Opatówku.

Z wielkim zainteresowaniem zwiedzamy przebogatą, wielokondygnacyjną ekspozycję Muzeum Historii Przemysłu. Muzeum mieści się w oryginalnym budynku XIX-wiecznej fabryki sukna, która kiedyś produkowała sukno na wielką skalę, w tym na eksport do Mongolii i Chin. Kres świetności fabryki przyniosło Powstanie Styczniowe. Obecnie w muzeum zobaczyć można dawne krosna i inne maszyny włókiennicze, a także maszyny parowe i – uwaga uwaga – bogatą kolekcję dawnych fortepianów ( w tym dużo – a jakże – Calisii).

To bardzo ciekawe miejsce dla dużych i dla małych. My nie możemy oderwać się od naprawdę wymyślnych i skomplikowanych maszyn, a chłopcy zachwycają się olbrzymimi kołami maszyn parowych (jedną z nich pani nawet uruchamia dla nas – oczywiście działa obecnie na prąd, ale można zobaczyć pracę całego mechanizmu – chłopcy są zauroczeni). Dodatkowym atutem jest możliwość zobaczenia budynku autentycznej fabryki z ogromnymi balami stropowymi. Wychodzimy naprawdę usatysfakcjonowani, a Sebek w tragicznie brudnych spodniach:) – całe muzeum przeszedł na kolanach, jeżdżąc swoim nowym samochodem po podłodze.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Co to za pieniążki...

Co to za pieniążki…

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Muzeum Historii Przemysłu w Opatówku.

Kolejny postój urządzamy sobie tylko nieco ponad 50 min drogi dalej. Nie możemy sobie jednak odmówić obiadu w dawnym pałacu myśliwskim Radziwiłłów w Antoninie. To naprawdę miejsce z klimatem. Warto tu zboczyć choćby dlatego, by zobaczyć najlepiej zachowana drewnianą (sic!) rezydencję magnacką, a także by zjeść coś w restauracji zajmującej centralną, ośmioboczną salę niezwykle oryginalnego wnętrza pałacyku. Czekając na (smaczny) obiad, naprawdę można nacieszyć oczy oglądaniem detali wnętrza, można także obejrzeć izbę pamiątek po Fryderyku Chopinie, który w Antoninie bywał dwukrotnie. Chłopcy też są zachwyceni. Biegają dokoła sali, wchodzą na antresolę na wyższych kondygnacjach i … bawią się w chowanego. Z głośników cały czas rozlega się nastrojowa muzyka Chopina, dodatkowo podrasowując klimat.

Pałacyk myśliwski (XIX) Radziwiłłów, Antonin.

Pałacyk myśliwski (XIX) Radziwiłłów, Antonin.

Drewniany pałacyk myśliwski Radziwiłłów, Antonin.

Drewniany pałacyk myśliwski Radziwiłłów, Antonin.

Drewniany pałacyk myśliwski Radziwiłłów, Antonin.

Drewniany pałacyk myśliwski Radziwiłłów, Antonin.

Z pełnymi brzuchami wsiadamy do samochodu. Chłopcy obaj zasypiają, przez co udaje nam się dojechać niemal do samej granicy. Zatrzymujemy się jeszcze tylko zatankować w Kamiennej Górze.

O 18:00 jesteśmy na miejscu. Zmęczeni (M. dodatkowo chora na coś grypopodobnego) pacyfikujemy chłopaków, rozpakowujemy się i wskakujemy do łóżek.

Nasza meta: Hnizdecko w Svobodzie nad Upou, zaskakuje nas bardzo pozytywnie. Niech nikogo nie zwiedzie stara kamienica i klatka schodowa – w środku jest bardzo przestronnie, wygodnie i czysto; komfortowe udogodnienia typu zmywarka, pralka i mikrofalówka. I tanio… Do polecania.

30.01.2013, środa

3-6 stopni, w dzień przelotnie pada, w nocy ulewy… dupówa!

M. jest chora od paru dni, a dzisiaj rozłożył się też Tymuś – dostał grypy i wieczorem zupełnie go złożyło do łóżka. Wcześniej jednak udało nam się wstrzelić między opady deszczu i zrobić naprawdę fajną wycieczkę…

Hradec Kralove

To główne miasto Czech Wschodnich, z ponad tysiącletnią historią, a zabytkowe centrum, zajmujące niewielki obszar, to dobre miejsce na spacer z dziećmi.

Ruszamy z Małego Rynku, którego ozdobą są podcieniowe kamieniczki, przypominające te z rynku w Jeleniej Górze (podobne zresztą spotykamy dziś jeszcze kilkakrotnie). Szybko docieramy do Wielkiego Rynku – głównego placu miasta, niestety prawie w całości zagospodarowanego na ogromny parking, co bardzo psuje wrażenia estetyczne z tego miejsca. Mimo to otoczenie jest naprawdę piękne, zwłaszcza XIV-wieczna gotycka katedra św. Ducha (z najstarszą w Czechach, pochodzącą z początku XV w., cynową chrzcielnicą), renesansowa, prawie 70-metrowa Biała Wieża (XVI-wieczna dzwonnica miejska, niestety poza sezonem nie można na nią wejść…) oraz barokowa kaplica św. Klemensa z piękną, zwieńczoną złotą koroną wieżą. Podziwiamy też piękny ratusz (XVI w., przebudowywany) oraz barokowy pałac biskupi oraz kościół Wniebowzięcia NMP (XVIII w.) w południowej pierzei rynku.

Na koniec udajemy się jeszcze na Most Praski, łączący brzegi Łaby (oczywiście chłopcy nie mogą przepuścić okazji do wrzucenia kilku kamyków do wody), a wracając wpadamy na obiad do restauracji Pivnice Restaurace, która pomimo nienajlepszego pierwszego wrażenia (w Czechach nadal powszechne są lokale z główną salą dla palących, u nas zdążyliśmy się od tego odzwyczaić), okazuje się bardzo dobrą miejscową knajpą, licznie odwiedzaną przez „tutejszych”, co, jak wiadomo, dobrze świadczy o lokalu. Jedzenie jest bardzo tanie (350 CZK z napiwkiem za trzy zestawy obiadowe z napojami), a przy tym naprawdę dobre!

Wielki rynek w Hradcu Kralove.

Wielki rynek w Hradcu Kralove.

Podcieniowe kamieniczki...jak w Jeleniej...

Podcieniowe kamieniczki…jak w Jeleniej…

Wielki Rynek w całej okazałości.

Wielki Rynek w całej okazałości.

Kościół Wniebowzięcia NMP i pałac biskupi (XVIII w).

Kościół Wniebowzięcia NMP i pałac biskupi (XVIII w).

Katedra św. Ducha, Biała Wieża i Ratusz.

Katedra św. Ducha, Biała Wieża i Ratusz.

Biała Wieża (XVI w.) i ''koronowana'' kopuła kaplicy św.Klemensa.

Biała Wieża (XVI w.) i ”koronowana” kopuła kaplicy św.Klemensa.

Wejście do gotyckiej (XIV w) Katedry.

Wejście do gotyckiej (XIV w) Katedry.

Detale Katedry.

Detale Katedry.

Najstasza w Czechach cynowa chrzcielnica (1406 r).

Najstasza w Czechach cynowa chrzcielnica (1406 r).

Mały rynek.

Mały rynek.

Wracając, robimy małe zakupy i udajemy się w drogę powrotną, postanawiając zahaczyć jeszcze o, jak się okazuje, niezwykle klimatyczną miejscowość Kuks, która leży tuż przy naszej drodze.

Kuks

Dzisiejsza zamglona i ponura pogoda tworzy niezwykłą scenerię dla tego niezwykłego miejsca. Najpierw mgła sprawia, że nie zauważamy, gdzie są główne budynki, pomimo że przejeżdżamy bardzo blisko nich. Potem jednak ta sama mgła podkreśla aurę tajemniczości tego opuszczonego poza sezonem miejsca. Ponad trzysta lat temu był to znany kurort, którego budowa trwała ok. 30 lat, czasy świetności jednak skończyły się kilkanaście lat po ukończeniu budowy, po tym jak powódź zniszczyła tutejsze lecznicze źródła.

Największe wrażenie robi szpital z kościołem Trójcy Przenajświętszej, a szczególnie całe rzędy rzeźb, będących kopiami znajdującego się we wnętrzu świątyni zespołu rzeźb Cnoty i Występki. Całość tworzy przepiękny kompleks barokowych budynków! Szkoda tylko, że tutejsze władze nie dysponują środkami, które pozwoliłyby na kapitalny remont i udostępnienie szerszej publiczności tego miejsca (porównujemy je z opactwem w Ettal w Bawarii, które jest pieczołowicie odnowione i zapewne przynosi większe zyski okolicznym mieszkańcom…).

Koniecznie trzeba dodać, że sama położona tuż obok miejscowość jest niesamowicie urocza dzięki pięknej drewniane zabudowie i wąskim, poprowadzonymi często stromymi stokami wzgórz, uliczkom. Domy i ich położenie przywodzą na myśl słowacki Vlkolinec z listy UNESCO…

Przeurocza uliczka w Kuks.

Przeurocza uliczka w Kuks.

Kościół Trójcy Przenajświetszej w Kuks (pocz. XVIII w).

Kościół Trójcy Przenajświetszej w Kuks (pocz. XVIII w).

Kościół Trójcy Przenajświetszej w Kuks (pocz. XVIII w).

Kościół Trójcy Przenajświetszej w Kuks (pocz. XVIII w).

Barokowy szpital i kościół w Kuks.

Barokowy szpital i kościół w Kuks.

Kuks.

Kuks.

Kuks.

Kuks.

Kompleks barokowych budynków w Kuks.

Kompleks barokowych budynków w Kuks.

Kompleks barokowych budynków w Kuks.

Kompleks barokowych budynków w Kuks.

Kompleks barokowych budynków w Kuks - dziedziniec.

Kompleks barokowych budynków w Kuks – dziedziniec.

Rzeźby ''Cnoty i Występki'' strzegą tajemnic tego miejsca.

Rzeźby ”Cnoty i Występki” strzegą tajemnic tego miejsca.

Ostatnie spojrzenie na Kuks...

Ostatnie spojrzenie na Kuks…

Chłopcy wczoraj i dzisiaj potwierdzają, że są bardzo dzielnymi turystami, choć Sebuś po długim spacerze w Hradcu szybko zasypia w samochodzie i przesypia nie tylko całą drogę, ale też wycieczkę do Kuks (wymieniamy się w towarzyszeniu mu w samochodzie).

Cała wycieczka zajęła nam 5,5 godziny (10:30 – 16:00).

31.01.2013, czwartek

Do 7 stopni, śnieg intensywnie się roztapia, poza górami zupełnie wiosenna aura

Tymo złapał jakieś zapalenie krtani, jednak wyraża chęć towarzyszenia nam w wycieczce. Postanawiamy więc wybrać się na najdłuższą planowaną wyprawę, do Liberca, gdzie będzie stosunkowo niedużo chodzenia, za to sporo siedzenia w ciepłym samochodzie.

Pokonanie dystansu ok. 85 km zajmuje nam niemal 2 godziny – kręte drogi i przejazdy przez mijane miasta nie pozwalają specjalnie nadrobić czasu.

Na pierwszy punkt programu wybraliśmy – ze względu na chłopców – górującą nad miastem górę Ještěd (1012 m n.p.m.), ozdobioną niezwykle ciekawą architektonicznie (sic!) wieżą telewizyjną (góra z wieżą wygląda jak hełm lub czapka czarodzieja). Na szczyt góry można wjechać kolejką linową. Pod kasami stawiamy się o 12:05 i – jak się okazuje – o 5 min za późno. Tabliczka przy kasie informuje, że następny wjazd dopiero o 13:00. No tak, o tej porze Czesi zapewne jedzą obiad. Nie uśmiecha się nam godzinę czekać pod kasą, więc namawiamy (nie bez problemów) chłopców na lekką zmianę planów – pakujemy towarzystwo do samochodu i podjeżdżamy do centrum Liberca.

Liberecki rynek, otoczony pięknie utrzymanymi kamieniczkami, robi bardzo miłe wrażenie. Ze zdziwieniem konstatujemy, że dookoła nie widać obecnego zazwyczaj na rynku kościoła. Mocną dominantą całości jest monumentalny XIX-wieczny, niesłychanie ozdobny ratusz. Chłopców najbardziej interesują jednak sympatyczne figury trzech białych kotków ustawione przed ratuszem i − znana większości dzieci − charakterystyczna literka M, ku której kierujemy swoje kroki (niestety, na rynku nie ma ani jednej czeskiej hospody, na którą tak liczyliśmy).

Liberec - Jested z niesamowitą wieżą i trasą narciarską.

Liberec – Jested z niesamowitą wieżą i trasą narciarską.

Szczyt Jested z wieżą i górną stacją kolejki.

Szczyt Jested z wieżą i górną stacją kolejki.

Druga wizytówka Liberca - XIX-wieczny Ratusz.

Druga wizytówka Liberca – XIX-wieczny Ratusz.

Rynek w Libercu.

Rynek w Libercu.

Rynek w Libercu.

Rynek w Libercu.

Rynek w Libercu.

Rynek w Libercu.

Coś dla naszych pociech...

Coś dla naszych pociech…

Kotki.

Kotki.

Ostatnie spojrzenie na liberecki rynek.

Ostatnie spojrzenie na liberecki rynek.

Po przeanalizowaniu mapy stwierdzamy, że możemy jeszcze pojechać do Frýdlantu v Čechách, żeby obejrzeć XIII-wieczny gotycki zamek i wrócić przez Harrachov, nadkładając łącznie niewiele drogi. Plany jednak zostają pokrzyżowane przez dwa remonty. Pierwszy – remontowany most we Frydlancie – nie pozwala nam podjechać pod zamek (musimy zadowolić się zdjęciem zamku z wzgórza przed miastem) i drugi – zamknięta droga między Frydlantem a Harrachovem – przez którą musimy zawrócić prawie z połowy drogi do Harrachova (przy okazji cykamy jeszcze zdjęcie bazyliki NMP w sanktuarium w Hejnicach) i dymać z powrotem przez Liberec i Jablonec n. Nysou, nadkładając kilkadziesiąt kilometrów. Mamy przez moment nawet pomysł, żeby wracać przez Polskę, robiąc tym samym pełne okrążenie Karkonoszy i Gór Izerskich, ale obawiamy się, że tam jeszcze mogą na nas czekać kolejne niespodzianki… Na szczęście humory dopisują nam podczas drogi powrotnej, którą umilamy sobie grą w inteligencję!

Gotycko-renesansowy zamek we Frydlancie.

Gotycko-renesansowy zamek we Frydlancie.

Barokowa bazylika NMP w Hejnicach, XVIII w.

Barokowa bazylika NMP w Hejnicach, XVIII w.

Całość dzisiejszej wycieczki zajmuje nam 7,5 godziny, w tym ok. 5,5 godziny w samochodzie (250 km, 10:00–17:30).

1 lutego 2013, piątek

W Czechach ok. 1-2 stopnie, w Polsce do 8 stopni

Tego dnia nie było… Ale udaje nam się rozwikłać tajemnicę dolegliwości M. i pozbyć się ich (w szpitalu w Jeleniej Górze…). Chłopcy w tym czasie siedzą z Babcią w domu, bo Tymo na razie kiepsko się czuje (od wczoraj na antybiotyku).

2 lutego 2013, sobota

1-4 stopnie, okresowo prószy śnieg

M. na razie jest rekonwalescentką, więc rano zostaje w domu, a reszta wycieczki rusza na rekonesans do pobliskiego, jedynego po czeskiej stronie Sudetów uzdrowiska.

Janské Lázné

Miejscowość znana jest głównie z tutejszych stoków narciarskich na zboczach pobliskiej Cernej Hory. Uzdrowiskowe centrum na szczęście jest znacznie oddalone od zatłoczonych parkingów i okolic wyciągów, dzięki czemu zachowało swój dawny urok (trzeba tylko zejść do niego z głównego parkingu prawie kilometr). Najlepsze wrażenie robią okolice Domu Zdrojowego oraz hali spacerowej (nazywanej tutaj Kolonada), a także widoki z okolic kościoła katolickiego na centrum miejscowości z położonymi na zboczu Cernej Hory domami wczasowymi. Na koniec zaglądamy do Kolonady, spodziewając się pijalni wód leczniczych, a zastajemy w środku ogromną kawiarnię z miejscem na dancingi. Niestety, dzisiaj nie zatrzymujemy się tu na dłużej, bo Sebkowi zupełnie przemokły buty i spodnie. Powrotna droga niestety wiedzie cały czas pod górę – aż szkoda, że nie da się bliżej zaparkować. Wracając, widzimy, jak policja karze mandatami tych, którym zachciało się wjechać do centrum pomimo zakazu, więc cieszymy się, że posłuchaliśmy znaków…

Sebek przemacza się doszczętnie w mokrym śniegu, więc rezygnujemy z obiadu w J.L. i na południe wracamy do domu (gdzie delektujemy się przepysznymi racuchami Babci).

Hala spacerowa (Kolonada) w Janskich Lazniach.

Hala spacerowa (Kolonada) w Janskich Lazniach.

Kościół katolicki w Janskich Lazniach.

Kościół katolicki w Janskich Lazniach.

Kościół katolicki w Janskich Lazniach.

Kościół katolicki w Janskich Lazniach.

Widok na uzdrowisko spod kościoła.

Widok na uzdrowisko spod kościoła.

Wnętrze hali spacerowej - Kolonady.

Wnętrze hali spacerowej – Kolonady.

Ostatnie spojrzenie na Janskie Laznie.

Ostatnie spojrzenie na Janskie Laznie.

Trutnov

Po drzemce S. czas na kolejną wyprawę. Z racji późnej pory wybieramy nieodległy cel – Trutnov. Zatrzymujemy się na przesympatycznym rynku. Miasto było w przeszłości wielokrotnie nękane pożarami, więc nie zachowało się dużo wiekowych budowli, ale i tak całość jest spójna, kolorowa i bardzo miła dla oka.

Rozglądamy się po rynku otoczonym ładnymi, barokowymi kamieniczkami, przyglądamy się barokowej kolumnie morowej Trójcy Przenajświętszej, po czym kierujemy się na środek rynku, ku kamiennemu posągowi Karkonosza, znanemu chłopcom z powieści o Szejtroczku. Wśród chłopców największą furorę robią … małe kamyczki, którymi posypywano rynek podczas opadów śniegu.

Po obejrzeniu rynku i okolic szukamy jakiegoś miejsca, gdzie można by zjeść. O dziwo znalezienie restauracji przychodzi nam z trudem (czeska hospoda nadal pozostaje w sferze marzeń), w końcu jednak znajdujemy lokal ze średniej półki (Restauracja u Draka), gdzie jednak najadamy się do syta.

Rynek w Trutnovie.

Rynek w Trutnovie.

Barokowa kolumna morowa Trójcy Przenajświętszej.

Barokowa kolumna morowa Trójcy Przenajświętszej.

Neogotycki ratusz w Trutnovie.

Neogotycki ratusz w Trutnovie.

Chłopcy pozują do zdjęcia.

Chłopcy pozują do zdjęcia.

Ostatnie spojrzenie na rynek w Trutnovie.

Ostatnie spojrzenie na rynek w Trutnovie.

Czeskie Karkonosze, 2013.02

Czeskie Karkonosze to piękna przyroda, doskonale utrzymane trasy narciarskie, fantastyczna sankostrada z Czarnej Góry i sympatyczne miejscowości z cennymi zabytkami. Czego chcieć więcej? A do tego blisko, swojsko i po sąsiedzku. Dwutygodniowy pobyt nie dłużył nam się ani przez chwilę!

 

Ostatnie spojrzenie na Kuks...

Część I – dojazd i zwiedzanie okolicy

Opatówek, Antonin, Hradec Kralove, Kuks, Liberec, Janské Lázné i Trutnov

 

Z powrotem do Pecu pod Snezkou.

Część II – zima w pełni

Sanki, narty, spacery i… Czeski Raj

 

Rzut oka ze Śnieżki na zachód.

Część III – korzystamy z pięknej zimy

Spacery, narty, sanki i… Śnieżka

Gorce, 2012.11

Listopad to naszym zdaniem najmniej przyjemny miesiąc roku. A jednak wyjazdy listopadowe potrafią zaskakiwać niepowtarzalną atmosferą, o czym przekonaliśmy się na własnej skórze – byliśmy kiedyś nad morzem w listopadzie, wędrowaliśmy po Tatrach – wszystkie te wypady niezwykle miło wspominamy. W tym roku nadarzyła się okazja, by wyrwać się na przedłużony weekend we dwoje. Nie mogliśmy z niej nie skorzystać. Postanowiliśmy sprawdzić, jak listopad wygląda w Gorcach.

7 listopada 2012, środa

Deszczowo, ok. 5 stopni

Plan był następujący: dzieciaki po południu przejmują Babcia z Dziadkiem, a my wyruszamy w drogę zaraz po pracy R.

Na początku wszystko szło gładko. M., dość zajęta przed południem, zdołała nas dopakować, chłopaki zostali u Dziadków, a my przed 17:00 siedzieliśmy już w samochodzie gotowi do drogi.

Z uwagi na korkową porę wyjechaliśmy z Warszawy autostradą A2, bojąc się stania na Krakowskiej. Tu ruch był duży, ale jechaliśmy bardzo sprawnie. Zjechaliśmy z autostrady na wysokości Nieborowa i przez Skierniewice dojechaliśmy do Rawy Mazowieckiej, gdzie wjechaliśmy na katowicką. To bez wątpienia dłuższa trasa, ale zdecydowanie godna polecenia w godzinach szczytu.

Niespodzianki zaczęły się niedługo potem. W pewnym momencie ni z gruszki ni z pietruszki zapaliła się nam kontrolka wskazująca na zbyt wysoką temperaturę silnika. Zanim M. zdołała zareagować, kontrolna zgasła. Zrzuciliśmy więc wszystko na karb elektroniki i jechaliśmy dalej. Tymczasem za niedługą chwilę sytuacja znowu się powtórzyła. Mimo normalnej pracy silnika kontrolka zapalała się po raz drugi, a potem kolejny. Po szybkiej burzy mózgów uznaliśmy, że jedynym racjonalnym wyjściem jest zatrzymanie się. I w ten sposób zamiast romantycznego wieczoru w górach los zafundował nam romantyczny wieczór w lawecie transportującej nasz samochód z powrotem do Warszawy. Na pewno nie było to to, o czym marzyliśmy, ale co było robić. Samochód został odstawiony do serwisu do wyjaśnienia sprawy, a my  – chcąc nie chcąc – wróciliśmy do domu (dzięki, Tato, za samochód!) Pewnym pocieszeniem był dla nas tylko fakt, że chłopaki spali u Dziadków, więc w nocy nikt nas nie będzie budził.

8 listopada 2012, czwartek

Duże zachmurzenie, do 8 stopni

Uff. Rano okazało się, że w samochodzie wysiadł tylko czujnik temperatury silnika. Naprawili wszystko prawie od ręki. Całe zamieszanie skończyło się jeszcze przed południem i o 11:00 wyjechaliśmy z Warszawy po raz drugi, mając nadzieję, że wszystkie niemiłe niespodzianki już są za nami. Cała ta sytuacja miała oczywiście swoje dobre strony (poza oczywistym minusem w postaci straty jednego dnia w górach) – jechaliśmy w dzień, nie musieliśmy się śpieszyć i mogliśmy pozwiedzać sobie różne rzeczy po drodze.

Na pierwszy odpoczynek zatrzymaliśmy się niedaleko za Warszawą, w Zawadach. Ta niewielka miejscowość kryje w sobie prawdziwą niespodziankę – największy na Mazowszu (i drugi pod względem wielkości w Polsce) głaz narzutowy, tzw. Głaz Mszczonowski. Słowo „kryje” zostało tu użyte nieprzypadkowo – głaz jest tak schowany, że bez wcześniejszego doszkolenia się co do jego położenia naprawdę trudno tu trafić. My trafiliśmy na właściwy zjazd z katowickiej dopiero za drugim podejściem, a i potem mieliśmy zgaduj-zgadulę, gdzie jest ta właściwa ścieżka. W końcu trafiliśmy na dobrą dróżkę i przy ogrodzeniu prywatnej posesji, obok uprawy porzeczek dotarliśmy na miejsce. Głaz chowa się aż do ostatniej chwili, jest bowiem ukryty w kępce drzew, a przy tym leży poniżej obecnego poziomu ziemi. Nie ma żadnego drogowskazu, żadnej strzałki, dopiero przy samym głazie wisi na drzewie wiekowa tabliczka, na której – gdy wytężymy wzrok – wyblakłymi literami możemy wyczytać, że mamy do czynienia z pomnikiem przyrody. Trafiają tu więc naprawdę nieliczni turyści, a szkoda, bo kamyczek rozmiary ma – nie powiem – pokaźne. Robi na nas chyba jeszcze większe wrażenie niż głaz w Bisztynku.

Ruszamy w poszukiwania głazu...

Ruszamy w poszukiwania głazu…

Nie ma to jak fajna dziura...

Nie ma to jak fajna dziura…

A w dziurze... Głaz Mszczonowski!.

A w dziurze… Głaz Mszczonowski!.

Głaz Mszczonowski - drugi w Polsce głaz narzutowy.

Głaz Mszczonowski – drugi w Polsce głaz narzutowy.

Drzewo mocno trzyma tabliczkę...

Drzewo mocno trzyma tabliczkę…

Kolejny postój to Rawa Mazowiecka. Oglądamy tu pozostałości zamku książąt mazowieckich (wyb. XIV w.) z dobrze zachowaną wieżą i fragmentami murów. Zero turystów, wokół lekka mgiełka – ot, uroki listopada.

Wieża i mury Zamku w Rawie Mazowieckiej.

Wieża i mury Zamku w Rawie Mazowieckiej.

Zamek książąt mazowieckich w Rawie Mazowieckiej.

Zamek książąt mazowieckich w Rawie Mazowieckiej.

Z Rawy Mazowieckiej znów wjeżdżamy na katowicką. Zastanawiamy się nad miejscem kolejnego postoju. Kusi nas – z racji ponoć niezwykle malowniczej starówki – Piotrków Trybunalski. I na tym staje. Opuszczamy trasę na odpowiednim zjeździe i po chwili parkujemy na parkingu w centrum Piotrkowa.

Zwiedzanie zaczynamy od … restauracji, bo kiszki głośno marsza nam grają. Jemy smaczny obiad w niezwykle klimatycznej Gospodzie u Szwejka (niedaleko rynku) i tak pokrzepieni ruszamy na właściwe zwiedzanie. Oglądamy m.in. rynek otoczony pięknymi mieszczańskimi kamieniczkami sięgającymi korzeniami XVII wieku, gotycki (XIV/XV, przeb. XVI-XVII w.) kościół św. Jakuba, renesansową wieżę mieszkalną (pocz. XVI w.) – miejsce posiedzeń Trybunału Koronnego, najwyższego sądu Rzeczypospolitej (stąd drugi człon nazwy miasta), XIX-wieczną synagogę, zespoły klasztorne bernardynów i dominikanek (XVII w.) i pozostałości murów miejskich (XIV-XV w.). Zwiedzanie Piotrkowa jest dla nas niezwykle smakowitym kąskiem. Miasto posiada przepięknie zachowaną starówkę o niepowtarzalnym prowincjonalnym charakterze. Sam rynek i uliczki prowadzące do niego są pięknie odnowione, zostały wyłączone z ruchu kołowego, a idyllicznego widoku nie psują  żadne współczesne zabudowania. To zadziwiające, że tak atrakcyjne miejsce jest zupełnie pomijane przez masową turystykę! Na szczęście Piotrków jest doceniany przez koneserów – był planem filmowym wielu znanych reżyserów, nie tylko polskich.

Piotrków Trybunalski, zacznijmy od obiadu...

Piotrków Trybunalski, zacznijmy od obiadu…

Rynek w Piotrkowie, w tle Kosciół Farny.

Rynek w Piotrkowie, w tle Kosciół Farny.

Zarys murów dawnego ratusza.

Zarys murów dawnego ratusza.

Rynek i Kościół Jezuitów.

Rynek i Kościół Jezuitów.

Kamieniczki mieszczańskie na Rynku, XVII-XIX w.

Kamieniczki mieszczańskie na Rynku, XVII-XIX w.

Gotycki kościół farny pw. Św. Jakuba, XIV-XV w.

Gotycki kościół farny pw. Św. Jakuba, XIV-XV w.

Urocze uliczki piotrkowskiej starówki.

Urocze uliczki piotrkowskiej starówki.

Klasztor Dominikanek i pozostałości murów miejskich.

Klasztor Dominikanek i pozostałości murów miejskich.

Zamek - wieża mieszkalna Zygmunta Starego, XVIw.

Zamek – wieża mieszkalna Zygmunta Starego, XVIw.

Dawna Synagoga.

Dawna Synagoga.

Gdy kończymy spacer po Piotrkowie, już prawie zmierzcha, więc dalszej podróży nie przerywamy kolejnymi turystycznymi przystankami, tylko – nie licząc jednego zatrzymania na kawę i małe co nieco na stacji przy autostradzie – jedziemy prosto do celu. W Rabce jesteśmy o 19:30.

Nasze lokum (pokoje gościnne na ul. Krótkiej) zaskakuje nas bardzo pozytywnie. Pokój jest przestronny, czysty i urządzony ze smakiem. Rozpakowujemy się i zastanawiamy nad trasą jutrzejszej wycieczki po gorczańskich szlakach.

9 listopada 2012, piątek

Najpierw zachmurzenie, po południu mżawka na zmianę z deszczem, ok. 5 stopni

Wycieczkę na najwyższy szczyt Gorców zaplanowaliśmy na jutro, a dziś wybraliśmy się na Mogielicę – najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego. To kolejny szczyt brakujący nam do Korony Gór Polski.

Na Mogielicę wchodziliśmy niebieskim szlakiem od Szczawy. Dojazd samochodem do punktu wyjścia przyniósł nam więcej niespodzianek niż się spodziewaliśmy, głównie za sprawą remontu drogi z centrum Rabki do Mszany Dolnej. Trochę błądziliśmy, a w końcu okazało się, że najkrótszy objazd prowadzi długą, kilkunastokilometrową pętlą przez Skomielną Białą. Przez to całe zamieszanie na wylocie szlaku stawiliśmy się dopiero po 10:00.

Szlak prowadził w większości leśnymi drogami, klucząc między różnymi wariantami tras używanych do zrywki drewna. Przebieg szlaku był dość mylny, wracając nawet raz zapędziliśmy się nie w tę drogę, co potrzeba, co zmuszało nas do stałego kontrolowania znaków. Kolejnym urozmaiceniem wędrówki było błoto – na odcinkach aktualnej zrywki drewna brnęliśmy w nim dosłownie po kostki, zachlapując sobie spodnie aż po uda, o wyglądzie butów nie wspominając. Na szczęście po połączeniu z żółtym szlakiem błoto ustąpiło miejsca bukowym liściom, a niedługo potem ścieżka weszła na urokliwe polany podszczytowe. Paradoksalnie brzydka pogoda wyczarowała dziś tu niepowtarzalny klimat – gęsta mgła i kropelki wody na każdym źdźble trawy sprawiały, że czuliśmy się jak w jakimś nierzeczywistym miejscu. Na szczyt dotarliśmy porządnie zmęczeni – jednak nie doceniliśmy wysiłku, jaki trzeba włożyć w tę – wydawałoby się – błahą trasę (w końcu co to jest Beskid Wyspowy…). Przewyższenie do pokonania (600 m) jednak zrobiło swoje, tym bardziej, że w górnej części ścieżka pięła się mocno stromo w górę.

Szczytu Mogielicy (1173 m n.p.m.) nie sposób przeoczyć – są tu tablice informacyjne, szlakowskazy, stacja drogi krzyżowej i – przede wszystkim – imponująca wysokością wieża widokowa. Wdrapaliśmy się na wieżę widokową, ale tylko pro forma – ze szczytu spowitego mgłą nie rozpościerał się absolutnie żaden widok, na górze wiało i zaczynało coraz wyraźniej kropić, więc zjedliśmy tylko szybko kanapki na środkowej kondygnacji schodów (tu było jeszcze w miarę sucho) i nie zwlekaliśmy z udaniem się w drogę powrotną.

Wróciliśmy tym samym szlakiem. Błoto było nawet większe niż przedtem, pewnie dlatego, że coraz mocniej padało. Gdy dotarliśmy do samochodu, zaczęło lać. Cała wycieczka zajęła nam 4 godziny (10:05-14:10) i wymagała pokonania 600 m przewyższenia.

Szlakiem niebieskiem ze Szczawy na Mogielicę.

Szlakiem niebieskiem ze Szczawy na Mogielicę.

Bukowe dywany.

Bukowe dywany.

Szlakiem niebieskiem ze Szczawy na Mogielicę.

Szlakiem niebieskiem ze Szczawy na Mogielicę.

Szlakiem niebieskiem ze Szczawy na Mogielicę.

Szlakiem niebieskiem ze Szczawy na Mogielicę.

Idziemy drogą używaną do zrywki drwena - błoto po kostki.

Idziemy drogą używaną do zrywki drwena – błoto po kostki.

Kapliczka w miejscu połączenia szlaków.

Kapliczka w miejscu połączenia szlaków.

Listopad potrafi być piekny...

Listopad potrafi być piekny…

Podejście na Mogielicę.

Podejście na Mogielicę.

Okolice Hali Stumorgowej pod szczytem Mogielicy.

Okolice Hali Stumorgowej pod szczytem Mogielicy.

Szczyt Mogielicy (1170 m).

Szczyt Mogielicy (1170 m).

Mogielica (1170 m), Beskid Wyspowy.

Mogielica (1170 m), Beskid Wyspowy.

Mogielica (1170 m), Beskid Wyspowy.

Mogielica (1170 m), Beskid Wyspowy.

Na wieży widokowej. Co za widoki!.

Na wieży widokowej. Co za widoki!.

W samochodzie usiedliśmy mokrzy, zmęczeni i tak brudni, że nie mogliśmy wybrać się do cywilizowanej restauracji na obiad. To przekonało nas, żeby – zgodnie z pierwotnym planem – wejść jeszcze dzisiaj do Bacówki na Maciejowej (chociaż po drodze, która trwała ponad godzinę z powodu objazdu, byliśmy bliscy zwątpienia, bo chwilami naprawdę lało…)

Podjechaliśmy w okolicę dolnej stacji wyciągu na Maciejową i ruszyliśmy w górę czarnym szlakiem. Tym razem największe błoto czekało na nas na samym początku, gdzie szlak prowadzi wiejską drogą (woda płynęła nią jak potok). Potem wraz z nabieraniem wysokości było trochę lepiej. Szlak biegł pod górę skrajem łąk, które porastają trasę narciarską, a potem leśną drogą przez grzbiet Maciejowej. Na szczęście już nie padało, a zapadający zmrok i coraz gęstsza mgła dodawały niesamowitej magii temu miejscu. Światełko schroniska napełniło nas radością i nadzieją na ciepły posiłek.

Do Bacówki na Maciejowej.

Do Bacówki na Maciejowej.

Zmierzch na szlaku do Bacówki na Maciejowej.

Zmierzch na szlaku do Bacówki na Maciejowej.

Bacówka na Maciejowej, Gorce.

Bacówka na Maciejowej, Gorce.

Bacówka PTTK na Maciejowej, z zewnątrz podobna do wielu bacówek w polskich górach, była dla nas dzisiaj po prostu jak marzenie – ciepła i przytulna, z miłą, domową atmosferą. Dobra i tania kuchnia (pełne drugie danie dla dwóch osób z herbatą za 40 zł) oraz rzeźbione w drewnie detale jadalni dopełniały dobrego wrażenia. Wyszliśmy stamtąd w świetnych humorach wprost w objęcia zapadającej nocy.

Właściwie pierwszy raz szliśmy dłuższy odcinek szlaku po ciemku, ale trasa świetnie się do tego nadawała, bo nie sprawiała żadnych trudności orientacyjnych. Przydała się nasza wprawa w nocnych spacerach po lesie w okolicy działki… Latarkę włączyliśmy dopiero po dłuższej chwili, gdy konieczne było omijanie kałuż i głębszego błota, a już niedługo później nasze oczy ucieszył widok światełek Rabki w dole.

Pewien problem stanowiło jeszcze trafienie do naszej kwatery, bo nawigacja wysłała nas na jakąś ślepą uliczkę, ale w końcu dotarliśmy i po wypiciu kawki i dokonaniu niezbędnych zapisków poświęciliśmy się oglądaniu dobrego thrillerka na laptopie!

10 listopada 2012, sobota

Rano przymrozek, potem do 5 stopni, cały dzień piękne słońce

Po wczorajszym deszczu dziś ucieszyliśmy się niezmiernie, widząc rano bezchmurne niebo. Dobrze, że tak piękny dzień trafił nam się na naszą główną gorczańską wyprawę – na najwyższy szczyt Gorców, Turbacz (1310 m n.p.m.).

Podjechaliśmy samochodem na koniec wsi Obidowej – dojście stąd wydało nam się stosunkowo krótkie, a przy tym zahaczało o dwa gorczańskie schroniska, których jeszcze nie odwiedziliśmy. Z Obidowej ruszyliśmy na południe zielonym szlakiem, po lewej stronie mając wzniesienie Bukowiny Obidowskiej. Potem ruszyliśmy czarnym szlakiem na wschód, minęliśmy ołtarz myśliwski na Bukowinie Miejskiej (tu pierwszy odpoczynek z herbatką i z kanapkami), po czym żółtym szlakiem, mijając piękną drewnianą Kaplicę Papieską, dotarliśmy do Schroniska PTTK na Turbaczu. Wróciliśmy czerwonym szlakiem wiodącym w kierunku Rabki, przechodząc przez szczyt Turbacza. Obok schroniska Stare Wierchy odbiliśmy na południe zielonym szlakiem i zamykając pętlę, doszliśmy do samochodu zostawionego w Obidowej.

Cała wycieczka zajęła nam nieco ponad 6 godzin (9:00-15:20) i wymagała pokonania ok. 600 m przewyższenia. Nie licząc wielkiego błota, które po raz kolejny umazało nas od stóp do głów (listopad plus zrywka drewna…), szlaki były bardzo wygodne, niemęczące, łatwo zdobywaliśmy wysokość. Nasza dzisiejsza trasa była też bardzo widokowa. Okolice Turbacza i Starych Wierchów obfitowały w przepiękne widoki na Tatry, a schodząc z Turbacza nie mogliśmy oderwać oczu od widoków na Beskid Wyspowy. Bardzo malownicze były też trawiaste polany, przez które co i rusz prowadził nasz szlak. Takie właśnie klimaty chcemy zapamiętać z Gorców! Dwa schroniska, położone na naszej dzisiejszej trasie, też miło nas zaskoczyły. Schronisko na Turbaczu, mimo swojej dużej kubatury, jest miłe dla oka, a tatrzański styl miło wkomponowuje je w krajobraz. Warto tu przyjść choćby dla samego widoku na Tatry, rozlegającego się z tarasu (no i dla pysznych domowych pierogów z jagodami –sprawdziliśmy na sobie). Pięknymi widokami może poszczycić się też schronisko Stare Wierchy. Jest mniejsze i bardziej kameralne niż schronisko Na Turbaczu, ale ma przytulną, miłą atmosferę. Gorący żurek i herbatka naprawdę działają tu cuda, regenerując obolałe kości.

Z Obidowej na Turbacz.

Z Obidowej na Turbacz.

Z Obidowej na Turbacz.

Z Obidowej na Turbacz.

Z Obidowej na Turbacz.

Z Obidowej na Turbacz.

Z Obidowej na Turbacz.

Z Obidowej na Turbacz.

Gorczańskie błoto.

Gorczańskie błoto.

Widok na Babią Górę.

Widok na Babią Górę.

Błotnisty szlak na Turbacz.

Błotnisty szlak na Turbacz.

Kaplica Papieska.

Kaplica Papieska.

Widok z Gorców na Tatry.

Widok z Gorców na Tatry.

Widok z Gorców na Tatry.

Widok z Gorców na Tatry.

Widok z Gorców na Tatry.

Widok z Gorców na Tatry.

Schronisko PTTK Na Turbaczu.

Schronisko PTTK Na Turbaczu.

...

Schronisko PTTK Na Turbaczu.

Schronisko PTTK Na Turbaczu.

Schronisko PTTK Na Turbaczu.

Schronisko PTTK Na Turbaczu.

Gorczańskie klimaty...

Gorczańskie klimaty…

Turbacz, 1310 m n.p.m., Gorce.

Turbacz, 1310 m n.p.m., Gorce.

Turbacz, 1310 m n.p.m., Gorce.

Turbacz, 1310 m n.p.m., Gorce.

Widok na Beskid Wyspowy.

Widok na Beskid Wyspowy.

Polana przy Starych Wierchach.

Polana przy Starych Wierchach.

Schronisko PTTK Stare Wierchy.

Schronisko PTTK Stare Wierchy.

W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o piękny drewniany kościółek Św. Krzyża z XVIII w., położony u stóp Piątkowej.

Kościół pw. Św. Krzyża, XVIII w, Chabówka.

Kościół pw. Św. Krzyża, XVIII w, Chabówka.

Nasz gorczańską randkę zakończyliśmy wieczornym spacerem po Rabce. Przeszliśmy przez Park Zdrojowy (Rabka jest znanym uzdrowiskiem dziecięcym), spoglądając na przykłady zabudowy uzdrowiskowo-willowej, a na deser obejrzeliśmy przepiękny modrzewiowy kościół pw. Marii Magdaleny z 1606 roku (!), mieszczący obecnie muzeum Orkana z ekspozycją rzeźby ludowej (podobno największa w Polsce kolekcja świątków – niestety, ze względu na późną porę nie było nam dane jej zobaczyć). I tak w okolice Rabki musimy wpaść jeszcze raz z dziećmi, m.in. po to, by odwiedzić Rabkoland i Skansen Taboru Kolejowego w Chabówce.

Park zdrojowy, Rabka Zdrój.

Park zdrojowy, Rabka Zdrój.

Dworzec kolejowy, Rabka Zdrój.

Dworzec kolejowy, Rabka Zdrój.

11 listopada 2012, niedziela

Pogoda iście wiosenna, słońce i powyżej 10 stopni

Powrót mija nam sprawnie. Wyjeżdżamy rano tuż po 8:00, dojeżdżamy do Warszawy niewiele po 17.00. Tym razem jedziemy prosto na Kraków i Radom.

Zajeżdżamy jeszcze pod rabczański kościół pw. Marii Magdaleny z 1606 (wczoraj było już za ciemno na zrobienie zdjęcia…).

Kosciół pw. św. Marii Magdaleny (pocz. XVII) - żegnamy Rabkę.

Kosciół pw. św. Marii Magdaleny (pocz. XVII) – żegnamy Rabkę.

W celach turystycznych zatrzymujemy się dwa razy. Pierwszy postój urządzamy sobie w Jędrzejowie, gdzie mamy nadzieję obejrzeć słynne Muzeum im. Przypkowskich, gromadzące imponującą kolekcję zegarów i przyrządów astronomicznych. Mimo informacji, że jest czynne codziennie oprócz poniedziałków (wejścia co pół godziny od 8:00 do 15:00 włącznie) czekamy i czekamy i nikt nie przychodzi. Ku naszemu rozczarowaniu muzeum okazuje się zamknięte. Może to z powodu dzisiejszego święta? Szkoda. Pocieszamy się tylko tym, że kiedyś na pewno wrócimy tu z dziećmi – chłopakom na pewno spodoba się bogata kolekcja zegarów słonecznych.

Mimo niepowodzenia w zwiedzaniu muzeum udaje się nam zaliczyć drugą atrakcję turystyczną, która przyciągnęła nas do Jędrzejowa – najstarsze opactwo cysterskie w Polsce (klasztor został założony w XII w.). Oglądamy dokładnie trójnawowy kościół św. Wojciecha (XVIII w. przeb. barokowa), udaje nam się nawet uczestniczyć we mszy świętej. Zespół opactwa robi wrażenie, choć jest tu zdecydowanie mniej pozostałości romańskich niż w odwiedzonym przez nas w lutym Wąchocku. Przypominamy sobie również Koprzywnicę. To wspaniałe uczucie, że znamy coraz więcej wspaniałych miejsc w Polsce i coraz częściej wszystko zaczyna się nam układać w spójny obraz!

Jędrzejów, Muzeum im. Przypkowskich.

Jędrzejów, Muzeum im. Przypkowskich.

Widoczna kopuła obserwatorium astronomicznego.

Widoczna kopuła obserwatorium astronomicznego.

Pan Twardowski w Jędrzejowie.

Pan Twardowski w Jędrzejowie.

Śpiesz się powoli... Na rynku w Jędrzejowie.

Śpiesz się powoli… Na rynku w Jędrzejowie.

Opactwo Cystersów w Jędrzejowie - najstarsze w Polsce.

Opactwo Cystersów w Jędrzejowie – najstarsze w Polsce.

Opactwo Cystersów w Jędrzejowie.

Opactwo Cystersów w Jędrzejowie.

Kościół św. Wojciecha (XVIII przeb. barok.) w Jędrzejowie.

Kościół św. Wojciecha (XVIII przeb. barok.) w Jędrzejowie.

Kościół św. Wojciecha (XVIII przeb. barok.) w Jędrzejowie.

Kościół św. Wojciecha (XVIII przeb. barok.) w Jędrzejowie.

Barokowe wnętrza kościoła św. Wojciecha w Jędrzejowie.

Barokowe wnętrza kościoła św. Wojciecha w Jędrzejowie.

Widać XVIII-wieczne organy.

Widać XVIII-wieczne organy.

Drugi turystyczny postój zaplanowaliśmy w Radomiu (wcześniej zatrzymaliśmy się na obiad tuż przed Radomiem). Nie zliczę, ile razy przejeżdżaliśmy przez to miasto po drodze do Rzeszowa i nigdy nie odwiedziliśmy go w innych celach niż gastronomiczne. Dziś wykorzystujemy okazję, że jesteśmy bez dzieci i łatwiej nam zatrzymać się na zwiedzenie. Radom to duże miasto, szczycące się długą, doniosłą historią. Trochę rozczarowują więc nas nieco zaniedbane okolice rynku. XIX-wieczny ratusz ma ciekawą architekturę, ale jakoś tak gryzie się z otoczeniem. Właściwie jedynym, na czym można z przyjemnością zatrzymać na dłużej wzrok, są dwie kolorowe barokowe (XVII w.) kamieniczki, tzw. Dom Gąski i Dom Esterki. Z rynku kierujemy się na ulicę Żeromskiego. Po drodze oglądamy zabytkowy kościół św. Jana Chrzciciela (XIV, przeb. w stylu neogotyczkim przez Piusa Dziekońskiego na pocz. XX w.). Spacer kończymy zwiedzeniem kościoła św. Katarzyny i klasztoru bernardynów (XV/XVI w.). Przylegający do kościoła wirydarz i zabytkowe nagrobki zostały w 2010 roku pięknie odnowione; jest to miejsce o wyjątkowym klimacie. Z ciekawością oglądamy też pogrążone w półmroku wnętrze dwunawowej świątyni.

Rynek w Radomiu. W tle kosciół św. Jana Chrzciciela.

Rynek w Radomiu. W tle kosciół św. Jana Chrzciciela.

Dawne kolegium pijarów, obecnie Muzeum im. Malczewskiego.

Dawne kolegium pijarów, obecnie Muzeum im. Malczewskiego.

Radomski ratusz (poł. XIX).

Radomski ratusz (poł. XIX).

Dom Gąski i dom Esterki.

Dom Gąski i dom Esterki.

Kościół św. Jana Chrzciciela (XIV, przeb. pocz. XX).

Kościół św. Jana Chrzciciela (XIV, przeb. pocz. XX).

Kościół św. Katarzyny w zespole klasztoru Bernardynów (XV-XVI).

Kościół św. Katarzyny w zespole klasztoru Bernardynów (XV-XVI).

Kościół św. Katarzyny w zespole klasztoru Bernardynów (XV-XVI).

Kościół św. Katarzyny w zespole klasztoru Bernardynów (XV-XVI).

Zabytkowe nagrobki okalające wirydarz.

Zabytkowe nagrobki okalające wirydarz.

Wnętrze kościoła św. Katarzyny (XV-XVI).

Wnętrze kościoła św. Katarzyny (XV-XVI).

Ul. Żeromskiego, Radom.

Ul. Żeromskiego, Radom.

Z Radomia jedziemy już prosto do domu. Na szczęście na wjeździe do Warszawy nie ma korków, więc bez zbędnej zwłoki docieramy do naszych kochanych chłopaków. I to właśnie w randkach we dwoje jest najpiękniejsze  – wyjazd jest wspaniały, ale chce się z niego wracać, bo czekają na nas nasze Skarby!

Alpy Bawarskie część II – Zugspitze, ferrata Hindelanger, Bawarskie zamki i kościoły

14 sierpnia 2012, wtorek

Ładnie, tylko w okolicy szczytu trochę chmur, na dole 25oC, na szczycie 7oC

Wyprawa na Zugspitze! (2962 m n.p.m.)

To kolejny szczyt Korony Europy i główny cel naszej wyprawy w Alpy Bawarskie.

Wstajemy o 5:25, szybko jemy śniadanie i tuż przed 7:00 ruszamy już z parkingu w Hammersbach (k. GaPa) w stronę doliny Höllental.

Trasa po niespełna godzinie podejścia drogą gruntową doprowadza nas do zadziwiającego wąwózu Höllentalklamm. Wąwóz to przełom potoku przez najniższy próg doliny; jego ściany miejscami osiągają nawet ok. 100 m wysokości. Ścieżkę poprowadzono po specjalnych półkach, mostkach podwieszonych nad rwącym nurtem potoku oraz w oświetlonych tunelach wydrążonych w skałach (w wielu miejscach kapie lub leje się z góry woda, dlatego niezbędna jest kurtka przeciwdeszczowa). Jest pięknie – miejsce to warte jest odwiedzenia nie tylko przy okazji wejścia na Zugspitze (choć opłata za wejście wynosi 4 €). Przy okazji „bez bólu”, bo zajęci oglądaniem kaskad potoku, pokonujemy pierwszy próg doliny

Widok na ALpy z przysiółka Hammersbach - ruszamy.

Widok na ALpy z przysiółka Hammersbach – ruszamy.

Wejście do wąwozu Höllentalklamm.

Wejście do wąwozu Höllentalklamm.

Wąwóz Höllentalklamm.

Wąwóz Höllentalklamm.

Wąwóz Höllentalklamm.

Wąwóz Höllentalklamm.

Wąwóz Höllentalklamm.

Wąwóz Höllentalklamm.

Po 2 godzinach od startu (pół godziny za wąwozem) docieramy do jedynego na dzisiejszej trasie schroniska – schroniska Höllentalangerhütte. Wypijamy litrowego Radlera (to był dopiero kufel!), wcinamy drugie śniadanie i w szampańskich humorach ruszamy w dalszą drogę.

Dolne piętro Doliny Höllental.

Dolne piętro Doliny Höllental.

Schronisko Höllentalangerhütte.

Schronisko Höllentalangerhütte.

Dzisiejsza trasa oferuje nam cały czas bardzo ładne widoki na otaczające szczyty, zwłaszcza masyw Waxenstein, Alpspitze i samo Zugspitze. Za schroniskiem wchodzimy na drugi próg doliny, podczas którego pokonujemy pierwsze ubezpieczone odcinki. Słynna Brett, czyli deska, to faktycznie eksponowane miejsce, ale obiektywnie przy asekuracji nie stanowi wyraźnej trudności (chociaż jeżeli ktoś raz się przestraszy, to potem trudno opanować drżenie nóg i może to być koniec wyprawy, widzimy dzisiaj taką scenkę w tym miejscu).

Dolina Höllental.

Dolina Höllental.

Dolina Höllental.

Dolina Höllental.

Forsujemy wyższy próg Doliny Höllental.

Forsujemy wyższy próg Doliny Höllental.

Słynna 'deska'.

Słynna 'deska’.

W środkowym odcinku trasy najbardziej daje się nam we znaki mozolne zdobywanie wysokości zakosami po niezbyt wygodnych, usuwających się spod nóg piargach.

Górne piętro Doliny Höllental.

Górne piętro Doliny Höllental.

Mozolnie, po około 4,5 godziny od wyjścia, docieramy do kolejnej atrakcji dzisiejszej trasy – lodowczyka Höllentalfermer. Nie jest on duży, jak na pierwszy raz w sam raz (można sobie wyobrazić jak wyglądają większe lodowce). Pokonujemy go w rakach, które wyraźnie ułatwiają drogę, ale wiele osób posiłkuje się tylko kijkami lub ewentualnie plastikowymi nakładkami na buty. Większe szczeliny można łatwo ominąć, a te, przez które się przechodzi, dostarczają przyjemnej adrenalinki – słyszymy przez nie głośny szum wody przepływającej pod lodowcem.

Zbliżamy się do lodowczyka Höllentalfermer.

Zbliżamy się do lodowczyka Höllentalfermer.

Pożegnanie lodowca Höllentalfermer.

Pożegnanie lodowca Höllentalfermer.

Największym technicznym problemem na dzisiejszej trasie jest przeskoczenie (dosłownie) szerokiej na niespełna metr, ale głębokiej miejscami na ok. 10 metrów szczeliny brzeżnej lodowca, zwłaszcza, że trzeba ten manewr skoordynować ze złapaniem liny, a podłoże do skoku stanowi lodoszreń. Trzy, cztery, hop! – udało się!

Pożegnanie lodowca Höllentalfermer.

Pożegnanie lodowca Höllentalfermer.

Po pokonaniu tej przeszkody ruszamy już właściwą ferratą wyprowadzającą na szczyt, nie napotykając większych trudności technicznych, chociaż w niektórych miejscach konieczna jest wzmożona uwaga i nieco większy wysiłek.

Ten końcowy odcinek zdecydowanie najbardziej daje nam w kość, bo na mapie wydaje się bardzo krótki, a w rzeczywistości to jeszcze ok. 400-500 m wysokości do pokonania. Łącznie tego dnia wchodzimy ok. 2200 m pod górę. Mamy prawo być zmęczeni…

Via ferrata na Zugspitze.

Via ferrata na Zugspitze.

Via ferrata na Zugspitze.

Via ferrata na Zugspitze.

Eibsee z góry.

Eibsee z góry.

Ostatecznie, wykończeni, ale szczęśliwi z realizacji planu, docieramy pod krzyż na szczycie Zugspitze ok. 15:20. Z radością widzimy spotkanego wcześniej sympatycznego Polaka, od lat mieszkającego w Berlinie, który jest autorem naszego wspólnego zdjęcia na szczycie (dzięki!).

Zugspitze - dach Niemiec - 2962 m n.p.m.

Zugspitze – dach Niemiec – 2962 m n.p.m.

Widoki są piękne, ale sam szczyt to rozpaczliwy obraz – ogromne wielopiętrowe budynki, połączone promenadami i tarasami, zatłoczone setkami, jeśli nie tysiącami turystów, a w tle zindustrializowany, głównie przez infrastrukturę narciarską, płaskowyż położony na południe od szczytu… KOSZMAR!

Zindustrializowany szczyt Zugspitze.

Zindustrializowany szczyt Zugspitze.

Właściwy wierzchołek pozostaje nieco z boku.

Właściwy wierzchołek pozostaje nieco z boku.

To nie miasto. To szczyt Zugspitze.

To nie miasto. To szczyt Zugspitze.

Jak najszybciej kupujemy bilety na zjazd kolejką (industrializacja industrializacją, ale kusi nas możliwość zjazdu kolejką zębatą 4,5 kilometrowym tunelem „w brzuchu” Zugspitze – to w końcu „pociągowy szczyt”). Po zdjęciu ferratowego ekwipunku ruszamy w dół.

Górny peron kolejki zębatej na Zugspitze.

Górny peron kolejki zębatej na Zugspitze.

Kolejka jedzie dość długo (prawie półtorej godziny do „naszego” Hammersbach, gdzie zostawiliśmy samochód), jest zatłoczona i w sumie to średnia przyjemność – gdybyśmy dotarli tu wcześniej i miałby kto po nas podjechać do Eibsee, to zeszlibyśmy w tamtym kierunku pieszo.

Ogólnie trasę oceniamy bardzo pozytywnie, jest wyjątkowo różnorodna (wąwóz, ciekawe odcinki z ubezpieczeniami, pierwszy na naszych wyprawach lodowiec) i długo zostanie w naszych wspomnieniach. W dodatku Zugspitze to nasz nowy rekord wysokości – 2962 m!

15 sierpnia 2012, środa

Przepiękny dzień, na dole upał do 30 stopni

W związku z planowanym na jutro załamaniem pogody zagłuszamy pragnienie odespania się po Zugspitze, znów wstajemy rano i szykujemy się w góry – szkoda by było zmarnować taki piękny dzień! Dziś nasz wybór pada na…

Hindelanger Klettersteig

Niestety, czeka nas dość długi dojazd – punkt wyjścia jest aż w Obersdorfie, więc mimo że siedzimy w samochodzie już o 7:00 rano, do Obersdorfu docieramy grubo po 9:00 (po drodze dwa krótkie zatrzymania – jedno na zdjęcie urokliwego austriackiego jeziorka Plansee i drugie na mniej bijące po kieszeniach tankowanie w Austrii).

Austriackie Jezioro Plansee.

Austriackie Jezioro Plansee.

Odstajemy swoje w kolejce do wagonika i już po chwili kolejka wwozi nas trzema etapami na szczyt Nebelhornu. Po drodze oglądamy mile kojarzące się z Małyszem skocznie w Obersdorfie i patrzymy na łagodną, równiutką drogę wejściową na szczyt – pewnie spokojnie można by tu wjechać z maluszkiem w wózku.

Kolejka z Oberstdorfu na Nebelhorn.

Kolejka z Oberstdorfu na Nebelhorn.

Na szczycie Nebelhornu (2224 m n.p.m.) zabawiamy krótko – mała przerwa na panoramkę i podziwianie latających tu wszędzie paralotniarzy, szybkie założenie ferratowego ekwipunku i w drogę (mimo całego naszego pośpiechu przez ten długi dojazd udaje nam się wyruszyć dopiero o 10:20).

Szczyt Nebelhornu (2221 m n.p.m.) z gigantyczną muchą.

Szczyt Nebelhornu (2221 m n.p.m.) z gigantyczną muchą.

Rejon Nebelhornu to mekka paralotniarzy.

Rejon Nebelhornu to mekka paralotniarzy.

Południowo-wschodnie otoczenie Nebelhornu.

Południowo-wschodnie otoczenie Nebelhornu.

Południowo-wschodnie otoczenie Nebelhornu.

Południowo-wschodnie otoczenie Nebelhornu.

Ferrata Hindelanger okazuje się bardzo interesująca. Po pierwsze: na całej długości poprowadzona jest grzbietem, co nadaje jej widokowego charakteru, i po drugie: w porównaniu z trasami z ubiegłych dni, ścieżka ma stosunkowo naturalny charakter. Nie ma tu nadmiaru zabezpieczeń (przychodzą nam na myśl tatrzańskie Rohacze i Otargańce), często trzeba się przytrzymać skały, teren jest naturalnie urozmaicony, z kilkoma elementami naturalnej wspinaczki. Nie ma tu może wielkich trudności technicznych, ale trasa ta z racji ekspozycji na pewno wymaga uwagi. Rozmawiamy o tym, że Tymka możemy za kilka lat wziąć na ferratkę na Alpspitze – to bardzo dobra propozycja na początek przygody z via ferratami – ale ferrata Hindelanger będzie musiała na niego dłużej poczekać.

Idziemy sobie spokojnie, nie spiesząc się, cały czas za tymi samymi dwoma turystami. Plany wejścia na Großer Daumen nieubłaganie krzyżuje czas. Mamy już wykupiony bilet powrotny na kolejkę i, wziąwszy pod uwagę ponad dwugodzinną drogę powrotną samochodem, nie bardzo chcemy go zmarnować. Z małej przełączki schodzimy więc z grani i w ok. godzinę dochodzimy płaskowyżem Koblat do środkowej stacji kolejki. Po drodze nie możemy oderwać wzroku od spektaklu odgrywanego przez kozice na płacie śniegu na stokach Westlicher Wengenkopf. Kozicom chyba też było dziś gorąco… Kilkanaście minut czekania na swoją kolej wejścia do wagonika (pod stacją kolejki byliśmy nieco przed 16:00) i już witamy nasz samochód, zaparkowany na kolejkowym parkingu.

Widok na ferratę Hindelanger.

Widok na ferratę Hindelanger.

Ferratą Hindelanger.

Ferratą Hindelanger.

Westlicher Wengenkopf.

Westlicher Wengenkopf.

Ferratą Hindelanger.

Ferratą Hindelanger.

Westlicher Wengenkopf już za nami.

Westlicher Wengenkopf już za nami.

Großer Daumen ciągle przed nami.

Großer Daumen ciągle przed nami.

Zejście na Płaskowyż Koblat.

Zejście na Płaskowyż Koblat.

Kozice chłodzą się w śniegu.

Kozice chłodzą się w śniegu.

Dochodzimy do pośredniej stacji kolejki na Nebelhorn.

Dochodzimy do pośredniej stacji kolejki na Nebelhorn.

Droga z Oberstdorfu do Oberau mija nieco sprawniej niż rano, pewnie dlatego, że tym razem wybieramy trasę wiodącą w większym stopniu przez Niemcy i prowadzącą spory odcinek autostradą. Jeszcze tylko w Austrii zatrzymujemy się na dotankowanie do pełna i już prosto na miejsce.

Wieczorem cieszymy się, że pogoda i kondycja pozwoliły nam na zrobienie aż czterech dużych wycieczek górskich. Szkoda, że jutro ten deszcz… Ale z drugiej strony musimy też pocieszyć się zabytkami Bawarii! Może więc niech pada.

16 sierpnia 2012, czwartek

Do południa leje deszcz, a od południa całkiem ładnie, choć chłodno, ok. 19oC

Do południa pada, więc czytamy kawał „Gry anioła” i na wyprawę ruszamy dopiero po wczesnym obiedzie.

Bawarskie zamki i kościoły

Dzisiaj postanawiamy przejechać chyba najciekawszy fragment Niemieckiego Szlaku Alpejskiego (Deutsche Alpenstraße), odwiedzając kolejno:

  • Wies z rokokowym kościołem z XVIII w., wpisanym na listę UNESCO. Na szczególną uwagę zasługuje wnętrze z przebogatymi freskami (dość powiedzieć, że kościół został tak zaprojektowany, żeby stworzyć miejsce na ogromny owalny fresk na środku sufitu).
Barokowy kościół w Wies (UNESCO).

Barokowy kościół w Wies (UNESCO).

Barokowy kościół w Wies (UNESCO).

Barokowy kościół w Wies (UNESCO).

  • Füssen, gdzie oglądamy budynki dawnego opactwa (barokowe, obecnie kościół parafialny i muzeum) oraz zamek Hohes Schloss, którego dziedziniec i wieża pokryte są pięknymi malowidłami iluzjonistycznymi sprzed pięciuset lat! Dodatkowo fundujemy sobie ok. półgodzinny spacer do wodospadu rzeki Lech.
Füssen - kościół parafialny (przeb. pocz. XVIII) w opactwie św. Magnusa.

Füssen – kościół parafialny (przeb. pocz. XVIII) w opactwie św. Magnusa.

Zamek w Füssen z malowidłami iluzjonistyczymi (pocz. XVI).

Zamek w Füssen z malowidłami iluzjonistyczymi (pocz. XVI).

Wodospad na rzece Lech, Füssen.

Wodospad na rzece Lech, Füssen.

  • Hohenschwangau – zabawiamy tu dłużej, bo do obejrzenia mamy aż dwa zamki. Pierwszy to Hohenschwangau – neogotycki zamek z pierwszej połowy XIX w., gdzie wychował się Ludwik II Bawarski. Drugi – Neuschwanstein – to wizytówka Bawarii, a nawet całych Niemiec, wzór dla Disneyowskich zamków, zbudowany jako realizacja romantycznej wizji Ludwika II Bawarskiego w drugiej połowie XIX w. Będąc tutaj, koniecznie trzeba jeszcze podejść na most Marii (Marienbrücke), z którego roztacza się najlepszy widok na zamek Neuschwanstein (a po drodze także na Hohenschwangau w otoczeniu gór i jezior).
Hohenschwangau.

Hohenschwangau.

Zamek Hohenschwangau, neogotycki (XIX, Ludwik II Bawarski).

Zamek Hohenschwangau, neogotycki (XIX, Ludwik II Bawarski).

Zamek Hohenschwangau, neogotycki (XIX, Ludwik II Bawarski).

Zamek Hohenschwangau, neogotycki (XIX, Ludwik II Bawarski).

Zamek Hohenschwangau z drogi do Neuschwanstein.

Zamek Hohenschwangau z drogi do Neuschwanstein.

Alpsee.

Alpsee.

Zamek Neuschwanstein z Mostu Marii (XIX, Ludwik II Bawarski).

Zamek Neuschwanstein z Mostu Marii (XIX, Ludwik II Bawarski).

W drodze powrotnej skusiliśmy się na bawarskie precle.

W drodze powrotnej skusiliśmy się na bawarskie precle.

  • Linderhof z przepięknym parkiem i zamkiem, również wzniesionym przez Ludwika II Bawarskiego w stylu włoskiego renesansu i baroku w drugiej połowie XIX w. To wyjątkowo wysmakowana i elegancka królewska rezydencja. Pałac i przecudne otoczenie z fontannami, rzeźbami, ogrodami są niezwykle oryginalnie wkomponowane w otoczenie alpejskiej doliny.
Zamek Linderhof (włoski renesans plus barok, XIX, Ludwik Bawarski).

Zamek Linderhof (włoski renesans plus barok, XIX, Ludwik Bawarski).

Zamek Linderhof (70. XIX).

Zamek Linderhof (70. XIX).

Zamek Linderhof  - widok na Świątynię Wenus.

Zamek Linderhof – widok na Świątynię Wenus.

Zamek Linderhof  - widok na Świątynię Wenus.

Zamek Linderhof – widok na Świątynię Wenus.

Pawilon mauretański Ludwika II, Zamek Linderhof.

Pawilon mauretański Ludwika II, Zamek Linderhof.

Pawilon mauretański Ludwika II, Zamek Linderhof.

Pawilon mauretański Ludwika II, Zamek Linderhof.

  • Ettal z barokowym kościołem i opactwem benedyktynów z pierwszej połowy XVIII w. to ostatni punkt programu.
Barokowe opactwo benedyktynów w Ettal.

Barokowe opactwo benedyktynów w Ettal.

Wracamy dzisiaj wręcz oszołomieni ilością (i jakością…) oglądanych zabytków, z których każdy z osobna zasługuje na dłuższą wizytę. My z racji konieczności pogodzenia w krótkim czasie naszych pasji górskich i turystycznych musieliśmy „wyrobić się” w ciągu jednego popołudnia i wieczoru (wróciliśmy po ok. 8 godzinach od wyjazdu). Pełna głowa wrażeń.

17 sierpnia 2012, piątek

Przepiękna pogoda: słonecznie, 27 stopni

Z uwagi na czekającą nas jutro dłuuugą drogę powrotną, wypieramy chęć pójścia na kolejną wysokogórską wyprawę i planujemy sobie lżejszą wycieczkę. Rano wysypiamy się i nie spiesząc się (czytamy kilka rozdziałów książki) zbieramy do wyjścia. Dopiero ok. 11:00 zjawiamy się u wylotu wąwozu Partnach (po dłuższym poszukiwaniu miejsca na zaparkowanie samochodu  – wszystkie oficjalne parkingi zajęte).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm)

Gdyby pominąć tłumy turystów odwiedzających wąwóz, wycieczka dostarczyłaby nam samych absolutnie pozytywnych wrażeń. Wykuta w skale ścieżka umożliwia podziwianie głębokiego wąwozu potoku Partnach, wcinającego się głęboko między ściany skalne. Ze ścian wąwozu kapie woda, nad potokiem unosi się mgiełka, światło słoneczne w kilku miejscach tworzy malownicze tęcze. Pięknie. Nie możemy się zdecydować, który wąwóz nam się podoba bardziej: Partnach, czy (pamiętany z drogi na Zugspitze, nieco bardziej dziki) Hollental. Cóż, po prostu trzeba zobaczyć oba. Planujemy wrócić tu w zimie z dzieciakami – ścieżka przez wąwóz jest czynna przez cały rok (wąwóz Hollental jest czynny tylko do końca października), a zdjęcia wąwozu z soplami lodu wyglądają przepięknie.

Wejście do wąwozu Partnach, Garmisch-Partenkirchen.

Wejście do wąwozu Partnach, Garmisch-Partenkirchen.

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Wąwóz Partnach (Partnachklamm).

Potok Partnach.

Potok Partnach.

Po wyjściu z wąwozu siadamy na chwilę na pniu przy potoku i sprawdzamy dalszą marszrutę. Mamy ochotę na rozstanie się z tłumem turystów, więc wybieramy mniej popularną drogę – pod górę, kierunek Eckbauer. Ścieżka wznosi się najpierw łagodnie, trawersem, a następnie śmielej, wygodnie wyznaczonymi zakosami. Tygodniowa zaprawa górska robi swoje, niewiele ponad godzinę wędrówki i już siedzimy wygodnie na tarasie górskiego gościńca (berggasthof) Eckbauer. Chłodny Radlerek, apflelstrudel i zachwycające widoki na całe pasmo Wetterstein ze znanymi już nam Alpspitze i Zugspitze wystarczają nam do pełni szczęścia…

Z Doliny Partnach na Eckbauer.

Z Doliny Partnach na Eckbauer.

Schronisko Eckbauer.

Schronisko Eckbauer.

Po krótkim odpoczynku ruszamy już w dół. Szeroka, wygodna ścieżka wiedzie wśród soczystych zielonych łąk do przysiółka Wamberg, tam skręcamy w lewo i już prosto pod skocznie w Ga-Pa. Cała pętelka z odpoczynkami zajęła nam niecałe 4 godziny. Na całej trasie wprost bajkowe widoki na Alpy. Piękny spacer godny polecenia dla każdego.

Z Eckbauer do przysiółka Wamberg.

Z Eckbauer do przysiółka Wamberg.

Garmisch-Partenkirchen z góry.

Garmisch-Partenkirchen z góry.

Z Eckbauer do przysiółka Wamberg.

Z Eckbauer do przysiółka Wamberg.

Z przysiółka Wamberg do Ga-Pa.

Z przysiółka Wamberg do Ga-Pa.

Po powrocie na parking wsiadamy do samochodu i podjeżdżamy do centrum Garmisch-Partenkirchen. O tej porze (15:00) jest tu jeszcze przyjemnie spokojnie. Ga-Pa nie ma może uroku naszego Zakopanego, ale przyznajemy, że malowane domy tonące w kwiatach są niezwykle malownicze. Podchodzimy jeszcze do starego kościoła Św. Marcina z odkrytymi niedawno XIV-XVI- wiecznymi malowidłami (niestety, świątynia okazuje się zamknięta) i wracamy do domu.

Stary kościół Sw. Marcina w Garmisch-Partenkirchen (XIV).

Stary kościół Sw. Marcina w Garmisch-Partenkirchen (XIV).

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

Malowane domy w Garmisch-Partenkirchen.

W domu szybki obiad (wersja ekonomiczna cd.), selekcja zdjęć i opisanie trasy.

Wieczorem wybieramy się na pożegnalny spacer nad brzegiem jeziorka Eibsee i staramy się zapamiętać na jak najdłużej idylliczne alpejskie widoki.

Masyw Zugspitze znad Eibsee.

Masyw Zugspitze znad Eibsee.

Pożegnanie z Garmisch-Partenkirchen.

Pożegnanie z Garmisch-Partenkirchen.

Potem już tylko pakowanie i spać – jutro nas czeka długa droga do naszych ukochanych chłopaków!

18 sierpnia 2012, sobota

Ciepło i słonecznie przez całą drogę, do 27oC

Droga powrotna: Oberau – Rzeszów; ok. 1270 km, 12,5 godziny jazdy plus postoje

Dzięki autostradom aż za Kraków jedzie się świetnie, potem trochę gorzej, ale też sprawnie.

Wyjazd o 4:50, docieramy na miejsce o 20:10.

Główny postój:

Ratyzbona

Przyjeżdżamy tutaj o 7:00 co, paradoksalnie, okazuje się świetną porą na zwiedzanie: jesteśmy właściwie jedynymi turystami, a do tego poranne słońce pięknie oświetla to średniowieczne miasto, tworząc niepowtarzalny klimat.

W Ratyzbonie szczególnie zachwyca nas niesamowity romański portal „kościoła Szkotów” z XII w., gotycka katedra św. Piotra, budowana przez trzy wieki (XIII-XVI), a dokończona (iglice wież) dopiero w XIX w. (ciemne, majestatyczne wnętrze oświetlone pomarańczowymi promieniami rannego słońca przyprawia nas o gęsią skórkę), kamienny most (XIII w.) na Dunaju i piękny widok z niego na miasto oraz wiele patrycjuszowskich kamieniczek, część z niesamowitymi wieżami, pamiętających nawet XIII w.

Poza tym oglądamy kilka innych kościołów, oryginalnie w większości romańskich (później przebudowywanych), pozostałości bramy obozu rzymskiego z II w. n.e. (Porta Praetoria), Stary Ratusz (XIII-XIV w.), a także ulicę Hinter de Grieb, ul. Goliata i wiele innych zaułków z przepiękną średniowieczną zabudową.

Po tym mieście można dłuuugo spacerować i zachwycać się atmosferą wziętą wprost ze średniowiecza,  my jednak mamy na to jedynie nieco ponad godzinę… Ten krótki czas pozwala nam jedynie zasmakować średniowiecznego klimatu Ratyzbony.

Średniowieczna Ratyzbona o poranku.

Średniowieczna Ratyzbona o poranku.

Średniowieczna Ratyzbona o poranku.

Średniowieczna Ratyzbona o poranku.

Gotycka katedra Św. Piotra (XIII-XVI).

Gotycka katedra Św. Piotra (XIII-XVI).

Gotycka katedra Św. Piotra (XIII-XVI).

Gotycka katedra Św. Piotra (XIII-XVI).

Gotycka katedra Św. Piotra (XIII-XVI).

Gotycka katedra Św. Piotra (XIII-XVI).

Do ratyzbońskiej katedry wpada światło poranka.

Do ratyzbońskiej katedry wpada światło poranka.

XIV-wieczne witraże w katedrze w Ratyzbonie.

XIV-wieczne witraże w katedrze w Ratyzbonie.

Porta praetoria - pozostałości rzymskiego obozu z II w.

Porta praetoria – pozostałości rzymskiego obozu z II w.

Porta praetoria - pozostałości rzymskiego obozu z II w.

Porta praetoria – pozostałości rzymskiego obozu z II w.

Kamienny most (XII w) w Ratyzbonie.

Kamienny most (XII w) w Ratyzbonie.

Wieża mostowa (XIV).

Wieża mostowa (XIV).

Kamienny most (XII w!) w Ratyzbonie.

Kamienny most (XII w!) w Ratyzbonie.

Ratyzbońska starówka odbija się w Dunaju.

Ratyzbońska starówka odbija się w Dunaju.

Dom Goliata pokryty XVI-wiecznymi freskami.

Dom Goliata pokryty XVI-wiecznymi freskami.

Dom partycjuszy z gotycką wieżą (XIII).

Dom partycjuszy z gotycką wieżą (XIII).

Stary ratusz (poł. XIII) w Ratyzbonie.

Stary ratusz (poł. XIII) w Ratyzbonie.

Stary ratusz (poł. XIII) w Ratyzbonie.

Stary ratusz (poł. XIII) w Ratyzbonie.

Fontanna sprawiedliwości (XVII).

Fontanna sprawiedliwości (XVII).

Romański (XII) portal 'kościoła Szkotów'.

Romański (XII) portal 'kościoła Szkotów’.

Po postoju w Ratyzbonie staramy się głównie jechać i zatrzymywać się jedynie na króciutkie przerwy. Stajemy na obiad w absolutnie godnej polecenia restauracji przy stacji tuż za granicą w Zgorzelcu. Drogę umila nam książka, którą czytamy sobie na głos aż za Kraków.

Rozmawiamy o Niemczech, wspominając nasz pobyt właściwie w samych superlatywach.

Alpy Bawarskie – ferrata Mittenwalder Hohenweg, Monachium

12 sierpnia 2012, niedziela

Przepiękny dzień, do 25oC w dolinach, ok. 12-15oC w górach  

Wyprawa w góry Karwendel

Zachęceni piękną pogodą, ruszamy dziś na kolejną ferratkę – Mittenwalder Hohenweg Klettersteig w masywie gór Karwendel, na granicy niemiecko-austriackiej.

Dojeżdżamy do miejscowości Mittenwald, wjeżdżamy kolejką Karwendelbahn i ok. 10:00 po krótkim podejściu ruszamy już wyekwipowani na ferratę. Nasza dzisiejsza trasa jest bardzo widokowa. Prowadzi prawie cały czas granią, wchodząc na kilka kolejnych szczytów, z których roztaczają się coraz to inne rozległe panoramy (dziś wyjątkowo ostre, jak to w dniu przed załamaniem pogody, niestety…) Trudności – jak to na niemieckiej ferracie – niewielkie, dosłownie kilka miejsc wymaga nieco większej uwagi, asekuracja jednak wskazana (wszyscy turyści wyekwipowani i grzecznie korzystający ze sprzętu przez większość czasu).

Bardzo podobają nam się widoki i charakter tego pasma, nieco bardziej zielony i mniej surowy niż wczorajsze okolice Alpspitze. Panoramy (m.in. na pobliskie pasma Karwendel czy okolice Zugspitze, ale też na Alpy austriackie) wciąż się zmieniają w zależności od tego, z której strony szlak omija trudniejsze miejsca w grani.

Pomimo niedzieli i pięknej pogody ludzi tu wyraźnie mniej niż na wczorajszej trasie, nie tworzą się uciążliwe zatory, spotyka się raczej kilkakrotnie te same kilkuosobowe grupy turystów, którzy przy kolejnych spotkaniach coraz przyjaźniej się uśmiechają. Przejście całej grani zajmuje nam 3,5 godziny z jednym dłuższym postojem w pierwszej części drogi, potem jeszcze odpoczywamy chwilę na pięknej alpejskiej łące na przełęczy pod Brunnensteigspitze, spoglądając na popisy szybowca dosłownie tuż nad naszymi głowami.

W kolejną godzinę, po przejściu kilkunastu długich, ale dość wygodnych zakosów, docieramy z przełęczy do schroniska Brunnensteighütte, gdzie wsuwamy niezły obiad. Kolejne półtorej godziny później (ok. 17:00), po przejściu m.in. przez nowy podwieszany na linach mostek (na trasie nr 284) docieramy na parking w Mittenwaldzie naprawdę nieźle zmęczeni (mamy w końcu w nogach około 1900 metrów przewyższenia).

Wracając drogą do Ga-Pa (korki w niedzielne popołudnie), podziwiamy przepięknie oświetlone słońcem białe szczyty Karwendelek. Widok jest tak malowniczy, że R. nawet cofa się na parking, żeby uwiecznić go na zdjęciu. Będzie o czym marzyć, gdy wrócimy do szarej codzienności!

Widoki z drogi na Alpy Wetterstein.

Widoki z drogi na Alpy Wetterstein.

Alpspitze góruje nad Garmisch-Partenkirchen.

Alpspitze góruje nad Garmisch-Partenkirchen.

Górna stacja Kawendel Bahn.

Górna stacja Kawendel Bahn.

Widok na ferratę Mittenwalder Hohenweg - tu będziemy szli.

Widok na ferratę Mittenwalder Hohenweg – tu będziemy szli.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

R. próbuje policzyć, ile szczytów widać.

R. próbuje policzyć, ile szczytów widać.

Widok na masyw Zugspitze.

Widok na masyw Zugspitze.

Karwendele z ferraty Mittenwalder Hohenweg.

Karwendele z ferraty Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Kolejny szczyt na naszej trasie.

Kolejny szczyt na naszej trasie.

Wokół panoramiczne widoki na Alpy.

Wokół panoramiczne widoki na Alpy.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Ferratą Mittenwalder Hohenweg.

Odpoczynek na przełęczy przed Brunnensteinspitze - koniec ferraty.

Odpoczynek na przełęczy przed Brunnensteinspitze – koniec ferraty.

Zejście do Mittenwaldu.

Zejście do Mittenwaldu.

Zejście do Mittenwaldu - Shrek, ja w dół patrzę!.

Zejście do Mittenwaldu – Shrek, ja w dół patrzę!.

Ostatnie spojrzenie na Karwendele i Mittenwalder Hohenweg.

Ostatnie spojrzenie na Karwendele i Mittenwalder Hohenweg.

3 sierpnia 2012, poniedziałek

Mimo gorszych prognoz piękny dzień, do 26 stopni  

Wczorajsza różnica wysokości sprawiła, że marzymy o dniu odpoczynku przed planowanym wejściem na Zugspitze. Rano wysypiamy się do bólu i przed 10:00 wsiedamy do samochodu gotowi na wyprawę do Monachium.

Monachium (11:00-16:00)

Stolica Bawarii nie wywiera na nas najlepszego pierwszego wrażenia. Winne temu zapewne tłumy, ogromne tłumy turystów przewalające się przez główne ulice miasta, ale też wielkomiejski charakter zabytkowego centrum – my, mieszczuchy na co dzień, wolimy bardziej kameralną atmosferę. Trzeba jednak przyznać, że przy bliższym poznaniu, a zwłaszcza po spokojnym spacerze po zielonym Ogrodzie Angielskim i okolicach Rezydencji, Monachium staje się bardziej sympatyczne.

Po przejściowych trudnościach w znalezieniu miejsca do parkowania tańszego niż 6 € za godzinę (brawa dla jak zwykle niezawodnego R.), ruszamy w kierunku Placu Mariackiego, po drodze spoglądając na słynną monachijską piwiarnię – Hofbräuhaus.

Główny plac miasta jest ruchliwy niczym niemiecka autostrada. Różnojęzyczny tłum turystów oblewa nas z każdej strony. Rzadko słyszymy jednak język polski – u nas do zachodnich sąsiadów chyba rzadko się jeździ w celach turystycznych – a szkoda! Z trudem wstrzelamy się w przerwy w potoku ludzi, by zrobić zdjęcie. Naszą uwagę przyciąga przede wszystkim imponujący neogotycki Nowy Ratusz (XIX w.) ze strzelistą wieżą. Stary Ratusz ze swoimi wieżyczkami wygląda przy nim, co stwierdzamy zgodnie, trochę „gargamelowato”. Na środku placu stoi XVII-wieczna kolumna NMP, patronki Bawarii, ale zasłaniają ją tłumy ludzi i barierki robót drogowych, co ujmuje jej wiele uroku.

Dla lepszego docenienia urody Marienplatz decydujemy więc się wejść na wieżę kościoła św. Piotra (XIII, przeb. barok. XVII-XVIII w.). Tu też witają nas tłumy. Irytujemy się, stojąc na balkoniku na wieży w ludzkim korku, zamiast podziwiać naprawdę piękny widok na centrum Monachium (w tym na ogromny gotycki kościół NMP – wizytówkę miasta). W efekcie po zejściu z wieży już czujemy się zmęczeni i mamy ochotę odsapnąć. Na szczęście nadarza się dobra okazja – wypatrujemy sympatyczną kantynę na dziedzińcu ratusza i zjadamy tam wczesny obiad.

Po chwili przerwy zwiedzania ciąg dalszy. Idziemy na gwarny i – o niespodzianko – zatłoczony Targ Żywności (dobre miejsce na spróbowanie regionalnych precli z pastą serową), zerkamy na Nową Synagogę (2006) , odnajdujemy Pałac Arcybiskupi (XVIII) – dawną siedzibę Josepha Ratzingera, po czym przechodzimy przez Pięć Domów (labirynt butików i biurowców) pod remontowane wieże kościoła NMP (jak dobrze, że wcześniej obejrzeliśmy świątynię z góry). Na koniec oglądamy z zewnątrz budynki rozległej Rezydencji (XVI, potem rozb.) – dawnej siedziby książąt i królów Bawarii (zaglądamy na dziedziniec cesarski, aptekarski i antiquarium).

O tak, gdyby ktoś chciał, mógłby to miasto dokładnie zwiedzać i przez trzy dni. Byliśmy wielkimi optymistami, opłacając parkowanie tylko na dwie godziny – nam właśnie minęły trzy, a połowa trasy wciąż przed nami. Szybkim krokiem wracamy więc do samochodu dopłacić w parkomacie i kończymy pierwsza część przechadzki po mieście.

Druga część naszego spaceru jest zdecydowanie przyjemniejsza. Przez reprezentacyjną Lugwigstraße, obok Portyku Marszałków Polnych i barokowego kościoła Teatynów, wchodzimy do zielonego, rozległego Ogrodu Angielskiego (XVIII). Tu panuje klimat odprężenia. Ludzie rozsiadają się na trawie, opalają się, biegają. Przez rozległe połaci trawy rzucamy okiem na okrągłą świątynię Monopteros, po czym kierujemy się w stronę chińskiej wieży z rozległym ogródkiem piwnym (uff, nareszcie toaleta! Wcześniej szukaliśmy kosza na śmieci, których chyba w całych Niemczech jest jak na lekarstwo). Jeszcze mały odpoczynek na ławce i czas na powrót ulicą Ludwika.

Po drodze zadziwiamy się ogromem 17-metrowej rzeźby Walking Man autorstwa Jonathana Borofsky’ego, odnajdujemy neobarokowy (pocz. XX) Pałac Pacelli, goszczący kiedyś Piusa XII, zatrzymujemy się na chwilę przy Bramie Zwycięstwa i zaglądamy do Ogrodów Pałacowych, położonych przy Rezydencji. Do samochodu wracamy o 16:00, po 5 bitych godzinach zwiedzania, obolali i zmęczeni.

Monachium, Plac Mariacki, gotycka Katedra NMP w tle.

Monachium, Plac Mariacki, gotycka Katedra NMP w tle.

Nowy Ratusz (XIX), Monachium.

Nowy Ratusz (XIX), Monachium.

Stary Ratusz , Monachium.

Stary Ratusz , Monachium.

Kolumna NMP (XVII), partonki Bawarii.

Kolumna NMP (XVII), partonki Bawarii.

Plac Mariacki z Kościołem Św. Piotra (gotycki, przeb. barok).

Plac Mariacki z Kościołem Św. Piotra (gotycki, przeb. barok).

Wnętrze Kościoła Sw. Piotra.

Wnętrze Kościoła Sw. Piotra.

Słynna monachijska piwiarnia Hofbrauhaus (kon. XIX).

Słynna monachijska piwiarnia Hofbrauhaus (kon. XIX).

Słup majowy na Targu Żywności w Monachium.

Słup majowy na Targu Żywności w Monachium.

Uroki Monachium.

Uroki Monachium.

Pałac arcybiskupi (XVIII), b. siedziba J. Ratzingera.

Pałac arcybiskupi (XVIII), b. siedziba J. Ratzingera.

Barokowy (XVII) kościół teatynów, Monachium.

Barokowy (XVII) kościół teatynów, Monachium.

Portyk Marszałów Polnych (XIX).

Portyk Marszałów Polnych (XIX).

Rezydencja królów ii książąt bawarskich od strony ogrodów pałacowych.

Rezydencja królów ii książąt bawarskich od strony ogrodów pałacowych.

Rezydencja (XVI, przeb.), dziedziniec cesarski.

Rezydencja (XVI, przeb.), dziedziniec cesarski.

Rezydencja, Antiquarium.

Rezydencja, Antiquarium.

Teatr Narodowy, Maksymilian I Józef, pierwszy król Bawarii.

Teatr Narodowy, Maksymilian I Józef, pierwszy król Bawarii.

Ogród angielski (XVIII); świątynia Monopteros w tle.

Ogród angielski (XVIII); świątynia Monopteros w tle.

Kanały Ogrodu Angielskiego.

Kanały Ogrodu Angielskiego.

Walking man - rzeźba Jonathana Borofsky'ego.

Walking man – rzeźba Jonathana Borofsky’ego.

Pałac Pacelli - b. siedziba Piusa XII.

Pałac Pacelli – b. siedziba Piusa XII.

Brama zwycięstwa na ulicy Ludwika.

Brama zwycięstwa na ulicy Ludwika.

Wracając, zamierzaliśmy jeszcze zajrzeć do Augsburga. Nie było nam to jednak widocznie pisane. Najpierw pomyliliśmy drogę i wjechaliśmy nie na tą autostradę, na którą trzeba, a potem, po nawróceniu i odstaniu swojego w korku przed Monachium, nie mogliśmy skręcić na właściwą trasę, bo trwały akurat roboty drogowe.

Cóż, Augsburg musi jeszcze na nas poczekać. Ale może i dobrze się stało. Zwiedzaniem miasta byliśmy już dziś naprawdę nasyceni, a tak wróciliśmy o przyzwoitej porze. Wiwat Opatrzność.

Wieczorem robimy szybkie zakupy w sąsiadującym z naszą kwaterą sklepem Aldi i snujemy plany jutrzejszej wyprawy na Zugspitze.

Alpspitze

Alpy Bawarskie – pierwsza ferrata

11 sierpnia 2012, sobota

Rano pochmurno, w ciągu dnia się rozpogadza, 21oC, w górach przewalające się chmury, ok. 10-12oC

Na pierwszy dzień wybieramy trasę aklimatyzacyjną, czyli niezbyt długą, a jednocześnie na sporej wysokości i trochę dającą w kość. Pada na Alpspitze, bo można skrócić sobie podejście kolejką na Osterfelderkopf (bagatela – prawie 1300 m przewyższenia), a sama trasa jest niebanalna (ferrata) i różnorodna.

Charakterystyczny trójkątny kształt Alpspitze góruje nad Garnisch-Partenkirchen, jak Giewont nad naszym Zakopanem (jak na zdjęciu powyżej). Budzi respekt, jednak ferrata nie jest szczególnie trudna, świetnie nadaje się dla początkujących miłośników żelaznych dróg.

Jak to pierwszego dnia bywa, nie zrywamy się zbyt wcześnie. Ok. 10:00 z trudem udaje nam się wyjechać. Niestety pierwotnie ładna pogoda od rana zdąża się zepsuć – niebo zasnuwa się chmurami zasłaniając widoki właściwie od poziomu ok. 1000 m n.p.m. Zaczynamy nawet rozważać wariant zastępczy – podejście do wąwozu Partnach, tym bardziej, że nasze wątpliwości skutecznie podsyca pani z kasy, informując nas, że na górnej stacji kolejki jest 8oC, a widoczność ogranicza się do 30 m… W końcu jednak, pchani optymistycznym oczekiwaniem poprawy widoczności, docieramy na Osterfelderkopf o 10:40 i po drobnych kłopotach orientacyjnych (chmury chwilami zasłaniają prawie wszystko) ruszamy w kierunku szczytu.

Wejście ferratą na Alpsitze

Na wejście wybieramy wariant via ferratą. Ta trasa podobno słynie z dużej ekspozycji, ale, może z powodu zasłonięcia przez chmury pełnej głębi widoku, nie odczuwamy tego. Droga jest po prostu naszpikowana żelastwem (niewiele fragmentów bez zabezpieczeń), a trudności techniczne na niej są naprawdę niewielkie. Słoweńskie ferraty były zdecydowanie trudniejsze.

Najprzyjemniej idzie nam się pierwszą, bardziej urozmaiconą częścią ferraty, z kilkoma sympatycznymi drabinkami; potem zaczyna się maszerowanie w sznureczku, a i droga jest bardziej monotonna (zakosy z „poręczą” na umiarkowanie nachylonym zboczu). Zaskakuje nas ilość ludzi na trasie przy niezbyt zachęcającej pogodzie (jak u nas na Orlej, czyli niestety sporo). Przez zatory nasz czas wejścia jest niezbyt imponujący (2,5 godziny). Warto było zaryzykować wjechanie na Osterfelderkopf we mgle.

Szczyt Alpspitze witamy już w pełnym słońcu, które – jak na zamówienie – przygrzewa nam przez całe pół godziny odpoczynku. Z dość rozległego wierzchołka (wystarczająco duży, by pomieścić kilkadziesiąt osób) są zapewne piękne widoki: nam, pomimo słońca, odsłaniają się one tylko częściowo i na chwilę – dobre i to! (odnajdujemy nawet szczyt Zugspitze).

Zejście wschodnią granią Alpspitze

Na trasę zejściową obieramy szlak prowadzący wschodnią granią Alpspitze. Zejście okazuje się równie trudne technicznie jak ferrata, choć tu trudności są innego rodzaju – po prostu trasa uległa dużej erozji turystycznej i schodząc po ciągle usuwających się spod nóg kamyczkach, trzeba uważać by wraz z nimi nie pojechać na pupie na sam dół. Na deser czeka na nas dość oryginalna atrakcja – tunel wykuty dla turystów w skale. To bardzo wygodne, ale jednak cieszymy się, że podobnych ułatwień nie zafundowano naszym Tatrom.

Zejście zajmuje nam prawie 2 godziny i trochę się dłuży, pewnie głównie przez to, że chmury skutecznie zasłaniają nam wszystkie widoki. Wycieczkę kończymy przejściem przez mostek z dwóch lin zawieszonych jedna nad drugą między dwiema skałkami (atrakcja nieobowiązkowa, ale fajna adrenalinka i dużo zabawy) oraz posiłkiem w kolejkowej restauracji (niestety, o tej porze do wyboru są już tylko parówki i biała kiełbasa, więc jemy oba te rarytasy). Szybko i sprawnie zjeżdżamy kolejką na dół. Dziś nie żałujemy wydanych pieniędzy: jak to pierwszego dnia, nogi już mają co nieco do powiedzenia, więc chętnie unikamy schodzenia kolejnych 1300 m w dół.

Dolna stacja kolejki na Osterfelderkopf, Ga-Pa.

Kolejka na Osterfelderkopf.

 

 

Zakładamy ferratowy ekwipunek.

Zakładamy ferratowy ekwipunek.

Via ferrata na Alpsitze.

Via ferrata na Alpsitze.

Zaiste żelazna perć...

Zaiste żelazna perć…

Szczytowe partie podejścia na Alpspitze.

Szczytowe partie podejścia na Alpspitze.

Szczytowe partie podejścia na Alpspitze.

Szczytowe partie podejścia na Alpspitze.

Idziemy w sznureczku.

Idziemy w sznureczku.

Szczyt Alpspitze (2628 m n.p.m.).

Szczyt Alpspitze (2628 m n.p.m.).

Szczyt Alpspitze (2628 m n.p.m.).

Szczyt Alpspitze (2628 m n.p.m.).

R. na Alpspitze - mamy jakiś widok!.

R. na Alpspitze – mamy jakiś widok!.

Wschodnie zejście z Alpspitze.

Wschodnie zejście z Alpspitze.

Mamy do wyboru aż dwie trasy. R. wybrał lewą.

Mamy do wyboru aż dwie trasy. R. wybrał lewą.

Trawers półką wykutą w skale.

Trawers półką wykutą w skale.

Wschodnie zejście z Alpspitze - tunel (!) dla turystów.

Wschodnie zejście z Alpspitze – tunel (!) dla turystów.

Wschodnie zejście z Alpspitze - tunel (!) dla turystów.

Wschodnie zejście z Alpspitze – tunel (!) dla turystów.

Trochę zabawy na koniec.

Trochę zabawy na koniec.

Przyda nam się obiad...

Przyda nam się obiad…

Hala w Ga-Pa z widokiem na Alpy Ammergauer.

Hala w Ga-Pa z widokiem na Alpy Ammergauer.

Masyw Waxenstein w tle.

Masyw Waxenstein w tle.

Wieczorem z lubością odpoczywamy i nadrabiamy zaległości z wczoraj w zapiskach i opisywaniu zdjęć.