Poczdam i Norymberga

Co można zwiedzić po drodze w Alpy?

Poczdam i Norymberga w jeden dzień?

Da się zrobić!!!  Ale po kolei, najpierw trzeba tam dotrzeć

9 sierpnia 2012, czwartek

Po fali upałów nagle się ochłodziło, do 20 stopni i przelotne opady

Rano jeszcze nie możemy uwierzyć, że naprawdę szykuje się nam randka we dwoje. Tym bardziej, że jest sporo zamieszania: trzeba rano wyekwipować obu chłopców na wakacje do Dziadków, potem R. biegnie do pracy, gdzie ma wyjątkowo zabiegany dzień, a M. w tym czasie pakuje nas na wyjazd, robi zaległe prania itp. Na szczęście nareszcie nadchodzi 16:00 i możemy ruszać!

Warszawa-Słubice, 16:00-21:30 (z postojami), ok. 490 km

Jednak jazda autostradą to zupełnie inna bajka. Wiwat Euro 2012! Kilometry biegną, a człowiek się nie denerwuje. Słuchamy płyty Lao Che, rozmawiamy oczywiście o naszych chłopakach, ale też o różnych różnościach, przypominamy sobie dawne wyjazdy.

Zatrzymujemy się trzy razy, w tym dwa razy na krótko na autostradowych MOP-ach. Na chwilkę dłużej wysiadamy w niewielkiej miejscowości Buk (na zachód od Poznania), do której przyciągnął nas drewniany barokowy (!) kościół. Uwieczniamy na zdjęciu jego niecodzienną bryłę na planie krzyża greckiego (której elementy przypominają nam fasadę starej papierni w Dusznikach-Zdroju) i wracamy do samochodu.

Barokowy dreweniany kościół w Buku.

Barokowy dreweniany kościół w Buku.

Zaraz po zmroku, nieco błądząc po Słubicach, docieramy do naszej przytulnej i niedrogiej mety. Szybkie zapisanie trasy, selekcja zdjęć i dobranoc! Czekamy na jutro!

Słubice, tu przenocujemy.

Słubice, tu przenocujemy.

10 sierpnia 2012, piątek

W Poczdamie pochmurno, 19 stopni; w Norymberdze słońce i 24 stopnie

Słubice-Oberau, 9:00-22:00 (z postojami), ponad 800 km

Rano zbieramy się w miarę sprawnie i po obfitym śniadaniu przed 9:00 siedzimy już w samochodzie. Jeszcze w Słubicach kupujemy świeże pieczywo i zaraz potem witają nas Niemcy. Koniecznie chcemy zobaczyć Poczdam, więc pierwsza porcja autostradowej jazdy mija nam bardzo szybko. O 10:20 zatrzymujemy się na pierwszy postój:

Poczdam – zespół parkowo-pałacowy Sanssouci

(w dwie godziny… 10:20-12:20)

Dawna rokokowa rezydencja królewska Fryderyka II wywiera na nas ogromne wrażenie. Zadziwia nas zwłaszcza swoim ogromem – absolutnie nie doceniliśmy rozległości parku – dość powiedzieć, że szybki spacer trasą głównych budowli zajmuje nam niemal dwie godziny! Przepychem, może wręcz przesadnym, emanował zwłaszcza Nowy Pałac (XVIII w.). Nic dziwnego, miał w końcu stanowić symbol siły ekonomicznej Prus.

Dużo bardziej przypada nam do gustu wysmakowana rokokowa bryła Pałacu Sanssouci (XVIII w.), pięknie prezentująca się na szczycie majestatycznych, obsadzonych winoroślą schodów. Na trasie naszego spaceru oglądamy ponadto Kościół Pokoju (poł. XIX), budynek galerii obrazów (XVIII), zabytkowy (wciąż działający!) młyn, ogromną oranżerię (w stylu włoskiego renesansu), Pawilon Smoków (pełniący obecnie funkcję kawiarni), Belweder (XVIII), Pałac Charlottenhof (XIX, styl włoskiej willi) i Pawilon Chiński z imponującymi pozłacanymi rzeźbami. Każda z tych budowli sama w sobie jest interesująca; nie spiesząc się, można by w parku Sansoucci spokojnie spędzić cały dzień.

Nasze dwie godziny dostarczają nam takiego ogromu wrażeń, że rezygnujemy ze zwiedzania centrum miasta (m.in. okolic Starego i Nowego Rynku) i ze spaceru udajemy się wprost do samochodu (nie bez znaczenia była też liczba czekających dziś jeszcze na nas kilometrów).

Poczdam, Brama Brandenburska (XVIII).

Poczdam, Brama Brandenburska (XVIII).

Galeria obrazów w Parku Sanssouci (XVIII).

Galeria obrazów w Parku Sanssouci (XVIII).

Pałac Sanssouci (XVIII, rokoko).

Pałac Sanssouci (XVIII, rokoko).

Pałac Sanssouci (XVIII, rokoko).

Pałac Sanssouci (XVIII, rokoko).

Zabytkowy Młyn (XVIII).

Zabytkowy Młyn (XVIII).

Oranżeria (XIX, włoski renesans).

Oranżeria (XIX, włoski renesans).

Pawilon smoków (XVIII).

Pawilon smoków (XVIII).

Pawilon smoków (XVIII).

Pawilon smoków (XVIII).

Nowy Pałac (XVIII).

Nowy Pałac (XVIII).

Nowy Pałac (XVIII).

Nowy Pałac (XVIII).

Pawilon Chiński (XVIII).

Pawilon Chiński (XVIII).

Pawilon Chiński (XVIII).

Pawilon Chiński (XVIII).

Kościół Pokoju w Parku Sanssouci (XIX).

Kościół Pokoju w Parku Sanssouci (XIX).

Za Poczdamem ujechaliśmy jednym ciągiem (nie licząc szybkiego postoju na obiad w McD. – wersja ekonomiczna) spory kawał drogi. Dzięki autostradzie kilometry na szczęście uciekały szybko. Na całej naszej dzisiejszej trasie męczący przestój trafił nam się tylko przez ok. 10 kilometrów – stłuczka dwóch samochodów i zwężenie drogi do jednego pasa wystarczyło, by autostrada zakorkowała się na dobre. Spora odległość do przejechania i bardzo nasilony ruch przez niemal cały dzisiejszy dzień robiły jednak swoje – do Norymbergi dojechaliśmy już bardzo znużeni. Z chęcią wysiedliśmy na kolejny postój, czyli na…

Norymberga – spacer po starówce

(i znów dwie godzinki… 17:40-19:50)

Średniowieczna, szachulcowa i piernikowa – tak w skrócie można by określić nasze wrażenia z norymberskiej przechadzki. To typowo germańskie miasto na pewno ma swój klimat, a zwiedzanie go nie męczy (zwłaszcza, jeśli turysta pokrzepi się pysznym regionalnym piernikiem – co i my uczyniliśmy!).

Parkujemy w podziemnym parkingu koło Szpitala Ducha Świętego (XIV-XV w.), a następnie kierujemy się na rynek z gotyckim kościołem NMP (ciekawy XVI-wieczny mechanizm zegarowy na wieży) i arcyciekawą gotycką (XIV!) fontanną (o, co to za szopka krakowska? – stwierdziła M., wchodząc na rynek…). Oglądamy majestatyczny ratusz (XIV, przeb.) i ogromny romańsko-gotycki kościół Św. Sebalda (XIII-XIV w.), a potem wchodzimy na urokliwy plac Tiergärtertor, zabudowany szachulcowymi domami (m.in. XV-wieczny Dom Dürera i Dom Piłata z rzeźbą Św. Jerzego).

Następnie podchodzimy na zewnętrzny dziedziniec Zamku Cesarskiego (ob. postać XV-XVI w.), skąd oglądamy rozległą panoramę starówki. Spacer kończymy rzutem oka na imponujące średniowieczne fortyfikacje okalające starówkę.

Szpital Ducha Świętego (XIV-XV), Norymberga.

Szpital Ducha Świętego (XIV-XV), Norymberga.

Kościół NMP (XIV).

Kościół NMP (XIV).

Gotycka (XIV) fontanna.

Gotycka (XIV) fontanna.

Norymberski piernik... PYCHA!.

Norymberski piernik… PYCHA!.

Rausz (XIV, przeb.).

Rausz (XIV, przeb.).

Romańska fasada kościoła Św Sebalda (XIII-XIV).

Romańska fasada kościoła Św Sebalda (XIII-XIV).

Szachulcowa zabudowa Placu Tiergartnertor.

Szachulcowa zabudowa Placu Tiergartnertor.

Dom Durera (XV).

Dom Durera (XV).

Dom Piłata z posągiem Św. Jerzego.

Dom Piłata z posągiem Św. Jerzego.

Zamek Cesarski (pocz. XII, XV-XVI).

Zamek Cesarski (pocz. XII, XV-XVI).

Średniowieczne fortyfikacje Norymbergi.

Średniowieczne fortyfikacje Norymbergi.

Nasza meta: Oberau

Zatrzymujemy się w kwaterze prywatnej w Oberau. Docieramy tu parę minut przed 22.00. Na naszej kwaterze wita nas przemiła starsza pani. Mamy czyściutki, miły apartamencik, w cenie – jak na tutejsze realia oczywiście – nieprzerażającej (może ze względu na odległość od Ga-Pa i widok z okien na ulicę). Rozpakowujemy się i jeszcze przed północą – hura! – zmęczeni wskakujemy do łóżek.

 

Niemcy, Alpy Bawarskie, 2012.08

Wyjazd w Alpy Bawarskie wspominamy właściwie w samych superlatywach. Niemcy to czysty kraj z uprzejmymi ludźmi, bogaty w arcyciekawe zabytki i oferujący turystom spotkania z piękną przyrodą. Drogi są bajkowe: przez cały tydzień poruszaliśmy się głównie po autostradach (paradoksalnie, zaczęło nam nawet brakować klimatu bocznych dróg i zapomnianych miejscowości). Powinniśmy częściej jeździć do naszych zachodnich sąsiadów i serdecznie zapraszać ich do nas! Zatrzymując się nie w hotelach i większych pensjonatach, można mieć problem z porozumieniem się po angielsku – „szkolna” znajomość niemieckiego R. niewątpliwie bardzo nam pomagała. A Alpy Bawarskie – po prostu piękne! Zapraszamy do obejrzenia zdjęć!

 

Poczdam i Norymberga, czyli co zobaczyliśmy po drodze

 

Pierwsza ferrata – Alpspitze

 

Ostatnie spojrzenie na Karwendele i Mittenwalder Hohenweg.

Ferrata Mittenwalder Hohenweg, Monachium

 

Pożegnanie lodowca Höllentalfermer.

Część II – Zugspitze, ferrata Hindelanger, Bawarskie zamki i kościoły

Węgry, cz. IV – Tapolca, Sümeg, Heviz, Keszthely, Veszprém i Gödöllő

25 lipca 2012, środa

Do 28oC, całkiem ładnie i słonecznie, choć duszno

W planie mieliśmy wyjazd do Veszprem, ale jesteśmy już trochę znużeni zwiedzaniem kolejnych miast i długimi dojazdami, więc wybieramy miejsca położone blisko nas i bardziej interesujące dla dzieci.

Wsiadamy do samochodu w doskonałych humorach. Chłopcy śpiewają „są kule na linii [energertcznej]” na melodie różnych piosenek. To chyba zasługa porannej jajecznicy:)

Pierwszym dzisiejszym celem jest Tapolca, oferująca nie lada atrakcję: Tavasbarlang, czyli jaskinię z jeziorem, która znajduje się pod samym centrum miasta. Jaskinia powstała dzięki przepływającym pod ziemią wodom termalnym, które utworzyły system kanałów i jeziorek.

Schodzimy 73 stopnie pod ziemię i tam wsiadamy do łódek (max. 220 kg na jedną: mieścimy się wszyscy), by pokonać podziemną pętlę w malowniczych korytarzach, płynąc po przejrzystej, pięknie podświetlonej wodzie – po prostu bajka, a dla chłopców ogromna frajda!

Chłopaków najbardziej interesują … nie, nie skały i korytarze jaskini, tylko … światełka przy tabliczkach wskazujących wyjście ewakuacyjne. Wołają na nie „gumu gumu” i mają dziką frajdę, mogąc dotknąć ich gumowych elementów prosto z łódki. No proszę, kto by pomyślał, jakie tu atrakcje!

Po wyjściu z jaskini udajemy się do serca miasteczka: sympatycznego stawu młynnego otoczonego urokliwą zabytkową zabudową. Ze środka stawu wytryskuje fontanna, w wodzie pływają rybki, kręci się koło młyńskie. Bardzo urokliwie. Chłopaki zjadają drugie śniadanie na sympatycznej ławeczce przy stawie i ruszamy w dalszą drogę.

Jaskinia w Tapolcy - wchodzimy.

Jaskinia w Tapolcy – wchodzimy.

Światełka 'gumu-gumu' fascynują chłopców.

Światełka 'gumu-gumu’ fascynują chłopców.

Ooo, tak będziemy płynąć.

Ooo, tak będziemy płynąć.

Zalane korytarze jaskiniw Tapolcy w pełnej krasie.

Zalane korytarze jaskiniw Tapolcy w pełnej krasie.

Chłopaki wypatrują światełek.

Chłopaki wypatrują światełek.

Wszystko co dobre to się szybko kończy - wychodzimy.

Wszystko co dobre to się szybko kończy – wychodzimy.

Główny plac (Fo ter) w Tapolcy.

Główny plac (Fo ter) w Tapolcy.

Idziemy do stawu młynnego.W tle rzeźba pór roku.

Idziemy do stawu młynnego.W tle rzeźba pór roku.

Staw młynny

Staw młynny

I tytułowy młyn.

I tytułowy młyn.

Na nasz drugi dzisiejszy cel obieramy Sümeg – miasteczko z górującym nad nim średniowiecznym zamczyskiem, rozłożonym dumnie na wyniesionej gdzieś ze sto metrów ponad poziom miasteczka skale. Budowla nie została zburzona i dzięki temu prezentuje się niezwykle okazale. Dodatkowo wrażenia wzmacnia osadzenie zamku na imponującym wzniesieniu.

W tłumie turystów stromą drogą podchodzimy do wrót zamczyska (chętni za opłatą mogą podjechać busem), podziwiając rozległe widoki powulkanicznego otoczenia Sümeg. Nie zwiedzamy, niestety, zamku od środka: zbliża się pora drzemki Sebka, więc decydujemy się przyjąć kurs na zamkową czardę. Obiad jest niezbyt smaczny i dość drogi, co częściowo rekompensuje kącik zabaw dla dzieci i położony nieopodal plac zabaw.

Potężny średniowieczny zamek góruje nad miasteczkiem Sumeg.

Potężny średniowieczny zamek góruje nad miasteczkiem Sumeg.

Wspinamy się do wejścia na zamek w Sumeg.

Wspinamy się do wejścia na zamek w Sumeg.

Wspinamy się do wejścia na zamek w Sumeg.

Wspinamy się do wejścia na zamek w Sumeg.

Zdobywcy już prawie u bram.

Zdobywcy już prawie u bram.

Witają nas strażnicy zamku.

Witają nas strażnicy zamku.

Panorama powulkanicznej okolicy Sumeg.

Panorama powulkanicznej okolicy Sumeg.

W drodze powrotnej Sebuś zasypia w samochodzie. Przenosimy go do łóżka, a my mamy szansę spokojnie podelektować się przepysznym węgierskim arbuzem.

Popołudnie spędzamy na inauguracyjnej kąpieli w Balatonie. Mimo niesprzyjających prognoz, pogoda jest bardzo przyjemna i bezwietrzna.

Dla nas, przyzwyczajonych do kryształowej wody jezior polskich pojezierzy, Balaton może wydać się na pierwszy rzut oka mętny i zamulony. Cóż, to w końcu jezioro błotne. Po przełamaniu pierwszych oporów kąpiel okazuje się jednak bardzo przyjemna. Długo ciągnące się płycizny są jakby stworzone dla dzieci, pływacy będą pewnie nieco mniej zadowoleni (choć my daliśmy radę też nieźle sobie popływać). Tymek chlapie się w dmuchanym kółku i trudno wyciągnąć go z wody. Sebek ocenia wodę jako za zimną, za to z upodobaniem pływa na swojej dmuchanej rybce.

Inauguracyjna kąpiel w Balatonie.

Inauguracyjna kąpiel w Balatonie.

Góruje nad nami wzgórze Św.Michała z kościółkiem.

Góruje nad nami wzgórze Św.Michała z kościółkiem.

26 lipca 2012, czwartek

Kolejny ładny dzień, do 30oC, wieczorem przelotny deszcz

Choć już niewiele nam zostało z zaplanowanych na ten wyjazd atrakcji, dzisiejsze okazały się prawdziwym deserem.

Heviz

Przedpołudnie spędzamy w najsłynniejszym węgierskim uzdrowisku, które stało się znane dzięki unikatowemu na skalę światową kilkuhektarowemu jeziorku termalnemu o pochodzeniu wulkanicznym. Zbiornik ten jest trzykrotnie (!) głębszy od Balatonu (ma 38,5 m głębokości), a zasilające go dwa źródła są tak wydajne, że całkowita objętość jeziorka (ok. 100 milionów litrów) wymienia się w nieco ponad dobę!

Obecny kompleks budynków (w naszej ocenie trochę zbyt rozbudowany, utrudniający docenienie piękna samego jeziorka) ma nieco ponad dwadzieścia lat, ale z uroków tego miejsca korzystali już prawdopodobnie Rzymianie, a uzdrowiskowa kariera Heviz rozpoczęła się około dwieście lat temu

My spędzamy tutaj cudowne trzy godziny, pławiąc się na zmianę w naturalnie ciepłej wodzie (dzisiaj ponad 30oC, w zimie tylko parę stopni mniej), podczas gdy chłopcy okupują kącik dziecięcych basenów.

Osoby, które nie potrafią pływać, albo lubią po prostu leniwie pławić się w ciepłej wodzie, nie mogą zapomnieć o dmuchanym lub „gąbkowym” kółku, które będzie ich unosić na (rzeczywiście głębokiej) wodzie (dookoła pełno straganów z takimi udogodnieniami, już w mieście uderza widok dorosłych osób zmierzających w kierunku jeziorka z dziecięcymi atrybutami w rękach:-)).

Szczególnego uroku i zapachu egzotyki dodają jeziorku sprowadzone tutaj ponad sto lat temu z Indii kwitnące różnokolorowe lotosy.

Na koniec odwiedzamy miejscową restauracyjkę, która jest dość droga, ale oferuje całkiem przyzwoite (jak na fast-food) jedzenie; dodatkowym atutem jest sąsiadujący z nią plac zabaw.

Na koniec wizyty w Heviz podjeżdżamy jeszcze w celach fotograficznych do Egregy – „winnej” dzielnicy Heviz, gdzie wśród uroczych niewielkich winnic i winiarni stoi XIII-wieczny romański kościółek Árpád-kori templom (niestety dość zaniedbany, co jednak nie odbiera mu uroku).

Kąpielisko w Heviz.

Kąpielisko w Heviz.

Wchodzimy do środka.

Wchodzimy do środka.

Słynne jeziorko termalne.

Słynne jeziorko termalne.

Budynki uzdrowiskowe nad jeziorkiem termalnym w Heviz.

Budynki uzdrowiskowe nad jeziorkiem termalnym w Heviz.

Wodę porastają lotosy.

Wodę porastają lotosy.

Lotosy - indyjskie lilie wodne.

Lotosy – indyjskie lilie wodne.

Lotosy w Heviz.

Lotosy w Heviz.

Chłopcy na kąpielisku w Heviz.

Chłopcy na kąpielisku w Heviz.

Sebuś sprawdza, czy woda w Heviz dobrze smakuje.

Sebuś sprawdza, czy woda w Heviz dobrze smakuje.

Tymo bawi się bardziej dynamicznie.

Tymo bawi się bardziej dynamicznie.

Relaks Sebusia.

Relaks Sebusia.

Chłopaki zdążyli już poderwać jakąś wodną pannę.

Chłopaki zdążyli już poderwać jakąś wodną pannę.

Tymo-kiełbaska.

Tymo-kiełbaska.

Romański (XIII) prowincjonalny kościółek w Heviz.

Romański (XIII) prowincjonalny kościółek w Heviz.

Keszthely

Po południu robimy drugie (i tym razem udane) podejście do zwiedzania tego miasta. Dziś również grozi nam nadciągająca burza, ale ostatecznie deszcz nas omija (chociaż na naszym kempingu w tym czasie padało!).

Nieco znużeni dokładnym zwiedzaniem miast, skupiamy się na pięknej rezydencji magnackiej – Pałacu Festeticsów, pochodzącym z XVIII, a przebudowanym w XIX w. Nie zwiedzamy wnętrza pałacu, ograniczając się do spaceru po otaczających budynek parkowych alejkach. Służą one chłopcom za świetne trasy rowerowo-tuptupowe (chociaż oficjalnie jazda na rowerze jest tutaj zabroniona, na szczęście Węgrzy patrzą na dzieci przychylnym okiem).

Keszthely oferuje zwiedzanie wielu, niewątpliwie ciekawych, muzeów, ale w naszym składzie i przy naszej znajomości węgierskiego wybieramy tylko jedno z nich – Muzeum Marcepanu. Oglądamy w nim kopie najwspanialszych tortów wykonanych przez właścicieli tutejszej pracowni cukieniczej, w tym m.in. tort – pałac Festeticsów! Wizytę kończymy oczywiście degustacją tutejszych specjałów – tortu marcepanowego i rolady z dodatkiem białego wina… jak już pisaliśmy – prawdziwy deser!

Po drodze na kemping zaopatrujemy się jeszcze w arbuzy i wina na pamiątkę dla siebie i jako upominki dla Dziadków.

Chłopcy nie przepuszczają okazji do pojeżdżenia choćby chwilę po przyjemnym terenie kempingu, a wieczorem Tymuś rozanielonym głosem mówi: „a pamiątki z Muzeum Marcepanu mamy w brzuszkach”…

Pałac Festetitsów (XVIII, przeb. XIX) w pełnej krasie.

Pałac Festetitsów (XVIII, przeb. XIX) w pełnej krasie.

Nadciągająca burza tylko dodała uroku pałacowym krajobrazom.

Nadciągająca burza tylko dodała uroku pałacowym krajobrazom.

Dla chłopców liczyły się jednak przede wszystkim jednoślady.

Dla chłopców liczyły się jednak przede wszystkim jednoślady.

Pałac Festeticsów od strony zachodniej.

Pałac Festeticsów od strony zachodniej.

Urocze muzeum marcepanu w Keszthely.

Urocze muzeum marcepanu w Keszthely.

Chcialoby się zjeść to wszystko...

Chcialoby się zjeść to wszystko…

...te wpaniałe torty.

…te wpaniałe torty.

... i marcepanowy pałac Festeticsów.

… i marcepanowy pałac Festeticsów.

Nie mogliśmy się oprzeć tym słodkościom...

Nie mogliśmy się oprzeć tym słodkościom…

27 lipca 2012, piątek

Przepiękny dzień, 32oC

Na dzisiaj zostało nam Veszprém, czyli miasto królowych.

W średniowieczu mieścił się tutaj dwór i włości królewskich małżonek, począwszy od szczególnie czczonej na Węgrzech królowej Gizelli – żony pierwszego króla Węgier – Stefana.

To miasto wręcz wymarzone do zwiedzania z dziećmi – cała starówka mieści się właściwie na jednej ulicy, do tego wyłączonej z ruchu samochodowego! Chłopcy szaleją więc spokojnie na swoich pojazdach, a my oglądamy m.in.: barokowy Pałac Arcybiskupi (XVIII w.), gotycką Kaplicę Gizelli (XIII w.), kolumnę morową Trójcy Świętej oraz Katedrę św. Michała, której początki sięgają XI w. (przebudowana niecałe sto lat temu w stylu neoromańskim).

Robimy krótki popas na końcu ulicy przy pomniku pierwszej węgierskiej pary królewskiej (miejsce z widokiem na północną część miasta – starówka znajduje się na naturalnym sporym wzniesieniu). Na koniec wracamy w okolice Bramy Bohaterów, zbudowanej na miejscu dawnej jedynej bramy do miasta, żeby zaliczyć główną atrakcję starówki – wejście na Wieżę Ogniową. Wieża została zbudowana w XIX w. na bazie dawnej wieży strażniczej niezachowanego do dzisiaj zamku.

Plac staromiejski w Veszprem.

Plac staromiejski w Veszprem.

Wchodzimy na starówkę Bramą Bohaterów (1. poł.XX).

Wchodzimy na starówkę Bramą Bohaterów (1. poł.XX).

Barokowy Pałac Arcybiskupi (XVIII).

Barokowy Pałac Arcybiskupi (XVIII).

Katedra św. Michała w Veszprem (przeb.XVIII i XX).

Katedra św. Michała w Veszprem (przeb.XVIII i XX).

Oglądamy veszpremską kolumnę morową.

Oglądamy veszpremską kolumnę morową.

Kaplica Gizelli (oryg.XIII).

Kaplica Gizelli (oryg.XIII).

Król Stefan i królowa Gizella czuwają nad miastem.

Król Stefan i królowa Gizella czuwają nad miastem.

Widok na wzgórze św. Benedykta.

Widok na wzgórze św. Benedykta.

Wieża ogniowa - symbol Veszpremu (początki średn.,przeb.XIX).

Wieża ogniowa – symbol Veszpremu (początki średn.,przeb.XIX).

Na wieżę ogniową wdrapują się pierwsi śmiałkowie.

Na wieżę ogniową wdrapują się pierwsi śmiałkowie.

Chłopcy na wieży ogniowej w Veszprem.

Chłopcy na wieży ogniowej w Veszprem.

Patrzymy, gdzie dziś byliśmy.

Patrzymy, gdzie dziś byliśmy.

S. i R. wypatrują pożaru.

S. i R. wypatrują pożaru.

Powoli opuszczamy starówkę w Veszprem.

Powoli opuszczamy starówkę w Veszprem.

W drodze powrotnej chłopcy z racji stosunkowo wczesnej pory chłopcy nie zasypiają, dzięki czemu udaje nam się jeszcze zahaczyć o jedną z atrakcji Parku Narodowego Balaton-felvidéki: wulkan Hegyestű w Monoszló.

Samo wzgórze od strony południowej, którą wiedzie główna droga, wygląda stosunkowo niepozornie: wulkan jest starszy od innych, wyraźniej widocznych w terenie dawnych wulkanów. Swoją wyjątkowość zawdzięcza temu, że został „przepołowiony” przez dawny kamieniołom i dzięki temu można zajrzeć do jego środka.

Ogromne, regularne, wielokątne kolumny bazaltowe utworzone przez krystalizację z zastygającej lawy robią naprawdę duże wrażenie! Dodatkową atrakcją jest możliwość wejścia na szczyt z panoramą nadbalatońskiej „krainy wulkanów”.

Na koniec zatrzymujemy się na obiad w lokalnej restauracyjce w małej miejscowości wśród malowniczych wulkanicznych wzgórz – zaskakują nas stosunkowo wysokie ceny posiłków (porównywalne z lokalami w centrach miast) – ale jakość jedzenia odpowiada cenie!

Jeden z wielu wygasłych wulkanów w okolicy Veszprem.

Jeden z wielu wygasłych wulkanów w okolicy Veszprem.

Dobrze czasem pojechać bocznymi drogami.

Dobrze czasem pojechać bocznymi drogami.

Dobrze czasem pojechać bocznymi drogami.

Dobrze czasem pojechać bocznymi drogami.

Jedna z wielu nadbalatońskich winniczek.W tle wulkan Hegyestu.

Jedna z wielu nadbalatońskich winniczek.W tle wulkan Hegyestu.

Jedna z wielu nadbalatońskich winniczek.W tle wulkan Hegyestu.

Jedna z wielu nadbalatońskich winniczek.W tle wulkan Hegyestu.

To chyba zaczarowane organy.

To chyba zaczarowane organy.

Na szczycie Hegyestu.Balaton w tle.

Na szczycie Hegyestu.Balaton w tle.

PP, czyli powulkaniczna panorama.

PP, czyli powulkaniczna panorama.

R. z S. oglądają widoki u stóp Hegyestu.

R. z S. oglądają widoki u stóp Hegyestu.

Zaslużony obiad.

Zaslużony obiad.

Wieczorem urządzamy pożegnalną kąpiel w Balatonie i z łezką w oku pakujemy się do domu… Węgry zapisały się w naszych wspomnieniach jako niezmiernie ciekawy i różnorodny kraj, a przy tym idealny do zwiedzania z dziećmi!

 

Idziemy na pożegnalną kąpiel.

Idziemy na pożegnalną kąpiel.

Pożegnalna kąpiel w Balatonie.

Pożegnalna kąpiel w Balatonie.

Pożegnalna kąpiel w Balatonie.

Pożegnalna kąpiel w Balatonie.

Teraz czeka nas już tylko pakowanie...

Teraz czeka nas już tylko pakowanie…

28 lipca 2012, sobota     

Upał, do 35 stopni

Dzień wyjazdu nigdy nie jest łatwy. Jakby zwykłej wyjazdowej chandry i pobudki o 5:00 było mało, od rana dziś rzucały się nam pod nogi kłody. Pech nr 1: zepsuty aparat M. Pech nr 2: zagotowanie lekarstw w plastikowym pojemniku i żmudne doprowadzanie do porządku palnika kuchenki elektrycznej (wniosek: nie stawiać nic nawet na nieużywanych nigdy palnikach, ale mądry Polak po szkodzie…).

Mimo wszystkich przeciwności o 7:00 udaje nam się wyjechać.

Pierwszy etap: Vonyarcvashegy-Gödöllő mija nam sprawnie, przerywany tylko mikroprzystankami na siusiu Sebka. Ok. 10:00 pora na dłuższy postój. Wysiadamy wszyscy i urządzamy sobie godzinny spacer po ogrodzie rezydencji magnackiej Grassalkavichów.

Barokowy (XVIII) pałac w Gödöllő stanowił podobno wzór dla innych rezydencji magnackich budowanych na Węgrzech i ulubione miejsce odpoczynku cesarzowej Sissi.

Słynnych fiołkowych komnat niestety nie oglądamy: chłopaków interesują zupełnie inne rzeczy: bieganie po parkowych alejkach w poszukiwaniu kałuż/ dziur/ kratek odpływowych, do których można by powrzucać kamienie. W wyniku rodzinnego kompromisu oglądamy więc pałac tylko z zewnątrz. Budynek jest pięknie odnowiony. Ogród bardzo zadbany, obsadzony kwiatami, trąci jednak nieco „nowością”: zachowało się mało starych drzew, a te które są i zasłaniają widok z ogrodu na pałac, są podejrzanie pousychane. Naszym faworytem pozostaje więc kompleks parkowo-pałacowy w Keszthely.

Barokowy Pałac Grassalkovichów (XVIII) w Godollo.

Barokowy Pałac Grassalkovichów (XVIII) w Godollo.

Barokowy Pałac Grassalkovichów (XVIII) w Godollo.

Barokowy Pałac Grassalkovichów (XVIII) w Godollo.

Barokowy Pałac Grassalkovichów (XVIII) w Godollo.

Barokowy Pałac Grassalkovichów (XVIII) w Godollo.

Spacer po pałacowym ogrodzie.

Spacer po pałacowym ogrodzie.

Spacerując po ogrodzie, zerkamy na pałac.

Spacerując po ogrodzie, zerkamy na pałac.

Spacerując po ogrodzie, zerkamy na pałac.

Spacerując po ogrodzie, zerkamy na pałac.

Drugi, obiadowy postój przypada w miłej, smacznej i sprawdzonej już przez nas dwa tygodnie temu restauracji Turul pod Miszkolcem. Pizza przyrządzona w prawdziwie włoskim stylu jest naprawdę warta grzechu i kusi nawet naszego sztandarowego niejadka – Sebusia.

Odcinek z Miszkolca do polskiej granicy jest uciążliwy dla kierowcy, podobnie jak ostatni etap przez Polskę do Rzeszowa. Mocno daje się nam we znaki. Odpoczywamy jeszcze tylko raz, na stacji benzynowej tuż za polską granicą (to miejsce woła o remont! Jest naprawdę nienajlepszą wizytówką naszego kraju!).

Do Dziadków docieramy ok. 19:00 mocno zmęczeni i z jednym wielkim marzeniem: położyć chłopców spać i nareszcie w spokoju napić się herbaty. Tymczasem plany krzyżuje nam dziś widocznie przeznaczony nam pech nr 3: Sebuś tak niefortunnie uderza się o kant w łazience w nosek, że musimy jechać z nim do Rzeszowa na założenie szwu. Wykończeni kładziemy się do łóżek ok. północy. Jedna dobra wiadomość: to koniec pechów na dzisiaj.

29 lipca 2012, niedziela

Burzowy upał, powyżej 30 stopni

Podróż Rzeszów-Warszawa mija nam dość sprawnie (ok. 9:15-15.30 z postojem).

Zatrzymujemy się w Iłży. Wchodzimy na zamkową wieżę i jemy obiad w sprawiającej dobre wrażenie z góry (M. wypatrywała miejsca na obiad z wieży), ale niezachęcającej „z dołu” iłżeckiej pizzerii, położonej tuż obok rynku. Jakoś tak brudno i jedzenie niesmaczne, a takie piękne miejsce… Szkoda. W ogóle całej Iłży, przecież tak urokliwej i z ciekawymi zabytkami, przydałby się lekki lifting i działania mające na celu przyciągnięcie (a nie odpychanie) turystów! Ech, szkoda gadać.

Postój pod naszym ulubionym zamkiem w Iłży.

Postój pod naszym ulubionym zamkiem w Iłży.

Musimy wejść na samą górę!.

Musimy wejść na samą górę!.

Na wieży iłżeckiego zamku.

Na wieży iłżeckiego zamku.

Udział wzięli...tyrusta Tymuś.

Udział wzięli…tyrusta Tymuś.

... i turysta Sebuś - od wczoraj kontuzjowany.

… i turysta Sebuś – od wczoraj kontuzjowany.

Wieczór pod znakiem wielkiego bałaganu i rozpakowywania. To na pewno nie ulubiony, ale niestety konieczny punkt programu. Na szczęście marzymy już o kolejnej wyprawie: w Alpy Bawarskie. Od razu weselej.

Węgry cz. III – Balatonfüred, Székesfehérvár i Tihany

22 lipca 2012, niedziela

Przed południem częściowe zachmurzenie i do 24 stopni, potem nieco chłodniej i więcej chmur

Na dziś szukamy atrakcji niezbyt wymagającej i nie za długiej – należy nam się odpoczynek po wczorajszej podróży. Wybór pada na Balatonfüred – największy kurort i najstarsze uzdrowisko na północnym brzegu Balatonu.

Przed zanurzeniem się w tłum turystów zapełniających główny deptak kurortu decydujemy się nabrać oddechu: odjeżdżamy nieco na ubocze miejscowości i urządzamy sobie spacer niebieskim szlakiem na widokowe wzniesienie Jókaiego. O, to coś, co lubimy najbardziej: miła ścieżka wijąca się wśród krzewów i liściastych drzew, spokój i naprawdę przepiękne widoki na zielonkawy Balaton ze śmiało wcinającym się weń Półwyspem Tihany.

Na szczycie zastajemy grupki turystów i drewnianą wieżę widokową, z której cieszymy oczy sielskimi widokami. Chłopaki wcinają po kanapce i wybierają co większe kamienie ze szczytu (no tak, dla każdego coś miłego).

Wracamy zdecydowanie częściej uczęszczanym i bardziej kamienistym szlakiem zielonym, kończącym się przy największej nad Balatonem 120-metrowej Jaskini Loczy. Do samej jaskini niestety nie wchodzimy, bo trzeba by czekać na przewodnika, który właśnie oprowadza inną grupę, a chłopcy się niecierpliwią.

Po odetchnięciu zielenią i nacieszeniu oczu widokami pora na obowiązkowy punkt programu: wizytę w turystycznym centrum Balatonfüred. Co prawda przeciskanie się po zatłoczonych i głośnych deptakach nie należy do naszych ulubionych wakacyjnych atrakcji, a chłopaki nie ułatwiają nam zadania, jeżdżąc szaleńczo na swoich rowerkach prawie-nie-zawsze tam, gdzie trzeba, ale trzeba przyznać, że miasteczko jest urokliwe. Czarująca jest głównie nadbrzeżna, wysadzana drzewami i obsadzona kwiatami promenada Tagorego z widokiem na porcik jachtowy i z fontanną w formie słupów wodnych wytryskujących z chodnika (o, to najfajniejsze dla chłopców!). Odwiedzamy również główny plac uzdrowiska, Gyógy tér, ze źródłem Kossutha oraz z budynkiem uzdrowiskowym i z bryłą szpitala kardiologicznego oraz klasycystyczny (poł. XIX) Okrągły Kościół.

Na zakończenie jemy dość drogi, choć smaczny obiad w „tarasowej” restauracji położonej przy głównej promenadzie. Oczekując na jedzenie, chłopaki wypatrują „wieloryb” pływających wśród innych kolorowych rybek w oczku wodnym. Po obiedzie, wsadzeni do samochodu, natychmiast obaj zasypiają.

Wejście na Wzgórze Jokaiego w Balatonfured.

Wejście na Wzgórze Jokaiego w Balatonfured.

Widok na balatoński Półwysep Tihany.

Widok na balatoński Półwysep Tihany.

Wejście na Wzgórze Jokaiego w Balatonfured.

Wejście na Wzgórze Jokaiego w Balatonfured.

Na szczycie Wzgorza Jokaiego.

Na szczycie Wzgorza Jokaiego.

Wchodzimy na wieżę widokową.

Wchodzimy na wieżę widokową.

Widok na Półwysep Tihany ze szczytu Wzgórza Jokaiego.

Widok na Półwysep Tihany ze szczytu Wzgórza Jokaiego.

Wejście do Jaskini Loczy.

Wejście do Jaskini Loczy.

Gyogy ter, Balatofured, w tle źródło Kossutha.

Gyogy ter, Balatofured, w tle źródło Kossutha.

Horvath-haz, Balatonufured.

Horvath-haz, Balatonufured.

Zabudowa hotelowo-uzdrowiskowa Balatonufured.

Zabudowa hotelowo-uzdrowiskowa Balatonufured.

Willa Maurycego Jokaiego.

Willa Maurycego Jokaiego.

Klasycystyczny (XIX) kościół w Balatonufured.

Klasycystyczny (XIX) kościół w Balatonufured.

Promenada Tagorego w Balatonufured.

Promenada Tagorego w Balatonufured.

Balaton z Balatonufured.

Balaton z Balatonufured.

Balatonufured.

Balatonufured.

Balatonufured.

Balatonufured.

Po południu S. dosypia, a R. i T. robią uzupełniające zakupy, dziwując się egzotycznym dla nas węgierskim nazwom podstawowych produktów spożywczych.

Późne popołudnie spędzamy na spacerze po terenie naszego kempingu; chłopcy zajmują się swoimi ulubionymi czynnościami – wrzucaniem kamyków do wody i szaleństwami na dwukołowcach… (Tymo świetnie robi wiraże hamując rowerem, a Seba uroczo próbuje go naśladować na tuptupie… )

 

Oto dwaj dzielni ratownicy.

Oto dwaj dzielni ratownicy.

Być jak ptak.

Być jak ptak.

23 lipca 2012, poniedziałek

Piękny dzień, 30 stopni, wieczorem komfort termiczny

Odpoczęliśmy już po transferze, a do wyjazdu zostało jeszcze kilka dni, więc dziś decydujemy się na naszą najdłuższą zaplanowaną wycieczkę: do Székesfehérvár (ok. 140 km w jedną stronę, ale większość autostradą).

Székesfehérvár, zwany też Miastem Królów, ma szczególne znaczenie dla Węgrów z racji na 1000-letnią tradycję państwową: miasto było pierwszą stolicą kraju, tu też znajduje się grób św. Stefana, pierwszego króla.

My oglądamy miasto z nieco innej perspektywy – wypatrujemy miejsc, w których chłopcy mogliby w miarę bezpiecznie poszaleć na rowerkach, a jednocześnie ciekawych dla nas.

Główny plac miasta, Városház tér (Plac Ratuszowy), na szczęście nadaje się do tego doskonale. Chłopaki jeżdżą dokoła symbolizującego władzę królewską pomnika w kształcie królewskiego jabłka (a potem wzorem innych dzieci biegają w nim dookoła), a my mamy chwilę by rzucić okiem na urodziwe barokowe budynki Domu Hiemera (XVIII w.), żółtego pałacu biskupiego, zbudowanego z cegieł z dawnej średniowiecznej katedry, ratusza. M. uwiecznia też na zdjęciach XVIII-wieczny kościół franciszkanów oraz dostojną katedrę św. Stefana (pocz. XIII, przeb. barokowa XVIII w.) wraz z położoną tuż obok średniowieczną kaplicą św. Anny. Na odchodnym spoglądamy na ruiny średniowiecznej katedry (wysadzonej przez Turków) z XI-wiecznym sarkofagiem króla Stefana.

Aha, w centrum miasta oglądamy też zachowaną w formie niewielkiego skansenu dawną dzielnice serbską – ale to głównie dlatego, że błądzimy trochę, dochodząc z naszego parkingu na starówkę. Widać czasem ciekawiej jest pobłądzić:)

Dzielnica serbska, Szekesfehervar.

Dzielnica serbska, Szekesfehervar.

Dom Hiemera (XVIII).

Dom Hiemera (XVIII).

A co to za jeden.

A co to za jeden.

Barokowy ratusz w Szekesfehervar.

Barokowy ratusz w Szekesfehervar.

Pałac biskupi (kon. XVIII), Szekesfehervar.

Pałac biskupi (kon. XVIII), Szekesfehervar.

Plac ratuszowy, w tle kościół cystersów, Szekesfehervar.

Plac ratuszowy, w tle kościół cystersów, Szekesfehervar.

Katedra Św. Stefana (pocz. XIII, przeb. XVIII barokowa).

Katedra Św. Stefana (pocz. XIII, przeb. XVIII barokowa).

Ruiny średniowiecznej katedry w Szekesfehervar.

Ruiny średniowiecznej katedry w Szekesfehervar.

Dziś hańbimy się całkowicie nieklimatycznym obiadem pod znakiem literki M przy centrum handlowym. Cóż, przynajmniej szybko i niedrogo, a chłopaki dostają jakieś jeżdżące kury, które na kilka minut skutecznie ich zajmują.

Druga część zwiedzania Székesfehérvár to oglądanie romantycznie gargamelowatego zamku Boryego (Bory-vár). Tradycyjnie błądzimy przy dojeździe – dojazd do atrakcji turystycznych bywa na Węgrzech, niestety, nie najlepiej oznaczony. Ok. stuletnia budowla została wzniesiona przez rzeźbiarza i architekta J. Boryego jako wyraz miłości dla jego żony (jej, ja też bym tak chciała… Romuś, zbuduj mi coś takiego…). Niezależnie od niepochlebnych opinii krytyków na temat kiczowatego wyglądu zamku, trzeba przyznać, że przechadzanie się po nim naprawdę cieszy oczy, a sam zameczek wraz z dziedzińcami stanowi niezwykle wdzięczny temat fotograficzny. To też świetne miejsce dla rodzin z dziećmi – chłopcy chętnie przechadzają się po zamkowych zakamarkach i słuchają wymyślonych naprędce przez M. bajkowo-zamkowych tajemniczych opowieści (o słoniu drapiącym w głowę, o Shreku ukrytym w iglakach, o lwach ryczących raz na sto lat…). Pełni szczęścia dopełniają lizaki w dziobkach. Wracamy z wycieczki z głowami pełnymi wrażeń.

Zamek Bory-var.

Zamek Bory-var.

Zamek Bory-var.

Zamek Bory-var.

Bajkowy obrazek.

Bajkowy obrazek.

Słoń drapiący po glowie.

Słoń drapiący po glowie.

Z deszczu pod rynnę.

Z deszczu pod rynnę.

Zamek Bory-var.

Zamek Bory-var.

Kiedy mężczyza kocha kobietę.

Kiedy mężczyza kocha kobietę.

Tymo i Seba wśród królów węgierskich.

Tymo i Seba wśród królów węgierskich.

Zamek Bory-var z góry.

Zamek Bory-var z góry.

Schody na wieżę.

Schody na wieżę.

Po południu trochę się chmurzy i wieje, więc rezygnujemy z inauguracyjnej kąpieli w Balatonie na rzecz spaceru po okolicy.

Wchodzimy na górującą nad naszym kempingiem górę św. Michała z malowniczo położonym na niej białym kościółkiem (piękne widoki na Balaton), a potem wracamy po rowerki i urządzamy sobie przechadzko-przejażdżkę po biegnącej dookoła Balatonu ścieżce rowerowej.

Trzeba przyznać, że cała okolica jest bardzo dobrze zagospodarowana turystycznie i jest świetnym miejscem do aktywnego wypoczynku. Rowerzystów widać niemal na każdym kroku. Fajnie, za parę lat chłopcy podrosną i my też będziemy mogli przesiąść się na rowery!

Wzgórze Św. Michała, Vonyarcvashegy.

Wzgórze Św. Michała, Vonyarcvashegy.

Balaton i nasz kemping z góry.

Balaton i nasz kemping z góry.

Kościółek na szczycie wzgórza Św. Michała.

Kościółek na szczycie wzgórza Św. Michała.

Spacer rowerowy po Vonyarcvashegy.

Spacer rowerowy po Vonyarcvashegy.

Brzeg Balatonu.

Brzeg Balatonu.

Spacer rowerowy po Vonyarcvashegy.

Spacer rowerowy po Vonyarcvashegy.

Spacer rowerowy po Vonyarcvashegy.

Spacer rowerowy po Vonyarcvashegy.

Wieczorny widok z tarasu...

Wieczorny widok z tarasu…

24 lipca 2012, wtorek

31oC, pięknie, a po południu burza z ulewą

 Dzisiejsza wycieczka to sztandarowa atrakcja pobytu nad Balatonem – półwysep Tihany.

Naszym pierwszoplanowym celem nie jest jednak wioska Tihany, tylko Geizir mező – położone na południu półwyspu wzgórze, usiane pozostałościami po dawnych gejzerach (cały półwysep ma pochodzenie wulkaniczne, a dwa tutejsze jeziorka powstały w dawnych kraterach).

Dość skomplikowane okazuje się dotarcie do naszego celu – podjeżdżamy na koniec wyspy w okolice przeprawy promowej i parkujemy na, o dziwo, darmowym parkingu po lewej stronie. Problemy zaczynają się, gdy okazuje się, że dojście do naszego szlaku prowadzi przez teren ogromnego ośrodka wypoczynkowego Club Tihany, który jest ogrodzony aż do samego jeziora… Na szczęście bez problemu wchodzimy przez główną bramę, przy której ochroniarz instruuje nas dokładnie, jak dojść do furtki, którą przechodzi szlak (zresztą przez cały teren prowadzą znaki szlaku).

Sam szlak jest bardzo dobrze oznakowany. Od razu dość stromo wyprowadza nas na Gejzir mező, gdzie wita nas pierwszy gejzer (czyli po węgiersku – ku uciesze chłopaków – kúp:-).

Odnajdujemy kilka „kúp”, które zwykle są po prostu wyraźnymi pagórkami ze skałkami na wierzchołku; może nie są zbyt spektakularne, ale na pewno bardzo oryginalne i warte spaceru! (być może bardziej widowiskowy byłby Aranyház – Złoty Dom, nazwany tak od koloru pokrywających go porostów, ale dzisiaj było to dla naszej czwórki za daleko).

Najważniejsze, że na szlaku jest dziś bardzo spokojnie (przez ok. półtorej godziny spotykamy tylko kilka osób), można naprawdę poobcować z tutejszą przyrodą (zupełnie inna roślinność niż u nas, głównie liściasta, podobne tylko dęby, choć ok. 3 razy mniejsze niż nasze). Przy ostatnim z gejzerów robimy miły popas, a potem schodzimy w kierunku zielonego szlaku, omijając główną kulminację wzniesienia.

Urok naszej wycieczki doceniamy w pełni, docierając do centrum miejscowości Tihany, gdzie przelewają się prawdziwe tłumy turystów… Nasi chłopcy zdążają na szczęście zasnąć już podczas objazdu bocznych dróżek wyspy w poszukiwaniu ładnych ujęć na jeziorko Belső-tő, więc teraz M. wyskakuje i robi szybki spacer z aparatem, utrwalając budynki opactwa benedyktyńskiego istniejącego tutaj od XI w (obecnie w wystroju barokowym) oraz tutejsze zagrody zbudowane z wulkanicznego tufu i kryte strzechą.

Szlakiem wygasłych gejzerów, Tihany.

Szlakiem wygasłych gejzerów, Tihany.

Wygasłe gejzery na Półwyspie Tihany.

Wygasłe gejzery na Półwyspie Tihany.

Wygasłe gejzery na Półwyspie Tihany.

Wygasłe gejzery na Półwyspie Tihany.

Wygasłe gejzery na Półwyspie Tihany.

Wygasłe gejzery na Półwyspie Tihany.

Jezioro Zewnętrzne w dawnym kraterze wulkanu, Tihany.

Jezioro Zewnętrzne w dawnym kraterze wulkanu, Tihany.

Jezioro Zewnętrzne w dawnym kraterze wulkanu, Tihany.

Jezioro Zewnętrzne w dawnym kraterze wulkanu, Tihany.

Opactwo benedyktynów (XI, przeb. XVIII barokowe), Tihany.

Opactwo benedyktynów (XI, przeb. XVIII barokowe), Tihany.

Opactwo benedyktynów (XI, przeb. XVIII barokowe), Tihany.

Opactwo benedyktynów (XI, przeb. XVIII barokowe), Tihany.

Sielska zabudowa Tihany.

Sielska zabudowa Tihany.

Sielska zabudowa Tihany.

Sielska zabudowa Tihany.

Sielska zabudowa Tihany.

Sielska zabudowa Tihany.

Paprykowy raj.

Paprykowy raj.

Ruiny średniowiczenego kościółka Ujlaki, Tihany.

Ruiny średniowiczenego kościółka Ujlaki, Tihany.

Po południu mieliśmy zamiar nareszcie wykąpać się w Balatonie, ale plany pokrzyżowała nam pogoda (burza i znaczne ochłodzenie). Pojechaliśmy więc do Keszthely na zwiedzanie, ale niestety znowu się rozpadało, a Muzeum Marcepanu z cukiernią, gdzie chcieliśmy przeczekać deszcz, było zamknięte… W końcu skończyło się na pojeżdżeniu po terenie kempingu na rowerze i tuptupie (głównie na przejeżdżaniu przez kałuże po ulewie…). Też było fajnie!

Węgry część II – Góry Bukowe, puszta i transfer nad Balaton

19 lipca 2012, czwartek

Do 35oC i niemal bezchmurnie!

Wycieczka w Góry Bukowe

Dzisiejszy dzień poświęcamy na wypad w jeden z najbardziej urokliwych zakątków Węgier – w Góry Bukowe. Aż szkoda, że czas mamy ograniczony i nie możemy sobie pozwolić na lepsze zeksplorowanie tych rejonów, a zwłaszcza na jakąś wycieczkę górską. Oglądane z samochodu, Góry Bukowe nie wywierają może jakiegoś piorunującego wrażenia na kimś, kto liczy na wyniosłe, skaliste szczyty i spektakularne widoki; ich spokojny, zielony krajobraz jest jednak bardzo miły dla oka, zwłaszcza przy ogólnej równinności Węgier (nas zaciekawia np. duża różnorodność drzew liściastych porastających stoki gór).

Góry Bukowe w pigułce poznajemy dzięki wycieczce po Dolinie Potoku Szalajka, uznawanej za serce Gór Bukowych.

Jest to miejsce perfekcyjnie zorganizowane pod turystów. Witają nas duże, płatne parkingi, punkty gastronomiczne i kioski z pamiątkami. Bez problemu trafiamy do początkowej stacji kolejki wąskotorowej, wożącej turystów po dolinie. Przejażdżka ciuchcią to duża atrakcja dla chłopców (my wolelibyśmy 4-kilometrowy cichy spacer, ale raczej w składzie dwa plus zero:)).

Po dotarciu do końcowej stacji od razu ruszamy do głównej, jak nam się wydawało, atrakcji doliny: do przypominającego welon wodospadu, utworzonego na wapiennych kaskadach. Sam wodospad okazał się, hmmm, jak by to ująć, niepozorny. Dość powiedzieć, że przeszliśmy obok niego zupełnie nieświadomi, że właśnie mijamy naszą główną atrakcję. Zapewne wodospad okazalej prezentuje się w innych porach roku, przy wyższych stanach wód. Pewnie lepiej, zamiast kierować swe kroki do wodospadu, było udać się na kilometrową przechadzkę w kierunku jaskini, gdzie znaleziono ślady bytowania ludzi sprzed ok. 40 tys. lat (i właśnie w tę stronę, a nie do wodospadu, udała się większość pasażerów kolejki, wniosek „idź za tłumem” wydaje się dziś słuszny).

Wycieczkę do Doliny Szalajki kończymy smacznym obiadem w przesympatycznej pizzerii położonej tuż obok początkowej stacji kolejki. Dobre jedzenie, placyk zabaw dla dzieci, przyjemny wystrój i niedrogo.

Wąskotorówka w Dolinie Potoku Szalajka.

Wąskotorówka w Dolinie Potoku Szalajka.

Przez Dolinę Potoku Szlajka.

Przez Dolinę Potoku Szlajka.

Idziemy do Wodospadu Fatyol - 'welonowego'.

Idziemy do Wodospadu Fatyol – 'welonowego’.

Ciekawe, kto jest szerszy.

Ciekawe, kto jest szerszy.

Przypominający welon Wodospad Fatyol.

Przypominający welon Wodospad Fatyol.

Co tam wodospad! Przechodzenie potoku - to jet atrakcja!.

Co tam wodospad! Przechodzenie potoku – to jet atrakcja!.

Ciekawy układ skał w Górach Bukowych.

Ciekawy układ skał w Górach Bukowych.

Gotowi do odjazdu!.

Gotowi do odjazdu!.

Ostatni rzut oka na Góry Bukowe. To chyba kamieniołom...

Ostatni rzut oka na Góry Bukowe. To chyba kamieniołom…

W drodze powrotnej Sebuś zasypia, a my zaczepiamy jeszcze o Egerszalók, ciekawi oryginalnych śnieżnobiałych formacji z węglanu wapnia, przypominających nieco miniaturkę tureckiego Pamukkale. Rzeczywiście, jest to niespotykany widok. Gdyby tylko zasłonić jakimś cudem ogromny hotelowy kompleks kąpielisk termalnych, który zupełnie niszczy niepowtarzalny urok tego miejsca, atmosfera byłaby tu iście bajkowa.

Kompleks hotelowo-termalny w Egerszalok.

Kompleks hotelowo-termalny w Egerszalok.

Formacje z węglanu wapnia w Egerszalok.

Formacje z węglanu wapnia w Egerszalok.

Formacje z węglanu wapnia w Egerszalok.

Formacje z węglanu wapnia w Egerszalok.

Formacje z węglanu wapnia w Egerszalok.

Formacje z węglanu wapnia w Egerszalok.

Po powrocie do domku zabieramy się do akcji pranie (na szczęście na kempingu za opłatą mamy do dyspozycji pralkę). Podjęcie niemiłej decyzji o praniu w dużej mierze zawdzięczamy Sebkowi, który doszczętnie przesikując podczas drzemki siebie i cały swój fotelik, niewątpliwie ułatwił nam zabranie się do tej czynności.

Popołudnie spędzamy na naszym kempingowym kąpielisku termalnym. Nie jest to może duży kompleks, ale na potrzeby nasze i dzieciaków w zupełności wystarczający. Nareszcie pogoda pozwala nam na popluskanie się w basenach zewnętrznych. Sebuś chlapie się jak mała rybka, a Tymo doskonali swoją zdobytą niedawno umiejętność pływania pieskiem. Uczy się dziś też czegoś zupełnie nowego: trudnej sztuki wydychania powietrza do wody i zanurzania głowy! Brawo, Tymusiu!

Nasz Thermal Kemping w Tiszafured.

Nasz Thermal Kemping w Tiszafured.

Gdzie on ciągle tak goni...

Gdzie on ciągle tak goni…

20 lipca 2012, piątek  

Ładny dzień, 30oC

Wycieczka do Hortobágy i Debreczyna

Hortobágy to miejscowość będąca sercem dawnej puszty, czyli bezkresnej równiny, na której pasły się wielkie stada bydła. To też miejsce bardzo ważne dla tożsamości Węgrów, utożsamiających się z romantycznym wspomnieniem pasterzy kochających wolność.

Sama przyroda (pomimo, że jest tutaj najstarszy na Węgrzech park narodowy) nie jest może porywająca; to po prostu ogromna równina porosła podsychającą trawą, poprzeplataną podmokłymi fragmentami porosłymi trzciną. Pełne uroku są jednak spotykane co kilka kilometrów gospodarstwa kryte strzechą ze stojącymi obok, nadal czynnymi żurawiami. Tu i ówdzie widać też stada wypasanego bydła.

Bardzo ciekawa okazuje się wizyta w Pusztai Állatpark, gdzie oglądamy tradycyjne gatunki pusztańskich zwierząt: szare bydło, udomowione bawoły, konie, prostorogie (a raczej „świdrorogie”) owce, drób i świnki mangalica o kręconej sierści. Wszystkie zwierzątka można karmić zakupioną w kasie karmą, a do tego jest jeszcze wieża widokowa na którą można wejść! Dla dzieci bomba!

W samym Hortobágy oglądamy słynny kamienny Most o Dziewięciu Przęsłach oraz zaglądamy na stoiska z tradycyjnymi pamiątkami (kupując chłopcom piszczałki z regulowaną wysokością dźwięku).

Widok atrakcyjnego placu zabaw skusił nas jeszcze do wizyty w Magyar Park – czymś w rodzaju szpitala dla ptaków z możliwością ich oglądania na różnych etapach rekonwalescencji, w tym w dużych wolierach (coś jak „hala wolnych lotów” w warszawskim ZOO). Spotykamy m.in.: całe stado bocianów, orły i czaplę.

Plac zabaw okazuje się mniej atrakcyjny niż to się wydawało przed wejściem, ale Tymuś pojeździł na „orczyku – orle”.

Ogólnie, biorąc pod uwagę obie odwiedzone dziś atrakcje, bardziej podobał nam się park ze zwierzątkami: był mniej komercyjny i tańszy, ale miłośnicy ptaków pewnie będą mieli odmienne zdanie.

Na koniec udajemy się na obiad do Hortobágyi Csárda, którą w 1842 r. odwiedził i opisał sam Sándor Petőfi, a pierwsza czarda w tym miejscu stała już w 1699r. Dość słone ceny osładza kapela przygrywająca na ludową nutę oraz naprawdę ładne i fotogeniczne wnętrze (i „zewnętrze”, gdzie siedzimy). Jedzenie jest przepyszne, co zresztą jest na Węgrzech zasadą, a nie wyjątkiem.

Pusztai Allatpark - pusztańskie ZOO.

Pusztai Allatpark – pusztańskie ZOO.

Pusztai Allatpark.

Pusztai Allatpark.

Pusztai Allatpark.

Pusztai Allatpark.

Pusztai Allatpark - widoki z wieży.

Pusztai Allatpark – widoki z wieży.

Bezkresna puszta...

Bezkresna puszta…

Pusztai Allatpark.

Pusztai Allatpark.

Ależ one słodkie - świnki mangalica.

Ależ one słodkie – świnki mangalica.

Karmimy zwierzątka...

Karmimy zwierzątka…

Pusztai Allatpark - ekspozycja.

Pusztai Allatpark – ekspozycja.

A jak się zmęczyliśmy...

A jak się zmęczyliśmy…

Most o Dziewięciu przęsłach (1. poł. XIX w).

Most o Dziewięciu przęsłach (1. poł. XIX w).

Może zostanę pasterzem...

Może zostanę pasterzem…

Magyar Park - szpital ptaków.

Magyar Park – szpital ptaków.

Huśtawka dla 8 osób - czego to Węgrzy nie wymyślą!.

Huśtawka dla 8 osób – czego to Węgrzy nie wymyślą!.

Kogo tu można podejrzeć...

Kogo tu można podejrzeć…

Gorzej jak ten ktoś się wkurzy...

Gorzej jak ten ktoś się wkurzy…

Na szczęście ten orzeł był drewniany.

Na szczęście ten orzeł był drewniany.

Hortobagyi Csarda.

Hortobagyi Csarda.

Hortobagyi Csarda.

Hortobagyi Csarda.

Czardasz w czardzie... ale czad!.

Czardasz w czardzie… ale czad!.

Drugi punkt dzisiejszego programu to Debreczyn. Po raz kolejny „zwiedzamy” centrum miasta podczas drzemki chłopców – M. obiega i fotografuje, co trzeba, a potem w domu spokojnie oglądamy zdjęcia w kompie…Taaak, uroki wakacji z dziećmi…Tym sposobem poznajemy piękną secesyjną zabudowę Piac utca i otoczenie placu Kossuth tér z symbolem miasta, klasycystycznym Wielkim Zborem Kalwińskim z początku XIX w.

Debreczyn - Wielki Zbór Kalwiński.

Debreczyn – Wielki Zbór Kalwiński.

Deri Muzeum i pomnik Kossutha.

Deri Muzeum i pomnik Kossutha.

Hotel Aranybika przy placu Kossutha.

Hotel Aranybika przy placu Kossutha.

Popołudnie już tradycyjnie spędzamy na naszym kąpielisku termalnym, zaliczając wszystkie baseny! Tymo coraz lepiej radzi sobie w wodzie, pływa „pieskiem” i „strzałką” i w ogóle trudno go wyciągnąć z wody; Sebusiowi szybciej się nudzi, bo nie może sam poszaleć, tylko ciągle jest u nas na rękach

Nasze Thermal Furdo.

Nasze Thermal Furdo.

Wieczorem sprawnie zgarniamy się i szykujemy na jutrzejszy transfer nad Balaton.

21 lipca 2012, sobota

Pochmurno i przelotny deszcz, 23 stopnie, w górach Wyszehradzkich nawet tylko 16 stopni

Dziś trudny logistycznie (w takim towarzystwie…) dzień transferu. Rano bez zbędnej zwłoki żegnamy nasz kemping nad Jeziorem Cisa i już o 9:00 ruszamy w stronę Balatonu.

Droga w dużej mierze wiedzie autostradą, więc mija dość sprawnie. Jednak dystans jest dystansem i na końcu chłopcy zaczynają już się nudzić i roznosić samochód. Mówią o mamie i tacie w kałuży z muchami, o tym, że dalej będą jechać już sami, o tym, że mimo naszych zakazów, chcą koniecznie tu i teraz pić Pepsi… Z przymrużeniem oka straszymy ich węgierskimi krokodylami mieszkającymi w kukurydzy i polującymi na niegrzeczne dzieci, ale – niestety – za nic nie dają się nabrać. Na miejsce docieramy ok. 17:30.

Na miejsce postoju wybieramy sobie Wyszehrad – miejsce bliskie naszej wspólnej środkowoeuropejskiej historii.

Sam Wyszehrad jest niewielki, ale tłumnie odwiedzany przez turystów (głównie węgierskich) głównie za sprawą zrekonstruowanego w niecałe sto lat temu pałacu królewskiego – miejsca słynnego XIV-wiecznego monarszego zjazdu oraz przepięknie położonego na wzgórzu nad Dunajem XIII-wiecznego zamku (zrekonstr. XX w.).

Zwiedzanie Wyszehradu zaczynamy od zamku. Wygórowane ceny wstępu rekompensuje nam zachwycająca panorama na wijący się między wzgórzami Dunaj. Z góry wypatrujemy tzw. Wieżę Salomona, również szczycącą się XIII-wiecznym rodowodem. Chłopcy zadowoleni, bo po deszczu jest mnóstwo kałuż do których można wrzucać kamienie.

Po zwiedzeniu zamku burczy nam w brzuchach, więc chłopaki objeżdżają Wyszehrad w poszukiwaniu sympatycznego miejsca na obiad, a M. robi szybkie zdjęcia pałacowi królewskiemu (niestety, nie wchodząc do środka). Obiad w absolutnie godnej polecenia restauracji włoskiej, w sali Cosa Nostra (sic! cóż, chłopcy wolą pizzę i kluchy niż gulasz i leczo…) sympatycznie przypieczętowuje naszą wyszehradzką wycieczkę.

Zamek w Wyszehradzie.

Zamek w Wyszehradzie.

Zamek w Wyszehradzie.

Zamek w Wyszehradzie.

Widoki z zamku na zakole Dunaju.

Widoki z zamku na zakole Dunaju.

Widoki z zamku na zakole Dunaju.

Widoki z zamku na zakole Dunaju.

Widoki z zamku.

Widoki z zamku.

Widoki z zamku.

Widoki z zamku.

Baszta Salomona (wieża mieszkalna z XIII w).

Baszta Salomona (wieża mieszkalna z XIII w).

Zamek w Wyszehradzie.

Zamek w Wyszehradzie.

Zamek w Wyszehradzie.

Zamek w Wyszehradzie.

Zamek w Wyszehradzie.

Zamek w Wyszehradzie.

Wchodzimy do zamku wewnętrznego.

Wchodzimy do zamku wewnętrznego.

Zamek w Wyszehradzie - zamek wewnętrzny.

Zamek w Wyszehradzie – zamek wewnętrzny.

Zamek w Wyszehradzie - zamek wewnętrzny.

Zamek w Wyszehradzie – zamek wewnętrzny.

Turysta na zamku.

Turysta na zamku.

Pożegnanie z zamkiem.

Pożegnanie z zamkiem.

Pałac Królewski w Wyszehradzie (XIV w) - wejście.

Pałac Królewski w Wyszehradzie (XIV w) – wejście.

Pałac Królewski w Wyszehradzie (XIV w).

Pałac Królewski w Wyszehradzie (XIV w).

Cel naszej podróży – Camping Park (k. Vonyarcvashegy – rety, jak to napisać! – na północno-zachodnim brzegu Balatonu) wita nas – już tradycyjnie – ulewą. To chyba dobra wróżba na dalszą pogodę:) Sebek zdąża się też zsikać w samochodzie. Cóż, fajnie jest. Żeby jeszcze ktoś tak za nas ogarnął dziś wieczorem cały ten bałagan…

Nasz kemping na pierwszy rzut oka sprawia bardzo pozytywne wrażenie. Całość jest bardzo dobrze zagospodarowana, zadbana, z bogatą infrastrukturą (restauracja, sklep itp. itd.); domek przestronny i czysty. Bardzo dużo gości z Niemiec. Jutro dokładniej sobie wszystko pooglądamy. Dziś już tylko obrobić zdjęcia i spać.

Węgry część I – Eger, Góry Mátra, Miszkolc

14 lipca 2012, sobota 

22oC, pochmurno, przelotnie kropi

Przejazd do Rzeszowa

Jak to zwykle u nas przed udanym wyjazdem nazbierało się kilka kłopotów: już tydzień temu rozchorował się Sebuś, a potem Tymuś i M.… W końcu M. wyjechała chora, a chłopcy (zwłaszcza Sebuś) w trakcie doleczania. Jak by tego było mało, jeszcze R. przez dwa dni i trzy noce przed wyjazdem uzupełniał dokumentację z pracy, przez co wyjazd opóźnił się o jeden dzień i nie mogliśmy już odwiedzić jaskini w Aggtelek.

Wyjeżdżamy więc dopiero w sobotę ok. 14:30 i utykamy w korku na Krakowskiej (zwężenie…), na szczęście dalej już jedzie się świetnie (zakaz jazdy TIRów). Docieramy do pośredniej mety u Dziadków ok. 20:30 po obowiązkowym postoju w McD w Ostrowcu i dwóch przymusowych „siusiu” (Sebuś już nie plami się sikaniem w pieluchę!)

15 lipca 2012, niedziela

20-26oC, trochę słońca, trochę chmur, a na powitanie kempingu… ulewa!

Podróż: Rzeszów – Tiszafűred

Jedziemy ok. 6 godzin (+postoje) w czasie 9:30–18:00 (ok. 380 km). Postoje:

Skansen w Svidniku na Słowacji

Ta pierwsza większa miejscowość za granicą polsko-słowacką wita nas niezbyt zachęcającym blokowiskiem, za którym kryje się jednak prawdziwa nieodkryta perełka: Muzeum Kultury Materialnej i Duchowej Ukraińców i Rusinów (oddział słowackiego Muzeum Narodowego).

Nie wiedzieć dlaczego, skansen nigdzie się nie reklamuje, praktycznie nie ma drogowskazów, my sami odnajdujemy go dopiero po długich poszukiwaniach na miejskiej mapce. Gdybyśmy nie zaplanowali wcześniej tej wizyty na podstawie przewodnika, nie wiedzielibyśmy nawet o jego istnieniu.

Muzeum jest uroczo położone na stoku wzgórza nad miastem i choć nie jest zbyt rozległe, to tworzy ciekawą, spójną całość. Dzisiaj dodatkowym atutem jest piękne słońce i praktycznie brak innych turystów (przez ponad godzinę przewija się poza nami ok. 10 turystów z łącznie trzech samochodów). Rewelacyjne, odprężające miejsce na postój z dziećmi!

Wszędzie można zajrzeć, z bliska obejrzeć m.in. cerkiew, młyn, piłę wodną (tartak napędzany wodą), kuźnię i wiele zagród (w jednej z nich sami nabieramy żurawiem wody ze studni!).

Do pełni szczęścia brakuje karczmy (ta skansenowa jest akurat nieczynna), ale i tak wywozimy stąd bardzo miłe wspomnienia. To wręcz wymarzone miejsce na postój w drodze na południe od Polski przez Barwinek!

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku na Słowacji.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku na Słowacji.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku.

Cerkiew z Nowej Polanki, XVIII w.

Cerkiew z Nowej Polanki, XVIII w.

Wnętrze cerkwi.

Wnętrze cerkwi.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku.

Chłopcy zaglądają do remizy.

Chłopcy zaglądają do remizy.

Kto pamięta jeszcze takie ławki...

Kto pamięta jeszcze takie ławki…

Badamy anatomię dawnego tartaku rzecznego.

Badamy anatomię dawnego tartaku rzecznego.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku.

Muzeum Kultury Ukraińców i Rusinów w Świdniku.

Żuraw działa! R. sprawdzał.

Żuraw działa! R. sprawdzał.

Sebusia jakoś odciągamy od krowy.

Sebusia jakoś odciągamy od krowy.

Drugi postój urządzamy w Restauracji Turul (kilkanaście km przed Miszkolcem). Jemy pyszną zupę – coś podobnego do rosołu, z mięsem i kluseczkami, oraz dobre (i duże) pizze. Uff, udało się nam coś zamówić w węgierskiej restauracji – może potem też nie będzie tak źle:)

Ogólnie jedzie się nienajgorzej. W Polsce jak to w Polsce: podróż uprzykrzają remonty z kilkoma odcinkami ruchu wahadłowego. Na Słowacji unikamy opłat za autostradę, omijając krótki odcinek między Preszowem a Koszycami (nie warto wydawać 10 Euro na winietę).Na szczęście im dalej, tym ruch mniejszy i ogólnie podróż mija dość sprawnie.

Nasza meta to Thermal Kemping Tiszafűred. Jego wielki atut to możliwość korzystania na miejscu z basenów termalnych. Kemping ma przyjemny zadrzewiony teren z parcelami pooddzielanymi żywopłotami i przyzwoite zaplecze sanitarne. Wszystko jednak wymaga remontu, bo czasy świetności tego miejsca minęły ok. 30 lat temu… (my zajmujemy jeden z bungalowów, które właściwie należałoby zburzyć i zbudować od nowa…). Na szczęście w środku jest bardzo przestronnie, co dla nas zawsze stanowi atut.

16 lipca 2012, poniedziałek 

24oC, całkiem ładnie, po 16:00 wyraźnie chłodniej, na szczęście nie pada

Wycieczka do Egeru

Jedyne znane nam skojarzenie z tym miastem to Egri Bikaver: „bycza krew” – tutejsze wino, którym według legendy miejscowy bohater, Istvan Dobo, poił skromną drużynę broniącą miasta przed 80-tysięczną armią turecką w 1552 r.

Egerska starówka to naprawdę urocze miejsce, w którym na niewielkim obszarze oglądamy kilka naprawdę atrakcyjnych (także dla dzieci!) zabytków. Odnajdujemy m.in.: archikatedrę (klasycystyczną, trzecią co do wielkości na Węgrzech), minaret (pozostałość po okresie panowania tureckiego), zamek oraz przeuroczy Plac Istvana Dobo z pomnikiem Dobo, barokowym kościołem Minorytów i eklektycznym ratuszem. Spacer kończymy pysznym obiadem w restauracji przy Placu Dobo, dzięki czemu dłużej możemy delektować się uroczymi widokami.

Chłopcom bardzo podoba się (a nam wyraźnie skraca przejście) oglądanie miasta z poziomu siodełka roweru/tuptupa; szczególnie fajnie jeździ się im po Placu Istvana Dobo. Zabieranie jednośladów na zwiedzanie miast z dziećmi to naprawdę super patent!

Bardzo atrakcyjny okazuje się też spacer po zamku z placem zabaw na fortyfikacjach, a już największy hit to wejście na wieżycę minaretu, według Tyma wąską jak „parówa” (schodki naprawdę strome i wąskie, bo budowla ma niewiele ponad metr szerokości!!!)

Podobno bardzo interesująca jest też wizyta w zamkowych kazamatach oraz zwiedzanie Bibiloteki Archidiecezjalnej i obserwatorium astronomicznego z oryginalną camera obscura, mieszczących się w pięknym barokowym gmachu Liceum; nam jednak brakuje już na to wszystko czasu.

Plac Istvana Dobo, Eger.

Plac Istvana Dobo, Eger.

Egerski ratusz (XIX-XX).

Egerski ratusz (XIX-XX).

Barokowy kościół Minorytów, Eger.

Barokowy kościół Minorytów, Eger.

Monumentalna klasycystyczna archikatedra (1. poł. XIX).

Monumentalna klasycystyczna archikatedra (1. poł. XIX).

Monumentalna klasycystyczna archikatedra.

Monumentalna klasycystyczna archikatedra.

Monumentalna klasycystyczna archikatedra en face.

Monumentalna klasycystyczna archikatedra en face.

Barokowy budynek egerskiego Liceum.

Barokowy budynek egerskiego Liceum.

Minaret - egzotyczy detal egerskiej starówki.

Minaret – egzotyczy detal egerskiej starówki.

Tymo się odważył wejść na górę!.

Tymo się odważył wejść na górę!.

Widoki z wieżycy minaretu.

Widoki z wieżycy minaretu.

Lizakowa ławka.

Lizakowa ławka.

Podążamy na egerski zamek (XIII).

Podążamy na egerski zamek (XIII).

Widokowy spacer po ruinach egerskiego zamku.

Widokowy spacer po ruinach egerskiego zamku.

Widokowy spacer po ruinach egerskiego zamku.

Widokowy spacer po ruinach egerskiego zamku.

Rzut oka na serce Egeru.

Rzut oka na serce Egeru.

Jest i coś dla chłopców.

Jest i coś dla chłopców.

Wracamy wzdłuż murów.

Wracamy wzdłuż murów.

Żegnamy Eger tzw. obiadem z widokiem.

Żegnamy Eger tzw. obiadem z widokiem.

Popołudniowy spacer po Tiszafured

W planie mieliśmy nawet pierwszą kąpiel w naszych basenach, ale zanim Sebuś wstał po drzemce, zaczęło strasznie wiać i zrobiło się zbyt zimno dla naszej rodzinki rekonwalescentów, więc wybraliśmy spacer w kierunku brzegu Jeziora Cisa (Tisza).

Chłopcy znowu wyżyli się na swoich jednośladach i chociaż nie znaleźliśmy poszukiwanej plaży tylko przystań łódek dla wędkarzy, spacer i tak należy zaliczyć do udanych.

Chłopcy (poza tym, że strasznie rozrabiają) są naprawdę świetnymi kompanami; obaj robią po kilka kilometrów, dopisują im humory i kipią energią. W drodze powrotnej z Egeru obaj zasypiają, a Sebek kontynuuje drzemkę jeszcze przez prawie dwie godziny w domu po powrocie (R. w tym czasie załatwia potrzebne zakupy w jednym z kilku tutejszych supermarketów).

 

17 lipca 2012, wtorek

23oC i małe zachmurzenie u nas; w górach odczucie chłodu, 17oC

Wycieczka w Góry Mátra

Wczoraj było zwiedzanie miasta, więc dziś dla odmiany przyjmujemy kierunek góry. Dzisiejsza wycieczka po raz kolejny modyfikuje nasze „tranzytowe” wyobrażenie o Węgrzech jako o równinnym kraju porośniętym słonecznikami na zmianę z kukurydzą. Górom Mátra co prawda daleko do wyniosłości naszych Karpat (inne jest też ich pochodzenie, bliższe raczej naszym Sudetom), ale ich pofalowane stoki i podnóża porośnięte winoroślą tworzą miły obrazek dla oka.

Jadąc autostradą, sprawnie pokonujemy odcinek z Tiszafűred do Gyöngyös – „bramy” Gór Mátra. Sprawnie przejeżdżamy przez miasto, zatrzymując wzrok na dłużej jedynie na gotycko-barokowym kościele św. Bartłomieja (…przed którym czekamy na czerwonym świetle:), i bez większych przeszkód docieramy do naszego dzisiejszego pierwszego celu: XIX-wiecznej malowniczej baszty w Matrafűred. Jej egzotyczna sylwetka jest niezwykle malownicza; aż szkoda że nie prowadzi do niej żaden drogowskaz; my, by ją znaleźć, musieliśmy sporo postudiować mapę (brawo dla niezastąpionego R. po raz pierwszy!).

Przed nami Góry Matra.

Przed nami Góry Matra.

XIX-wieczna baszta w Matrafured.

XIX-wieczna baszta w Matrafured.

XIX-wieczna baszta w Matrafured.

XIX-wieczna baszta w Matrafured.

R.T i S.podziwiają Góry Matra.

R.T i S.podziwiają Góry Matra.

Kolejny postój to niewielkie jeziorko Sás-tó pod Matafűred. To najwyżej położone na Węgrzech jeziorko (520 m n.p.m.) jest niewielkie i zupełnie niewyględne, ale warte odwiedzenia ze względu na imponującą 50-metrową wieżę widokową wzniesioną w jego okolicy. Ze szczytu wieży można podziwiać zieloną, pofałdowaną panoramę Matry. Jednak dla nas, a mówiąc ściślej – dla chłopców, największą atrakcją jest samo wejście po licznych (ponad 200!) krętych żółtych schodkach na sam szczyt wieży. Tymek z wypiekami na twarzy wchodzi do samego końca, Sebuś dociera do pierwszej kondygnacji.

Wieża widokowa (50 m) nad Sas-to.

Wieża widokowa (50 m) nad Sas-to.

Tylko odważni mogą wejść na górę.

Tylko odważni mogą wejść na górę.

W głowie się kręci, jak się spojrzy w górę.

W głowie się kręci, jak się spojrzy w górę.

Widok na Sas-to.

Widok na Sas-to.

Widok na Góry Matra.

Widok na Góry Matra.

Silny wiatr zniechęca nas do dłuższego postoju nad Sás-tó, więc wracamy do samochodu i jedziemy do Mátraházy, skąd odbijamy na boczną krętą drogę, wiodącą prosto na … najwyższy szczyt Węgier – Kékestetö (1014 m n.p.m.).
W ten oto prosty i wygodny, choć może nieco mało „honorowy” sposób, całą czwórką zdobywamy kolejny szczyt korony Europy!

Rozległy i spłaszczony wierzchołek, „ozdobiony” wielką wieżą telewizyjną, nie ma, mówiąc szczerze, górskiej atmosfery. Szybko robimy zdjęcia pod pomalowanym w węgierskie barwy kamieniem znaczącym wierzchołek i przenosimy się na sympatyczny drewniany plac zabaw, zaskakująco szybko zlokalizowany przez chłopców. Pobyt na Kékestetö kończymy smacznym obiadem w sympatycznej „schroniskowej” knajpce na szczycie (brawo po raz drugi dla R., który – o dziwo skutecznie – dogadał się z panem mówiącym tylko po węgiersku).

Ozdoba Kekesteto - wieża telewizyjna.

Ozdoba Kekesteto – wieża telewizyjna.

Kekesteto (1014 m) - najwyższy szczyt Węgier.

Kekesteto (1014 m) – najwyższy szczyt Węgier.

Kekesteto (1014 m) - najwyższy szczyt Węgier.

Kekesteto (1014 m) – najwyższy szczyt Węgier.

Chłopcy nie przepuszczą placu zabaw.

Chłopcy nie przepuszczą placu zabaw.

Po południu nareszcie inaugurujemy część termalną naszego kempingu, (niestety tylko kryty basen, bo wieje dość silny wiatr). Razem z chłopcami wygrzewamy się pół godziny w gorącej wodzie. Tymo coraz sprawniej próbuje sam pływać, a Sebuś też coraz chętniej oswaja się z wodą! Chłopcy nawet po kąpieli nie dają się szybko zagonić do domku; resztę popołudnia spędzamy na placach zabaw, szukając „bardzo ciekawych” kamieni oraz grając w piłkę.

18 lipca 2012, środa

Do 30oC, nareszcie prawdziwie wakacyjna pogoda!

Wypad w okolice Miszkolca

Zaczynamy od zwiedzenia zamku w dzielnicy Diósgyör. To imponująca XIII-wieczna budowla, o bardzo „zamkowym” wyglądzie (za sprawą masywnych czworokątnych wież). Dla nas zamek to tylko prolog wycieczki, dlatego nie poświęcamy mu dużo uwagi, tylko spoglądamy na niego z kilku stron, robimy obowiązkowe fotki i ruszamy dalej.

Ruiny średniowiecznego (XIII) zamku w Miszkolcu.

Ruiny średniowiecznego (XIII) zamku w Miszkolcu.

Prawdziwy gwóźdź programu to kąpielisko jaskiniowe (Barlangfürdő) położone w parku w miejscowości uzdrowiskowej Miskolc-Tapolca. Swoją wyjątkowość kąpielisko zawdzięcza wodom termalnym wypływającym bezpośrednio ze skał w naturalnej jaskini krasowej. Kąpiel w jaskiniach sprawia rzeczywiście duże wrażenie, szczególnie ciekawa jest sala z echem oraz sztuczna rzeka, no i oczywiście bicze wodne wypływające bezpośrednio ze skał.

Chłopcy z przyjemnością pławią się w wodzie przez ok. półtorej godziny; szczególne wrażenie kąpielisko w jaskini robi na Tymusiu (dla Sebusia na razie liczy się po prostu dobra zabawa).

Na koniec korzystamy z miejscowego snack-baru. Nie polecamy jednak tego miejsca na rodzinny obiad, bo jedzenie zimne, a kolejka długa… chyba warto zjeść poza kąpieliskiem. Mimo to ogólne wrażenie z wycieczki jest absolutnie pozytywne – to kolejna atrakcja, której nie można zobaczyć nigdzie indziej!

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Wchodzimy do środka.

Wchodzimy do środka.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Kąpielisko w naturalnej jaskini krasowej, Miszkolc Tapolca.

Dziś na deser mamy starówkę w Miszkolcu. Sebuś „nie doczekał” i… zasnął, więc M. solo ogląda i fotografuje najpiękniejszy Plac Elżbiety z pomnikiem Kossutha i budynkiem kąpieliska Elżbiety oraz główną promenadę – ulicę Isvana Széchenyi.

Plac Elżbiety z pomnikiem Kossutha, Miszkolc.

Plac Elżbiety z pomnikiem Kossutha, Miszkolc.

Budynek kąpieliska Elżbiety, Miszkolc.

Budynek kąpieliska Elżbiety, Miszkolc.

Reprezentacyjna Szechenyi Istwan ut.

Reprezentacyjna Szechenyi Istwan ut.

Popołudniowy spacer nad „naszym” jeziorem Tisza

Dzisiaj nareszcie trafiamy na właściwą plażę i kąpielisko nad jeziorem. Lepiej późno niż wcale! Dodatkowo znajdujemy ślicznie przygotowany teren spacerowy na uroczym półwyspie ze ścieżką spacerowo-dydaktyczną, wieżą widokową i placem zabaw!

Chłopcy szaleją na rowerze i tup-tupie i na placyku, a my delektujemy się przyjemnymi wakacyjnymi chwilami. Doceniamy wyjątkowo funkcjonalnie urządzony teren nad jeziorem, można tu przyjemnie spędzić czas zarówno na kąpielach, jak i korzystając z wypożyczalni sprzętu wodnego albo jeżdżąc na rowerze; dodatkowym atutem jest umiarkowana ilość ludzi pomimo szczytu sezonu.

Malownicze Jezioro Cisa.

Malownicze Jezioro Cisa.

Schodzimy z wieży widokowej.

Schodzimy z wieży widokowej.

Spacer nad Jeziorem Cisa.

Spacer nad Jeziorem Cisa.

Węgry, 2012.07

WWW, czyli Wymarzone Węgierskie Wakacje

Węgry były dotąd dla nas krajem „tranzytowym”, kojarzącym się głównie z polami słoneczników i kukurydzy, Budapesztem… no może jeszcze z Balatonem i Hajduszoboszlo. Jednak poszukując kolejnego kraju, który można byłoby choć pobieżnie zwiedzić podczas jednego wyjazdu, stwierdzamy, że to idealne miejsce na wakacje z dziećmi. Zobaczymy, czy po dwóch tygodniach nasza wiedza o tym kraju się rozszerzy i jakie wrażenia przywieziemy ze sobą… Czas zacząć!

TYDZIEŃ I. WSCHODNIE WĘGRY (OKOLICA JEZIORA CISA)

XIX-wieczna baszta w Matrafured.

Część I:  Eger, Góry Mátra, Miszkolc

 

Formacje z węglanu wapnia w Egerszalok.

Część II:  Góry Bukowe, puszta i transfer nad Balaton

 

TYDZIEŃ II. BALATON I OKOLICE

Schody na wieżę.

Część III:  Cuda okolic Balatonu

 

Zalane korytarze jaskiniw Tapolcy w pełnej krasie.

Część IV:  Cuda okolic Balatonu c.d.

Weekend nad morzem (Jantar), 2012.06

W czerwcu nadarza się okazja do wyrwania się na nadmorski weekend: Tymo jedzie na dwutygodniowe wakacje z Dziadkami w Jantarze, a my postanawiamy odwieźć go na miejsce i przy okazji, razem z Sebusiem, pooddychać najodowanym powietrzem. A przy tym uznajemy, że to świetna okazja, żeby zobaczyć coś nowego!

22 czerwca 2012, piątek

Deszczowo, 20 stopni

Rano R. idzie do pracy, a M. gorączkowo próbuje z głową nas wszystkich spakować. O 13:00 udaje nam się być w pełnej gotowości, zebrać chłopaków i ruszyć w długą.

Droga Warszawa-Jantar mija nam w sumie sprawnie (13:30-18:30, ok. 330 km), choć wyjazd z Warszawy jest mocno zatłoczony. Po drodze pada, no i czas nas goni, więc nie rozwijamy się turystycznie, tylko jedziemy prosto do celu. Udaje nam się przejechać tylko na jeden postój: zatrzymujemy się na ciacho w, skądinąd bardzo sympatycznej, Karczmie Pod Gołębiem w Niedzicy. Po drodze dopisują nam humory, wszyscy wygłupiamy się i śpiewamy do dźwięków piosenek dziecięcego Teatru Guliwer.

Na miejscu zakwaterowujemy się w niewielkim drewnianym dwupokojowym domku z tarasem. Bez luksusów, ale na nasze potrzeby absolutnie wystarczy. Wieczorem chłopaki emocjonują się łóżkiem piętrowym (jeszcze im nie spowszedniało?!!) i długo dokazują w łóżkach. Kładąc się spać, marzymy o pięknym słońcu jutro – na udane powitanie z morzem!

23 czerwca 2012, sobota

23 stopnie, rano bezchmurnie, potem kłębią się chmury

Rano świeci piękne słoneczko, więc po miłym śniadaniu na tarasie i po szybkim spacerku z Regą wzdłuż torów kolejki wąskotorowej wybieramy się na plażę.

Przedpołudniowe plażowanie

Schodząc na plażę w Jantarze , mijamy rybackie łodzie i rybaków idących przez plażę. To bardzo malownicze.

Jeszcze nie zaczął się główny sezon wakacyjny, więc plaża jest przyjemnie niezatłoczona. Chłopaki cieszą się wielką piaskownicą. Sebuś widzi morze po raz pierwszy w życiu, a jednak sprawia wrażenie, jakby tu był częstym gościem. Szumiące dziś głośno morze w ogóle go nie peszy. Razem z Tymkiem biegają, robią „bach w piach” i wrzucają patyki do wody. Niestety, rześkie powietrze (i jeszcze bardziej rześka woda w morzu) nie pozwalają na prawdziwe kąpiele; poprzestajemy na pomoczeniu nóg.

Plażowanie zakańczamy atrakcją dla chłopaków: 10-min zabawą na „wyszalarni” (dmuchana zjeżdżalnia, trampolina, dmuchana poducha; z serii 10 min za 10 zł). Sebuś najpierw nie chce iść sam, ale razem z R. odwaga go nie opuszcza. We dwójkę zjeżdżają z samej góry na dół. Tymowi do szaleństw oczywiście nie jest potrzebna żadna asysta.

Koło południa zjadamy obiad w barze przy zejściu na plażę. Spotykamy Dziadków, którzy właśnie dotarli na miejsce. Szybko oglądamy ich pokój i wracamy do siebie, bo Sebuś robi się coraz bardziej senny.

Po popołudniowej drzemce Sebka wybieramy się do Mikoszewa z zamiarem przepłynięcia promem przez Przekop Wisły i urządzenia wycieczki do Rezerwatu Mewia Łacha. Ile w końcu można leżeć na plaży.

Pierwsza część planu udaje się nam znakomicie: chłopakom bardzo podoba się przeprawa promem, śmiejemy się z kół i rowerów ratunkowych, Sebuś wrzuca do wody kamyczki. Gorzej z drugą częścią planu: tylko zdążamy wyekwipować się i ruszyć na szlak, a tu nadciąga niepozorna chmurka i zaczyna lać jak z cebra. Naprędce cali mokrzy wracamy do samochodu i zarządzamy odwrót. Pan „promowy” patrzy trochę dziwnie na turystów wracających po 15 min z powrotem. Nie chce nam dać też zniżki dla stałych klientów:-), drugi raz płacimy przepisowe 15 zł.

Przeprawa promowa w Mikoszewie.

Przeprawa promowa w Mikoszewie.

Przeprawa promowa w Mikoszewie.

Przeprawa promowa w Mikoszewie.

Płyniemy przez Przekop Wisły.

Płyniemy przez Przekop Wisły.

Do Rezerwatu Mewia Łacha.

Do Rezerwatu Mewia Łacha.

Nieudaną wycieczkę z nawiązką rekompensuje nam wieczór. Do umytych i nakarmionych chłopców przychodzą Dziadkowie, a my hajda w długą, ile sił mamy w nogach.

Udaje nam się zrealizować nasz ambitny plan: przechodzimy plażą z Jantaru aż pod sam Przekop Wisły w Mikoszewie i z powrotem (19:45-22:00 naprawdę szybkim tempem). Wrażenia są nie do opisania. Idziemy po plaży pełnej muszelek i bursztynów (nazbieraliśmy całą garść!), w stronę zachodzącego słońca. Im bliżej Przekopu, tym plaża węższa, zasłana materiałem naniesionym przez Wisłę. Widać też coraz więcej ptaków na piaszczystych łachach. Spacer marzenie. Wracamy zmęczeni (ale o to chodziło! musimy zaprawiać się przed Alpami Bawarskimi!), ale przeszczęśliwi.

Spacer Jantar-Mikoszewo.

Spacer Jantar-Mikoszewo.

Spacer Jantar-Mikoszewo.

Spacer Jantar-Mikoszewo.

Zaczyna się zachód słońca.

Zaczyna się zachód słońca.

Miejscami plaża jest nietypowa...

Miejscami plaża jest nietypowa…

Im bliżej Wisły, tym więcej naniesionego materiału na plaży.

Im bliżej Wisły, tym więcej naniesionego materiału na plaży.

Przekop Wisły przed nami.

Przekop Wisły przed nami.

Tu właśnie Wisła wpada do morza

Tu właśnie Wisła wpada do morza

Tak właśnie Wisła wpada do morza.

Tak właśnie Wisła wpada do morza.

Mieszkańcy rezerwatu Mewia Łacha.

Mieszkańcy rezerwatu Mewia Łacha.

Na umocnieniach.

Na umocnieniach.

 Mewie łachy w tle.

Mewie łachy w tle.

 Mewie łachy w tle.

Mewie łachy w tle.

24 czerwca 2012, niedziela

20-22 stopnie, rano bezchmurnie, potem trochę się zaciąga

Nasze ostatnie przedpołudnie nad morzem decydujemy się spędzić na plaży: po pierwsze ze względu na Sebusia, a po drugie – na M., która po wczorajszym omyłkowym skasowaniu wszystkich zdjęć znad morza ma wielkiego kaca moralnego i chce odkupić swoje winy.

Dziś plażujemy z Dziadkami. Wersja stonkowa, czyli parawanik, leżaczki, siata plażowego ekwipunku, ale dziś nam to nie przeszkadza. Chłopaki bawią się w piachu, Sebuś może trochę mniej żywiołowo niż wczoraj, nie pędzi do morza, preferuje raczej babki i zbieranie muszelek. Tymo biega jak szalony, skacze po falach, naciąga Dziadków na dmuchańce.

Chłopcy na plaży mieli pełne ręce roboty.

Chłopcy na plaży mieli pełne ręce roboty.

Do morza.

Do morza.

Kopiemy taaaaki dół.

Kopiemy taaaaki dół.

O rety! Mama wpadła do pułapki!.

O rety! Mama wpadła do pułapki!.

Chłopaki ciągną na mały spacer.

Chłopaki ciągną na mały spacer.

AAA! Fala!.

AAA! Fala!.

Przyszły piłkarz.

Przyszły piłkarz.

O, tak trzeba strzelać gola!.

O, tak trzeba strzelać gola!.

Czy na plaży można spać...

Czy na plaży można spać…

Około południa z łezką w oku żegnamy się z Tymusiem i po szybkim obiedzie w nadmorskim barze ruszamy do domu.

Droga Jantar-Warszawa mija dość sprawnie (13:00-18:00 z postojem). Sebuś większą jej część przesypia. Zatrzymujemy się dopiero za Mławą, pijemy herbatę w leśnym barze, kupujemy jagody na kolację. W garażu Sebuś zdecydowanie stwierdza, że nie chce do domu, tylko „na wyprawę”. Udaje się nam go przekupić dopiero obietnicą bajki.

Okolice Gór Kamiennych – część II

2 maja 2012, środa

28 oC, piękne lato, po południu zbierało się na burzę

Wyprawa do Skalnego Miasta Adrszpach w Czechach (4 godziny „spacerku”, ok. 5,5 km)

Mieszkamy tak blisko (kilka km w linii prostej), że grzechem byłoby nie zajrzeć do tego miejsca, zwłaszcza, że mamy świeżo w pamięci zeszłoroczne zwiedzanie wspaniałych Gór Stołowych.

Od wejścia widać profesjonalne turystyczne przygotowanie tego miejsca – duże parkingi, sklepiki, restauracje, dobre oznakowanie itp. Koniecznie trzeba mieć ze sobą czeskie korony, my – nasz błąd – nie mamy i musimy wymienić pieniądze po złodziejskim kursie (no ale to było wliczone w koszty).

Szczególnie zachwyca nas pierwsza część trasy, głównie dlatego, że jesteśmy tu wcześnie rano (ruszamy o 8:40) i dłuższą chwilę idziemy sami, podziwiając piękno ogromnych skał (Sebuś zachwyca się głównie towarzyszącym nam cały czas potokiem, do którego namiętnie wrzuca kamienie i patyki… dla każdego coś miłego). Warto pamiętać o dodatkowym ubraniu dla dzieci, bo między skałami, zwłaszcza rano, bywa naprawdę zimno (widzieliśmy nawet resztki śniegu).

Potem dajemy się naciągnąć na masową atrakcję, czyli przejażdżkę łódkami po jeziorku. Dla dzieci warto, bo to frajda, jednak obiektywnie to nic ciekawego… 50 koron od głowy, na łódce ściśnięte 60 osób, a trasa „rejsu” ma zaledwie ok. 200 m i trwa 5 minut.

Już od dojścia do łódek opuszczamy koryto potoku i zaczynają się schody – dosłownie! Coraz więcej wejść i zejść, ale przygotowanych wygodnie, nawet Sebuś radzi sobie świetnie. Jednak jeżeli ktoś jest z ciężkim wózkiem, albo nie ma siły na podejścia, to można wrócić płaską trasą wejściową.

Cudownie nam się włóczy po tych skałach, niestety już późnej w coraz liczniejszym towarzystwie, głównie Polaków (cóż, urok długiego weekendu).

Podsumowując: wszystko jest tutaj jakby większe, bardziej imponujące i potężne niż nasz Szczeliniec czy Błędne Skały, ale trochę brakuje tego kameralnego klimatu i wąskich przejść. Oczywiście nie można porównywać tych miejsc, po prostu każdy musi zobaczyć je wszystkie, bo według nas to atrakcja na skalę co najmniej europejską!

Chłopcy spisują się dziś świetnie – te 4 godziny na nogach nawet nam dały się we znaki, a oni właściwie nie okazywali zmęczenia… Niesamowite.

Na koniec trafiamy do restauracji Skalne Miasto przy parkingu, gdzie zjadamy mięsko z knedlikami (szczerze mówiąc średnie), a chłopcy rosół i kotlet z kurczaka (niezłe), nie zrażając się kiepskim poziomem obsługi.

Skalne Miasto, Czechy.

Skalne Miasto, Czechy.

Jezioro Piaskownia.

Jezioro Piaskownia.

Dzban.

Dzban.

Głowa cukru.

Głowa cukru.

Zaraz wejdziemy w prawdziwy labirynt skał.

Zaraz wejdziemy w prawdziwy labirynt skał.

Gotycka brama zaprasza do środka.

Gotycka brama zaprasza do środka.

Skalne Miasto.

Skalne Miasto.

Diabelski most.

Diabelski most.

Mały wodospad.

Mały wodospad.

Nasi dzielni turyści.

Nasi dzielni turyści.

Przez skały do przystani łódek.

Przez skały do przystani łódek.

Łódką po Adszpaskim Jeziorku.

Łódką po Adszpaskim Jeziorku.

To chyba krab z bajki.

To chyba krab z bajki.

Skalne Miasto.

Skalne Miasto.

Kochankowie.

Kochankowie.

My z przodu, tuptupiści ciągną tyły.

My z przodu, tuptupiści ciągną tyły.

Noga Tyma jest naprawdę bardzo kontuzjowana...

Noga Tyma jest naprawdę bardzo kontuzjowana…

To chyba jakiś wieloryb.

To chyba jakiś wieloryb.

Panorama Skalnego Miasta urzekła nawet Tyma.

Panorama Skalnego Miasta urzekła nawet Tyma.

Uff, można odpocząć.

Uff, można odpocząć.

21. ... i podziwiać Skalne Miasto.

Starosta.

Starosta.

Mysia nora.

Mysia nora.

Popołudniowy objazd okolicy

Jeździmy, szukając miejscowych perełek, przy okazji pozwalając chłopcom poszaleć w roli cyklistów.

Najpierw jedziemy do Kochanowa, gdzie oglądamy tamtejszy krzyż pokutny (z ok. XIV-XVI w., stawiany zwykle przez mordercę w miejscu popełnionej zbrodni) oraz średniowieczny kamienny stół sędziowski (zachowany praktycznie w całości „zestaw mebli sądowych”), gdzie przeprowadzamy rozprawę naszego sądu rodzinnego (która na szczęście kończy się ugodą!)

Potem jedziemy do Chełmska Śląskiego, które zaskakuje nas nie tylko pięknie zachowanymi oryginalnymi ponad trzystuletnimi domami tkaczy (tzw. Dwunastu Apostołów, chociaż „Judasz” spłonął), lecz także przepięknym rynkiem z cudnymi, choć strasznie zaniedbanymi kamieniczkami z XVII-XVIII w.(niesamowicie trafne jest przewodnikowe określenie, że „miejsce to ma perwersyjny prowincjonalny urok”…)

Średniowieczny krzyż pokutny w Kochanowie.

Średniowieczny krzyż pokutny w Kochanowie.

Średniowieczny krzyż pokutny w Kochanowie.

Średniowieczny krzyż pokutny w Kochanowie.

Do stołu sądowego w Kochanowie.

Do stołu sądowego w Kochanowie.

Średniowieczny stól sądowy, Kochanów.

Średniowieczny stól sądowy, Kochanów.

SĄD RODZINNY.

SĄD RODZINNY.

Ugoda.

Ugoda.

Domy tkaczy (pocz. XVIII) w Chełmsku Śląskim.

Domy tkaczy (pocz. XVIII) w Chełmsku Śląskim.

Domy tkaczy (pocz. XVIII) w Chełmsku Śląskim.

Domy tkaczy (pocz. XVIII) w Chełmsku Śląskim.

Barokowe podcieniowe kamieniczki (XVII-XVIII) w Chełmsku Śląskim.

Barokowe podcieniowe kamieniczki (XVII-XVIII) w Chełmsku Śląskim.

3 maja 2012, czwartek 

24 oC, przyjemnie, ale przelotne deszcze i burze po południu zamieniają się w jedną wielką burzę z ulewami

Wyprawa w Góry Sokole (ok. 4,5 godziny z dojazdem)

Podjeżdżamy pod schronisko Szwajcarka, główną bazę wypadową w tej okolicy, zarówno dla „zwykłych” turystów, jak i dla wspinaczy (droga dość kiepska i trudno ją znaleźć, ale dzięki informacjom ze strony internetowej schroniska udaje nam się bez problemu).

Wybieramy się na chyba najpopularniejszy w tej okolicy czerwony szlak na Sokolik. To również jak dotąd najbardziej zatłoczona trasa naszego wyjazdu, na szczęście nie ma tu raczej zorganizowanych grup, tylko ekipy kilkuosobowe, często z dziećmi (bo szlak dość krótki, a efektowny).

Mijamy Husyckie Skały i ruszamy wygodnymi zakosami na szczyt. R. i T. urządzają po drodze zbójeckie napady na M. i S., którzy oczywiście niczego się nie spodziewają:-)

Na szczycie Sokolika (642 m n.p.m.) cieszy oko kilka sporych skałek, na które wchodzą „skałkowcy”; my zadowalamy się zdobyciem punktu widokowego na szczycie (schody są bezpieczne, ale niektóre osoby mogą mieć problem z lękiem wysokości).

Tymuś nasz dzisiejszy cel wycieczki określa mianem „parówki”, ponieważ firma Sokołów wypuściła na rynek parówki dla dzieci o nazwie Sokoliki:) Sebuś (na szczęście) nie jest zainteresowany zdobywaniem szczytu, wystarczyły mu kamienie i odrobina swobody w okolicy szczytu. Obaj chłopcy b. dzielnie dziś maszerują.

Wycieczkę kończymy posiłkiem ze schroniskowego bufetu: pierogami ruskimi (niestety nie były domowe) i zupą jarzynową.

Zarówno schronisko, jak i najbliższa okolica mają swój klimat, tylko budynek wymaga remontu i może należałoby się zastanowić, czy koniecznie trzeba tu wpuszczać tyle samochodów (ale nie narzekamy na to, bo dzięki temu z dziećmi było nam łatwiej dotrzeć do punktu wyjścia).

W samochodzie tym razem zasypiają obaj chłopcy i po powrocie do domu śpią jeszcze ponad godzinę (bo dzisiaj po raz kolejny wstali kilkanaście minut po 5 rano…

Góry Sokole od strony Karkonoszy.

Góry Sokole od strony Karkonoszy.

Schronisko Szwajcarka (30. XIX), Rudawy Janowickie.

Schronisko Szwajcarka (30. XIX), Rudawy Janowickie.

Na Sokolik.

Na Sokolik.

'Skróty' Tyma.

'Skróty’ Tyma.

Na Sokolik.

Na Sokolik.

Zbójcy na szlaku.

Zbójcy na szlaku.

Zbójcy porwali Sebusia.

Zbójcy porwali Sebusia.

Sokolik (642 m n.p.m.), Góry Sokole, Rudawy Janowickie.

Sokolik (642 m n.p.m.), Góry Sokole, Rudawy Janowickie.

Widok z Sokolika na Karkonosze.

Widok z Sokolika na Karkonosze.

Widok z Sokolika.

Widok z Sokolika.

Mały Sokolik.

Mały Sokolik.

Wyprawa do sztolni „Włodarz” w kompleksie Riese (Olbrzym):  zwiedzanie 1,5 godziny

To bardzo tajemnicze miejsce pozwala puścić wodze fantazji na temat przeznaczenia skomplikowanych podziemnych konstrukcji i ewentualnych skarbów, jakie jeszcze mogą kryć podziemia w Górach Sowich.

Podczas wędrówki przez podziemne korytarze zaskakuje nas ilość błota, jaka zostaje na naszych butach, spodniach i kurtkach… głównie za sprawą szarpiącego się na rękach Sebusia. Dla małych dzieci nie jest to pewnie najlepsza atrakcja (no, może poza możliwością nieustannego wrzucania kamyczków do kałuż), ale Tymuś jest już bardzo zadowolony i nawet sporo wynosi z seansu filmowego w podziemnej sali kinowej (Sebusiowi natomiast podczas projekcji najbardziej podobają się wybuchy… Krzyczy: „bomba, bomba”!)

Kulminacją wyprawy jest „rejs” łodziami po zalanym odcinku sztolni – to naprawdę oryginalna atrakcja!

Przewodnik opowiada ciekawie i nie przeszkadzają mu dzieciaki. Wynosimy z Olbrzyma dużo refleksji na temat tysięcy ludzi, którzy zakończyli swoje życie w tym miejscu (nawet Tymuś wpada w refleksyjny nastrój, przyswajając różne informacje o okresie wojny). Ciekawie snuje się nam też domysły na temat hipotetycznego przeznaczenia sztolni i ewentualnych ukrytych w nich skarbach i tajemnicach.

Włodarz - kompleks Riese (Olbrzym).

Włodarz – kompleks Riese (Olbrzym).

Który kask będzie pasował...

Który kask będzie pasował…

Włodarz - kompleks Riese (Olbrzym).

Włodarz – kompleks Riese (Olbrzym).

Włodarz - kompleks Riese (Olbrzym).

Włodarz – kompleks Riese (Olbrzym).

Włodarz - kompleks Riese (Olbrzym).

Włodarz – kompleks Riese (Olbrzym).

Na łodziach.

Na łodziach.

Dzielni turysci do wyjścia!.

Dzielni turysci do wyjścia!.

4 maja 2012, piątek

Przed południem przelotny deszcz 16oC, po południu pogodnie, 20 oC

W związku z ciemnymi chmurami na horyzoncie, które widzimy rano z okna, rezygnujemy ze spaceru w góry i przyjmujemy Plan B: zwiedzanie ruin gotyckiego zamku piastowskiego w Bolkowie (XIII w., potem rozb.).

Zwiedzanie ruin zamków z dziećmi lubiliśmy od zawsze, więc – jak się spodziewaliśmy – miło spędzamy czas i tym razem. Dla Tymusia największą atrakcją – jak zawsze – jest wejście na wieżę; Sebuś natomiast standardowo rozgląda się za kamyczkami i kałużami, w które można by je wrzucać. Na szczyt wieży też dzielnie sam wchodzi.

Miejsce jest godne polecenia, przyjazne i dobrze przygotowane na przyjęcie turystów. Już sam widok na pofalowane pola z zamkowej wieży byłby dla nas wystarczającym powodem, by tu przyjechać.

Ruiny zamku Piastów (XIII) w Bolkowie.

Ruiny zamku Piastów (XIII) w Bolkowie.

Ruiny zamku Piastów (XIII) w Bolkowie.

Ruiny zamku Piastów (XIII) w Bolkowie.

Ruiny zamku Piastów (XIII) w Bolkowie.

Ruiny zamku Piastów (XIII) w Bolkowie.

To prawdziwie męska sprawa.

To prawdziwie męska sprawa.

Muzeum Zamkowe.

Muzeum Zamkowe.

Wchodzimy na wieżę.

Wchodzimy na wieżę.

Ruiny zamku Piastów (XIII) w Bolkowie.

Ruiny zamku Piastów (XIII) w Bolkowie.

Na wieży bolkowskiego zamku.

Na wieży bolkowskiego zamku.

Rycerskie zdobycze chłopaków.

Rycerskie zdobycze chłopaków.

Sebus przed wycieczką.

Sebus przed wycieczką.

I Sebuś po wycieczce.

I Sebuś po wycieczce.

W drodze powrotnej Sebuś oczywiście – jak zawsze zasypia, ale – o dziwo – budzi się przy przenoszeniu z samochodu. Dzięki temu po krótkim odpoczynku w domu możemy ruszyć na kolejną wyprawę: do Kolorowych Jeziorek (k. Wieściszowic) w Rudawach Janowickich. (Po drodze jemy obiad w przyklasztornej restauracji w Krzeszowie – pyszne domowe jedzenie, niestety, nie najtańsze.)

Rudawy Janowickie mają swój niepowtarzalny urok. Urzekł nas już Sokolik, a dzisiejsza wyprawa utwierdziła nas tylko w tym przekonaniu. A na pewno było by jeszcze milej, gdyby nie towarzyszyły nam ciągle przewijające się grupki ludzi (uroki długiego majowego weekendu…)

Jeziorka powstały w wyrobiskach po dawnych kopalniach, a swój niespotykany kolor wody zawdzięczają obecnym w skałach minerałom. Kolorowe Jeziorka nie są może jakoś nadzwyczaj spektakularne: są niewielkie i kolor wody prezentuje się mniej jaskrawie niż na folderach reklamowych (na pewno najlepiej je odwiedzić w słoneczny dzień). To raczej miejsce kameralne, ale o wyjątkowym, niepowtarzalnym charakterze.

Sebuś jest zachwycony, bo może wrzucać swoje kamyczki do woli. M. może się więc spełniać turystycznie: razem z Tymusiem (sam chętnie wprosił się na dalszy spacer! Takiego mamy kumpla, ha!) zostawia „tuptupistów” nad Błękitnym Jeziorkiem i idą zobaczyć trzeci, najdalej położony, Zielony Stawek (który, nota bene, najbardziej rozczarowuje: jest tak niepozorny, że M. z T. przeoczają go i zapędzają się szlakiem dużo za daleko; T. nazywa stawek „stawkiem przegapkiem”).

Aha, uwaga na drogi prowadzące do kolorowych jeziorek! My, nieświadomi niczego, wybieramy wariant z Kamiennej Góry przez Raszów i Wieściszowice: droga jest tak dziurawa i zakałużowiona, że M. obgryza wszystkie paznokcie na dojeździe (choć, musimy przyznać, jest bardzo malowniczo).

Z Raszowa do Wieściszowic (Rudawy Janowickie).

Z Raszowa do Wieściszowic (Rudawy Janowickie).

Kolorowe Jeziorka w Rudawach Janowickich.

Kolorowe Jeziorka w Rudawach Janowickich.

Żółte Jeziorko.

Żółte Jeziorko.

Gdzie by tu wrzucić kamień...

Gdzie by tu wrzucić kamień…

O, tu można!.

O, tu można!.

Czerwone Jeziorko (zabarwione żelazem).

Czerwone Jeziorko (zabarwione żelazem).

Między Żółtym i Czerwonym Jeziorkiem...

Między Żółtym i Czerwonym Jeziorkiem…

Błękitne Jeziorko.

Błękitne Jeziorko.

Błękitne Jeziorko.

Błękitne Jeziorko.

Odopczynek przy ZIelonym Stawku.

Odopczynek przy ZIelonym Stawku.

PRZESZKODA, czyli to, co Tymo lubi najbardziej.

PRZESZKODA, czyli to, co Tymo lubi najbardziej.

Na parkingu czeka tuptupista.

Na parkingu czeka tuptupista.

Po powrocie z wycieczki chłopcy mają siłę poszaleć jeszcze na swoich rowerkach w okolicy domu. Dobrze, dobrze, może wreszcie dłużej pośpią!

5 maja 2012, sobota  

Kolejny piękny dzień, 23 oC, pogoda psuje się na dobre dopiero wieczorem (ale mieliśmy szczęście!)

Piękna pogoda zachęca nas do wycieczki górskiej, więc rezygnujemy z planów zwiedzenia Zamku Grodno i wybieramy się na wycieczkę z Karpacza do Schroniska nad Łomniczką (żółtym szlakiem; 9:00-15:00 z dojazdami).

Miło wrócić w miejsce, w którym byliśmy podczas lutowych mrozów – Karpacz na wiosnę wygląda tak inaczej, że nawet zastanawiamy się, czy nie pokręciliśmy dróg. Karkonosze z ośnieżonymi szczytami na tle łąk pełnych kwitnących mleczy wyglądają po prostu bajkowo.

Szlak jest bardziej nachylony niż alternatywne (czerwone) dojście spod dolnej stacji „Zbyszka”, ale mamy krótszy dystans do pokonania, co jest lepsze dla naszych chłopców.

Tymusiowi wyraźnie podoba się szlak ułożony z dużych kamieni, skacze po nich jak mała kózka. Dla Sebusia natomiast atrakcją numer jeden jest – jak nietrudno zgadnąć – płynąca po lewej stronie szlaku Łomniczka i małe strumyczki przepływające przez nasza drogę. Wiele razy zatrzymujemy się, żeby Sebuś mógł zaspokoić swoją dziką żądzę wrzucania kamyków do wody. Na szczęście większość drogi w górę S. daje się wnieść w nosidle, dzięki czemu wchodzimy całkiem sprawnie (ok. 1,15’).

Schronisko nad Łomniczką jest niewielkie, klimatyczne i z turystyczną atmosferą (brak prądu, dach z patyków itp.) Sebusia po wyjściu z nosidła rozpiera energia – nawet chcemy go sprzedać chatarowi na rok na przyuczenie (niestety, nie daje się namówić:). Zjadamy pyszne naleśniki i żurek i zarządzamy odwrót.

Wracamy tą samą drogą. Dobrą połowę trasy S. pokonuje na własnych nóżkach mimo nierównej, kamienistej nawierzchni!

W samochodzie chłopcy natychmiast odpadają, a my wydłużamy drogę powrotną o urokliwą przejażdżkę na Przełęcz Okraj. Z drogi roztaczają się naprawdę cudne widoki… Na Przełęczy Okraj M. wyskakuje opstrykać schronisko i upolować pieczątkę.

Wiosenne Karkonosze z okolic Kowar.

Wiosenne Karkonosze z okolic Kowar.

Wiosenne Karkonosze z okolic Kowar.

Wiosenne Karkonosze z okolic Kowar.

Do schroniska Nad Łomniczką.

Do schroniska Nad Łomniczką.

Do schroniska Nad Łomniczką.

Do schroniska Nad Łomniczką.

Do schroniska Nad Łomniczką.

Do schroniska Nad Łomniczką.

,,Zmęczony piesek''.

,,Zmęczony piesek”.

Do schroniska Nad Łomniczką.

Do schroniska Nad Łomniczką.

Schronisko Nad Łomniczką.

Schronisko Nad Łomniczką.

Zmęczony turysta...

Zmęczony turysta…

Schronisko Nad Łomniczką.

Schronisko Nad Łomniczką.

Schronisko Na Przełęczy Okraj.

Schronisko Na Przełęczy Okraj.

Wracamy dość późno i mamy przed sobą perspektywę pakowania, więc na popołudniową wycieczkę wybieramy krótki cel: Bacówkę pod Trójgarbem w Górach Wałbrzyskich.

Bacówka jest położona w naprawdę urokliwym miejscu, jest przed nią sporo miejsca na rekreację, widać resztki wiat i placu zabaw. Tym bardziej dziwi nas, że wszystko jest zamknięte na głucho i obiekt wyraźnie niszczeje. Szkoda.

Chłopcy chwilę szaleją na rowerkach, po czym, poganiani zbliżającą się burzą, pakujemy towarzystwo do samochodu i wracamy do siebie, by oddać się upojnemu pakowaniu wieczorem.

Bacówka PTTK Pod Trójgarbem.

Bacówka PTTK Pod Trójgarbem.

Bajkowe widoki przed schroniskiem.

Bajkowe widoki przed schroniskiem.

...ale mi wesoło...

…ale mi wesoło…

Poszalejmy z mamą...

Poszalejmy z mamą…

Udał nam się wyjazd...

Udał nam się wyjazd…

Jestem zawadiaka...

Jestem zawadiaka…

Zgodnie stwierdzamy, że wyjazd udał nam się na piątkę z plusem. Tereny ziemi kamiennogórskiej są wprost wymarzone do aktywnej turystyki, idealne na krótsze i dłuższe wakacje z rodziną.

Waligóra, Skalnik, Ślęża i Chełmiec

26 kwietnia 2012, czwartek

Słonecznie i ciepło, ok. 20 stopni

Warszawa – Kraków; 16:30–22:45, 295 km

To wstyd, że te miasta nie mają lepszego połączenia drogowego… Jedzie się tak sobie, spory ruch, zwłaszcza końcówka i wjazd do Krakowa daje nam się we znaki (chociaż nie było korka ze względu na późną porę).

Po drodze postój w fajnym McD za Tarczynem i przy stacji benzynowej z widokiem na podświetlone ruiny zamku w Chęcinach (potem chłopcy zasnęli i przenieśliśmy ich śpiących do łóżek w hotelu).

Nocleg w Domu Turystycznym w Nowej Hucie: rozsądny stosunek ceny do jakości, a przy tym blisko miejsca jutrzejszej konferencji R.

27 kwietnia 2012, piątek

25oC, po prostu upał… Pięknie!

Rano jemy śniadanie w hotelu, a potem M. spędza z chłopcami upojne półtorej godziny w pokoju, a R. szybko załatwia uczestnictwo w konferencji. Wracając, kupuje dla chłopców małe flagi na zbliżający się Dzień Flagi. To atrakcja dnia: chłopcy biegają i wymachują nimi, krzycząc: „Polska gola”.

Kraków – Gorzeszów; 10:30–17:40, 370 km

Znaczna część drogi mija naprawdę szybko dzięki autostradzie. Mimo że płatna i zatłoczona, to jednak wygodna. Zatrzymujemy się na zupę w restauracji przy stacji Shell: znośny żurek, ale drogo i kiepski wybór jedzenia; na plus – przyzwoity plac zabaw.

Potem chłopcy śpią, a my przejeżdżamy w tym czasie aż w okolice masywu Ślęży, żeby zjeść obiad w schronisku – Domu Turysty PTTK „Pod Wieżycą” w Sobótce: poza weekendem można podjechać samochodem pod samo schronisko. Sam budynek nie grzeszy może urodą, ale obiady dają dobre – jemy pomidorówkę, gołąbki i pierogi ruskie; niezapomniane wrażenia z toalety bez drzwi (bo właśnie był remont) 🙂

Bardzo podobają się nam widoki na Ślężański Park Krajobrazowy, stuningowane przez pola kwitnącego rzepaku na „przedpolu”.

Potem jeszcze krótki postój w Świdnicy, żeby opstrykać największy w Europie Kościół Pokoju.

Gorzeszów

Zatrzymujemy się w agroturystyce o wdzięcznej nazwie „EkoKrasnoludki”. Dom ładnie wykończony, mamy „podwójny” pokój – w części z aneksem kuchennym lokujemy chłopców, a my zajmujemy „salon” – będzie naprawdę wygodnie i… bardzo tanio (płacimy tylko 75 zł za dobę). Na zewnątrz brakuje placu zabaw (jest tylko piaskownica), ale chłopcom to nie przeszkadza, bo zaraz dosiadają swoich pojazdów – roweru i „tuptupa” i objeżdżają okolice.

Postój na autostradzie Kraków-Wrocław.

Postój na autostradzie Kraków-Wrocław.

Postój na autostradzie Kraków-Wrocław.

Postój na autostradzie Kraków-Wrocław.

Ślęża z okien samochodu.

Ślęża z okien samochodu.

PTTK pod Wieżycą.

PTTK pod Wieżycą.

Widok sprzed schroniska.

Widok sprzed schroniska.

Ewangelicki Kościół Pokoju (XVII) w Świdnicy.

Ewangelicki Kościół Pokoju (XVII) w Świdnicy.

Ewangelicki Kościół Pokoju (XVII) w Świdnicy.

Ewangelicki Kościół Pokoju (XVII) w Świdnicy.

Ewangelickie nagrobki.

Ewangelickie nagrobki.

Katedra w Świdnicy (XIV-XV).

Katedra w Świdnicy (XIV-XV).

28 kwietnia 2012, sobota   

25oC, pięknie

Aż buzie nam się śmieją, gdy wyglądamy rano za okno, a tam piękne słoneczko i ani jednej chmurki na niebie! Chłopcy tez nie mogą doleżeć w łóżkach i zaraz po 6:00 przychodzą do nas.

Rano rozmawiamy chwilę z gospodarzami, chłopcy oglądają mieszkającego w samochodzie (!) króliczka i malutką owieczkę pijącą z butelki mleko.

Na Waligórę (936 m n.p.m.); ~9.00-13.00

Wycieczką na najwyższy szczyt Gór Kamiennych inaugurujemy nasz pobyt. I to w wielkim stylu!

Chłopcy spisują się na medal. Mimo bardzo stromego podejścia od schroniska Andrzejówka, Tymuś dosłownie wbiega na górę, wybierając tylko „trudne warianty” – jak sam to określa, a Sebuś też dużą część drogi pokonuje na nóżkach (schodzi praktycznie zupełnie samodzielnie). Naprawdę kumple na medal nam rosną.

My cieszymy oczy ciekawymi krajobrazami Gór Kamiennych: wierzchołki rzeczywiście są strome i regularne, jak na wulkaniczny rodowód przystało. Mimo początku majowego weekendu nie ma dzikiego tłumu turystów; spotyka się raczej koneserów.

Chłopaki zwracają uwagę raczej na innego typu atrakcje: huśtanie się na szlabanie i podnoszenie suchych konarów (Tymo) czy szukanie kamieni i kałuż (czynności powiązane) i odpływów na drodze (Sebuś).

Nie chcemy ryzykować zejścia najkrótszym stromym wariantem, więc decydujemy się nadłożyć drogi i naokoło (szlaki: żołty i czarny) zejść do schroniska Andrzejówka. (Decyzja bardzo trafna i – zwłaszcza z dziećmi – godna polecenia). Wszystkim nam wesoło, urządzamy konkurs „kto zna więcej piosenek z kategorii…”

Przemiłym uwieńczeniem wycieczki jest obiad w schronisku Andrzejówka. Schronisko ma niesamowicie klimatyczny wystrój. Każdemu detalowi można się przyglądać: wszystko ślicznie wyrzeźbione w drewnie. Jedzeniu też nie można nic zarzucić. Najadamy się jak bąki żurkiem, zupą gulaszową, pierogami ruskimi i naprawdę pysznymi naleśnikami z serem.

Od schroniska Andrzejówka na Waligórę.

Od schroniska Andrzejówka na Waligórę.

Przed Sebusiem nasz cel - Waligóra.

Przed Sebusiem nasz cel – Waligóra.

Na Waligórę - można się pohuśtać na szlabanie!.

Na Waligórę – można się pohuśtać na szlabanie!.

Stromizna, a Tymo śmiga.

Stromizna, a Tymo śmiga.

Przed atakiem szczytowym przyda się odpoczynek.

Przed atakiem szczytowym przyda się odpoczynek.

Uff, można wyjśc z nosidła.

Uff, można wyjśc z nosidła.

07. Waligóra (936 m n.p.m.), Góry Kamienne.

Waligóra (936 m n.p.m.), Góry Kamienne.

08. Waligóra (936 m n.p.m.), Góry Kamienne.

Waligóra (936 m n.p.m.), Góry Kamienne.

09. A to nasz Wyrwidąb.

A to nasz Wyrwidąb.

10. Z Waligóry do Rybnicy Leśnej.

Z Waligóry do Rybnicy Leśnej.

11. Z Waligóry do Rybnicy Leśnej.

Z Waligóry do Rybnicy Leśnej.

13. Z Waligóry do Rybnicy Leśnej.

Z Waligóry do Rybnicy Leśnej.

'Miało być lato, jest zima'

'Miało być lato, jest zima’

14. Schronisko Andrzejówka.

Schronisko Andrzejówka.

16. Schronisko Andrzejówka.

Schronisko Andrzejówka.

15. Schronisko Andrzejówka.

Schronisko Andrzejówka.

 

Schronisko Andrzejówka.

Schronisko Andrzejówka.

Wracając, przejeżdżamy przez Sokołowsko. Oglądamy dawne budynki sanatoryjne (szcz. ciekawy jest lekko „gargamelowaty” ogromny ceglany Grunwald) i ceglaną cerkiew z pocz. XX w. Seba pochrapuje z tyłu. Odpadł zaraz po wejściu do samochodu, a i Tymowi niewiele brakowało.

Po powrocie Sebuś śpi, T. biega trochę po podwórku, a R. załatwia najpotrzebniejsze zakupy.

Rezerwat „Głazy Krasnoludków” k. Gorzeszowa

To ostatni bastion Gór Stołowych, a jednocześnie atrakcja położona najbliżej naszej kwatery; dzisiaj posłużyła nam jako wybieganie chłopców przed snem:)

Przy parkingu jest spory teren, który doskonale wykorzystuje miejscowa młodzież i nie tylko (ogniska, grille itp.); w samym rezerwacie – pojedynczy turyści. Chłopcy dosiadają swoich maszyn i, o dziwo, świetnie sobie radzą na lokalnej błotnisto-kamienistej drodze do zwózki drewna! T. i M eksplorują okolice skałek, robią fotoreportaż, a na koniec „zasypiają” na łączce obok parkingu; Sebuś i R. idą dzielnie (choć niespiesznie) wzmiankowaną drogą u podnóża skał (Sebuś nie przepuścił chyba żadnej kałuży, zasypując je wprost kamieniami, patykami i szyszkami). Tymusiowi chyba brakowało towarzystwa młodszego brata, bo kilka razy mówił: „czekamy na tuptupistów”

18. Rezerwat Głazy Krasnoludków.

Rezerwat Głazy Krasnoludków.

Rezerwat Głazy Krasnoludków.

Rezerwat Głazy Krasnoludków.

 

20. Rezerwat Głazy Krasnoludków.

Rezerwat Głazy Krasnoludków.

21. Rezerwat Głazy Krasnoludków.

Rezerwat Głazy Krasnoludków.

22. Rezerwat Głazy Krasnoludków.

Rezerwat Głazy Krasnoludków.

23. Rezerwat Głazy Krasnoludków.

Rezerwat Głazy Krasnoludków.

Czekamy na tuptupistów.

Czekamy na tuptupistów.

Po powrocie chwilę bawimy się na naszym podwórku z nowoprzybyłymi dziećmi.

29 kwietnia 2012, niedziela

26 oC, ładnie, wręcz upalnie, ale bardzo wietrznie, zwłaszcza w górach

Wyprawa na Skalnik (945 m n.p.m.): ok. 4 godz. z dojazdem

Dziś wycieczka na najwyższy szczyt Rudaw Janowickich. Wybieramy dojście od strony Czarnowa, dojeżdżamy wąziuteńką drogą pod dawne schronisko Czartak; po drodze zadziwia nas widok faceta w białej spódnicy (… który okazuje się mieszkańcem tutejszej farmy Hare Kriszny).

Wejście w większości po kamieniach i leśnych drogach przez las, trochę się dłuży. Główny wierzchołek nie jest zbyt spektakularny (zalesiony grzbiet bez wyraźnej kulminacji); robimy tu obowiązkowe zdjęcia i piknik na kocu, korzystając z nieobecności innych turystów.

Druga kulminacja – Ostra Mała nadrabia efektownością za główny wierzchołek (trzy skałki, na jednej z nich punkt widokowy z którego ładnie widać Karkonosze i Rudawy); Tymuś z radością wspina się na środkową skałkę, a najchętniej wlazłby na każdą po kilka razy…

Sebuś wręcz zadziwia nas swoją sprawnością i determinacją – pokonuje na własnych nóżkach ok. połowę dystansu zarówno w górę, jak i w dół; przed samochodem w końcu jednak zasypia w nosidle i śpi jeszcze dwie godziny w domu.

Z Czarnowa na Skalnik.

Z Czarnowa na Skalnik.

Z Czarnowa na Skalnik.

Z Czarnowa na Skalnik.

Z Czarnowa na Skalnik.

Z Czarnowa na Skalnik.

Skalnik (945 m n.p.m., Rudawy Janowickie).

Skalnik (945 m n.p.m., Rudawy Janowickie).

Skalnik (945 m n.p.m., Rudawy Janowickie).

Skalnik (945 m n.p.m., Rudawy Janowickie).

Skalnik (945 m n.p.m., Rudawy Janowickie).

Skalnik (945 m n.p.m., Rudawy Janowickie).

Chłopcy w siódmym niebie...

Chłopcy w siódmym niebie…

Punkt widokowy w okolicy Skalnika.

Punkt widokowy w okolicy Skalnika.

Punkt widokowy w okolicy Skalnika.

Punkt widokowy w okolicy Skalnika.

Widok na Karkonosze.

Widok na Karkonosze.

Podczas drzemki Sebusia Tymo rozgrywa z R. pierwszy cały mecz w piłkarzyki (który oczywiście nieznacznie wygrywa:)

Zamek w Książu (prawe 4 godziny z obiadem i dojazdem)

Największy zamek na Śląsku, pochodzi z XIII w., przebud. XVIII w., należał niegdyś do Hochbergów.

Nas uderza przede wszystkim tłum ludzi, którzy wylewają się z zamku i okolicznych parkowych alejek (niedzielna kulminacja kilkudniowych targów i towarzyszącego im jarmarku). Tenże tłum bardzo skutecznie uprzykrza nam spacer, praktycznie uniemożliwiając pokonywanie parkowych alejek na rowerze czy tup-tupie.

W końcu jakoś docieramy w okolice zamku, ale, głównie ze względu na późną porę, odpuszczamy sobie zwiedzanie, poprzestając na chwili zabawy z nadmuchiwanym ludzikiem i drewnianymi zwierzątkami.

Na koniec i… na deser podchodzimy kilkadziesiąt metrów na świetnie położony punkt widokowy, który pozwala docenić ogrom i urodę zamku!

Wcześniej po drodze jemy spóźniony obiad w Karczmie Kamiennej w Czarnym Borze (to bardzo niedoreklamowany obiekt, a szkoda, żeby stał pusty, bo ma bardzo ciekawe wnętrza, a do tego gotują tu dobrze i niedrogo); wsuwamy po pierogach i odrobinie schabowego od Tyma.

Karczma w Czarnym Borze z XVIII-w rodowodem.

Karczma w Czarnym Borze z XVIII-w rodowodem.

Karczma w Czarnym Borze z XVIII-w rodowodem.

Karczma w Czarnym Borze z XVIII-w rodowodem.

Późnogotycko-renesansowy zamek w Książu (XII, przeb. XVIII w).

Późnogotycko-renesansowy zamek w Książu (XII, przeb. XVIII w).

Zamek w Książu.

Zamek w Książu.

Zamek w Książu.

Zamek w Książu.

... i na krokodylu.

… i na krokodylu.

Na punkt widokowy Skały Olbrzyma.

Na punkt widokowy Skały Olbrzyma.

Tata-siłacz.

Tata-siłacz.

Tymo zadziwia nas swoją kondycją: przez cały dzień jest ruchu, wydaje się nawet mniej zmęczony niż my! Pada dopiero o 21:00.

30 kwietnia 2012, poniedziałek 

26 oC, upalny letni dzień – cudnie

Wyprawa na Ślężę (717 m n.p.m.): ok. 7 godzin, w tym 2,5 godz. dojazdów

Dojazd upływa nam jak zwykle w miłej atmosferze dzięki płycie Justynki i Tomka.

Zaplanowaliśmy wejście możliwie najkrótszym szlakiem żółtym z Przełęczy Tąpadła, ale mimo to jednak prawie 350 m przewyższenia i ok. 1,5 godziny marszu (w naszym tempie…)

Trasa prowadzi równomiernie nachyloną kamienistą drogą, a trudy marszu dzisiaj bardzo łagodzi wyjątkowo miłe otoczenie – soczysta wiosenna zieleń młodych liści i ciepłe promienie słońca ubarwione śpiewem ptaków… poezja!

Intensywność kontaktu z naturą potęguje spotkanie trzech mieszkańców ślężańskich lasów: popielicy, myszki polnej i niewielkiego ciemnego węża (zaskrońca?). Niestety, żaden nie chciał zapozować nam do zdjęcia.

Na szczycie atmosfera pikniku; robimy obowiązkowe zdjęcia z kaplicą na szczycie i z rzeźbą niedźwiedzicy sprzed ok. 2,5 tys. lat, a potem oddajemy się błogiej przyjemności konsumpcji kiełbasy z grilla (bo, niestety, jedzenie w schronisku albo z proszku, albo z grilla), a na deser dogadzamy sobie szarlotką („domową”).

Chłopcy, niestety, nie czują ani powagi miejsca, ani zmęczenia i zapamiętale biegają, a potem wygłupiają się przy jedzeniu. Sebek bywa nieznośny – rozrzuca jedzenie i bije wszystkich, a zwłaszcza Tyma. A tyle trudu wkładamy w wychowanie…

Obaj chłopcy z każdym dniem mają chyba coraz więcej sił; dzisiaj Seba wszedł połowę a zszedł 80% trasy, zasypiając dopiero w samochodzie (za to spał potem łącznie przez 3 godziny i nie można go było dobudzić…). Tymuś natomiast chodzi już jak wytrawny turysta, utrzymuje równe tempo i w ogóle nie marudzi, a po powrocie zaraz znowu biegnie na podwórko.

Spotykamy dzisiaj mnóstwo rodzin z większymi i mniejszymi dziećmi, nawet kilkutygodniowymi maluchami w chustach. To jakieś takie pozytywne.

Ślęża - nasz cel.

Ślęża – nasz cel.

Z Przełęczy Tąpadła na Ślężę.

Z Przełęczy Tąpadła na Ślężę.

Z Przełęczy Tąpadła na Ślężę.

Z Przełęczy Tąpadła na Ślężę.

Z Przełęczy Tąpadła na Ślężę.

Z Przełęczy Tąpadła na Ślężę.

Z Przełęczy Tąpadła na Ślężę.

Z Przełęczy Tąpadła na Ślężę.

W wiacie Sebuś szukał króliczków.

W wiacie Sebuś szukał króliczków.

Nie ma króliczków...

Nie ma króliczków…

Z Przełęczy Tąpadła na Ślężę.

Z Przełęczy Tąpadła na Ślężę.

Przed nami szczyt Ślęży.

Przed nami szczyt Ślęży.

Przed nami szczyt Ślęży.

Przed nami szczyt Ślęży.

Ślęża (718 m n.p.m.) .

Ślęża (718 m n.p.m.) .

Tymo zafascynował się zabawką z Książa...

Tymo zafascynował się zabawką z Książa…

Rzeźba datowana na 400-700 r p.n.e.

Rzeźba datowana na 400-700 r p.n.e.

Ślęża (718 m n.p.m.).

Ślęża (718 m n.p.m.).

Schronisko Na Ślęży.

Schronisko Na Ślęży.

Schronisko Na Ślęży.

Schronisko Na Ślęży.

Szczyt Ślęży (718 m n.p.m.).

Szczyt Ślęży (718 m n.p.m.).

Aniołki (z różkami).

Aniołki (z różkami).

Aniołki (z różkami).

Aniołki (z różkami).

Ze Ślęży na Przełęcz Tąpadła - widać wały kultowe.

Ze Ślęży na Przełęcz Tąpadła – widać wały kultowe.

Popołudniowy spacerek po Gorzeszowie

Jak co dzień próbujemy jeszcze przed wieczorem „wybiegać” chłopców na rowerze i tup-tupie. Tym razem ograniczamy się do najbliższych okolic, bo jest już późno, przy okazji robimy zdjęcia Diabelskiej Maczudze (imponującemu głazowi przy drodze).

Nasi chłopcy bardzo łatwo nawiązują kontakty zarówno z tubylcami, jak i z innymi gośćmi w naszym gospodarstwie; Sebuś robi furorę swoim tuptupem, tutaj nikt „czegoś takiego” nie widział, a Tymuś umawia się na następny dzień na zabawę z koleżanką z pokoju obok.

Wycieczka po Gorzeszowie.

Wycieczka po Gorzeszowie.

Diabelska Maczuga.

Diabelska Maczuga.

Diabelska Maczuga i Tymo.

Diabelska Maczuga i Tymo.

O, woda!!!.

O, woda!!!.

1 maja 2012, wtorek

27 oC, upał, a po południu burze z przelotnym deszczykiem

Wyprawa na Chełmiec (851 m n.p.m.): ok. 4 godziny z dojazdem

Najwyższe wzniesienie Gór Wałbrzyskich to ostatni szczyt KGP w Sudetach, który został nam do zdobycia!

Po drobnych problemach orientacyjnych ze znalezieniem właściwej drogi w Boguszowie podjeżdżamy kilkaset metrów trasą górniczej drogi krzyżowej i ruszamy. Dzisiejsza wędrówka okazuje się w sumie bardzo przyjemna i mało uciążliwa; początek kamienistą drogą, a potem leśnym żółtym szlakiem (skrót na szczyt, miejscami dość stromy, ale też ma miłe fragmenty trawersujące zbocza z pięknym bukowym lasem)

Na samym szczycie… „majówka”: ogniska, grille, msza pod krzyżem itp.

My robimy dokumentację fotograficzną, wchodzimy na wieżę widokową (lada dzień w budynku ma ruszyć punkt gastronomiczny), podbijamy pieczątki w książeczkach KGP i zmywamy się na własny piknik (puszczanie baniek itp.)

Droga w dół mija bardzo sprawnie, choć w tym czasie zdążają się wytworzyć chmurki z których przed samym samochodem zaczyna nieźle padać.

Chłopcy jak zwykle spisali się na medal; Tymuś to prawdziwy, wytrawny turysta, ma krzepę jak stary i nie bał się wejścia na strome schody na wieży (dużo starsze dzieci się bały), a Sebuś też coraz mniejszą część drogi idzie w nosidle, nie chce do niego wsiadać, twierdząc: „dam radę”; obaj tylko czasami są trochę nieznośni… nasze urwisy…!

Chełmiec (851 m n.p.m.) - nasz dzisiejszy cel.

Chełmiec (851 m n.p.m.) – nasz dzisiejszy cel.

Z Boguszowa na Chełmiec górniczą drogą krzyżową.

Z Boguszowa na Chełmiec górniczą drogą krzyżową.

Stacja górniczej drogi krzyżowej.

Stacja górniczej drogi krzyżowej.

Z Boguszowa na Chełmiec.

Z Boguszowa na Chełmiec.

Nabieramy sił.

Nabieramy sił.

Sebuś nadal nabiera...

Sebuś nadal nabiera…

Z Boguszowa na Chełmiec.

Z Boguszowa na Chełmiec.

Z Boguszowa na Chełmiec.

Z Boguszowa na Chełmiec.

Chelmiec (851 m n.p.m.), Góry Wałbrzyskie.

Chelmiec (851 m n.p.m.), Góry Wałbrzyskie.

Chelmiec (851 m n.p.m.), Góry Wałbrzyskie.

Chelmiec (851 m n.p.m.), Góry Wałbrzyskie.

Tymo na wieży widokowej na Chełmcu.

Tymo na wieży widokowej na Chełmcu.

Widok z Chełmca na Wałbrzych, Ślęża w tle.

Widok z Chełmca na Wałbrzych, Ślęża w tle.

Widok z Chełmca na Karkonosze ze Śnieżką i Rudawy Janowickie.

Widok z Chełmca na Karkonosze ze Śnieżką i Rudawy Janowickie.

Z Chełmca do Boguszowa.

Z Chełmca do Boguszowa.

Wizyta w Krzeszowie (ok. 2,5 godziny)

Wygłodniali zaczynamy zwiedzanie od… Restauracji Rustykalnej, gdzie zjadamy pierogi ze szpinakiem i pizzę (jedzenie niezłe, obsługa kiepska), w tym czasie trochę straszy nas deszczyk i grzmoty, ale w końcu nie ma większego deszczu.

Oglądamy pocysterski zespół klasztorny: kościół klasztorny Wniebowzięcia NMP, kościół św. Józefa, klasztor. Budynki pochodzą w większości z XVII-XVIII w., chociaż cystersi żyli w tym miejscu już od XIII stulecia; uderza niesamowite bogactwo zdobień zarówno fasad, jak i wnętrz.

Podjeżdżamy jeszcze pod Górę św. Anny i wchodzimy pod kaplicę św. Anny, po drodze i u celu wyprawy oglądając urzekające widoki na założenie klasztorne na tle Gór Kruczych, Karkonoszy i chylącego się ku zachodowi słońca. Chłopcy oczywiście zaliczają przy okazji obowiązkową przejażdżkę rowerowo-tuptupową.

Na koniec podjeżdżamy jeszcze do krzeszowskiego Betlejem z XVII-wiecznym drewnianym pawilonem letnim pośrodku stawu oraz oglądamy z okien samochodu kilka malowniczo położonych barokowych kaplic kalwaryjskich (z XVIII w.).

Podsumowując, zadziwiamy się, że jest w tych tak ciekawych okolicach naprawdę mało turystów (jak na środek długiego weekendu majowego) , a miejsce jest co najmniej tak samo urocze i piękne jak choćby Kazimierz n. Wisłą. Ale może to i dobrze!

Barokowy kościół klasztorny cysyersów, XVIII, Krzeszów.

Barokowy kościół klasztorny cysyersów, XVIII, Krzeszów.

Barokowy kościół klasztorny cysyersów, XVIII, Krzeszów.

Barokowy kościół klasztorny cysyersów, XVIII, Krzeszów.

Barokowy kościół klasztorny cysyersów, XVIII, Krzeszów.

Barokowy kościół klasztorny cysyersów, XVIII, Krzeszów.

Z Krzeszowa na Górę Św. Anny.

Z Krzeszowa na Górę Św. Anny.

Widoki na zespół pocysterski w Krzeszowie.

Widoki na zespół pocysterski w Krzeszowie.

Renesansowo-barokowa kaplica Św. Anny.

Renesansowo-barokowa kaplica Św. Anny.

Krzeszowskie krajobrazy - można się zakochać.

Krzeszowskie krajobrazy – można się zakochać.

Kaplice kalwarii krzeszowskiej (XVIII).

Kaplice kalwarii krzeszowskiej (XVIII).

Letni pawilon Opatów (XVII).

Letni pawilon Opatów (XVII).